Alternatywna historia w powieści Keitha Robertsa. Przekonująca, wciągająca i tak dokładnie zbudowana, jak najdoskonalszy parowóz…


W roku 1588 została zamordowana królowa Elżbieta. Ta tragedia zapoczątkowała cały ciąg wydarzeń, którego wynikiem było pokonanie Anglii przez Hiszpańską Armadę i późniejszy upadek protestantyzmu.

Teraz jest wiek dwudziesty, najwyższą władzę sprawuje Kościół rzymski.

Ludzie prowadzą sielskie życie, zajmują się rzemiosłem i rolnictwem, technika zatrzymała się na etapie lokomotyw parowych i prymitywnego radia.

Jednak rozwoju nauki nie da się hamować w nieskończoność… zaczyna się rewolucja.

 
Keith Roberts
Pawana
Przekład: Anna Reszka
Seria „Artefakty”
Wydawnictwo MAG
Premiera: 25 listopada 2022
 
 

pro­log

W cie­pły lip­cowy wie­czór roku tysiąc pięć­set osiem­dzie­sią­tego ósmego w kró­lew­skim pałacu Gre­en­wich w Lon­dy­nie pewna kobieta umie­rała od kul, postrze­lona przez zabójcę w brzuch i pierś. Twarz ran­nej była pomarsz­czona, zęby sczer­niałe, a bli­skość śmierci nie przy­dała jej god­no­ści, jed­nak jej ostat­nie tchnie­nie wywo­łało echa, które wstrzą­snęły pół­kulą pół­nocną. Zabra­kło bowiem Elż­biety Pierw­szej, kró­lo­wej wiesz­czek, naj­więk­szej wład­czyni Anglii…
Wście­kłość Angli­ków nie miała gra­nic. Wystar­czyło słowo, szept; mło­kos nie­spełna rozumu roz­szar­pany przez tłum powo­łu­jący się na bło­go­sła­wień­stwo papieża. Angiel­scy kato­licy, dopro­wa­dzani do ruiny przez podatki, na­dal opła­ku­jący kró­lową Szko­tów, jesz­cze pamię­ta­jący krwawe powsta­nie pół­nocne, musieli się zmie­rzyć z nowymi pogro­mami. Nie­chęt­nie, w samo­obro­nie, pod­nie­śli broń prze­ciwko swoim współ­ziom­kom, gdy pożoga wznie­cona przez masa­kry Wal­sin­ghama roz­sze­rzyła się na cały kraj, a świa­tła latarni ostrze­gaw­czych wymie­szały się z ponu­rym bla­skiem auto da fé.
Nowina się roze­szła; doszła do Paryża, do Rzymu, do Esco­rialu, oso­bli­wej twier­dzy, w któ­rej Filip II roz­my­ślał o swo­jej wypra­wie na Anglię. Wie­ści o kraju roz­dar­tym i podzie­lo­nym dotarły do wiel­kich stat­ków Armady, które mijały wła­śnie przy­lą­dek Lizard, prąc na spo­tka­nie z armią Parmy, by wraz z nią doko­nać inwa­zji na wybrzeże fla­mandz­kie. Przez jeden dzień, pod­czas gdy Medina-Sido­nia prze­mie­rzał pokłady San Mar­tina, losy świata ważyły się na szali. Gdy w końcu powzięto decy­zję, jeden po dru­gim gale­ony, karaki, galery i ocię­żałe holki skrę­ciły na pół­noc ku lądowi. W stronę Hastings i pra­sta­rego pola bitwy San­tla­che, gdzie już raz przed wie­kami prze­to­czyło się koło histo­rii. Powstały zamęt zakoń­czył się osa­dze­niem Filipa na tro­nie angiel­skim. We Fran­cji zwo­len­nicy Gwi­zju­szy, pod­bu­do­wani zwy­cię­stwami po dru­giej stro­nie Kanału, wresz­cie pozbyli się osła­bio­nej dyna­stii Wale­zju­szów. Wojna trzech Hen­ry­ków zakoń­czyła się trium­fem Ligi Świę­tej, a Kościół odzy­skał dawną potęgę.
Dla zwy­cięzcy łupy. Po umoc­nie­niu się wła­dzy Kościoła kato­lic­kiego młody naród Wiel­kiej Bry­ta­nii oddał swoje woj­ska w służbę papie­żom: roz­gro­mił nider­landz­kich pro­te­stan­tów, osła­bił nie­miec­kie mia­sta-pań­stwa w dłu­go­trwa­łych woj­nach lute­rań­skich. Miesz­kańcy kon­ty­nentu pół­noc­no­ame­ry­kań­skiego pozo­stali pod wła­dzą Hisz­pa­nii. Cook zatknął w Austra­la­zji kobal­tową flagę tronu Pio­tro­wego.
W samej Anglii, w kraju na pół sta­ro­żyt­nym, na pół nowo­cze­snym, podzie­lo­nym jak w pra­daw­nych cza­sach barie­rami języka, klasy i rasy, na­dal stra­szyły prze­żytki śre­dnio­wie­cza. Całe mile nie­prze­by­tych lasów sta­no­wiły schro­nie­nie dla istot z innej epoki. Dla nie­któ­rych minione lata były cza­sami speł­nie­nia, osta­tecz­nego wyko­na­nia Bożego planu; dla innych nastał nowy mroczny wiek, pełen stwo­rzeń mar­twych i takich, o któ­rych lepiej zapo­mnieć: niedź­wie­dzi, pum, strasz­nych wil­ków i wiesz­czek.
Przede wszyst­kim jed­nak dłu­gie ramię papieży karało i nagra­dzało. Kościół Woju­jący stał się naj­wyż­szą wła­dzą. Jed­nak w poło­wie dwu­dzie­stego wieku zaczęły się sze­rzyć groźne pomruki nie­za­do­wo­le­nia. W powie­trzu znowu wyczu­wało się bunt…

pierw­szy takt
LADY MAR­GA­RET

Dur­no­va­ria, Anglia, 1968

Gdy nad­szedł wyzna­czony ranek, pocho­wano Eliego Strange’a. Zsu­nięto czarne i fio­le­towe dra­pe­rie, trumnę opusz­czono do grobu. Białe par­ciane pasy prze­su­nęły się w rękach gra­ba­rzy i zie­mia przy­jęła go z powro­tem do sie­bie „in nomine Patris, et Filii, et Spi­ri­tus Sancti”. Wiele mil dalej Żela­zna Mar­ga­ret zapła­kała zimną, skłę­bioną parą, a jej dźwięczny głos poniósł się przez wzgó­rza.
O trze­ciej po połu­dniu paro­wo­zow­nię z wolna ogar­niał mrok zbli­ża­ją­cej się nocy. Świa­tło, nie­bie­skawe i mętne, wpa­dało przez dłu­gie rzędy świe­tli­ków, uka­zu­jąc więźbę dachową, nagą niczym meta­lowy szkie­let. Na dole stały w posęp­nej zadu­mie loko­mo­tywy dwa razy wyż­sze od czło­wieka; ich dachy się­gały kro­kwi. Wrze­cio­no­wate kształty poły­ski­wały, świa­tło odbi­jało się tu od spa­wów boj­lera, tam od koła napę­do­wego. W sadzaw­kach cie­nia kryły się masywne koła.
Przez pogrą­żoną w pół­mroku halę szedł czło­wiek. Masze­ro­wał pew­nym kro­kiem, pogwiz­du­jąc przez zęby; ćwieki jego butów szu­rały o znisz­czoną ceglaną pod­łogę. Był ubrany w dżinsy i ciężką mary­nar­ską kurtkę z koł­nie­rzem posta­wio­nym dla ochrony przed zim­nem. Na gło­wie miał weł­nianą czapkę, kie­dyś czer­woną, teraz brudną i popla­mioną ole­jem. Wysta­wały spod niej gęste czarne włosy. Lampa koły­sząca się w jego ręce rzu­cała odpry­ski świa­tła na rdza­wo­czer­wone powłoki maszyn.
Męż­czy­zna zatrzy­mał się przy ostat­niej loko­mo­ty­wie w rzę­dzie i powie­sił lampę na gwizdku. Stał przez chwilę i patrzył na wiel­kie pojazdy, odru­chowo zacie­ra­jąc ręce i wdy­cha­jąc słaby, ale wszech­obecny zapach dymu i oleju. Następ­nie wsko­czył na pomost i otwo­rzył drzwi skrzyni ognio­wej. Przy­kuc­nął i wziął się do pracy. Para z odde­chu two­rzyła obłoczki nad jego ramie­niem, kiedy meto­dycz­nie szo­ro­wał pogrze­ba­czem po rusz­cie. W końcu zmiął papier i umie­ścił go pod skrzy­żo­wa­nymi szcza­pami drewna, po czym zaczął ryt­micz­nie nabie­rać łopatą węgiel z ten­dra. Nie za duży pło­mień na począ­tek, póki kocioł zimny. Nagły żar ozna­czał gwał­towne roz­sze­rza­nie metalu, co z kolei ozna­czało pęk­nię­cia na spo­je­niach rur ognio­wych, a w rezul­ta­cie prze­cieki, czyli nie­zli­czone kło­poty. Mimo całej ich mocy paro­wozy trzeba było chro­nić jak dzieci, zachę­cać je i nama­wiać, żeby dawały z sie­bie wszystko.
