Wydanie zawiera trzytomowy cykl Roberta Harrisa o starożytnym Rzymie. Jego bohaterem jest Marek Tulliusz Cycero, wybitny mówca, polityk i popularyzator filozofii greckiej, który żył w I wieku p.n.e.


Cycero
Młody adwokat Marek Cycero pragnie zostać konsulem Rzymu. Pierwszym krokiem do zrealizowania tej ambicji będzie proces Gajusza Werresa, namiestnika Sycylii, którego oskarża się o grabież, korupcję i bezprawne skazywanie na śmierć swoich przeciwników. To cios wymierzony w skorumpowaną arystokrację, której rządy osłabiają republikę.
Ambitny adwokat udaje się na Sycylię, by zebrać potrzebne dowody winy. Później zaś, otoczony przez nieprzyjaciół, snuje skomplikowane intrygi, od których zależeć będą dalsze losy państwa…

Spisek
Rok 63 p.n.e. Pięciu mężczyzn rywalizuje o władzę w republice rzymskiej: prawnik i doskonały mówca Marek Tulliusz Cycero, który właśnie objął stanowisko konsula; jego niezrównoważony psychicznie zaciekły wróg, zadłużony po uszy arystokrata i populista, Katylina; młody i pozbawiony wszelkich skrupułów Gajusz Juliusz Cezar; przywódca legionistów Pompejusz oraz Krassus – najbogatszy człowiek w Rzymie.
Cycero broni tradycji republikańskich, występuje przeciw stronnictwu popularów, zwolenników przejęcia władzy przez lud. Popularzy, wspierani przez Juliusza Cezara, planują zabójstwo świeżo mianowanego konsula. Tymczasem Katylina, chcąc dekretem unieważnić swoje długi, przygotowuje zamach stanu.
Cycero jednak demaskuje spisek, domagając się dla konspiratorów kary śmierci. Gdy trzej najpotężniejsi ludzie republiki – Cezar, Pompejusz i Krassus – zawierają nieoficjalne przymierze, dni młodego prawnika wydają się policzone…

Dyktator
Był czas, kiedy Cycero trzymał życie Juliusza Cezara w garści. Teraz jednak role się odwróciły i karty rozdaje Cezar, który stał się dominującą postacią na arenie politycznej starożytnego Rzymu.
Powrót Cycerona z wygnania będzie możliwy wyłącznie dzięki obietnicy wsparcia dawnego przeciwnika, a także dzięki przebiegłości, oratorskim zdolnościom i odwadze samego Cycerona. Czy lata świetności słynnego mówcy bezpowrotnie minęły, czy też zdoła ożywić republikę rzymską i stawić czoła dyktatowi Cezara?
Kiedy w politycznej rozgrywce giną kolejni wielcy wodzowie, Cycero zaczyna pokładać swoje nadzieje w młodym Oktawianie. Jaka przyszłość czeka republikę rzymską?

Robert Harris – brytyjski pisarz i dziennikarz, pracował m.in. dla BBC i jako komentator polityczny dla „The Observer”. Autor książek popularnonaukowych, ale przede wszystkim piętnastu przetłumaczonych na prawie czterdzieści języków powieści historycznych z elementami sensacji oraz thrillerów – m.in. Vaterlandu, Enigmy, Archangielska, Monachium czy V2. Po twórczość Harrisa chętnie sięgają filmowcy, w tym Robert Polański, który przeniósł na ekran Autora widmo i Oficera i szpiega.

Robert Harris
Trylogia rzymska. Tom 1-3
Cycero – Spisek – Dyktator
Przekład: Andrzej Szulc, Piotr Amsterdamski, Magdalena Słysz
Wydawnictwo Albatros
Premiera w tej edycji: 9 listopada 2022
 
 


„Najszlachetniejszym motywem, który skłania nas do uczestnictwa w życiu publicznym, jest determinacja, by nie być rządzonym przez podłych ludzi”.

„Nie wolno pozwolić żadnej jednostce ani grupie jednostek, żeby skupiła w swoich rękach zbyt dużą władzę; polityka jest profesją, a nie zajęciem dla dyletantów”.

Cycero

Cycero

Część pierwsza
SENATOR

79–70 r. p.n.e.

I

Nazywam się Tiron. Przez trzydzieści sześć lat byłem zaufanym sekretarzem rzymskiego męża stanu Cycerona. Początkowo było to podniecające, później kolejno zdumiewające, żmudne i wreszcie bardzo niebezpieczne. Wierzę, że przez wszystkie te lata spędził ze mną więcej czasu niż z jakąkolwiek inną osobą, nawet ze swojej rodziny. Pisałem pod dyktando jego mowy, listy, prace literackie, nawet wiersze – była to taka fontanna słów, że aby nadążyć za ich strumieniem, musiałem wymyślić system, zwany dziś powszechnie stenografią – system nadal używany do protokołowania obrad senatu – za którego wynalezienie dostałem skromną rentę. Renta, w połączeniu z kilkoma zapisami spadkowymi i łaskawością przyjaciół, wystarcza mi do przeżycia na emeryturze. Nie potrzebuję wiele. Starzy ludzie żyją powietrzem, a ja jestem bardzo stary – podobno mam niemal sto lat.
W ciągu kilkudziesięciu lat, jakie minęły od jego śmierci, różni ludzie często mnie pytali, zwykle szeptem, jakim człowiekiem był Cycero, ale ja zawsze milczałem. Skąd miałem wiedzieć, kto jest agentem rządu, a kto nie? Bałem się, że w każdej chwili mogę zostać zabity. Teraz jednak, gdy moje życie niemal dobiegło końca, nie boję się już niczego – nawet tortur, gdyż w łapach oprawcy lub jego pomocników nie przetrwałbym nawet chwili – dlatego postanowiłem zaoferować tę pracę jako odpowiedź na pytanie. Piszę, polegając na pamięci i dokumentach oddanych mi na przechowanie. Czasu pozostało mi już niewiele – to nieuchronne – dlatego zamierzam pisać szybko, posługując się moim systemem stenografii, na kilkudziesięciu niewielkich zwojach papirusu – znakomitej hieratyki – które już od dawna gromadziłem właśnie w tym celu. Z góry proszę mi wybaczyć wszystkie błędy i stylistyczne niezręczności. Modlę się do bogów, bym zdołał zakończyć pracę, nim nadejdzie kres mojego życia. W ostatnich słowach, jakie skierował do mnie Cycero, prosił, abym opowiedział o nim prawdę, i to właśnie postaram się uczynić. Jeśli nie zawsze sprawi on tu wrażenie wzoru cnoty, cóż, trudno. Władza zapewnia ludziom wiele luksusów, ale rzadko są wśród nich dwie czyste ręce.
Będę tu pisać o władzy i konkretnym człowieku. Przez władzę rozumiem oficjalną, polityczną władzę – zwaną po łacinie imperium – władzę życia i śmierci, jaką państwo powierza jednostce. Setki ludzi dążyło do zdobycia władzy, ale Cycero był wyjątkiem w historii republiki, ponieważ dążył do niej, nie mając żadnych środków poza własnym talentem. Nie pochodził jak Metellus lub Hortensjusz z wielkiej arystokratycznej rodziny, która od pokoleń świadczy polityczne usługi i może odwołać się do swych klientów w dniu wyborów. Nie miał jak Juliusz Cezar i Pompejusz potężnej armii, która mogłaby poprzeć jego kandydaturę. Nie posiadał jak Krassus gigantycznej fortuny, żeby smarować swoją drogę. Miał tylko głos i czystym wysiłkiem woli zmienił go w najsłynniejszy głos świata.

