Karmele Jaio, jedna z najlepszych współczesnych baskijskich powieściopisarek, w mistrzowski sposób prowadzi narrację, każdą z historii kończąc błyskotliwą puentą. W związanych z przemijaniem i niespełnieniem lękach bohaterek odnajdujemy własne niepokoje i smutki.


Bohaterki czternastu opowiadań Karmele Jaio to kobiety po czterdziestce. Łączy je wiek, bagaż doświadczeń oraz życie w cieniu decyzji, które niegdyś podjęły. Różni status ekonomiczny, pochodzenie i temperamenty.

Ze zdziwieniem obserwują swoje zmieniające się ciała, niepokoją oznakami starzenia, tęsknią za wyidealizowaną przeszłością i młodością, mierzą z rutyną małżeńskich relacji. Czują, że nie odnalazły własnego miejsca, i chcą wykorzystać czas, jaki im pozostał.

Opowieści tych kobiet to historie ze zwyczajnego życia. Ona spotyka na ulicy dawną miłość. Dwie przyjaciółki spędzają wieczór w barze. Matka przygotowuje urodzinowe przyjęcie dla swojego synka. Te odpryski codzienności doskonale oddają złożony charakter kobiecego świata.

Autorefleksyjność i ironiczny humor bohaterek tworzą z tego wielogłosu słodko-gorzką mozaikę.

***

Karmele Jaio wyłuskuje ze współczesnej rzeczywistości absolutnie zwyczajne sytuacje: opisuje zwyczajne kobiety i równie zwyczajnych mężczyzn, żeby ulepić z tego wszystkiego nadzwyczajne opowiadania. Krótkie, celne, dające do myślenia historie o ludziach takich, jakimi jesteśmy, byliśmy bądź będziemy.
Tomasz Pindel

W opowiadaniach Jaio codzienność nabiera wieloznaczności, powszedniość grozy, a prozaiczność humoru. Autorka precyzyjnie trafia w najczulsze punkty czytelnika: historie bohaterek mogłyby być naszymi historiami. Dobrze się przejrzeć w takim lustrze.
Dominika Słowik

Świat kobiet sportretowanych w intymnym momencie zawieszenia, bycia na granicy, kiedy jeszcze możliwe jest spojrzenie wstecz, ale jest się już po drugiej stronie, wśród innych dekoracji, z innymi ludźmi, w innym życiu. Jaio uchwyciła czternaście nieuchwytnych momentów. Każdy inny.
Barbara Sadurska

Opowiadania Karmele Jaio prowokują pytania o tożsamość i miejsce w świecie, ale zamiast z wyczerpującymi odpowiedziami zostawiają z niepokojem. Jej bohaterki zwracają się ku stłumionym pragnieniom, ku wytracanej w biegu lat, biegu dni dzikości. Z rozbudzonego tymi opowiadaniami niepokoju czerpać można paliwo pomocne w poszukiwaniach i przemianach poza zasadą odpowiedzialności.
Anna Marchewka

Karmele Jaio to baskijska pisarka urodzona w Vitorii, stolicy Kraju Basków. Pisze po baskijsku i kastylijsku. Jest autorką trzech zbiorów opowiadań, trzech powieści oraz jednego tomu poetyckiego. Jej twórczość została wielokrotnie doceniona, doczekała się też adaptacji filmowych i teatralnych. Książki Jaio z sukcesem tłumaczone są na inne języki: angielski przekład powieści Amaren Eskuak (Her Mother’s Hands) został wyróżniony English PEN Translation Award.