Prze­woź­nik odło­żył łopatę i chlu­snął para­finą z puszki w otwór pale­ni­ska. I jesz­cze nasą­czona szmatka, zapałka… Buch­nął mały pło­myk, zaskwier­czał. Olej zajął się z cichym puuuf. Męż­czy­zna zamknął drzwi skrzyni ognio­wej, otwo­rzył szy­ber. Wypro­sto­wał się, wytarł ręce w baweł­nianą ścierkę, po czym zesko­czył z pomo­stu i zaczął mecha­nicz­nie pole­ro­wać lśniące ele­menty paro­wozu. Nad jego głową znaj­do­wała się tabliczka z nazwą firmy napi­saną roz­strze­lo­nymi zawi­ja­sami: Strange i Syno­wie, Prze­woź­nicy z Dor­set. Niżej, na boku wiel­kiego kotła, wid­niało imię samej loko­mo­tywy. Lady Mar­ga­ret. Szmatka znie­ru­cho­miała, kiedy dotarła do mosięż­nej pla­kietki. Następ­nie wypo­le­ro­wała ją powoli, z czułą sta­ran­no­ścią.
Mar­ga­ret posa­py­wała cicho, przez szcze­liny popiel­nika widać było blask pło­mieni. Po połu­dniu bry­ga­dzi­sta napeł­nił jej kocioł i zbior­niki ten­dra; pociąg już cze­kał przy ram­pach zała­dun­ko­wych maga­zynu po dru­giej stro­nie zajezdni. Prze­woź­nik dorzu­cił paliwa do ognia i przez chwilę obser­wo­wał, jak powoli rośnie ciśnie­nie w kotle. Następ­nie wyjął spod kół cięż­kie dębowe kliny i umie­ścił je w paro­wo­zie obok szkieł wodo­wska­zo­wych. Kadłub loko­mo­tywy już się nagrze­wał, słabe cie­pło pro­mie­nio­wało w stronę kabiny.
Prze­woź­nik w zadu­mie spoj­rzał w górę na świe­tliki. Połowa grud­nia. Bóg jak zwy­kle ską­pił świa­tła, kolejne dni były jak mru­gnię­cia ciem­no­sza­rego oka. Wkrótce nastaną mrozy, silne jak zawsze. Już chwy­tał przy­mro­zek. Kałuże na dzie­dzińcu trzesz­czały i pękały pod butami, war­stewka lodu z poprzed­niej nocy pra­wie się nie zmniej­szyła. Kiep­ska pogoda dla prze­woź­ni­ków; wielu z nich już spa­ko­wało manatki. W taki czas wilki, te nie­liczne oca­lałe, opusz­czały swoje kry­jówki. A roz­bój­nicy… To rów­nież była ich pora, ide­alna na bły­ska­wiczne napa­ści i szansa na bogate łupy z ostat­nich zimo­wych trans­por­tów. Męż­czy­zna wzru­szył ramio­nami pod kurtką. Cze­kał go ostatni kurs na wybrzeże, przy­naj­mniej w tym mie­siącu, chyba że ten stary cap Ser­je­ant­son spró­buje szyb­kiego wypadu swoim osła­wio­nym trzy­cy­lin­dro­wym Fow­le­rem. W takim wypadku Mar­ga­ret znowu by wyru­szyła w trasę, ponie­waż to Strange i Syno­wie robili ostatni kurs nad morze. Zawsze tak było i zawsze będzie…
Ciśnie­nie pary sto pięć­dzie­siąt fun­tów na cal. Prze­woź­nik powie­sił ręczną lampę na uchwy­cie przy skrzyni ognio­wej, wspiął się z powro­tem na pomost, usta­wił sta­wi­dło w poło­że­niu neu­tral­nym, otwo­rzył zawory cylin­dra i wolno prze­su­nął regu­la­tor. Lady Mar­ga­ret się prze­bu­dziła, tłoki zadud­niły, wodziki zaczęły się prze­su­wać w suwa­kach, wydmuch pary zabrzmiał pod dachem jak grzmot. Dym, gęsty i prze­sy­cony popio­łem, aż dła­wił w gar­dle. Męż­czy­zna uśmiech­nął się słabo, bez śladu weso­ło­ści. Roz­ruch loko­mo­tywy był wypa­lony w jego umy­śle i krwi, sta­no­wił jego druga naturę. Spraw­dze­nie mecha­ni­zmu, zawo­rów cylin­dra, regu­la­tora… Pomi­nął te etapy tylko raz, przed laty, jesz­cze jako młody chło­pak. Uru­cho­mił czte­ro­konną loko­mo­bilę Roby przy zamknię­tych zawo­rach, a woda sprę­żona przez tłok wysa­dziła koń­cówkę wału. Jego serce pękło wraz z nie­szczę­snym urzą­dze­niem, ale stary Eli i tak chwy­cił pas nasa­dzany ćwie­kami i stłukł go na kwa­śne jabłko.
Zamknął zawory, prze­su­nął nastaw­nik mak­sy­mal­nie do przodu i ponow­nie otwo­rzył prze­pust­nicę. Nagle w mroku paro­wo­zowni zma­te­ria­li­zo­wał się stary Dic­kon. Odcią­gnął cięż­kie drzwi, a Mar­ga­ret, bucha­jąc parą, ruszyła przez dzie­dzi­niec do miej­sca, gdzie stał zapar­ko­wany jej pociąg.
Dic­kon, mimo chłodu bez kurtki, przy­cze­pił do dyszla Mar­ga­ret trzy wozy i ten­der z wodą, tym razem skład łatwy do ucią­gnię­cia. Potem sta­nął z rękami na bio­drach, w bry­cze­sach i brud­nej koszuli z żabo­tem; jego szpa­ko­wate włosy wiły się na koł­nie­rzu.
– Lepiej niech pan pozwoli mi ze sobą jechać, panie Jesse…
Jesse z posępną miną i zaci­śniętą szczęką pokrę­cił głową. Już wcze­śniej odby­wali takie roz­mowy. Jego ojciec wystrze­gał się prze­ro­stu zatrud­nie­nia. Swoim nie­licz­nym pra­cow­ni­kom pła­cił dobrze, ale na te pie­nią­dze kazał im ciężko haro­wać. Można było tylko zga­dy­wać, jak długo potrwa taka sytu­acja, zwa­żyw­szy na to, że Gil­dia Mecha­ni­ków wciąż usztyw­niała swoje sta­no­wi­sko. Sam Eli wyru­szał w trasę aż do ostat­nich dni przed śmier­cią. Jesse zastą­pił go nie dalej jak przed tygo­dniem. Popro­wa­dził Mar­ga­ret przez gór­skie wio­ski za Brid­port, żeby zabrać serżę i wełnę cze­san­kową z tam­tej­szych przę­dzalni. Część tam­tego ładunku teraz miała poje­chać do Poole. Stary Strange nie uzna­wał prze­sia­dy­wa­nia w biu­rze, więc po jego śmierci w fir­mie zabra­kło rąk do pracy. Ale przyj­mo­wa­nie nowych kie­row­ców mijało się z celem, skoro za parę dni koń­czył się sezon. Jesse chwy­cił Dic­kona za ramię.
– Nie możemy się bez cie­bie obejść, Dick. Pro­wadź depo, opie­kuj się moją matką. On by tego chciał. – Skrzy­wił się i dodał: – Jeśli do tej pory nie umia­łem pro­wa­dzić Mar­ga­ret, ostat­nim razem się nauczy­łem.
Ruszył wzdłuż składu, popra­wia­jąc po dro­dze wią­za­nia bre­zen­to­wych płacht. Ten­der oraz wozy numer jeden i dwa wyglą­dały jak należy, wszyst­kie szyb­kie i sprawne. Nie było potrzeby spraw­dzać ładunku przy­czepy. Jesse sam zapa­ko­wał na nią towar dzień wcze­śniej, pra­cu­jąc przez wiele godzin. Teraz obej­rzał ją mimo wszystko, upew­nił się, że dzia­łają tylne świa­tła i oświe­tle­nie tablicy reje­stra­cyj­nej, po czym wziął list prze­wo­zowy od Dic­kona. Następ­nie wspiął się z powro­tem do kabiny, wsu­nął dło­nie w grube ręka­wice ze spodami wzmoc­nio­nymi skórą.
Bry­ga­dzi­sta obser­wo­wał go bez­na­mięt­nie.
– Niech pan uważa na roz­bój­ni­ków. Na nor­mandz­kich drani…
Jesse chrząk­nął.
– Niech sami na sie­bie uwa­żają. Doglą­daj wszyst­kiego, Dic­kon. Ocze­kuj­cie mnie jutro.
– Bóg z panem.
Jesse prze­su­nął regu­la­tor do przodu i uniósł rękę, kiedy krępa postać została z tyłu. Mar­ga­ret z łosko­tem prze­je­chała pod łukiem bramy i ruszyła przez zryte kole­inami ulice Dur­no­va­rii, cią­gnąc swój pociąg.