*

Gdy zaczynałem mu służyć, miałem dwadzieścia cztery lata, a on dwadzieścia siedem. Byłem domowym niewolnikiem, urodziłem się w należącej do rodziny posiadłości wśród wzgórz niedaleko Arpinum1. On był młodym adwokatem, wyczerpanym nerwowo i z trudem walczącym z niemałymi naturalnymi upośledzeniami. Mało kto gotów byłby postawić na to, że któryś z nas coś osiągnie.
Głos Cycerona w tym czasie nie był jeszcze groźnym instrumentem, w jaki później się zmienił; mój nowy pan chrypiał i niekiedy się jąkał. Zapewne w głowie miał tyle słów, że w chwili napięcia więzły w gardle, tak jak wtedy, gdy dwie owce, popychane przez stado, próbują jednocześnie przejść przez bramkę. Poza tym słowa te często były zbyt wymyślne jak na możliwości intelektualne jego słuchaczy. „Uczony” i „Grek” – tak mówili o nim ze zniecierpliwieniem. Nie były to bynajmniej komplementy. Nikt nie wątpił w jego talent oratorski, ale Cycero wydawał się zbyt wątły, jak na swoje ambicje. Jako adwokat przemawiał niekiedy kilka godzin, często na otwartym powietrzu, we wszystkich porach roku, co było zbyt wielkim obciążeniem dla jego strun głosowych. Po takim wystąpieniu przez kilka dni chrypiał i nie mógł wykrztusić ani słowa. Dodatkowymi przyczynami udręki była chroniczna bezsenność i niestrawność. Mówiąc otwarcie, jeśli miał zrobić karierę polityczną, czego desperacko pragnął, musiał skorzystać z profesjonalnej pomocy. Z tego względu postanowił wyjechać na pewien czas z Rzymu i podróżując, odświeżyć umysł i skonsultować się z najwybitniejszymi nauczycielami retoryki, którzy na ogół żyli wtedy w Grecji i Azji Mniejszej.
Byłem odpowiedzialny za niewielką bibliotekę jego ojca i całkiem przyzwoicie mówiłem po grecku, dlatego Cycero mnie wypożyczył, tak jak pożycza się książkę z czytelni. Zabrał mnie w podróż na wschód. Moim zadaniem było załatwianie wszystkich bieżących spraw, najmowanie transportu, opłacanie nauczycieli i tak dalej. Po roku miałem wrócić do swojego dawnego pana, ale podobnie jak wiele pożytecznych tomów, nigdy nie zostałem zwrócony.
Spotkaliśmy się w porcie w Brundyzjum w dniu, w którym mieliśmy wypłynąć. W roku sześćset siedemdziesiątym piątym od założenia Rzymu konsulami byli Serwiliusz Watia i Klaudiusz Pulcher. Cycero wówczas zupełnie nie przypominał okazałego męża stanu, jakim stał się później, gdy był już tak sławny, że nawet w najspokojniejszej uliczce nie mógł uniknąć rozpoznania. (Ciekaw jestem, co się stało z tymi tysiącami popiersi i portretów Cycerona, które kiedyś zdobiły tak wiele prywatnych domów i publicznych budynków? Czy rzeczywiście wszystkie zostały rozbite lub spalone?). Młody mężczyzna, który tego wiosennego dnia stał na nabrzeżu, był szczupły, miał zaokrąglone ramiona, nienaturalnie długą szyję z jabłkiem Adama wielkości dziecinnej piąstki, które poruszało się gwałtownie w górę i w dół, gdy przełykał ślinę. Z wybałuszonymi oczami, bladą cerą i zapadniętymi policzkami był przykrym obrazem złego stanu zdrowia. No, Tironie – pamiętam, co wtedy pomyślałem – lepiej dobrze wykorzystaj tę podróż, bo nie potrwa długo.
Najpierw popłynęliśmy do Aten, gdzie Cycero obiecał sobie ucztę, za jaką uważał możliwość studiowania filozofii w Akademii. Zaniosłem jego torbę do sali wykładowej i już miałem wyjść, gdy zawołał mnie i spytał, dokąd się wybieram.
– Chcę usiąść w cieniu razem z innymi niewolnikami – odparłem – chyba że ma pan jeszcze jakieś życzenia.
– Niewątpliwie tak, i to wymagające wielkiego wysiłku – powiedział. – Chcę, żebyś poszedł ze mną na wykład i nauczył się nieco filozofii, tak abym miał z kim rozmawiać podczas naszej długiej podróży.
Poszedłem zatem za nim i miałem zaszczyt posłuchać, jak sam Antiochus z Askalonu wyjaśnia trzy podstawowe zasady stoickie – cnota wystarcza do osiągnięcia szczęścia, nic poza cnotą nie jest dobrem i nie można ufać emocjom – trzy proste reguły, które wystarczyłyby do rozwiązania wszystkich problemów świata, gdyby tylko ludzie chcieli ich przestrzegać. Później Cycero i ja często dyskutowaliśmy na takie tematy, a gdy zajmowaliśmy się sprawami intelektualnymi, dzielące nas różnice statusu zawsze traciły znaczenie. Słuchaliśmy wykładów Antiochusa przez sześć miesięcy, po czym udaliśmy się dalej, do głównego celu naszej podróży.
W tym okresie w retoryce dominowała tak zwana szkoła azjańska. Ten styl preferował mowy skomplikowane i kwieciste, pełne pompatycznych zwrotów i dźwięcznych rytmów, którym towarzyszyła żywa gestykulacja i spacery po scenie. W Rzymie jej wybitnym przedstawicielem był Kwintus Hortensjusz Hortalus, powszechnie uważany za najwybitniejszego oratora swoich czasów, którego ze względu na wymyślną pracę nóg przezywano „mistrzem tańca”. Cycero, chcąc poznać jego sztuczki, specjalnie odszukał jego mentorów: Menippusa ze Stratoniki, Dionizjusza z Magnezji, Ajschylosa z Knidos i Ksenoklesa z Adrymattium – same nazwiska mówią o ich stylu. Cycero studiował kilka tygodni u każdego z nich, ucząc się ich metod, aż wreszcie uznał, że wie już, co o nich sądzić.
– Tironie – powiedział do mnie pewnego wieczoru, przebierając, zgodnie ze swym zwyczajem, wśród gotowanych warzyw na talerzu – mam już całkowicie dość tych uperfumowanych tancerzy. Załatw statek z Lorymy na Rodos. Zapiszemy się do szkoły Apolloniusza Molona, żeby spróbować czegoś innego.
I tak doszło do tego, że pewnego wiosennego poranka, o świtaniu, gdy cieśniny Morza Karpackiego2 były gładkie i mleczne jak perła (proszę mi wybaczyć te rzadkie ozdobniki: czytałem zbyt wiele greckiej poezji, żeby trzymać się oszczędnej i surowej łaciny), przeprawiliśmy się statkiem wiosłowym ze stałego lądu na tę starą, dziką wyspę, gdzie na nabrzeżu zobaczyliśmy krępą postać czekającego na nas Molona.
Ten Molon był prawnikiem pochodzącym z Alabandy3, który zrobił karierę dzięki błyskotliwym występom w rzymskich sądach – został nawet zaproszony do wygłoszenia przemówienia po grecku w senacie. Był to niesłychany zaszczyt. Później zrezygnował z praktyki adwokackiej, przeniósł się na Rodos i założył tam szkołę retoryki. Jego zasady oratorskie były dokładnym przeciwieństwem reguł szkoły azjańskiej: nie kręć się za wiele, trzymaj głowę prosto, nie odchodź od tematu, rozśmiesz i wzrusz słuchaczy, a gdy zdobędziesz ich współczucie, szybko kończ. „Nic nie schnie szybciej od łez” – pouczał. To znacznie bardziej odpowiadało gustom Cycerona, który całkowicie podporządkował się jego zaleceniom.
