Historia ukochanej Fryderyka Chopina, kobiety, która łamała wszelkie konwencje i wyprzedzała swoją epokę .


Paryż, 1831. Odrzuciwszy swoje arystokratyczne środowisko i zrezygnowawszy z nieszczęśliwego małżeństwa z baronem, Aurore Dudevant jest gotowa zacząć życie od nowa.

Ubrana w męski strój wchodzi do redakcji słynnego dziennika „Le Figaro” i tam pod okiem Henriego de Latouche’a ćwiczy warsztat pisarski. Wkrótce ze swoim młodszym kochankiem, artystą Jules’em Sandeau, pod wspólnym pseudonimem wydaje pierwszą książkę, ale po zakończeniu tego związku decyduje się rozwijać karierę pisarską na własny rachunek.

Jako kobieta nie ma jednak szans na odniesienie sukcesu wydawniczego ani na uznanie krytyków.

Tak rodzi się George Sand, która każdym zapisanym słowem inspiruje do zmian społecznych i toczy walkę o własną wolność i szczęście.

Czy po destrukcyjnym związku z pisarzem Alfredem de Mussetem odnajdzie w końcu spokój u boku Fryderyka Chopina?

Beate Rygiert – niemiecka pisarka, scenarzystka oraz reżyserka filmów krótkometrażowych i dokumentalnych. Studiowała teatrologię, muzykologię i literaturę włoską na uniwersytetach w Monachium i Florencji, a także produkcję filmową na Nowojorskiej Akademii Filmowej. Za swoją twórczość została uhonorowana m.in. Würth-Literaturpreis (2002) i Literacką Nagrodą Corine (2011). Nakładem Wydawnictwa Marginesy ukazała się jej powieść biograficzna „Pianistka” (2022) o Clarze Schumann.

Beate Rygiert
George Sand i język wolności
Przekład: Anna Kierejewska
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 8 lutego 2023
 
 