Jesse miał czym zająć umysł, kiedy jechał przez mia­sto. Na razie roz­bój­nicy byli jego naj­mniej­szym zmar­twie­niem. Teraz, gdy pierw­szy ostry żal tro­chę osłabł, młody Strange zaczy­nał sobie uświa­da­miać, jak bar­dzo wszyst­kim będzie bra­ko­wać Eliego. Firma była jak młyń­ski kamień bez ostrze­że­nia zawie­szony na jego szyi. W dodatku zapo­wia­dały się bar­dzo trudne czasy. Kościół otwar­cie popie­rał żąda­nia Gil­dii w spra­wie krót­szych godzin pracy i wyż­szych płac, więc wyglą­dało na to, że kom­pa­nie prze­wo­zowe będą znowu musiały zaci­snąć pasa, choć Bóg wie­dział, że mar­gi­nes zysku coraz bar­dziej się kur­czył. Ponadto krą­żyły plotki o jesz­cze więk­szych ogra­ni­cze­niach, które zamie­rzano nało­żyć na pociągi dro­gowe: mak­si­mum sześć przy­czep i ten­der z wodą. Jako powód poda­wano rosnące zagęsz­cze­nie ruchu wokół dużych miast. Oraz stan dróg. Ale czego innego można się spo­dzie­wać, dumał Jesse, kiedy połowa podat­ków zbie­ra­nych w kraju idzie na zakup zło­tych naczyń litur­gicz­nych do kościo­łów? A może to tylko począ­tek nowej rece­sji, takiej jak ta spo­wo­do­wana przez Gwi­zju­sza kilka wie­ków wcze­śniej. Jej wspo­mnie­nie na­dal bolało, przy­naj­mniej na zacho­dzie. Gospo­darka Anglii była teraz sta­bilna, po raz pierw­szy od lat. Sta­bil­ność ozna­czała dobro­byt i rezerwy złota. A złoto zma­ga­zy­no­wane w miej­scach innych niż na pół mityczne kufry Waty­kanu ozna­czało nie­bez­pie­czeń­stwo…
Parę mie­sięcy wcze­śniej Eli, klnąc na czym świat stoi, posta­no­wił obejść nowe prze­pisy. Kazał zmo­dy­fi­ko­wać tuzin przy­czep, tak żeby zmie­ściło się na nich pięć­dzie­siąt galo­nów wody w gal­wa­ni­zo­wa­nym zbior­niku za dysz­lem. Cysterny zaj­mo­wały nie­wiele miej­sca, dzięki czemu cała reszta plat­formy pozo­sta­wała wolna na ładu­nek. Jed­no­cze­śnie sze­ryf mógł zacho­wać god­ność i czy­ste sumie­nie. Jesse potra­fił sobie wyobra­zić, że stary czort chi­cho­cze teraz z powodu tego zwy­cię­stwa; szkoda tylko, że nie prze­żył, żeby je zoba­czyć. Jego myśli pomknęły z powro­tem ku ojcu, rów­nie nie­odwo­łal­nie, jak trumna zsu­nęła się do ziemi. Przy­po­mniał sobie ostatni raz, kiedy go widział: szary woskowy nos ster­czący nad dra­pe­riami, pod­czas gdy goście, mię­dzy innymi pra­cow­nicy, defi­lo­wali przez izbę pogrze­bową w sta­rym domu. Śmierć nie zmięk­czyła Eliego Strange’a; spu­sto­szyła jego twarz, ale ona i tak pozo­stała twarda jak zbo­cze kamie­nio­łomu.
Dziwne, że kiedy czło­wiek pro­wa­dzi, ma wię­cej czasu na myśle­nie. Nawet gdy jest sam i musi obser­wo­wać pozio­mow­skazy boj­lera, ciśnie­nie pary, ogień… Jesse czuł w rękach zna­jome wibra­cje, drobne naprę­że­nia, które w cza­sie dłu­giej jazdy się kumu­lo­wały, aż w rezul­ta­cie ich kon­tro­wa­nie przy­pra­wiało o rwący ból w ramio­nach i ple­cach. Na szczę­ście trasa nie była długa: dwa­dzie­ścia, dwa­dzie­ścia dwie mile do Wool, potem przez Wiel­kie Wrzo­so­wi­sko do Poole. Łatwa droga dla Lady Mar­ga­ret i lekki ładu­nek, jedy­nie trzy­dzie­ści ton. Do tego w więk­szo­ści po pła­skim tere­nie. Loko­mo­tywa miała tylko dwa biegi. Jesse zaczął od wyż­szego i przy nim zamie­rzał pozo­stać. Nomi­nalna moc Mar­ga­ret wyno­siła dzie­sięć koni mecha­nicz­nych, ale według sta­rej skali; jeden koń mecha­niczny rów­nał się dzie­się­ciu calom śred­nicy tłoka. W pew­nych warun­kach Bur­rell mógł osią­gnąć sie­dem­dzie­siąt, osiem­dzie­siąt koni. Wystar­cza­jąco dużo, żeby pocią­gnąć sto trzy­dzie­ści ton. Stary Eli popro­wa­dził kie­dyś taki pociąg dla zakładu. I wygrał…
Jesse spraw­dził ciśnie­nio­mierz. Jego oczy poru­szały się nie­mal auto­ma­tycz­nie. Dzie­sięć fun­tów poni­żej mak­si­mum. Na razie wszystko w porządku. Mógłby doło­żyć do pieca, ale póki co nie było takiej potrzeby. Dotarł do pierw­szego skrzy­żo­wa­nia, spoj­rzał w prawo, potem w lewo i obró­cił kie­row­nicą. Obej­rzał się za sie­bie, żeby spraw­dzić, czy wszyst­kie przy­czepy skrę­ciły gładko w tym samym miej­scu. Dobrze. Eliemu spodo­bałby się ten manewr. Zda­rzało się, że ostat­nia przy­czepa prze­kra­czała oś jezdni, ale on się o to nie mar­twił. Lampy dzia­łały, a kie­rowcy, któ­rzy nie potra­fili dostrzec ciel­ska Mar­ga­ret i reszty składu, zasłu­gi­wali na zmiaż­dże­nie. Ponad czter­dzie­ści ton toczą­cych się z łosko­tem. Pech dla wszyst­kich lek­kich pojaz­dów, które za bar­dzo by się zbli­żyły.
Jesse żywił zako­rze­nioną we wszyst­kich prze­woź­ni­kach pogardę dla sil­ni­ków o spa­la­niu wewnętrz­nym, choć sta­ran­nie roz­wa­żał argu­menty za i prze­ciw. Może pew­nego dnia napęd ben­zy­nowy na coś się przyda, a poza tym był jesz­cze ten inny sys­tem, jak go nazy­wali, die­sel… Ale naj­pierw Kościół musiałby dać przy­zwo­le­nie. Ustawa z tysiąc dzie­więć­set dzie­sią­tego roku, Weto dla ropy naf­to­wej, ogra­ni­czyła obję­tość sil­ni­ków o spa­la­niu wewnętrz­nym do stu pięć­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów sze­ścien­nych i od tam­tej pory prze­woź­nicy nie mieli praw­dzi­wej kon­ku­ren­cji. Wła­ści­ciele pojaz­dów ben­zy­nowych musieli zamon­to­wać na nich kolo­rowe żagle, które poma­gały im wlec się po dro­dze; cią­gnię­cie jakie­go­kol­wiek ładunku byłoby wyjąt­kowo kiep­skim żar­tem.
Matko Boska, ale ziąb! Jesse szczel­niej otu­lił się kurtką. Lady Mar­ga­ret nie miała plat­formy wido­ko­wej. Na wielu innych paro­wo­zach ją zain­sta­lo­wano, ale Eli się zarze­kał, że na Mar­ga­ret ni­gdy tego nie zrobi. Nie na Mar­ga­ret. Ona była dzie­łem sztuki, dosko­na­ło­ścią samą w sobie. Jaką ją zbu­do­wali twórcy, taka pozo­sta­nie. Wpusz­cze­nie na nią gapiów… Stary nie­mal mdlał na samą myśl. Lady Mar­ga­ret wyglą­da­łaby wtedy jak jedna z tych kole­jo­wych maszyn, któ­rymi Eli tak gar­dził. Jesse wytę­żył wzrok i zmru­żył oczy przed szczy­pią­cym wia­trem. Spoj­rzał na tacho­metr. Pręd­kość pięt­na­ście mil na godzinę, obroty jeden pięć­dzie­siąt. Dło­nią w ręka­wicy pocią­gnął w tył nastaw­nik. Zgod­nie z pra­wem kró­le­stwa w mia­stach obo­wią­zy­wało ogra­ni­cze­nie do dzie­się­ciu. Jesse nie miał zamiaru nara­żać się na kło­poty za jego prze­kro­cze­nie. Firma Strange zawsze dobrze żyła z sędziami pokoju i sier­żan­tami poli­cji. Co mię­dzy innymi skła­dało się na jej suk­ces.
Wjeż­dża­jąc na długą High Street, Jesse znowu przy­ha­mo­wał. Mar­ga­ret wydała z sie­bie pomruk obu­rze­nia. Dźwięk odbił się echem od fasad sza­rych kamien­nych budyn­ków. Jesse wyczuł przez pode­szwy butów zmniej­sze­nie naci­sku na dyszel i zakrę­cił kołem; pociąg zła­many jak scy­zo­ryk był chyba naj­gor­szym kosz­ma­rem i bla­ma­żem w pracy prze­woź­nika. Pło­mie­nie tyl­nych reflek­to­rów buch­nęły w górę i w jed­nej chwili roz­bły­sły dwa razy moc­niej. Hamulce zadzia­łały, kom­pen­sa­tory szarp­nęły naj­pierw ostat­nią przy­czepą, potem wypro­sto­wały pozo­stałe wozy. Jesse prze­su­nął nastaw­nik o jedno nacię­cie do tyłu. Para wpusz­czona przed tłoki zmniej­szyła szyb­kość Mar­ga­ret. Przed nią w cen­trum mia­sta paliły się gazowe lampy zamon­to­wane na wyso­kich słu­pach. Dalej widać było mury i Wschod­nią Bramę.