Molon rozpoczął tego dnia od kolacji, na którą podał mu miskę gotowanych jajek w sosie z sardeli. Gdy Cycero skończył – nie bez narzekania, zapewniam – dostał kawał wołowiny pieczonej na węglu drzewnym, a do tego kubek koziego mleka.
– Musisz nabrać ciała, młodzieńcze – powiedział Molon, klepiąc się po swej podobnej do beczki piersi. – Nigdy jeszcze słaba trzcina nie wydała potężnego dźwięku.
Cycero patrzył na niego z wściekłością, ale posłusznie opróżnił talerz. Tej nocy, po raz pierwszy od wielu miesięcy, dobrze spał. (Wiem, ponieważ jak zwykle spałem na podłodze przed drzwiami do jego pokoju).
Rano rozpoczęły się ćwiczenia fizyczne.
– Wystąpienie na forum – oświadczył Molon – można porównać do wyścigu. Wymaga wytrzymałości i siły.
Udał, że chce uderzyć Cycerona, który głośno sapnął, zatoczył się i niewiele brakowało, a przewróciłby się na podłogę. Molon kazał stanąć mu w rozkroku i nie zginając nóg w kolanach, robić skłony, tak by dotknął ziemi dwadzieścia razy. Potem kazał mu położyć się na plecach, spleść dłonie na karku i wielokrotnie usiąść, nie ruszając przy tym nogami. Następnie polecił mu przekręcić się na brzuch i podnieść się na ramionach, znowu dwadzieścia razy, bez zginania kolan. Tak wyglądały ćwiczenia pierwszego dnia, a każdego następnego Molon dodawał nowe i przedłużał gimnastykę. Cycero zaczął dobrze spać i skończyły się jego kłopoty z trawieniem.
Na ćwiczenia deklamacji Molon zabrał swego gorliwego ucznia z zacienionego dziedzińca na południowy skwar i kazał mu recytować różne teksty ćwiczebne – zwykle przemówienia procesowe lub monologi z Menandra4 – przy czym miał jednocześnie wspinać się na górę bez chwili przerwy. W czasie marszu jaszczurki uciekały mu spod stóp, a jego jedynymi słuchaczami były cykady siedzące na gałęziach drzew oliwnych. Cycero wzmocnił płuca i nauczył się, jak najwięcej powiedzieć na jednym oddechu. „Mów tonem o średniej wysokości – pouczał Molon. – Ani za nisko, ani za wysoko. W tym zakresie mieści się siła”. Po południu Molon zaprowadził go na kamienistą plażę na ćwiczenia z mocy głosu, postawił w odległości stu kroków i kazał przemawiać, pokonując szum wody i wiatru. To najlepszy odpowiednik szmeru trzech tysięcy ludzi na placu lub pogaduszek kilkuset senatorów w zamkniętej sali obrad, powiedział. Cycero musiał przywyknąć do takich przeszkód.
– Cóż jednak z treścią mojego przemówienia? – spytał kiedyś. – Przecież niewątpliwie skupię uwagę słuchaczy głównie siłą moich argumentów?
– Treść mnie nie interesuje. – Molon wzruszył ramionami. – Pamiętaj, co powiedział Demostenes: „W sztuce oratorskiej liczą się tylko trzy rzeczy: występ, występ i jeszcze raz występ”.
– Ale przecież się jąkam?!
– J-j-jąkanie również nie b-b-budzi mojego niepokoju – odrzekł Molon z uśmiechem i porozumiewawczym mrugnięciem. – A poważnie, jąkanie może zwiększyć zainteresowanie i wywołać bardzo użyteczne wrażenie uczciwości mówcy. Demostenes nieco seplenił. Słuchacze utożsamiają się z mówcą mającym wady wymowy. To tylko doskonałość jest nudna. Teraz odejdź dalej i postaraj się, żebym cię słyszał.
Miałem zatem okazję od samego początku obserwować, jak jeden mistrz wymowy przekazuje drugiemu swoje sztuczki. „Żadnego zniewieściałego skłaniania głowy i machania palcami. Nie ruszaj ramionami. Jeśli musisz przebierać palcami, spróbuj dotknąć środkowym kciuka, prostując pozostałe trzy. Tak, dobrze. Spojrzenie należy oczywiście zawsze skierować na dłoń wykonującą gest, chyba że chcesz zaprotestować, na przykład: »Bogowie, uchrońcie nas przed taką zarazą!« lub »Nie sądzę, abym zasługiwał na taki zaszczyt«”.
Molon nie pozwalał niczego notować, gdyż żaden mówca wart tego określenia nawet nie pomyślałby o odczytaniu gotowego tekstu lub zaglądaniu do pliku notatek. Był zwolennikiem standardowej metody uczenia się tekstu na pamięć, zwanej podróżą wokół domu. „Umieść pierwszy punkt przemówienia przy wejściu do domu i wyobraź sobie, jak tam leży, drugi w atrium, i tak dalej. Idź po całym domu tak, jakbyś go normalnie obchodził, przypisując fragmenty przemówienia nie tylko pokojom, ale każdej alkowie i każdej rzeźbie. Każde miejsce musi być dobrze oświetlone, jednoznacznie określone i charakterystyczne. W przeciwnym razie będziesz błąkał się jak pijak, który szuka łóżka po przyjęciu”.
Wiosną i latem tego roku Cycero nie był jedynym uczniem w szkole Molona. Po pewnym czasie dołączył do nas młodszy brat Cycerona, Kwintus, jego kuzyn Lucjusz i dwaj jego przyjaciele: Serwiusz, pedantyczny adwokat, pragnący zostać sędzią, i Attyk – elegancki, czarujący Attyk – który nie interesował się retoryką, gdyż mieszkał w Atenach i z pewnością nie planował kariery politycznej, ale lubił spędzać czas w towarzystwie Cycerona. Wszyscy zdumiewali się zmianami w wyglądzie i stanie zdrowia Cycerona. W czasie ostatniego wieczoru razem – gdyż była już jesień i należało wracać do Rzymu – zebrali się, żeby posłuchać, jakie skutki przyniosły nauki Molona.
Bardzo chciałbym przypomnieć sobie, o czym mówił Cycero tego wieczoru po kolacji, ale obawiam się, że jestem doskonałym potwierdzeniem słuszności cynicznej opinii Demostenesa: treść nie ma znaczenia, liczy się tylko występ. Stałem dyskretnie w cieniu, tak abym nie był widoczny, i teraz mogę sobie tylko przypomnieć ćmy wirujące wokół pochodni niczym płatki popiołu, niezliczone gwiazdy nad dziedzińcem i zachwycone, oświetlone ogniem twarze młodych mężczyzn, w skupieniu słuchających Cycerona. Zapamiętałem natomiast, co potem powiedział Molon, gdy jego uczeń skłonił się wyobrażonemu sądowi i usiadł. Przez dłuższą chwilę panowała cisza. Wreszcie wstał Molon.
– Cyceronie, gratuluję ci – powiedział ochrypłym głosem. – Wprawiłeś mnie w zdumienie. Przykro mi tylko ze względu na Grecję i jej los. Jedynym tytułem do chwały, jaki nam pozostał, była przewaga w sztuce wymowy. Dziś odebrałeś nam i to. Wracaj – zakończył, wskazując ręką z trzema wyprostowanymi palcami ponad oświetlonym tarasem w kierunku ciemnego, rozległego morza – Wracaj, mój chłopcze, i podbij Rzym.