Karmele Jaio
To nie ja
Przekład: Maja Gańczarczyk
Seria: Seria z Żurawiem
Wydawnictwo Bo.wiem
Premiera: 18 maja 2023
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Krzyk

Piszę po nocach. Kiedy mąż i dzieci już śpią, odpalam laptopa w salonie, w kącie przerobionym na coś w rodzaju biura (metraż mojego mieszkania nie pozwala na to, bym miała własny pokój) i tam piszę. Zanim nadejdzie ta chwila, również piszę — na długo przed tym, jak moi bliscy ułożą się do snu, obmyślam, co stworzę w nocy. I tak, pisząc bez pisania, podjęłam wiele strategicznych dla moich dzieł decyzji. Na przykład dwa lata temu, gdy klęcząc przy wannie namydlałam synowi głowę, wymyśliłam klucz do następnej powieści: postanowiłam wówczas, że główny bohater będzie miał ukrytą pasję, malarstwo, która odmieni jego życie; wielokrotnie też w trakcie szykowania kolacji zdecydowałam, że daną postać uśmiercę albo że ją jednak oszczędzę. Ubijając jajka mogę uznać, że czyjeś życie wisi na włosku.
Nie żyję z pisania. Pracuję w bibliotece Muzeum Sztuk Pięknych, nieprzypadkowo też to pasja do malarstwa zdominowała moją ostatnią powieść. Życie osoby, która pisze skrada się po jej twórczości niczym jaszczurka pośród kamieni.
Nie mogę powiedzieć, żebym miała złą pracę, dzień w otoczeniu książek upływa całkiem miło, szczególnie gdy kocha się malarstwo, z przyjemnością jednak spędziłabym te osiem godzin na pisaniu, żeby nie musieć tego robić potem po nocach.
Z drugiej strony w zeszłym roku wydarzyło się coś, co całkowicie wywróciło do góry nogami moje nawyki, właściwie uniemożliwiając mi siedzenie samej w salonie i pisanie.
Mój mąż jest wielkim fanem piłki nożnej. Wróć. Więcej niż fanem, jest jej wyznawcą. Z oddaniem kibicuje swojej drużynie, Athletic Bilbao, ale jego miłość nie ogranicza się do jednego godła czy barwy koszulek, bo piłkę po prostu kocha i nią żyje, piłkę pisaną wielkimi literami. Przepada za piłką nożną tak, jak ktoś, kto kocha malarstwo, przepada za Monetem, ale nie przeszkadza mu to jednocześnie cieszyć się Cezannem, Zuloagą, Galem, Zumetą czy Kahlo.
Tak właśnie ma mój mąż. Nie przegapi meczu Barcelony albo Bayernu Monachium, z wielką ochotą obejrzy również te Eibaru czy Lemoi; cieszy się zdobytymi bramkami, podaniami i rzutami karnymi gwiazd Realu Madryt, Manchesteru United i Chelsea, ale też kontratakiem Alaves albo strzałem obronionym przez bramkarza Bermeo Futbol Club, drużyny reprezentującej wioskę, z której pochodzą jego rodzice. O rozgrywkach ogólnokrajowych nawet nie wspominam. Gdy rozbrzmiewają hymny, a zawodnicy prostują się zapatrzeni w dal, on również wyciąga szyję, jak gdyby był jednym z nich. Podczas mundialu, tego nawet nie muszę dodawać, męża nie mam.
Nigdy jednak nie przewidziałabym, że to właśnie za sprawą piłki nożnej będę musiała zmienić swój sposób pisania, a przecież nie zawiniła tu dyscyplina jako taka, winę ponoszą ci, którzy sprawili, że rozgrywki ustawia się również w dni robocze oraz w nocy. Odkąd mecze grane są w czasie, gdy powinno się spać, nie przesiaduję samotnie w salonie. Swoje nocne królestwo dzielę teraz z mężem. A to nie to samo.
Przez pewien czas nie byłam w stanie sklecić jednego zdania, w nocy wręcz marzyłam o nadchodzącym dniu, żeby wreszcie wrócić do pracy. Tam przynajmniej mogę nasycić oczy książkami o sztuce. W rezultacie, przez dłuższą chwilę zajmowałam się wyszukiwaniem tekstów malarzy na temat ich własnych dzieł, być może chciałam w ten sposób znaleźć wskazówkę, która pomogłaby mi zrozumieć, czego ja szukam w literaturze albo zachętę do dalszej pracy.