Sier­żant dyżurny zasa­lu­to­wał nie­dbale hala­bardą, dając znak, żeby Bur­rell jechał dalej. Jesse pchnął dźwi­gnię, zwal­nia­jąc hamulce z kół. Wystar­czyłby za duży nacisk szczęk, żeby gdzieś w pociągu wybuchł pożar. A tym razem więk­szość frachtu była łatwo­palna.
Jesse prze­biegł w myślach listę towa­rów prze­wo­żo­nych przez Mar­ga­ret. Przede wszyst­kim bele serży. Obję­to­ściowo tka­niny sta­no­wiły główną część jej ładunku. Angiel­skie wełny były słynne na całym kon­ty­nen­cie, a przę­dzal­nicy nale­żeli do naj­po­tęż­niej­szych grup zawo­do­wych na połu­dnio­wym zacho­dzie kraju. Ich manu­fak­tury i maga­zyny były roz­rzu­cone po wio­skach w pro­mie­niu wielu mil. Dzięki mono­po­lowi na han­del i prze­wozy stary Eli zdy­stan­so­wał rywali. I jesz­cze far­bo­wane jedwa­bie od Anthony’ego Har­co­urta z Mells; jego pościel cie­szyła się wiel­kim powo­dze­niem w samym Paryżu. Ponadto skrzy­nie z cera­miką i wyro­bami miej­sco­wych cie­ślów: Era­smusa Coxa, Jeda Robertsa z Dur­no­va­rii, Jere­miaha Strin­gera z Mar­tin­stown. Towary z pie­czę­cią namiest­nika hrab­stwa jako ostat­nie w tym sezo­nie podatki należne Rzy­mowi. Czę­ści maszyn, wyso­kiej jako­ści sery, resztki mate­ria­łów. Gli­niane fajki, guziki z rogu, wstążki i taśmy. Nawet par­tia Madonn z drzewa wiśnio­wego, pro­du­ko­wa­nych przez pewną firmę z Beamin­ster, finan­so­waną przez ludzi z Nowego Świata. Jak oni się nazy­wali… Uśmier­za­cze, Inc.? Tka­niny weł­niane i przę­dza cze­san­kowa na ten­drze z wodą i w pierw­szej przy­cze­pie, wyroby ręko­dziel­ni­cze i cała reszta w dru­giej. Towar na ostat­niej przy­cze­pie nie wyma­gał tro­ski; sam mógł o sie­bie zadbać.
Na widok Wschod­niej Bramy i ciem­nego ogromu miej­skiego muru Jesse prze­zor­nie zwol­nił. Oka­zało się jed­nak, że nie ma takiej potrzeby. Nie­liczne małe żaglowe pojazdy, które tej nocy zma­gały się z żywio­łami, hala­bard­nicy już zatrzy­mali, chro­niąc je przed uszko­dze­niem. Mar­ga­ret zagwiz­dała. Kłąb pary zaja­śniał na tle wie­czor­nego nieba. Pociąg minął obwa­ło­wa­nia i pomknął ku wrzo­so­wi­sku i wzgó­rzom.
Jesse odkrę­cił zawór inżek­tora. Para wodna, wstęp­nie ogrzana po przej­ściu przez prze­dłu­że­nie dym­nicy, wpa­dła do boj­lera. Loko­mo­tywa nabrała szyb­ko­ści i wkrótce Dur­no­va­ria znik­nęła z tyłu. Dzienne świa­tło szybko gasło. Oko­lica po pra­wej i lewej stro­nie drogi była mono­tonna, bez cha­rak­te­ry­stycz­nych cech. Przed sobą Jesse miał tylko czę­ściowo widoczny obra­ca­jący się wał kor­bowy i obłą ścianę wiel­kiego kotła. Uśmiech­nął się do sie­bie sze­roko. Samo kie­ro­wa­niem pocią­giem nie­odmien­nie spra­wiało mu radość. Blask pło­mieni tań­czący wokół drzwi­czek skrzyni ognio­wej oświe­tlał jego wydatną, twardą szczękę i głę­boko osa­dzone oczy pod czar­nymi, gęstymi brwiami. Niech­by tak stary Saer­je­ant­son spró­bo­wał ukrad­kiem wybrać się w ostat­nią podróż. Mar­ga­ret bez trudu wzię­łaby jego Fow­lera, pod górę albo z góry. A Eli tarzałby się z rado­ści w świeżo wyko­pa­nym gro­bie…
Lady Mar­ga­ret. W umy­śle Jes­sego nie­pro­szona poja­wiła się pewna scena. Zoba­czył sie­bie jako chłopca z łamią­cym się gło­sem. Jak dawno temu to było, osiem sezo­nów, dzie­sięć? Zauwa­żył, że lata zle­wają się ze sobą, nie­zau­wa­żone, nie­po­li­czone, i w ten spo­sób mło­dzi ludzie zmie­niają się w star­ców. Jesse pamię­tał ranek, kiedy Mar­ga­ret po raz pierw­szy poja­wiła się w zajezdni. Bucha­jąc parą i pędząc przez Dur­no­va­rię, przy­była pro­sto z fabryki Bur­rella w odle­głym Thet­ford, lśniąca od świe­żej farby, z dono­śnym gwizd­kiem i mosięż­nymi ele­men­tami iskrzą­cymi się w słońcu. Loko­mo­tywa z sil­ni­kiem sprzę­żo­nym o mocy dzie­się­ciu koni, ze wszyst­kimi czę­ściami opi­sa­nymi, od ozdoby koła napę­do­wego po pio­ru­no­chrony. Ostoja, kocioł, pompy. Tak, Eli dostał to, co chciał, jeden z naj­lep­szych paro­wo­zów na zacho­dzie. Sam ją ode­brał i odbył pierw­szą nie­wprawną podróż przez wiele hrabstw aż do Nor­folk. Nie miał jesz­cze nikogo na tyle zaufa­nego, by powie­rzyć mu dumę floty. I od tam­tej pory był to jego paro­wóz. Jeśli gra­ni­towa sko­rupa, która nazy­wała się Eli Strange, kochała cokol­wiek na ziemi, to wła­śnie olbrzy­miego Bur­rella.
Jesse powi­tał ją razem z młod­szym bra­tem Timem i dwoma pozo­sta­łymi: Jame­sem i Mica­hem, już nie­ży­ją­cymi – niech Bóg ma w opiece ich dusze – obu ich zabrała zaraza panu­jąca w tam­tym cza­sie w Bri­stolu. Jesse pamię­tał, jak ojciec zesko­czył z plat­formy i spoj­rzał na loko­mo­tywę, która buchała parą i drżała jak żywa istota. Była na niej nazwa firmy, nama­lo­wana lśnią­cymi lite­rami na osło­nie kabiny, ale na razie Bur­rell nie miał wła­snego imie­nia.
– Jak ją nazwiemy? – spy­tała matka, prze­krzy­ku­jąc hałas sil­nika pra­cu­ją­cego na jało­wym biegu.
Eli zmierz­wił sobie włosy i skrzy­wił czer­woną twarz.
– Cho­lera wie…
Mieli już Gro­mo­wład­nego, Apo­ka­lipsę, Obe­rona, Bal­larda Down i Zachod­nią Siłę; mocne nazwy, odpo­wied­nie dla noszą­cych je maszyn.
– Cho­lera wie – powtó­rzył stary Eli, uśmie­cha­jąc się sze­roko.
I wtedy bez pozwo­le­nia ode­zwał się Jesse łamią­cym się chło­pię­cym gło­sem.
– Lady Mar­ga­ret, ojcze. Lady Mar­ga­ret…
Eli spoj­rzał na niego groź­nie, popra­wił czapkę, znowu podra­pał się po wło­sach i w końcu ryk­nął śmie­chem.
– Podoba mi się… Ja chro­molę, podoba mi się.
I maszyna została ochrzczona Lady Mar­ga­ret mimo pro­te­stów kie­row­ców, nawet sta­rego Dic­kona, który twier­dził, że to „cho­lerny pech nazy­wać loko po jakiejś prze­klę­tej babie”. Jesse pamię­tał, jak pie­kły go uszy, sam nie wie­dział, czy ze wstydu, czy z dumy. Tysiąc razy żało­wał, że wymy­ślił to imię, ale ono przy­lgnęło na dobre. I podo­bało się Eliemu. A nikt nie chciał dener­wo­wać sta­rego Strange’a, nie w cza­sach jego naj­więk­szej siły.