*

Doskonale. Łatwo powiedzieć, jak jednak to zrobić? Jak „podbić Rzym”, nie mając żadnej broni poza własnym głosem?
Pierwszy krok jest oczywisty: trzeba zostać senatorem.
W tym czasie, żeby zostać senatorem, trzeba było mieć co najmniej trzydzieści jeden lat i być bogaczem. Ściśle mówiąc, należało pokazać władzom wyborczym aktywa warte milion sestercji, żeby w ogóle móc kandydować w lipcowych wyborach, kiedy wybierano dwudziestu nowych senatorów, mających zastąpić tych, którzy zmarli lub zbiednieli i nie mogli utrzymać swych stołków. Skąd jednak Cycero miał wziąć milion sestercji? Jego ojciec z pewnością nie dysponował takimi pieniędzmi: majątek rodziny był niewielki i poważnie obciążony długami hipotecznymi. Miał zatem trzy tradycyjne rozwiązania. Zarobienie takiej kwoty trwałoby jednak zbyt długo, a kradzież byłaby zbyt ryzykowna. Wobec tego, wkrótce po powrocie z Rodos, ożenił się z bogaczką. Terencja miała siedemnaście lat, była płaska jak chłopiec i miała krótkie, czarne, mocno kręcone włosy. Jej przyrodnia siostra była westalką5, co świadczyło o wysokiej pozycji społecznej rodziny. Co ważniejsze, Terencja była właścicielką dwóch kwartałów slumsów w Rzymie, lasu na przedmieściu i gospodarstwa: w sumie było to warte milion dwieście pięćdziesiąt tysięcy sestercji. (Ach, Terencja: brzydka, wielkopańska i bogata – była swoistym majstersztykiem! Widziałem ją kilka miesięcy temu, jak podróżowała w otwartej lektyce przybrzeżną drogą do Neapolu. Wrzeszczała na nosicieli, żeby się pośpieszyli. Miała siwe włosy i orzechową skórę, ale poza tym niewiele się zmieniła).
W ten sposób, gdy nadeszła pora, Cycero został senatorem – zdobył pierwsze miejsce w wyborach, gdyż teraz był uważany za drugiego najlepszego adwokata w Rzymie, po Hortensjuszu. Nim objął swoje miejsce w senacie, musiał zaliczyć obowiązkową roczną służbę urzędniczą. Został wysłany na Sycylię. Oficjalnie był kwestorem, czyli zajmował najniższe miejsce w urzędniczej hierarchii. Urzędnikom pełniącym służbę nie mogły towarzyszyć żony, dlatego Terencja została w domu – nie wątpię, że Cyceronowi sprawiło to prawdziwą ulgę. Ja natomiast pojechałem razem z nim, gdyż teraz już byłem jakby przedłużeniem jego osoby. Posługiwał się mną zupełnie bezwiednie, jak dodatkową ręką lub nogą. Stałem się nieodzowny między innymi dlatego, że opracowałem metodę zapisywania jego słów w takim tempie, w jakim je wypowiadał. Od skromnych początków – mogę się pochwalić, że to ja wynalazłem znak & – mój system stopniowo się rozwijał, aż w ostatecznej postaci liczył jakieś cztery tysiące symboli. Na przykład zauważyłem, że Cycero często powtarzał te same zwroty i zapisywałem je w skrócie, w postaci jednej linijki lub nawet tylko kilku znaków. W ten sposób dowiodłem, co wszyscy i tak wiedzą, że politycy w kółko powtarzają to samo. Cycero dyktował podczas kąpieli i leżąc w łóżku, jadąc w kiwającej się lektyce i spacerując. Nigdy nie brakowało mu słów, a mnie nigdy nie zabrakło symboli, żeby je schwycić w locie i utrwalić. Byliśmy dla siebie stworzeni.
Wróćmy jednak na Sycylię. Proszę się nie niepokoić: nie będę szczegółowo opisywał naszych zajęć. Jak niemal wszystkie działania polityczne, była to żmudna i nudna robota nawet wtedy, gdy ją wykonywaliśmy, a co dopiero po sześćdziesięciu latach! Godna pamięci i znacząca była natomiast podróż powrotna. Cycero celowo opóźnił powrót o miesiąc, przełożył podróż z marca na kwiecień, tak aby przepłynąć koło Puteoli w czasie przerwy w obradach senatu, gdy cała polityczna elita przebywała u wód w Zatoce Neapolitańskiej. Polecił mi, żebym wynajął najpiękniejszą dwunastowiosłową łódź, jaką uda mi się znaleźć, gdyż chciał efektownie wpłynąć do portu, po raz pierwszy mając na sobie purpurową obramowaną togę senatora Republiki Rzymskiej.
Cycero zdołał bowiem siebie przekonać, że skoro odniósł tak wielkie sukcesy na Sycylii, to na nim muszą być skupione oczy wszystkich w Rzymie. Na setkach dusznych sycylijskich placów targowych, w cieniu tysięcy zakurzonych sycylijskich drzew z gniazdami os, bezstronnie i z godnością ferował sprawiedliwe wyroki w imieniu Rzymu. Zakupił rekordową ilość zboża, żeby wykarmić wyborców w stolicy, i sprzedał je za rekordowo niską cenę. Jego przemówienia na oficjalnych uroczystościach były arcydziełem taktu. Udawał nawet zainteresowanie rozmowami lokalnych mieszkańców. Wiedział, że dobrze sobie poradził, i chełpił się swoimi osiągnięciami w niezliczonych oficjalnych sprawozdaniach dla senatu. Muszę przyznać, że niekiedy je tonowałem przed przekazaniem kurierom. Starałem się też mu zasugerować, że być może Sycylia nie jest pępkiem świata, ale on nie zwracał na to uwagi.
Widzę go teraz, jak stoi na dziobie, wpatrując się w nabrzeże Puteoli, gdy wracaliśmy do Italii. Zastanawiam się, czego oczekiwał. Że w porcie powita go orkiestra? Delegacji konsularnej z wieńcem laurowym? Na nabrzeżu rzeczywiście był tłum, ale nikt na niego nie czekał. Hortensjusz, który myślał już o konsulacie, wyprawił wielki bankiet na kilkunastu zakotwiczonych obok siebie kolorowych statkach i goście czekali na łodzie, które miały ich przewieźć. Gdy Cycero zszedł na ląd, nikt nie zwrócił na niego uwagi. Rozejrzał się dookoła, zaskoczony i zdumiony. W tym momencie kilku gości dostrzegło jego nowiutką senatorską lamówkę togi. Podeszli pośpiesznie. Cycero skrzyżował ramiona, pełen przyjemnego oczekiwania.
– Senatorze! – krzyknął jeden z nich. – Co nowego w Rzymie?
– Nie przybywam z Rzymu, dobry człowieku – odrzekł Cycero. Jakoś zdołał zachować uśmiech. – Wracam ze swej prowincji.
– Och! – westchnął rudy mężczyzna, niewątpliwie już dobrze pijany. – Dobry człowieku! On wraca z prowincji…
Ktoś parsknął śmiechem, ale zaraz się powstrzymał.
– Co w tym takiego śmiesznego? – wtrącił ktoś z boku, chcąc załagodzić sytuację. – Nie wiecie? On był w Afryce.
– Na Sycylii – sprostował Cycero z heroicznym uśmiechem.
Pewnie jeszcze były inne rozmowy w tym stylu. Nie pamiętam. Gdy ludzie zdali sobie sprawę, że Cycero nie przywiózł żadnych plotek z Rzymu, zaczęli się rozchodzić. Wkrótce pojawił się Hortensjusz i wskazał swym gościom łodzie. Skłonił się Cyceronowi dość uprzejmie, ale nie zaprosił go na bankiet. Zostaliśmy sami.
Można byłoby pomyśleć, że to banalny incydent, ale Cycero zwykł powtarzać, że to właśnie wtedy powziął twarde postanowienie, iż zrealizuje swoje ambicje. Został upokorzony przez własną pychę i brutalnie się przekonał, jak niska jest jego pozycja w świecie. Stał na nabrzeżu dłuższą chwilę, przyglądając się, jak Hortensjusz i jego goście bawią się na statkach, nasłuchując wesołej muzyki fletów, a gdy się odwrócił, był już innym człowiekiem. Nie przesadzam. Widziałem to w jego oczach. Bardzo dobrze – zdawał się mówić. – Bawcie się, głupcy. Ja będę pracował.
„Jestem skłonny sądzić, panowie, że to doświadczenie było dla mnie cenniejsze, niż gdyby powitała mnie burza oklasków. Od tej pory przestałem rozważać, co o mnie usłyszy świat: od tego dnia starałem się, żebym każdego dnia był widziany. Żyłem na oczach publiczności. Często przychodziłem na forum. Ani mój odźwierny, ani mój sen nie przeszkodzili nikomu spotkać się ze mną. Nawet gdy nie miałem nic do zrobienia, nie było tak, żebym nic nie robił, dlatego absolutny odpoczynek był dla mnie czymś, czego nie znałem”.
Niedawno znalazłem ten fragment w jednym z jego przemówień i mogę potwierdzić, że jest zgodny z prawdą. Opuścił port jak lunatyk i przeszedł przez całe Puteoli na główną drogę, nie oglądając się ani razu za siebie. Podążałem za nim, niosąc tyle bagaży, ile zdołałem wziąć. Początkowo szedł powoli i z namysłem, ale stopniowo przyśpieszał, aż wreszcie maszerował w kierunku Rzymu tak szybko, że z trudem za nim nadążałem.
W tym miejscu kończy się mój pierwszy zwój papirusu i zaczyna prawdziwa historia Marka Tuliusza Cycerona.