Pamiętam, jak trafiłam na Edwarda Muncha opowiadającego, że do namalowania słynnego Krzyku zainspirował go zachód słońca, moment gdy chmury stały się tak czerwone, jak krew. „Kolory krzyczały”, napisał malarz wspominając ową chwilę.
„Kolory krzyczały”, przeczytałam w jednej z tych książek.
Nasz salon jest duży, a kąt, w którym zazwyczaj piszę, trochę na uboczu, siedzę plecami do telewizora. Mąż zakłada słuchawki, żeby mi nie przeszkadzać.
— Zajmuj się swoim, jakby mnie tu nie było — mówi do mnie, niecierpliwie wyczekując kolejnego meczu.
Nie zdaje sobie jednak sprawy, że słyszę jego:
— Ojjj..
— Słyszę jego:
— Ajjj…
Słyszę:
— Ej no, stary, nie.. Przecież nie było faulu…
Jestem pewna, że nie jest tego świadomy. Wiem, że stara się nie hałasować, i że gryzie się w język, kiedy trafiają do bramki. Nigdy nie krzyczy, kiedy wpada gol. Ale to bez znaczenia, bo wiem, kiedy strzelają gola. Nagle czuję za plecami coś w rodzaju czkawki, stłumiony krzyk, który przesuwa o kilka milimetrów obrazy na ścianie oraz przedłużające się westchnięcie. Oglądam się za siebie i widzę go nienaturalnie rozciągniętego: wyprostowane nogi, oczy szeroko otwarte, palce rozcapierzone, jakby przytrzymywał dłońmi dwa żyrandole. Chociaż nie otwiera ust, jego ciało krzyczy „gol”, a on nawet nie zdaje sobie z tego sprawy.
Odkąd piszę, gdy mój mąż ogląda mecze, wielokrotnie przeszło mi przez myśl, że gdybym potrafiła swoimi tekstami wywołać w kimś choć w połowie takie emocje, jakie oglądanie piłki wzbudza w nim, byłabym spełniona. Nie wydaje mi się, żeby kiedykolwiek zadziałały tak na kogoś moje książki. Zastanawiam się czasem, po co piszę i dla kogo i czy moje słowa rzeczywiście są w stanie kimkolwiek potrząsnąć. A jeśli nie mogą poruszyć bardziej niż tocząca się po murawie piłka, to czy warto dalej pisać, pytam siebie. Być może dlatego ostatnio szukam w tekstach słynnych malarzy jakiegoś powodu, tropu, który pozwoliłby mi uwierzyć w sztukę, w akt tworzenia.
Zamiłowanie, którym mój mąż obdarzył piłkę nożną nie przenosi się w jego przypadku na literaturę jako taką ani na moje pisarstwo — co do tego miałam jasność, odkąd opublikowałam pierwszą książkę. Czyta mnie albo, lepiej rzecz ujmując, zaczyna mnie czytać, wiem jednak, że nie kończy moich książek. Kiedy wydaję coś nowego, z zainteresowaniem bierze książkę do rąk, rzuca jakąś opinię dotyczącą okładki albo komentuje moje zdjęcie i mówi:
— Nieźle wygląda.
Albo zwraca się z pytaniem do dzieci, wskazując fotkę na skrzydełku:
— Dzieciaki, kojarzycie, co to za jedna?
Albo, po przeczytaniu pierwszego akapitu, mówi do mnie:
— Dobrze się zaczyna, no nie?
Noce mijają, a zakładka wciąż spoczywa w tym samym miejscu.
Odkąd mój mąż ogląda mecze w czasie, gdy piszę, obsesyjnie myślę o jednej rzeczy. Patrzę na ekran, potem na wpatrzonego w telewizor małżonka i pytam siebie raz i drugi, co ma w sobie ta dyscyplina, że rozpala taką namiętność. Oraz (i to dla mnie najważniejsze), czy da się przenieść tę namiętność na literaturę?