I
Au­rore Du­de­vant umarła,
niech żyje Geo­rge Sand.
1831–1833

ROZDZIAŁ 1
Pa­ryż, wio­sna 1831 roku

Au­rore przy­glą­dała się swo­jemu od­bi­ciu w lu­strze. Wy­si­łek się opła­cił – mę­skie spodnie i ka­mi­zelka z gru­bej wełny le­żały ide­al­nie. Dziew­czyna z za­do­wo­le­niem stwier­dziła, że jej piersi pra­wie nie rzu­cają się w oczy. Przy jed­nym z gu­zi­ków u góry ster­czała nitka; Au­rore szybko ode­rwała ją zę­bami, jak ro­biła swego czasu w szkole klasz­tor­nej, gdy sio­stra Ma­de­le­ine nie pa­trzyła. Cie­kawe, co za­kon­nica po­wie­dzia­łaby, gdyby zo­ba­czyła te­raz swoją byłą pod­opieczną.
Młoda ko­bieta za­śmiała się w du­chu. Po­tem scho­wała czarne włosy pod fa­lu­che, czapką, jaką no­sili pa­ry­scy stu­denci. Do­stała ten ak­sa­mitny be­ret w pre­zen­cie od Ju­les’a; uwa­żała, że była to jedna z naj­pięk­niej­szych rze­czy, jaką kie­dy­kol­wiek jej po­da­ro­wano.
Sze­roko uśmie­chała się do swo­jego cał­ko­wi­cie od­mie­nio­nego od­bi­cia. Czy to na­prawdę ona? Dwu­dzie­sto­sze­ścio­let­nia ba­ro­nowa Au­rore Du­de­vant, matka sied­mio­let­niego chłopca i dwu­let­niej dziew­czynki, ży­jąca w se­pa­ra­cji z mę­żem Ca­si­mi­rem, naj­pew­niej uga­nia­ją­cym się te­raz za jedną ze słu­żą­cych w swo­jej po­sia­dło­ści na wsi? Ta pełna ma­rzeń i ide­ałów Au­rore Du­de­vant, która po­mimo wielu roz­cza­ro­wań, a może wła­śnie z ich po­wodu, na­dal wie­rzyła w praw­dziwą mi­łość?
Cho­ciaż miała bu­rzę czar­nych lo­ków, wiel­kie ciemne oczy, in­ten­sywne spoj­rze­nie spod cięż­kich po­wiek, nie­ska­zi­telną cerę i pięk­nie łu­ko­wate brwi, ni­gdy nie uwa­żała się za uro­dziwą. Wą­ski, długi nos w naj­lep­szym ra­zie można by okre­ślić „cha­rak­te­ry­stycz­nym”. Jej pełne wargi wy­da­wały się nie­pro­por­cjo­nal­nie małe w po­rów­na­niu do reszty twa­rzy.
Nikt ni­gdy nie na­zwał ją piękną. Te­raz przy­naj­mniej ob­ró­ciła to na swoją ko­rzyść, gdyż rze­czy­wi­ście wy­glą­dała w tych ubra­niach jak męż­czy­zna. Albo ra­czej mło­dziutki stu­dent. Mu­siała jesz­cze tylko wło­żyć skó­rzane buty. Ależ się cie­szyła na to, żeby zwie­dzić w nich Pa­ryż, po­nie­waż de­li­katne pan­to­felki z ma­te­riału, które współ­cze­sna moda na­ka­zy­wała no­sić ko­bie­tom, po­darły się i ubru­dziły za­le­d­wie po kilku ty­go­dniach spa­ce­ro­wa­nia po tro­tu­arach mia­sta. Au­rore cho­dziła po po­koju w tę i z po­wro­tem, sta­wia­jąc wiel­kie kroki. Tak wła­śnie sma­ko­wała wol­ność.
Ktoś za­pu­kał do drzwi.
– Pro­szę – krzyk­nęła młoda ko­bieta i szybko scho­wała ostatni nie­sforny lok pod na­kry­ciem głowy.
Od­wró­ciła się do drzwi. Była cie­kawa, co po­wie ma­dame Bon­net, do­zor­czyni domu, która zaj­mo­wała się skrom­nym miesz­ka­niem jej oraz Ju­les’a i z którą Au­rore się za­przy­jaź­niła.
– Bon­jour, ma… – za­częła ko­bieta, ale urwała w pół słowa i wle­piła w Au­rore za­sko­czone spoj­rze­nie. – Mon­sieur – po­wie­działa zdu­miona i zmarsz­czyła czoło. – Nie wi­dzia­łam, jak wcho­dził pan do bu­dynku! Czy ma­dame Du­de­vant… hmm… jest w domu?
– Ma­dame Bon­net – od­po­wie­działa z uśmie­chem Au­rore. – Czy na­prawdę mnie pani nie roz­po­znaje?
– Mon Dieu – wy­msknęło się do­zor­czyni. Zmie­rzyła dziew­czynę wzro­kiem od stóp do głów. – Chyba nie chce pani tak wyjść na ulicę?
Au­rore nie mo­gła po­wstrzy­mać uśmie­chu.
– To bę­dzie na­sza ta­jem­nica, do­brze? – Zdjęła z wie­szaka płaszcz, który uszyła z tego sa­mego ma­te­riału co spodnie i ka­mi­zelkę. – Za­chowa to pani dla sie­bie, prawda?
– Na­tu­ral­nie! – od­po­wie­działa ma­dame Bon­net. – Będę mil­czała jak grób. Ale niech pani uważa, bo będą chcieli wsa­dzić pa­nią do wię­zie­nia!
Uśmiech Au­rore sta­wał się co­raz szer­szy, a w czar­nych oczach po­ja­wił się błysk.
– Może tak – po­wie­działa, na­rzu­ciła na sie­bie re­din­got, mę­ski płaszcz się­ga­jący ko­lan, i zdjęła z wie­szaka szary weł­niany sza­lik Ju­les’a. – Może nie.