II

Dzień, który miał się okazać punktem zwrotnym, rozpoczął się jak każdy inny, godzinę przed świtem. Jak zawsze Cycero wstał pierwszy. Ja leżałem jeszcze przez chwilę w ciemnościach i słuchałem skrzypienia desek podłogowych nad głową, gdy on wykonywał ćwiczenia, których nauczył się na Rodos – od tej podróży minęło już sześć lat. Potem stoczyłem się z siennika i umyłem twarz. To był pierwszy dzień listopada, było zimno.
Cycero miał skromny piętrowy dom na Eskwilinie, wciśnięty między świątynię i dzielnicę mieszkaniową. Gdyby ktoś pofatygował się i wszedł na dach, mógłby w nagrodę zobaczyć niezły widok całej zadymionej doliny, z wielkimi świątyniami na Kapitolu pół mili na zachód. W rzeczywistości dom należał do jego ojca, ale starszemu panu nie dopisywało zdrowie, dlatego rzadko już przyjeżdżał ze wsi i Cycero zajmował cały dom. Mieszkał z żoną Terencją, pięcioletnią córką Tulią i kilkunastoma niewolnikami: mną, Sositeuszem i Laureą, dwoma sekretarzami pracującymi pod moim kierownictwem, Erosem – zarządcą, Filotimusem – administratorem majątku Terencji, dwiema pokojówkami, nianią, kucharzem, lokajem i odźwiernym. Był jeszcze stary, ślepy filozof Diodotus Stoik, który niekiedy opuszczał swój pokój i jadł kolację z Cyceronem, gdy jego pan pragnął intelektualnych ćwiczeń. W sumie zatem w domu było piętnaście osób. Terencja nieustannie narzekała na ciasnotę, ale Cycero nie chciał się przeprowadzić, gdyż wówczas był jeszcze w fazie „człowieka ludu” i ten dom dobrze pasował do takiego wizerunku.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem tego ranka, tak jak to czyniłem codziennie, było owinięcie wokół nadgarstka pętli ze sznurka, z przyczepionym do drugiego końca niewielkim notesem, który sam obmyśliłem. Notes miał nie jedną lub dwie tabliczki woskowe jak zwykle, lecz cztery, i to dwustronne. Każda była umieszczona w bardzo cienkiej ramie z buczynowego drewna, połączonej z pozostałymi zawiasami, tak że mogłem je rozkładać i zamykać. Dzięki temu podczas jednej sesji dyktowania zapisywałem znacznie więcej tekstu niż przeciętny sekretarz. To jednak nie wystarczało: Cycero każdego dnia wyrzucał z siebie taki potok słów, że zawsze nosiłem w kieszeniach zapasowe tabliczki. Następnie zaciągnąłem zasłonę w wejściu do mojego maleńkiego pokoju i przeszedłem przez dziedziniec do tablinum, gdzie zapaliłem lampy i sprawdziłem, czy wszystko jest gotowe. Jedynym meblem był kredens pod ścianą, na którym stała misa z ciecierzycą6. Mój pan wierzył, że nietypowe nazwisko jest politycznym atutem, dlatego zawsze usilnie starał się zwrócić na nie uwagę). Gdy byłem już pewny, że wszystko jest w porządku, udałem się przez atrium do holu wejściowego, gdzie czekał już odźwierny z ręką na wielkim metalowym zamku. Wyjrzałem przez wąskie okno, a kiedy stwierdziłem, że jest już dostatecznie widno, skinąłem głową odźwiernemu, który odciągnął zasuwę.
Na ulicy, w porannym chłodzie, jak zwykle czekał już tłum nieszczęśników i biedaków. Notowałem nazwiska wszystkich przekraczających próg. Większość znałem, kilku musiałem spytać o nazwisko. Paru, stanowiących zupełnie beznadziejne przypadki, kazałem odejść, ale ponieważ obowiązywała instrukcja „Jeśli ktoś ma prawo głosu, należy go wpuścić”, to już wkrótce całe tablinum wypełnili klienci, domagający się choć odrobiny czasu senatora. Postałem chwilę przy wejściu, aż uznałem, że wszyscy oczekujący weszli. Miałem się cofnąć, gdy w drzwiach pojawiła się jakaś postać w brudnym ubraniu, z potarganymi włosami i nieporządną brodą. Nie wstydzę się przyznać, że się przestraszyłem.
– Tiron! – wykrzyknął. – Dzięki bogom!
Nieznajomy oparł się ciężko o ościeżnicę i wpatrywał się we mnie jasnymi, martwymi oczami. Był niewątpliwie wyczerpany. Przypuszczam, że miał jakieś pięćdziesiąt lat. W pierwszej chwili nie mogłem go sobie przypomnieć, ale jednym z zadań sekretarza polityka jest kojarzenie twarzy z nazwiskami, dlatego po pewnym czasie, mimo jego stanu, w moim umyśle zaczął się kształtować pewien obraz: duży dom na brzegu morza, ozdobny ogród, zbiór posągów z brązu, miasto gdzieś na północy Sycylii. Tak, to było Thermae.
– Steniusz z Thermae! – powiedziałem, wyciągając do niego rękę. – Witam.