W zeszłym roku, mając to pytanie z tyłu głowy, zaczęłam eksperymentować. Postanowiłam pisać, nie spuszczając jednocześnie z oka męża oglądającego w słuchawkach mecz, starałam się przechwycić wypełniające powietrze w salonie uczucie na ekran komputera, jakbym chciała wyssać z niego krew niczym wampir. Zapisuję kilka zdań i spoglądam na męża, zapisuję akapit i patrzę na męża, podobnie jak malarz, który spogląda w horyzont w poszukiwaniu natchnienia. Widzę, jak wierci się na kanapie tuż przed niebezpiecznym faulem i główkuję: „Jak, za pomocą jakich przymiotników i jakiej historii mogę sprawić, że jakiemuś czytelnikowi zadrży warga od wewnętrznej strony, tak jak ma to miejsce w przypadku mojego męża na chwilę przed oddaniem strzału?”.
W ostatnich miesiącach wydarzyło się coś niespodziewanego. Uświadomiłam sobie, że widok przejętego męża (nigdy wcześniej nie zwróciłam uwagi, że aż tak to przeżywa) inspiruje mnie do pisania. Odkąd piszę, podpatrując jak ogląda piłkę, robię to lepiej, piszę z większym oddaniem, jakby litery same pchały się pod palcami na biel ekranu, a słowa kąsały, kiedy się je czyta. Akapity wyskakują jeden po drugim, bez ustanku, aż wreszcie ukończyłam powieść, z którą nie mogłam ruszyć od dwóch lat. Obserwowanie poruszonego męża oglądającego mecz rozplątało supeł, który nosiłam w sobie od dawna i, ostatecznie, bohater mojej powieści buntuje się i rzuca wszystko, żeby zająć się tym, co go rzeczywiście porusza, czyli malarstwem. I płacze nad ukończonymi obrazami, ze wzruszenia i spełnienia; płacze z radości, czując jak w jego żyłach na nowo burzy się krew. Zapisuję to wszystko, nie robiąc przerwy, niczym rzeka, która nie przestaje płynąć.
Gdy mój wydawca skończył czytać całość, zadzwonił do mnie, żeby powiedzieć, że nic, co napisałam wcześniej nim tak nie wstrząsnęło, tak go nie poruszyło, że w tych słowach, w tych zdaniach było jakieś przyciąganie.
Kiedy miesiąc temu powieść się ukazała, zdania krytyki były zbieżne — przede wszystkim wyróżniono emocje. Otrzymuję pełne wzruszenia maile od czytelników, wielu z nich dziękuje mi za powieść, bo ośmieliła ich do uwolnienia prawdziwej pasji: ktoś odważył się i zaczął pisać albo studiować to, co zawsze chciał, ktoś inny ujawnił się jako osoba odczuwająca pociąg do tej samej płci… Zwierzają się, że powieść była bodźcem potrzebnym, by odkryć swoje zamiłowania lub sprawić, żeby stały się rzeczywistością.
Ale nie tylko czytelnicy. Powieść w nieoczekiwany sposób wpłynęła też na mojego męża. Już jakiś czas temu przeszedł stronę dziesiątą, zaś w mijającym tygodniu krąży po mieszkaniu wte i wewte z książką w ręku. Zachowuje się, jakby tym razem nie chodziło po prostu o kolejną książkę. Kiedy mówię do niego, gdy czyta, nie odpowiada, dokładnie tak, jak kiedy śledził mecze podczas mundialu.
A ja, wdzięczna piłce, czego nigdy bym się nie spodziewała, dalej piszę wpatrując się w niego, choć, prawdę mówiąc, za każdym razem bardziej go obserwuję, a mniej piszę, bo odkryłam, że dostaję szału na widok tych zapłakanych oczu, gdy jego drużyna nie strzeli karnego, wariuję od zdławionego krzyku, gdy wpada gol czy sposobu, w jaki przełyka ślinę przed bezpośrednim faulem.
Dziś przysiadłam się do niego. Pod ręką ma moją powieść, leży na kanapie. Zakładka wskazuje, że niewiele zostało mu do końca. Powiedziałam, że jeśli chce, to może zdjąć słuchawki, że zamierzam trochę odpocząć i możemy razem obejrzeć mecz. Przeczytałam w gazecie, że to ważne eliminacje (odkąd piszę przyglądając się mężowi, zaczęłam czytać strony sportowe). Poza tym było mi dobrze w jego obecności, od lat się tak nie czułam, siedzimy we dwoje i patrzymy w tym samym kierunku. Przypomniało mi to czasy, kiedy jeszcze jako narzeczeni zwykliśmy chodzić do kina.