Teraz Eli nie żył. Nie było żad­nego ostrze­że­nia, tylko kaszel, dło­nie ści­ska­jące porę­cze krze­sła, twarz, która nagle prze­stała być twa­rzą jego ojca, wytrzesz­czone oczy. Plu­cie ciemną krwią, rzę­żące płuca, piana na ustach. Chwilę potem w łóżku leżał sta­rzec koloru gliny, obok paliła się jedna lampa, u boku umie­ra­ją­cego czu­wał kapłan i żona o pustym wzroku. Ojciec Tho­mas był chłodny i pełen dez­apro­baty dla zatwar­dzia­łego grzesz­nika. Wokół domu wzdy­chał prze­ni­kli­wie mroźny wiatr, pod­czas gdy usta księ­dza roz­grze­szały i mecha­nicz­nie bło­go­sła­wiły… ale to nie była śmierć. Śmierć była czymś wię­cej niż koń­cem wszyst­kiego. Przy­po­mi­nała raczej wycią­ga­nie nitki z bogato zdo­bio­nego płótna. Eli sta­no­wił część życia Jes­sego, podob­nie jak sypial­nia pod kro­kwiami sta­rego domu. Śmierć prze­rwała pro­cesy pamięci, poru­szyła stare struny, które nale­żało zosta­wić w spo­koju. Jesse nie potrze­bo­wał dużo wyobraźni, żeby znowu ujrzeć nie­ru­chomą, pobruż­dżoną twarz ojca, jego spra­co­wane dło­nie, zatłusz­czoną, zde­for­mo­waną czapkę prze­woź­nika nasu­niętą nisko na oczy. Szal zatknięty koń­cami za szelki, szy­nel, grube robo­cze sztruksy. Wła­śnie tutaj tęsk­nił za nim naj­bar­dziej, pośród łoskotu, ciem­no­ści i zapa­chu gorą­cego oleju, w dymie bucha­ją­cym z wyso­kiego komina i szczy­pią­cym w oczy. Wie­dział, że tak będzie. Może tego wła­śnie chciał.
Czas nakar­mić bestię. Strange spoj­rzał na cią­gnącą się przed nim drogę. Paro­wóz musiał utrzy­mać kurs, prze­kład­nia śli­ma­kowa nie mogła zawieść. Jesse otwo­rzył skrzy­nię ogniową, chwy­cił łopatę. Szybko i spraw­nie pod­sy­cił ogień, zała­do­wał pale­ni­sko do mak­si­mum. Potem zamknął drzwiczki i się wypro­sto­wał. Rów­no­mierne dud­nie­nie loko­mo­tywy już na stałe wnik­nęło do jego krwio­biegu. Od meta­lo­wego pomo­stu bił żar, pro­mie­nio­wał przez buty. Cie­pło bucha­jące od pieca owie­wało mu twarz. Póź­niej dosię­gnie go mróz, wsą­czy się aż do kości.
Jesse uro­dził się w sta­rym domu na obrze­żach Dur­no­va­rii wkrótce po tym, jak jego ojciec zało­żył firmę dys­po­nu­jącą kil­koma loko­mo­bi­lami, młoc­kar­niami i cią­gni­kami paro­wymi Ave­linga i Por­tera. Jako trzeci z czte­rech braci ni­gdy na serio nie ocze­ki­wał, że odzie­dzi­czy mają­tek Strange’ów. Ale Boże wyroki są rów­nie nie­zba­dane, jak tutej­sze góry. Naj­pierw na łono Abra­hama prze­nie­śli się dwaj syno­wie Eliego, a teraz on sam. Jesse wró­cił myślami do dłu­gich let­nich dni, kiedy paro­wo­zow­nia wrzała od gorąca, cuch­nęła dymem i ole­jem. Spę­dzał w niej całe dnie, obser­wu­jąc, jak pociągi przy­jeż­dżają i wyjeż­dżają. Poma­gał je roz­ła­do­wy­wać i wno­sić towar do maga­zynu, wcho­dził na nie­zli­czone stosy skrzyń i bel. Pamię­tał rów­nież zapa­chy. Bogaty aro­mat suszo­nych owo­ców: moreli, fig i rodzy­nek. Słodką woń świe­żej sosny, tar­cicy i drzewa cedro­wego, inten­sywny, przy­pra­wia­jący o zawroty głowy bukiet tyto­niu z dodat­kiem rumu, szam­pana i porto prze­zna­czo­nych do luk­su­so­wych skle­pów, koniaku, fran­cu­skich koro­nek, man­da­ry­nek i ana­na­sów, gumy i sale­try, juty i konopi…
Cza­sami uda­wało mu się wyże­brać prze­jażdżkę do Poole albo Bourne Mouth, do Brid­port i Wey Mouth. Albo na zachód do Isca czy Lin­di­nis. Raz poje­chał do Lon­di­nium i na pół­nocny wschód do Camu­lo­du­num. Bur­relle, Clay­tony i Fodeny wręcz poże­rały mile. Dobrze było sie­dzieć w przy­cze­pie jed­nego z tych sta­rych pocią­gów z loko­mo­tywą widoczną pół mili dalej, gwiż­dżącą i bucha­jącą parą. Jesse biegł zasa­pany przo­dem, żeby zapła­cić pobor­com myta, i zosta­wał, żeby pomóc im zamy­kać szla­bany z dłu­gich drą­gów w białe i czer­wone pasy. Pamię­tał łoskot licz­nych kół, gęsty kurz wzbi­ja­jący się z trak­tów zry­tych kole­inami. Pył osia­dał na pobo­czach i żywo­pło­tach, przez co drogi wyglą­dały jak białe bli­zny prze­ci­na­jące kraj. Cza­sami spę­dzał noce z dala od domu, przy­cup­nięty w jakimś kącie tawerny, pod­czas gdy ojciec hulał. Nie­kiedy Eli robił się ponury i wyga­niał go na górę do łóżka. Kiedy indziej sta­wał się wylewny i snuł nie­wia­ry­godne histo­rie o cza­sach, kiedy sam był chłop­cem, a loko­mo­tywy miały kominy przed boj­le­rami. Jesse został hamul­co­wym w wieku ośmiu lat, a w wieku dzie­się­ciu ster­ni­kiem na krót­szych tra­sach. Nie­zwy­kle bole­sna oka­zała się dla niego chwila, kiedy wysłano go do szkoły.
Co też Eliemu cho­dziło po gło­wie?
– Przyda ci się tro­chę cho­ler­nej edu­ka­cji – powie­dział stary. – Tylko ona się liczy, chłop­cze.
Jesse pamię­tał, jak się wtedy czuł, jak wałę­sał się po sadzie za domem, oglą­dał śliwki rosnące na sta­rych drze­wach, sęka­tych i pochy­łych, w sam raz do wspi­na­nia. I jabłka: bram­leye, lanesy i haleye. Gruszki com­mo­dore o szorst­kiej skórce, wiszące jak bomby tuż przy murach nagrza­nych przez wrze­śniowe słońce. Wcze­śniej zawsze poma­gał przy zbio­rach. Ale w tam­tym roku już nie. Jego bra­cia nauczyli się pisać, czy­tać i racho­wać w małej wiej­skiej szkole i nic ponadto. Nato­miast Jesse poje­chał do Sher­borne i wstą­pił do col­lege’u w sta­rym uni­wer­sy­tec­kim mie­ście. Pra­co­wał ciężko nad języ­kami i naukami ści­słymi i dobrze mu szło. Tylko że coś było nie tak. Całe lata zabrało mu uświa­do­mie­nie sobie, że jego dło­niom bra­kuje dotyku stali naoli­wio­nej ole­jem, że jego noz­drza potrze­bują zapa­chu pary. Spa­ko­wał się, wró­cił do domu i zaczął pra­co­wać jak każdy inny prze­woź­nik. A Eli nie rzekł ani słowa. Żad­nej pochwały ani potę­pie­nia. Jesse pokrę­cił głową. W głębi serca zawsze wie­dział, bez naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści, że to jest wła­śnie to, co będzie robił. Duszą i cia­łem był prze­woź­nikiem. Jak Tim, jak Dic­kon, jak stary Eli. To wszystko. I tyle musiało wystar­czyć.
Mar­ga­ret wspięła się na wznie­sie­nie i poto­czyła w dół zbo­cza. Jesse zer­k­nął na długi pozio­mow­skaz znaj­du­jący się na wyso­ko­ści jego kolana i bar­dziej instynkt niż odczyt kazał mu otwo­rzyć inżek­tory, dodać wody do boj­lera. Loko­mo­tywa miała długą oś, co naka­zy­wało ostroż­ność przy zjeż­dża­niu ze wzgó­rza. Za mało wody i nachy­le­nie w przód mogły spo­wo­do­wać odsło­nię­cie pod­nie­bie­nia skrzyni ognio­wej i sto­pie­nie znaj­du­ją­cego się tam korka. Zawsze woził ze sobą czę­ści zapa­sowe, ale wymiana jakiej­kol­wiek była zaję­ciem, któ­rego nale­żało uni­kać. Ozna­czała bowiem koniecz­ność wyga­sze­nia ognia, wpeł­znię­cia do pie­kiel­nie gorą­cej komory pale­ni­ska i maj­stro­wa­nia całą wiecz­ność w ciem­no­ści z rękami unie­sio­nymi do góry. Jesse spa­lił w swoim cza­sie nie­je­den korek topliwy, jak każdy inny nowi­cjusz. W ten spo­sób nauczył się pil­no­wać, żeby skrzy­nia zawsze była oto­czona wodą. Z dru­giej strony zbyt wysoki jej poziom ozna­czał, że woda dotrze do wylo­tów pary i buch­nie z komina parzącą chmurą. To rów­nież mu się przy­da­rzyło.
Prze­krę­cił zawór i syk inżek­to­rów ucichł. Mar­ga­ret mozol­nie wspi­nała się na zbo­cze, nabie­ra­jąc szyb­ko­ści. Jesse prze­su­nął nastaw­nik i uru­cho­mił hamulce, żeby spo­wol­nić pociąg. Usły­szał zmianę rytmu przy zwięk­szo­nym kącie nachy­le­nia terenu i ponow­nie dodał loko­mo­ty­wie pary. Za dnia czy w ciem­no­ści znał każdą piędź drogi, jak przy­stało na dobrego prze­woź­nika.