Nie do mnie należało komentowanie jego wyglądu, wypytywanie, co robi setki mil od domu, i to w tak kiepskim stanie. Zostawiłem go w tablinum i udałem się do gabinetu Cycerona. Senator tego ranka miał wystąpić w sądzie w obronie młodzieńca oskarżonego o ojcobójstwo, a po południu czekała go sesja senatu. Teraz ściskał niewielką piłeczkę ze skóry, żeby wzmocnić palce, podczas gdy lokaj układał fałdy jego togi. Jednocześnie słuchał, jak młody Sositeusz czyta list, i dyktował wiadomość Laurei, którego nauczyłem podstaw stenografii. Gdy wszedłem, rzucił do mnie piłkę – odruchowo ją złapałem – po czym wyciągnął rękę po listę. Jak zwykle czytał ją łapczywie. Kogo złowił tej nocy? Jakiegoś znanego obywatela z użytecznego trybusu? Może Sabatini? Może Pomptini? A może jakiegoś przedsiębiorcę, który jest dostatecznie bogaty, żeby głosować w pierwszych centuriach w wyborach konsulów? Dziś jednak na liście były same płotki i jego twarz stopniowo się wydłużała, aż wreszcie doszedł do ostatniego nazwiska.
– Steniusz? – Przerwał dyktowanie. – To ten Sycylijczyk, nieprawdaż? Ten bogaty, z posągami z brązu? Lepiej przekonajmy się, czego chce.
– Sycylijczycy nie mają prawa głosu – przypomniałem.
– Pro bono – odpowiedział z kamienną twarzą. – Poza tym ma te wszystkie brązy. Niech wejdzie pierwszy.
Wprowadziłem Steniusza. Cycero powitał go w rutynowym stylu – wyuczony uśmiech, męski uścisk dłoni, długie i szczere spojrzenie w oczy – a następnie zaprosił, żeby usiadł, i spytał gościa, co sprowadza go do Rzymu. Stopniowo przypominałem sobie, kto to taki. Gościliśmy u niego dwukrotnie w Thermae, gdy Cycero przewodniczył sądowi. Wtedy był jednym z najważniejszych obywateli prowincji, ale teraz po jego energii i pewności siebie nie pozostały nawet ślady. Potrzebował pomocy – powiedział. Zagrażała mu ruina i straszne niebezpieczeństwo. Został obrabowany.
– Naprawdę? – spytał Cycero. Spoglądał na dokument leżący na stole, nie słuchając Steniusza zbyt uważnie, gdyż wzięty adwokat często ma okazję wysłuchiwać opowieści o ludzkich nieszczęściach. – Szczerze ci współczuję. Kto cię obrabował?
– Namiestnik Sycylii, Gajusz Werres.
Senator rzucił mu ostre spojrzenie.
Teraz już nic nie mogło powstrzymać Steniusza. Gdy opowiadał, Cycero zerknął na mnie i ledwo zauważalnym ruchem brwi polecił, żebym notował – chciał mieć to na piśmie. Gdy Steniusz na chwilę przerwał, żeby wziąć oddech, Cycero przerwał mu łagodnie i poprosił, żeby się nieco cofnął, do tego dnia niemal trzy miesiące wcześniej, kiedy otrzymał pierwszy list od Werresa.
– Jak zareagowałeś?
– Nieco się zaniepokoiłem. On już miał… no, reputację. Ludzie go przezywają Dzik z krwią na pysku, bo jego nazwisko znaczy przecież dzik. Nie mogłem jednak odmówić.
– Zachowałeś ten list?
– Tak.
– A czy Werres w tym liście wspomina wprost o twojej kolekcji dzieł sztuki?
– Och, tak. Napisał, że wiele słyszał o moich zbiorach i chciałby je zobaczyć.
– Ile czasu minęło od listu do jego przyjazdu?
– Niewiele. Najwyżej tydzień.
– Czy przyjechał sam?
– Nie, w eskorcie liktorów. Musiałem znaleźć dla nich miejsce na nocleg. Ochroniarze to zawsze brutalne typy, ale to byli najwięksi łajdacy, jakich w życiu widziałem. Ich dowódca, Sekstiusz, jest jego katem i wykonuje wyroki na całej Sycylii. Żąda od ofiar łapówek, grożąc im, że sknoci robotę – wiesz, będzie ich męczył – jeśli nie zapłacą z góry. – Steniusz przełknął ślinę. Ciężko dyszał. Czekaliśmy, co powie dalej.
– Nie śpiesz się – wtrącił Cycero.
– Myślałem, że Werres będzie chciał się wykąpać po podróży, a potem moglibyśmy zjeść kolację, ale nie, on chciał od razu zobaczyć moją kolekcję.
– Pamiętam, że masz wiele pięknych dzieł.
– To było całe moje życie, senatorze. Nie mogę tego prościej powiedzieć. Trzydzieści lat podróży i targów. Korynckie i delijskie brązy, obrazy, srebro – wszystkie prace sam wybrałem i przywiozłem. Miałem Dyskobola Myrona i Doryforosa Polikleta. Kilka srebrnych pucharów Mentora. Werres chwalił moje zbiory. Powiedział, że kolekcja zasługuje, aby podziwiało ją szersze grono. Jego zdaniem powinna być wystawiona publicznie. Nie zwracałem na to większej uwagi, aż usiedliśmy na tarasie do kolacji i dobiegły mnie krzyki z wewnętrznego dziedzińca. Zarządca powiedział mi, że przyjechały wozy ciągnięte przez woły i liktorzy Werresa ładowali na nie wszystkie dzieła.
Steniusz znowu zamilkł. Łatwo mogłem sobie wyobrazić upokorzenie, jakie przeżył ten dumny mężczyzna: płacząca żona, naruszony mir domowy, ślady na posadzce w miejscach, gdzie przedtem stały posągi. W gabinecie panowała cisza, słychać było tylko stukot mojego rylca o tabliczkę.
– Złożyłeś skargę? – spytał Cycero.
– Do kogo? Do namiestnika? – Steniusz się zaśmiał. – Nie, senatorze. Przecież żyłem, nieprawdaż? Gdyby zostawił mnie w spokoju, przełknąłbym straty i nie usłyszałbyś ode mnie słowa skargi. Jednak kolekcjonowanie może stać się chorobą, a mogę cię zapewnić, że Werres jest poważnie chory. Pamiętasz te posągi na miejskim placu?