W pewnej chwili mój mąż oderwał wzrok od telewizora, chwycił książkę i zaczął czytać. Nie mogę w to uwierzyć. Nie spoglądam na niego, nie chcę, żeby dostrzegł moje zdziwienie, wzrok mam utkwiony w ekran, w mecz i widzę toczącą się po murawie piłkę oraz czterech zawodników, którzy spoceni za nią gonią.
Ten w czerwonej koszulce prowadzi piłkę prawą nogą w wielkim pośpiechu, pozostali biegną za nim, jakby wewnątrz piłki umykało tocząc się jego własne serce. Komentator mówi, że drużyna białych mocno naciska, przez co kontrataki drużyny czerwonych stają się bardziej ryzykowne; czerwony zawodnik jest przy piłce, mocno ją kopie, inny zawodnik wysuwa się, odbiera podanie, wybiega naprzód, biegnie, ma przed sobą bramkarza, jedynie bramkarza, komentator mówi coraz wyższym tonem i szybciej, kibice wstają, bramkarz zbliża się, ręce rozłożone, nogi szeroko rozstawione, czerwony oddaje strzał i…
— Gol!
Mąż spogląda na mnie zdumiony.
— Krzyknęłaś gol?
— Ja?
— Tak, właśnie krzyknęłaś gol.
— Nie pleć głupstw, zdawało ci się.
— Mogłabyś założyć słuchawki? Twoja książka jest ciekawa.
Już miałam mu odparować, że wcale nie potrzebuję słuchawek, bo piłka naprawdę mnie nie interesuje, ale widzę, że jest tak skupiony na mojej książce, że ostatecznie je zakładam, słyszę teraz komentatorów, jakby znajdowali się wewnątrz mnie, jakby mówili mi prosto do ucha, i moje serce zaczyna mocniej bić.
Mąż, po tym jak obejrzał powtórkę gola, wrócił do czytania. To, co się dzieje, jest niesamowite. Mogłabym wyłączyć telewizor i zacząć pisać, ale nie mam ochoty. Teraz jeszcze zaczynam się obawiać, że nic już nie będę w stanie napisać bez gapienia się na rozemocjonowanego męża śledzącego piłkę. Ale nie patrzy w ekran, tylko w moją książkę.
Oto on. Nie odrywa się, czyta stronę za stroną. Przy remisie i na pięć minut przed końcem meczu.
Nie zdejmując słuchawek, spoglądam na niego kątem oka, stwierdzam, że zostały mu dwie ostatnie strony i wtedy dostrzegam w jego oczach charakterystyczny błysk. Wciąga głęboko powietrze, wstrzymuje oddech na kilka sekund i wypuszcza na jednym wydechu. Nie może być. Mój mąż zaraz rozpłacze się przy mojej powieści.
Z powrotem patrzę w telewizor.
Wydarza się cud.
Ekran wypełnia się paletą kolorów: białe i czerwone koszulki na zielonym tle, wielobarwna publiczność, reklamy, które się włączają i gasną… i na tej palecie barw podania zawodników jak zdecydowane pociągnięcia pędzlem na biało, pokręcone ścieżki dryblingu, plastyczność, którą mieści w sobie ekran telewizora, intensywność impresjonistycznego światła, i w tym wszystkim, w chwili gdy komentatorzy podnoszą głosy, bramkarz drużyny białych wyciąga rękę jak Adam Michała Anioła w kierunku Boga. Ale nie dosięga.
Gol.
Czerwone koszulki podskakują i ściskają się, kibice wymachują czerwonymi flagami, ekran rozświetla raca. A pośrodku całego zamieszania napastnik, który strzelił gola, klęcząc patrzy w niebo i krzyczy radośnie.
Moje łzy nadają temu obrazowi efekt sfumato, rozmywając wszystko i scalając w jedno.
Nie mogę przestać płakać.
Kolory na ekranie telewizora krzyczą, moje oczy nie są w stanie wytrzymać takiego piękna.

 
Wesprzyj nas