Samotny blask w oddali świad­czył o zbli­ża­niu się do Wool. Mar­ga­ret krzyk­nęła ostrze­gaw­czo w stronę mia­steczka i prze­to­czyła się z rumo­rem mię­dzy zamknię­tymi domami. Teraz zaczy­nała się pro­sta droga przez wrzo­so­wi­sko do Poole. Godzina do bram mia­sta i powiedzmy kolejne pół, żeby dotrzeć na wybrzeże. Jeśli korki nie będą zbyt duże… Jesse zatarł dło­nie i poru­szył ramio­nami pod kurtką. Zaczy­nał odczu­wać chłód. Zimno powoli osa­dzało mu się w kościach.
Popa­trzył na obie strony drogi. W środku nocy Wiel­kie Wrzo­so­wi­sko było czarne jak smoła. W oddali Jesse zoba­czył albo wyda­wało mu się, że doj­rzał, błędny ognik, zapewne nad jakimś cuch­ną­cym trzę­sa­wi­skiem. Chłodny wiatr z jękiem nad­la­ty­wał od pust­ko­wia. Mono­tonne dud­nie­nie Bur­rella jak zwy­kle nasu­nęło mu sko­ja­rze­nie ze stat­kiem. Lady Mar­ga­ret, plama świa­tła i cie­pła, sunęła przez odlu­dzie niczym okręt prze­mie­rza­jący roz­le­gły, nie­przy­ja­zny ocean.
Był dwu­dzie­sty wiek, epoka rozumu, ale wrzo­so­wi­sko na­dal zalud­niały prze­sądy i lęki. Przed sta­dami wil­ków, cza­row­ni­cami, kobol­dami i wieszcz­kami. I roz­bój­ni­kami… Jesse się skrzy­wił. „Nor­mandzcy dra­nie”, jak nazy­wał ich Dic­kon. Było to rów­nie dobre okre­śle­nie jak inne. Oni sami twier­dzili, że są potom­kami Nor­ma­nów. Ale w kato­lic­kiej Anglii ponad tysiąc lat po Pod­boju linie rodowe Nor­ma­nów, Sak­so­nów i pier­wot­nych Cel­tów bez­na­dziej­nie się wymie­szały. Ist­nie­jące róż­nice narzu­cono ponow­nie, w bar­dziej lub mniej arbi­tralny spo­sób, parę wie­ków temu zgod­nie z raso­wymi teo­riami Gize­wiu­sza Wiel­kiego. Więk­szość ludzi znała przy­naj­mniej pod­stawy pię­ciu języ­ków kraju: nor­mandz­kiego klas rzą­dzą­cych, kościel­nej łaciny, współ­cze­snego angiel­skiego han­dlu i inte­re­sów, prze­sta­rza­łego średnioangiel­skiego oraz cel­tyc­kiego uży­wa­nego przez pospól­stwo. Ist­niały też oczy­wi­ście inne języki: gaelicki, korn­wa­lij­ski i walij­ski, wszyst­kie popie­rane przez Kościół i przez stu­le­cia chro­nione przed wymar­ciem. Ale sie­ka­nie kraju na kawałki i wzno­sze­nie barier kla­so­wych i języ­ko­wych zawsze się spraw­dzało w poli­tyce. „Dziel i rządź” od dawna było zasadą Rzymu, przy­naj­mniej nie­ofi­cjal­nie.
O samych roz­bój­ni­kach krą­żyło mnó­stwo legend. Na połu­dnio­wym zacho­dzie zawsze gra­so­wały bandy rze­zi­miesz­ków, któ­rzy szmu­glo­wali, kra­dli, łupili pociągi dro­gowe. Zwy­kle, choć nie zawsze, wystrze­gali się mor­do­wa­nia. W nie­które lata prze­woź­nicy cier­pieli bar­dziej niż w inne. Jesse pamię­tał, jak Lady Mar­ga­ret wlo­kła się do domu pew­nej czar­nej nocy z mar­twym ster­ni­kiem, który zgi­nął od kuszy. Połowa składu pło­nęła, a stary Eli klął i przy­się­gał zemstę. Woj­sko z dale­kiego Sorvio­du­num przez wiele dni prze­cze­sy­wało oko­licę, nie­stety bez rezul­tatu. Banda się roz­pro­szyła. Jeśli Eli Strange miał rację, rabu­sie wró­cili do domów i zmie­nili się z powro­tem w uczci­wych, bogo­boj­nych oby­wa­teli. Na wrzo­so­wi­sku nie było czego szu­kać; mityczne twier­dze wyję­tych spod prawa po pro­stu nie ist­niały.
Jesse znowu doło­żył do ognia, drżąc mimo kurtki. Nie woził ze sobą broni. Czło­wiek nie podej­mo­wał walki z roz­bój­ni­kami, jeśli chciał pozo­stać przy życiu. A przy­naj­mniej nie wal­czył kon­wen­cjo­nal­nymi meto­dami. Eli miał wła­sne prze­my­śle­nia na ten temat, ale nie pożył dosta­tecz­nie długo, żeby zasto­so­wać je w prak­tyce. Jesse zaci­snął usta. Jeśli przyjdą, to przyjdą. I wszystko, co zabiorą fir­mie Strange, niech sobie zatrzy­mają. Tego przed­się­bior­stwa nie zbu­do­wano na łagod­no­ści. W Anglii prze­woź­nic­two nie było łatwym zaję­ciem.
Jakąś milę dalej drogę prze­ci­nał stru­mień, dopływ Frome. Na tym odcinku prze­woź­nicy zwy­kle zatrzy­my­wali się, żeby uzu­peł­nić zbior­niki. Na wrzo­so­wi­skach nie budo­wano studni ze względu na ogromne koszty. Woda sto­jąca w zagłę­bie­niach terenu, sło­nawa i brudna, była nie­bez­pieczna dla boj­le­rów. Sadzawki trzeba by wyło­żyć beto­nem, a na takie prace ktoś musiałby wydać pół­roczne zyski. Rzym ści­śle kon­tro­lo­wał fabryki cementu i usta­lał zapo­rowe ceny. Embargo oczy­wi­ście było zamie­rzone. Zbyt łatwo dostępny mate­riał mógł posłu­żyć do szyb­kiego budo­wana twierdz. Przez lata wybu­chło w kraju dość bun­tów, żeby nauczyć ostroż­no­ści nawet papieży.
Jesse dostrzegł daleko przed sobą lśnie­nie wody albo lodu. Jego dłoń powę­dro­wała do nastaw­nika i hamul­ców. Mar­ga­ret zatrzy­mała się na środku nie­wiel­kiego mostu. Na balu­stra­dach wisiały poważne ostrze­że­nia o „nie­bez­piecz­nych pojaz­dach”, ale nie­wielu prze­woź­ni­ków zwra­cało na nie uwagę, w każ­dym razie po zmroku. Jesse zesko­czył na zie­mię, odpiął od boku kotła wąż zbro­jony i prze­rzu­cił jego koniec przez poręcz mostu. Z dołu dobiegł trzask pęka­ją­cego lodu. Pompy wodne zasy­czały hała­śli­wie, z zawo­rów poszła para. Po kilku minu­tach zada­nie było wyko­nane. Wpraw­dzie Mar­ga­ret bez trudu dotar­łaby do Poole i dalej, ale żaden prze­woź­nik z praw­dzi­wego zda­rze­nia nie czuł się cał­kiem bez­pieczny, jeśli nie miał zbior­ni­ków peł­nych po brzegi. Teraz paro­wóz był nale­ży­cie przy­go­to­wany do dłu­giej, cięż­kiej podróży.
Jesse zwi­nął węża i wyjął z ten­dra lampy. Były ich cztery, po jed­nej z obu stron kotła i dwie przy przed­niej osi. Strange powie­sił je na uchwy­tach, otwo­rzył zawory znaj­du­jące się nad kar­bi­dem, uniósł przed­nie szybki, żeby spraw­dzić, czy wydziela się ace­ty­len. Lampy rzu­cały w przód i na boki wachla­rze czy­stego, bia­łego świa­tła, w któ­rym iskrzyła się cienka war­stewka szronu na powierzchni drogi. Zimno było prze­ni­kliwe. Jesse oce­niał, że już jest kilka stopni mrozu, a naj­gor­sze miało dopiero nadejść. W tej czę­ści podróży zwy­kle zaczy­nał myśleć o chło­dzie jako o oso­bi­stym wrogu, który chwy­tał za gar­dło i wbi­jał w plecy lodo­wate pazury. Nale­żało z nim stale wal­czyć, cia­łem i umy­słem. Zimno potra­fiło tak odu­rzyć czło­wieka, że przy­ma­rzał do pomo­stu, jego ogień przy­ga­sał, a on tra­cił parę i nie miał dość roz­sądku, żeby pod­sy­cić pło­mień. Już tak się zda­rzało. Nie­je­den prze­woź­nik stra­cił życie w taki spo­sób. Wia­domo było, że coś takiego znowu się zda­rzy.
Lady Mar­ga­ret huczała rów­no­mier­nie, wiatr zawo­dził nad wrzo­so­wi­skiem.