– Tak, pamiętam. Trzy piękne brązy. Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że je też ukradł?
– Próbował. Trzeciego dnia pobytu pod moim dachem. Spytał mnie, do kogo należą. Wyjaśniłem mu, że już od wieków są własnością miasta. Wiesz, że mają już czterysta lat? Odrzekł, że chciałby otrzymać zgodę na przeniesienie ich do swej rezydencji w Syrakuzach. Chciał je wypożyczyć, tak jak moje. Zażądał, żebym zwrócił się do władz miasta w tej sprawie. Wiedziałem już, jakim jest człowiekiem, więc odpowiedziałem, że nie mogę spełnić jego życzenia. Wieczorem wyjechał. Kilka dni później otrzymałem wezwanie na rozprawę na piątego października. Oskarżono mnie o oszustwo.
– Kto wniósł oskarżenie?
– Mój wróg, niejaki Agatinus. To klient Werresa. W pierwszej chwili myślałem, żeby mu stawić czoło w sądzie. Jeśli chodzi o moją uczciwość, nie mam się czego lękać. Nigdy w życiu nie sfałszowałem żadnego dokumentu. Później jednak dowiedziałem się, że sędzią ma być sam Werres i już zadecydował, jaką wymierzy mi karę. Miałem otrzymać chłostę w miejscu publicznym, jako karę za bezczelność.
– Wobec tego uciekłeś?
– Jeszcze tego samego wieczoru popłynąłem statkiem wzdłuż wybrzeża do Mesyny.
Cycero oparł podbródek na ręce i przyglądał się Steniuszowi. Znałem ten gest. Oceniał świadka.
– Powiedziałeś, że rozprawa była wyznaczona na piątego października. Czy wiesz, co się stało?
– Właśnie dlatego tu jestem. Zostałem skazany zaocznie na chłostę i grzywnę. Mam zapłacić pięć tysięcy. Sytuacja jest jednak znacznie gorsza. Podczas rozprawy Werres oświadczył, że uzyskano nowe dowody przeciw mnie, tym razem dotyczące szpiegostwa na rzecz buntowników w Hiszpanii. Pierwszego grudnia ma się odbyć kolejny proces w Syrakuzach.
– Szpiegostwo to zbrodnia karana śmiercią.
– Senatorze, proszę mi wierzyć, on chce mnie ukrzyżować. Otwarcie się przechwalał, że do tego doprowadzi. Nie będę jego pierwszą ofiarą. Potrzebuję pomocy. Proszę. Czy pomożesz mi?
Pomyślałem, że Steniusz za chwilę rzuci się na kolana i zacznie całować stopy senatora. Cycero też chyba o tym pomyślał, bo szybko wstał i zaczął krążyć po gabinecie.
– Wydaje mi się, że ta sprawa ma dwa różne aspekty – powiedział. – Pierwszy to kradzież twojej własności. Szczerze mówiąc, nie wiem, co tu można poradzić. Jak myślisz, dlaczego tacy ludzie jak Werres chcą być namiestnikami? Ponieważ wiedzą, że mogą zagarnąć wszystko, czego zapragną, w granicach rozsądku. Drugi aspekt to manipulowanie wymiarem sprawiedliwości. To wydaje się bardziej obiecujące.
Znam wielu znakomitych prawników sycylijskich. Jeden mieszka w Syrakuzach. Jeszcze dziś napiszę do niego z prośbą, żeby wyświadczył mi wielką przysługę i przyjął twoją sprawę. Przekażę mu również, co moim zdaniem powinien zrobić. Powinien zwrócić się do sądu o uznanie zapowiedzianego procesu za nieważny, ponieważ nie jesteś obecny i nie możesz odpowiedzieć na zarzuty. Jeśli to nie pomoże i Werres postawi na swoim, twój adwokat powinien przyjechać do Rzymu i złożyć wniosek o uznanie, że wyrok został wydany z naruszeniem prawa.
– Gdyby chodziło tylko o znalezienie adwokata w Syrakuzach, senatorze, nie przyjechałbym aż do Rzymu – odpowiedział Sycylijczyk, kręcąc głową.
Cycero wiedział, do czego prowadzi ta rozmowa, i wcale mu się to nie podobało, co łatwo dostrzegłem. Taka sprawa mogła mu zająć wiele dni, całkowicie zablokować praktykę, a jak sam mu przypomniałem, Sycylijczycy nie mieli prawa głosu. To rzeczywiście byłaby sprawa pro bono!
– Słuchaj – powiedział, starając się dodać mu otuchy. – Twoja sprawa wygląda bardzo dobrze. Werres jest niewątpliwie skorumpowany. Nadużywa gościnności. Kradnie. Wnosi fałszywe oskarżenia. Spiskuje, żeby doprowadzić do mordu sądowego. Jego stanowisko jest nie do obrony. Naprawdę, z tym z łatwością poradzi sobie adwokat z Syrakuz. Obiecuję. Teraz, jeśli mi wybaczysz, muszę jeszcze przyjąć wielu klientów, a za niecałą godzinę mam się pojawić w sądzie.
Cycero kiwnął głową w moim kierunku. Podszedłem i położyłem rękę na ramieniu Steniusza, żeby go wyprowadzić. Sycylijczyk ją strącił.
– Potrzebuję cię – nalegał.
– Dlaczego?
– Gdyż tylko tutaj mogę liczyć na sprawiedliwość, nie na Sycylii, gdzie Werres kontroluje wszystkie sądy. A wszyscy mnie przekonują, że Marek Tuliusz Cycero jest drugim najlepszym prawnikiem w Rzymie.
– Doprawdy? – W głosie Cycerona zabrzmiała nutka sarkazmu. Nie cierpiał tego epitetu. – Czemu zatem chcesz się zadowolić drugim najlepszym? Czemu nie udasz się prosto do Hortensjusza?
– Myślałem o tym – odrzekł prostodusznie gość. – On jednak się nie zgodził. Reprezentuje Werresa.