Od strony lądu domy i chaty Poole tło­czyły się za masyw­nym obwa­ło­wa­niem i rowem. Wzdłuż for­ty­fi­ka­cji paliły się kaganki. Ich świa­tło było widoczne na pust­ko­wiu z odle­gło­ści paru mil. Mar­ga­ret zbli­żyła się do nich powoli, syp­nęła migo­tli­wymi iskrami. Na widok Zachod­niej Bramy Jesse zaklął pod nosem i zaczął hamo­wać. Przed murami zro­bił się korek, ledwo widoczny w bla­sku pochodni. Bur­rowy, Ave­lingi, Clay­tony, Fow­lery, wszyst­kie z dłu­gimi skła­dami. Wokół bie­gali urzęd­nicy celni, pió­ro­pu­sze pary wzbi­jały się w powie­trze, odgłos licz­nych pra­cu­ją­cych sil­ni­ków brzmiał jak stłu­miony pomruk burzy. Lady Mar­ga­ret zwol­niła, wyrzu­ca­jąc z sie­bie białe chmury niczym oddech. Zatrzy­mała się obok dzie­się­cio­kon­nego Fow­lera w bar­wach Kom­pa­nii Moskiew­skiej.
Jesse znaj­do­wał się pięć­dzie­siąt jar­dów od bramy i wyglą­dało na to, że roz­ła­do­wa­nie zatoru potrwa z godzinę albo wię­cej. Powie­trze wypeł­niał zgiełk, na który skła­dało się dud­nie­nie paro­wo­zów, krzyki kie­row­ców, pohu­ki­wa­nia urzęd­ni­ków miej­skich i straż­ni­ków kie­ru­ją­cych ruchem. Zespoły Anio­łów Papieża krą­żyły mię­dzy potęż­nymi kołami, śpie­wa­jąc kolędy i wycią­ga­jąc kubki z prośbą o datki. Jesse pozdro­wił znę­ka­nego poli­cjanta. Sier­żant wbił w zie­mię hala­bardę, spoj­rzał na ładu­nek Lady Mar­ga­ret i uśmiech­nął się sze­roko.
– Znowu bło­go­sła­wień­stwo biskupa Bla­ize, przy­ja­cielu?
Jesse chrząk­nął twier­dząco. Sto­jący obok Fow­ler wydał z sie­bie serię ogłu­sza­ją­cych gwiz­dów.
– Spo­koj­nie tam! – wrza­snął poli­cjant. – Co też wie­ziesz, że tak ci śpieszno?
Prze­woź­nik, drobny czło­wie­czek oku­tany w palto i szal, splu­nął na zie­mię nie­do­pał­kiem papie­rosa.
– Sko­ru­piaki dla Jego Świą­to­bli­wo­ści – zażar­to­wał. – Dzi­siaj spalą Rzym. – Histo­ria o papieżu Orlando raczą­cym się ostry­gami, gdy jego najem­nicy plą­dro­wali Flo­ren­cję, już prze­szła do legendy.
– Jesz­cze tro­chę takich bluź­nierstw, a brama zamknie ci się przed nosem! – ryk­nął wście­kle sier­żant. – Będziesz stał na wrzo­so­wi­sku przez całą noc, aż roz­bój­nicy cię osku­bią. Ruszaj tę kupę złomu, no już, mówię!
Z przodu utwo­rzyła się luka. Fow­ler zahu­czał pogar­dli­wie i wje­chał w wolne miej­sce. Jesse ruszył za nim. Po trwa­ją­cym całą wiecz­ność wymi­ja­niu i gwiz­da­niu wresz­cie poko­nał wąskie gar­dło i wpro­wa­dził pociąg na długą główną ulicę Poole.
Strange i Syno­wie utrzy­my­wali skład celny na nabrzeżu, nie­da­leko sta­rej komory cel­nej. Mar­ga­ret ruszyła w jego stronę, manew­ru­jąc mię­dzy sto­sami towa­rów, które prze­peł­niały rampy zała­dow­cze. W por­cie też pano­wał duży tłok jak na tak późny sezon. Jesse minął szkocki węglo­wiec, duży nie­miecki frach­to­wiec, jakie­goś Fran­cuza, potem jed­nostkę z Nowego Świata, dawny sta­tek nie­wol­ni­ków, sądząc po wyglą­dzie. Dalej ładny szwedzki kli­per jesz­cze wyzy­wa­jąco pod żaglami i stary holen­der­ski tramp Gro­nin­gen, na­dal wypo­sa­żony, o czym Jesse wie­dział, w sta­ro­świec­kie i dzi­waczne boj­lery rtę­ciowe. Wresz­cie zaje­chał pod maga­zyn fir­mowy, pra­wie godzinę po cza­sie.
Ładu­nek powrotny już na niego cze­kał. Jesse z ulgą wrę­czył list prze­wo­zowy agen­towi firmy i zaje­chał tyłem po nowy towar. Następ­nie po raz kolejny spraw­dził ostat­nią przy­czepę i wyru­szył w drogę. Teraz zimno prze­ni­kało go do kości, okna por­to­wych pubów kusiły obiet­nicą cie­pła, drinka i gorą­cego jedze­nia. Ale tej nocy Mar­ga­ret nie zosta­wała w Poole. Docho­dziła ósma, kiedy pociąg dotarł do murów mia­sta. Korek tym­cza­sem już się roz­ła­do­wał. Bramę otwo­rzył ponury sier­żant. Jesse wypro­wa­dził skład na główny trakt. Księ­życ stał wysoko na pogod­nym nie­bie, ziąb był prze­raź­liwy.
Długa jazda na połu­dniowy zachód, przez cały port Poole do miej­sca, gdzie od szlaku na Dur­no­va­rię odcho­dził skręt w lewo na Ware­ham. Jesse ostroż­nie prze­pro­wa­dził pociąg przez roz­wi­dle­nie i na otwar­tej dro­dze roz­pę­dził Mar­ga­ret do dwu­dzie­stu mil na godzinę. Dotarł do Ware­ham, poko­nu­jąc trudny zakręt przy skrzy­żo­wa­niu z torami kole­jo­wymi. Minął Black Bear z mon­stru­al­nym rzeź­bio­nym dro­go­wska­zem i prze­pra­wił się przez Frome w miej­scu, gdzie rzeka wpa­dała do morza, wyty­cza­jąc pół­nocną gra­nicę wyspy Pur­beck. Potem znowu zaczęły się wrzo­so­wi­ska: Sto­bo­ro­ugh, Slepe, Mid­dle­bere, Nor­den, puste i roz­le­głe, omia­tane zawo­dzą­cym wia­trem. Wresz­cie z przodu lekko po pra­wej stro­nie, wysoko nad drogą, poja­wiło się migo­tliwe świa­tło. Mar­ga­ret z hukiem poko­nała prze­łęcz Corves­geat, starą trasę przez góry Pur­beck. Nad drogą góro­wał sto­jący na szczy­cie wzgó­rza kwa­dra­towy, wielki zamek Corfe o roz­ja­rzo­nych oknach, które wyglą­dały jak oczy. Lord Pur­beck bez wąt­pie­nia prze­by­wał w rezy­den­cji i przyj­mo­wał gości zapro­szo­nych na święta Bożego Naro­dze­nia.
Paro­wóz okrą­żył wyso­kie stoki rycer­skiego grodu i wspiął się do leżą­cej za nim wio­ski. Prze­ciął opu­sto­szały plac; łoskot kół i sil­nika odbił się głu­chym echem od ściany gospody Grey­ho­und. Następ­nie Mar­ga­ret prze­to­czyła się długą główną ulicą do miej­sca, za któ­rym znowu roz­cią­gało się wrzo­so­wi­sko. Pła­skie, bez­ludne, chło­stane przez wiatr i oświe­tlone przez gwiazdy.
Droga do Swa­nage. Jesse, senny z zimna, myślał sobie, że Mar­ga­ret pędzi przez tę pustkę, bucha­jąc odde­chem w czerń, niczym jakiś prze­klęty duch uwię­ziony w zamar­z­nię­tym pie­kle. Chęt­nie powi­tałby jaki­kol­wiek znak życia, nawet roz­bój­ni­ków. Ale nie było niczego. Tylko lodo­waty wicher i ciem­ność panu­jąca po obu stro­nach drogi. Jesse wszedł na pomost i trzy­ma­jąc się drążka dłońmi w ręka­wi­cach, wychy­lił się i spoj­rzał na wyso­kie ładunki chwie­jące się na tle noc­nego nieba i daleki słaby odblask tyl­nych lamp. Już dawno prze­stał wyzy­wać sie­bie od idio­tów. Powi­nien był zostać w Poole i wyru­szyć o świ­cie. Dobrze o tym wie­dział. Ale tej nocy miał nie­ja­sne wra­że­nie, że to nie on kie­ruje skła­dem, tylko że jest wie­ziony.
Wtło­czył wodę do pod­grze­wa­cza i zamknął zawór. Pew­nego dnia wymie­nią te kotły opa­lane węglem na maszyny ole­jowe. Te ostat­nie znano już od lat. Jed­nak spa­la­nie oleju na­dal cze­kało w czyśćcu na wer­dykt papieża. Decy­zja mogła zostać wydana w następ­nym roku albo w kolej­nym. A może ni­gdy. Drogi Matki Kościoła były nie­zba­dane, ale owieczki nie mogły ich kwe­stio­no­wać.
Stary Eli zamon­to­wałby piece ole­jowe i do dia­bła z kapła­nami, ale jego kie­rowcy baliby się pew­nej eks­ko­mu­niki. Firma Strange i Syno­wie wtedy się ugięła, nie po raz pierw­szy ani ostatni. Jesse znowu przy­ła­pał się na tym, że myśli o ojcu, pod­czas gdy Mar­ga­ret wspi­nała się mozol­nie pod górę. Dziwne, ale Jesse poczuł, że mógłby teraz poroz­ma­wiać ze sta­rusz­kiem. Potra­fiłby wyja­śnić mu swoje lęki, swoje nadzieje… Tylko że było już za późno. Bo Eli nie żył. Jego pierś przy­gnia­tało sześć stóp błota Dor­set. Czy tak wyglą­dało życie? Czy ludzie dopiero ponie­wcza­sie czuli, że mogliby gadać i gadać bez końca?