*

Odprowadziłem Sycylijczyka do wejścia, a gdy wróciłem, zastałem Cycerona samego w gabinecie. Siedział odchylony do tyłu, wpatrywał się w ścianę i przerzucał skórzaną piłkę z ręki do ręki. Na stole leżały rozrzucone prawnicze podręczniki. Otworzył Precedensy w obronie Hostiliusza, a obok leżała praca Warunki sprzedaży Maniliusza.
– Pamiętasz tego rudego pijaka na nabrzeżu w Puteoli, tego dnia, kiedy wróciliśmy z Sycylii? „Och! Dobry człowieku! On wraca z prowincji…”.
Kiwnąłem głową.
– To był Werres. – Piłeczka wędrowała z ręki do ręki, z ręki do ręki. – Ten człowiek potrafi zepsuć imię korupcji.
– Jestem szczerze zdziwiony, że Hortensjusz wszedł z nim w spółkę.
– Jesteś? Ja nie. – Cycero przestał bawić się piłką i przyjrzał się swej wyciągniętej dłoni. – Mistrz tańca i Dzik… – mruknął z namysłem. – Człowiek w mojej sytuacji musiałby być szaleńcem, żeby wdawać się w walkę z sojuszem Hortensjusza i Werresa, i to wyłącznie po to, żeby pomóc jakiemuś Sycylijczykowi, który nawet nie ma rzymskiego obywatelstwa.
– To prawda.
– To prawda – powtórzył, ale w jego głosie słychać było dziwne wahanie. Czasami myślę, że już wtedy dostrzegł całość: cały niezwykły zbiór możliwości i konsekwencji, ułożony niczym mozaika w jego umyśle. Jeśli tak, to nie dowiedziałem się tego, gdyż w tym momencie wbiegła jego córeczka Tulia, ubrana jeszcze w koszulę nocną, z jakimś dziecinnym rysunkiem, który chciała mu pokazać. Nagle cała jego uwaga skupiła się na dziecku. Podniósł ją i posadził na kolanach.
– To ty narysowałaś? Naprawdę zrobiłaś to sama…?
Zostawiłem go i wymknąłem się do tablinum, żeby obwieścić, że mamy spóźnienie i senator za chwilę wychodzi do sądu. Steniusz wciąż się kręcił po tablinum z nieszczęśliwą miną. Spytał mnie, kiedy może oczekiwać odpowiedzi. Mogłem mu tylko odrzec, że musi poczekać tak jak inni. Po chwili pojawił się Cycero. Prowadził Tulię za rękę i kłaniał się wszystkim na powitanie, każdego pozdrawiając po imieniu („To pierwsza reguła polityki, Tironie: nigdy nie zapominaj twarzy”). Jak zawsze był nienagannie wystrojony: włosy posmarowane pomadą i zaczesane do tyłu, skóra uperfumowana, toga świeżo wyprana, czerwone skórzane buty starannie wyglansowane, twarz opalona na brąz wskutek częstych wystąpień na świeżym powietrzu; zadbany, szczupły, sprawny: po prostu promieniał. Klienci poszli za nim do sieni. Tam podniósł uśmiechniętą dziewczynkę, pokazał ją wszystkim, po czym głośno pocałował w usta. Rozległo się przeciągłe „Ach-ach!” i pojedyncze oklaski. Nie było to wyłącznie przedstawienie – Cycero zachowałby się tak samo, nawet gdyby nikogo nie było, ponieważ kochał Tuliolę bardziej niż kogokolwiek innego w całym swoim życiu – ale wiedział również, że rzymscy wyborcy są sentymentalni i jeśli rozejdzie się plotka o jego ojcowskich uczuciach, to na pewno mu to nie zaszkodzi.
Wyszliśmy zatem w obiecujący, pogodny listopadowy poranek, pogrążając się w narastającym zgiełku miasta. Cycero szedł pierwszy, ja obok niego, z notesem pod ręką. Sositeusz i Laurea za nami, niosąc zwój dokumentów, których potrzebował w sądzie. Po obu stronach towarzyszyło nam kilkunastu różnych klientów, między innymi Steniusz, którzy mieli nadzieję, że senator zwróci na nich uwagę, ale też byli dumni, że znaleźli się w jego blasku. Zeszliśmy z zielonego, szacownego Eskwilinu do zadymionej, śmierdzącej, wrzaskliwej Subury. Tutaj wysokie kamienice czynszowe zasłaniały słońce, a tłum ścisnął towarzyszącą nam falangę w cienką, przerywaną nić, która jednak uparcie ciągnęła za nami. Cycero był tu dobrze znaną postacią, bohaterem sklepikarzy i kupców, których interesów bronił. Od lat widywali go, jak idzie ulicą. Ani na chwilę nie przerwał szybkiego marszu, ale jego niebieskie oczy dostrzegały każdą pochyloną głowę, każde pozdrowienie. Rzadko musiałem szeptać mu do ucha nazwisko, ponieważ znał swoich wyborców znacznie lepiej niż ja.
Nie wiem, jak jest obecnie, ale wówczas na forum istniało sześć lub siedem trybunałów, sesje trwały prawie bez przerwy, a zatem o godzinie, gdy rozpoczynały pracę, trudno było się przecisnąć między kręcącymi się wszędzie adwokatami i urzędnikami. Co gorsza, pretor każdego sądu przybywał z domu w eskorcie sześciu liktorów, którzy robili mu drogę w tłumie, a tak się złożyło, że nasz niewielki orszak dotarł na forum dokładnie w tym momencie, gdy Hortensjusz – w tym czasie będący pretorem – defilował w stronę senatu. Strażnicy nas zatrzymali, żeby wielki człowiek mógł swobodnie przejść. Do dziś nie sądzę, że Hortensjusz umyślnie zlekceważył Cycerona, gdyż był to człowiek o wytwornych, niemal zniewieściałych manierach – po prostu go nie zauważył. Jednak tak się stało, że tak zwany drugi najlepszy adwokat rzymski mógł tylko wpatrywać się w plecy oddalającego się pierwszego, z serdecznymi słowami powitania zamarłymi na ustach. Jego spojrzenie wyrażało tak intensywną niechęć, że dziwię się, iż Hortensjusz nie podrapał się między łopatkami.
Tego ranka mieliśmy sprawę w sądzie karnym przy Bazylice Emiliańskiej, gdzie odbywał się proces piętnastoletniego Gajusza Popiliusza Lenasa, oskarżonego o to, że wbił ojcu w oko metalowy rysik i w ten sposób go zabił. Już z daleka dostrzegłem wielki tłum wokół trybunału. Cycero miał wygłosić mowę końcową, co samo w sobie było dostateczną atrakcją. Gdyby jednak nie udało mu się przekonać sędziów, Popiliusz jako ojcobójca zostałby rozebrany do naga, wychłostany do krwi, a następnie zaszyty w worze z psem, kogutem i żmiją i wrzucony do Tybru. W powietrzu czuć było pragnienie krwi. Gdy widzowie się rozstąpili, żeby nas przepuścić, dostrzegłem Popiliusza, młodzieńca znanego z gwałtowności i skłonności do przemocy. Jego ciemne brwi łączyły się nad nosem, tworząc ciągłą linię. Siedział obok wuja na ławce zarezerwowanej dla obrony, gniewnie i wyzywająco rozglądał się dookoła i pluł na wszystkich, którzy podeszli zbyt blisko. „Musimy wywalczyć uniewinnienie – zauważył Cycero – choćby ze względu na psa, koguta i żmiję, które w przeciwnym razie czeka męka, jaką będzie zaszycie w jednym worze z Popiliuszem”. Zawsze twierdził, że adwokata nie powinno interesować, czy jego klient jest winny, czy nie – to sprawa sądu. On tylko zobowiązał się zrobić wszystko, co leży w jego mocy, żeby obronić oskarżonego, a w zamian Popiliusze Leniusze, których ród mógł się pochwalić czterema konsulami, mieli popierać go, gdy będzie się ubiegał o urząd z wyboru.
Sositeusz i Laurea złożyli skrzynki z dowodami. Pochyliłem się, żeby rozwiązać najbliższe, ale Cycero mnie powstrzymał.
– Oszczędź sobie fatygi – powiedział, stukając palcem w skroń. – Mam całe przemówienie w głowie. – Przerwał i uprzejmie przywitał się z klientem. – Dzień dobry, Popiliuszu. Ufam, że wkrótce załatwimy tę sprawę. – Znowu zwrócił się do mnie, mówiąc niemal szeptem: – Mam dla ciebie ważniejsze zadanie. Daj mi twój notes. Chcę, żebyś poszedł do senatu, znalazł naczelnika kancelarii i sprawdził, czy może to umieścić w porządku obrad na dzisiejsze popołudnie. – Cycero szybko pisał. – Nie mów jeszcze nic naszemu przyjacielowi z Sycylii. To niebezpieczna sprawa. Musimy postępować ostrożnie, krok po kroku.
Dopiero po wyjściu z sądu, gdy byłem w połowie drogi przez forum do budynku senatu, odważyłem się przeczytać, co napisał: Zdaniem tej izby, sądzenie zaocznie osób oskarżonych o zbrodnie zagrożone karą śmierci w prowincjach powinno być zakazane. Poczułem ucisk w piersiach, ponieważ od razu pojąłem, co to oznacza. Sprytnie, pośrednio, Cycero przygotowywał grunt do walki ze swym wielkim rywalem. Niosłem do senatu deklarację wojenną.

 
Wesprzyj nas