Duży zakład kamie­niar­ski za Long Tun Matra­vers. Wyso­kie stosy kamieni, słabo widoczne w świe­tle lamp paro­wozu, wresz­cie jakieś uroz­ma­ice­nie mar­twej pustki wrzo­so­wisk. Jesse zagwiz­dał ostrze­gaw­czo. Głos Bur­rella zagrzmiał ponad dachami domów, żałobny i potężny. Miej­sce było opu­sto­szałe, wyglą­dało jak mia­sto umar­łych. Po pra­wej stro­nie uka­zały się przy­ćmione świa­tła King’s Head; szyld skrzy­piał, koły­sząc się na wie­trze. Koła Mar­ga­ret stu­kały o bruk, śli­zgały się po nim. Jesse włą­czył hamulce i prze­su­nął nastaw­nik, żeby odciąć parę od tło­ków. Oszro­niona droga gdzie­nie­gdzie lśniła jak szkło. Na szczy­cie wzgó­rza, za któ­rym leżało Swa­nage, Jesse zablo­ko­wał dyfe­ren­cjały. Loko­mo­tywa usta­bi­li­zo­wała się i ruszyła w dół w poszu­ki­wa­niu bez­piecz­nego schro­nie­nia. Wiatr wył i ciskał krysz­tałki śniegu w przed­nie lampy.
Dachy małego mia­steczka kuliły się pod cału­nem szronu. Jesse znowu zagwiz­dał. Dźwięk zabrzmiał potęż­nie mię­dzy domami. Z bocz­nej uliczki wypa­dła banda dzie­cia­ków i wrzesz­cząc, puściła się bie­giem wzdłuż pociągu. Nie­da­leko skrzy­żo­wa­nia na fasa­dzie hotelu Geo­rge świe­ciły się żółte lampy. Jesse skrę­cił we wjazd na dzie­dzi­niec, ostroż­nie manew­ru­jąc skła­dem. Komin musnął górną część bramy. Teraz przy­dałby mu się pomoc­nik. Para z Bur­rella kłę­biła się w zamknię­tej prze­strzeni, czarne kłęby zasła­niały widok. Dzieci znik­nęły. Jesse deli­kat­nie prze­su­nął nastaw­nik i wje­chał do środka. Mar­ga­ret powoli wto­czyła się na dzie­dzi­niec. Zajazd powięk­szono przed laty, żeby przyj­mo­wać pociągi dro­gowe. Jesse zapar­ko­wał mię­dzy Gar­ret­tem a sze­ścio­kon­nym Clay­to­nem Shut­tle­wor­them, prze­su­nął nastaw­nik w poło­że­nie neu­tralne i zamknął regu­la­tor. Dud­nie­nie uci­chło w jed­nej chwili.

***

Jesse prze­cią­gnął się i potarł twarz. Ramiona kurtki miał przy­pró­szone śnie­giem. Otrze­pał je i wysiadł sztywno z kabiny. Wsu­nął kliny pod koła, zga­sił lampy. Podwó­rzec hotelu był opu­sto­szały, wiatr wył nad ota­cza­ją­cymi go dachami. Boj­ler loko­mo­tywy stygł powoli. Jesse wypu­ścił nad­miar pary, zga­sił ogień i zamknął szy­ber. Następ­nie sta­nął na przed­niej osi i nało­żył wia­dro na komin. Mar­ga­ret teraz mogła bez­piecz­nie spę­dzić noc. Cof­nął się i spoj­rzał na jej ciel­sko na­dal pro­mie­niu­jące cie­płem. Od popiel­nika biła słaba poświata. Jesse wziął chle­bak z kabiny i wszedł do Geo­rge’a, żeby się zamel­do­wać.
Zapro­wa­dzono go do pokoju i zosta­wiono samego. Jesse sko­rzy­stał z toa­lety, umył twarz i ręce, po czym opu­ścił hotel. Kilka jar­dów dalej jarzyły się na czer­wono okna pubu, świa­tło sączyło się przez zacią­gnięte zasłony. Szyld gło­sił, że jest to gospoda Syrena. Jesse powlókł się uliczką w jej stronę. Salę wypeł­niał gwar roz­mów, powie­trze wyda­wało się aż gęste od dymu tyto­nio­wego. Syrena była ulu­bio­nym pubem prze­woź­ni­ków. Jesse od razu zauwa­żył z pół tuzina zna­jo­mych. Toma Skin­nera z Power­stock, Jeffa Hol­royda z Wey Mouth, dwóch synów sta­rego Saer­je­ant­sona. W tra­sie wie­ści roz­no­siły się szybko. Obecni stło­czyli się wokół niego, mówiąc jeden przez dru­giego. Jesse odpo­wia­dał bur­kli­wie, prze­py­cha­jąc się do baru. Tak, jego ojciec miał nagły krwo­tok. Nie, po nim nie pożył długo. Jesse roz­piął płaszcz, żeby się­gnąć po port­fel, po czym zło­żył zamó­wie­nie. Wziął kufel piwa i podwójną szkocką. Roz­ża­rzony pogrze­bacz wetknięty do meta­lo­wego kufla z pokrywą zagrzał ale. Kre­mowa pianka pocie­kła po bokach naczy­nia. Alko­hol zapiekł Jes­sego w gar­dle, aż łzy napły­nęły mu do oczu. Dopiero zje­chał z trasy, więc inni zro­bili mu miej­sce, a on usiadł przed komin­kiem, sze­roko roz­sta­wia­jąc kolana. Pocią­gnął kolejny łyk grzańca i poczuł, że gorąco roz­pływa się po żołądku, dociera do nóg. W gło­wie na­dal sły­szał dud­nie­nie Bur­rella, czuł w pal­cach wibra­cje kie­row­nicy. Póź­niej będzie czas na roz­mowy i pyta­nia. Naj­pierw trzeba się roz­grzać. Czło­wiek musi mieć cie­pło.
Nie­po­strze­że­nie prze­szła przez salę i sta­nęła za nim. Ode­zwała się, zanim wyczuł jej obec­ność. Prze­stał zacie­rać ręce i wypro­sto­wał się, nagle skrę­po­wany z powodu swo­jego wzro­stu i masy.
– Cześć, Jesse…
Wie­działa? Ta myśl zawsze poja­wiała się w jego gło­wie. Przez wszyst­kie lata, odkąd nadał imię Bur­rel­lowi. Wtedy była nie­zgrab­nym pod­lot­kiem, samymi nogami i rękami, ale od tam­tego czasu zmie­niła się w damę, przy­naj­mniej w jego oczach. Jej duch nawie­dzał go w upalne noce doj­rze­wa­nia, zosta­wiał swój zapach wśród aro­ma­tów kwia­tów ogro­do­wych. Kiedy Eli przy­jął tam­ten sza­lony zakład, on sie­dział w paro­wo­zie i pła­kał jak głu­piec, bo kiedy loko­mo­tywa poko­nała ostat­nie zbo­cze, wcale nie wygrała pięć­dzie­się­ciu zło­tych gwi­nei dla jego ojca, tylko sapiąc, gło­siła chwałę Mar­ga­ret. Ale ona sama już nie była dzier­latką, o nie. Lampy rzu­cały jasne refleksy na jej brą­zowe włosy, oczy uśmiech­nęły się do niego, usta zadrżały.
– Bry wie­czór, Mar­ga­ret – wymam­ro­tał.
Przy­nio­sła mu jedze­nie, posta­wiła tacę na naroż­nym stole i sie­działa z nim przez chwilę, kiedy jadł. Jej bli­skość spra­wiała, że oddech wiązł mu w krtani. Musiał wciąż sobie przy­po­mi­nać, że to nic nie zna­czy. Prze­cież ojco­wie nie umie­rają co tydzień. Mar­ga­ret nosiła masywny pier­ścio­nek ze sztucz­nym jasno­nie­bie­skim kamie­niem. Miała zwy­czaj obra­ca­nia go ner­wowo, kiedy mówiła. Jej palce były chude, z pła­skimi, wypo­le­ro­wa­nym paznok­ciami, o sze­ro­kich kost­kach jak u chłopca. Jesse patrzył teraz, jak jej dło­nie doty­kają wło­sów, bęb­nią o stół, zgar­niają popiół z papie­rosa na spodek. Mógł też sobie wyobra­zić, jak zamia­tają izbę, odku­rzają, czysz­czą, a także wyko­nują inne tajem­ni­cze, kobiece czyn­no­ści.
Spy­tała go, czym przy­je­chał. Zawsze o to pytała.
– Lady – odparł krótko, uży­wa­jąc żar­gonu prze­woź­ni­ków.
Jak zwy­kle zasta­na­wiał się, czy ona kie­dy­kol­wiek widziała Bur­rella, czy zda­wała sobie sprawę, że paro­wóz nazywa się Lady Mar­ga­ret. I czy mia­łoby to zna­cze­nie, gdyby wie­działa. Potem przy­nio­sła mu następ­nego drinka, na koszt firmy, po czym oznaj­miła, że musi wra­cać do baru i że zoba­czą się póź­niej.

 
Wesprzyj nas