 
Scho­dząc po scho­dach, trzy­krot­nie owi­nęła szal wo­kół szyi. W po­wie­trzu uno­sił się do­brze znany za­pach ty­to­niu i drewna san­da­ło­wego. Czy są­sie­dzi roz­po­zna­liby Au­rore, gdyby spo­tkała jed­nego z nich na klatce? Jej miesz­kanko znaj­do­wało się na pod­da­szu. Prę­dzej czy póź­niej na pewno na­tknie się na któ­re­goś z lo­ka­to­rów. Ma­dame Bon­net miała ra­cję. Od ty­siąc sie­dem­set dzie­więć­dzie­sią­tego dzie­wią­tego roku obo­wią­zy­wało prawo za­ka­zu­jące ko­bie­tom no­sze­nia mę­skich ubrań pod groźbą kary wię­zie­nia.
Była na czwar­tym pię­trze, gdy na­gle usły­szała zna­jomy huk za­trza­sku­ją­cych się cięż­kich drzwi wej­ścio­wych, a po­tem do­bie­gły ją zde­cy­do­wane kroki na scho­dach. Serce Au­rore za­częło szyb­ciej bić. Wy­chy­liła się przez ba­lu­stradę i roz­po­znała cy­lin­der mon­sieur Ray­monda, który ra­zem z żoną i córką miesz­kał tuż obok niej. Mon­sieur Ray­mond pra­co­wał w ma­gi­stra­cie, jesz­cze nie tak dawno roz­ma­wiali o ostat­nich wy­da­rze­niach po­li­tycz­nych. Dziew­czyna po­czuła, jak jej twarz ob­lewa fala go­rąca, i ukryła brodę jesz­cze głę­biej w sza­liku Ju­les’a. Przez chwilę chciała szybko uciec z po­wro­tem do swo­jej man­sardy, ale po­sta­no­wiła spo­koj­nie iść da­lej. Z mon­sieur Ray­mon­dem spo­tkali się w po­ło­wie scho­dów. Są­siad Au­rore ob­rzu­cił ją su­ro­wym spoj­rze­niem, a ona uprzej­mie ze­szła mu z drogi i wy­mam­ro­tała: „Bon­jour, mon­sieur”. Męż­czy­zna raz jesz­cze zmie­rzył ją wzro­kiem, po czym ski­nął głową i się od­wró­cił. Ka­mień spadł dziew­czy­nie z serca. Wy­szła na rue de Se­ine i głę­boko ode­tchnęła. Skoro mon­sieur Ray­mond jej nie roz­po­znał, nie mu­siała się o nic mar­twić.
Za­pa­dał już zmierzch, gdy do­tarła nad rzekę. W znaj­du­ją­cym się po dru­giej stro­nie Se­kwany Luw­rze w dwóch rzę­dach okien pa­liły się świa­tła. Złoty blask mnó­stwa świec w krysz­ta­ło­wych ży­ran­do­lach od­bi­jał się w wo­dzie i roz­świe­tlał mło­dej ko­bie­cie drogę przez pont des Arts. Był chłodny wio­senny wie­czór, przez cały dzień pa­dał deszcz, a w do­mo­stwach, które mo­gły so­bie na to po­zwo­lić, na­dal jesz­cze pa­lono w ko­min­kach. Dym za­nie­czysz­czał po­wie­trze i spra­wiał, że do oczu Au­rore na­pły­wały łzy. Po­mimo to prze­peł­niała ją ogromna ra­dość. Obite me­ta­lem ob­casy jej bu­tów ude­rzały o chod­nik, nikt nie zwra­cał na nią uwagi – była wolna. Mo­gła przejść Pa­ryż wzdłuż i wszerz, nie mu­sząc się oba­wiać, że znisz­czy swoją drogą gar­de­robę.
– W Pa­ryżu ko­bieta po­trze­buje rocz­nie dwu­dzie­stu pię­ciu ty­sięcy fran­ków na ubra­nia, obu­wie i prze­jazdy do­roż­kami – uskar­żała się po swoim ślu­bie Zoe, przy­ja­ciółka Au­rore ze szkoły klasz­tor­nej.
Do­kład­nie taką kwotę Du­de­vant otrzy­mała od męża po roz­sta­niu, i to nie tylko na odzież, lecz także na czynsz, je­dze­nie oraz wszystko, czego po­trze­bo­wała. Dla­tego też uszyła so­bie mę­skie ubra­nia.
Sy­tu­acja fi­nan­sowa nie była je­dy­nym po­wo­dem tej de­cy­zji. Au­rore pra­gnęła móc ro­bić to, co wolno było męż­czy­znom, z któ­rymi się przy­jaź­niła: cho­dzić no­cami po uli­cach mia­sta, nie na­ra­ża­jąc się na za­czepki, i za­spo­ka­jać swoją po­trzebę ru­chu – w końcu do­ra­stała na wsi i jako mała dziew­czynka ga­niała po po­lach z dziećmi chło­pów. Chciała uczęsz­czać do klu­bów prze­zna­czo­nych wy­łącz­nie dla męż­czyzn. Przede wszyst­kim jed­nak pra­gnęła móc oglą­dać naj­now­sze sztuki wy­sta­wiane w pa­ry­skich te­atrach, zaj­mu­jąc naj­tań­sze miej­sca sto­jące prze­zna­czone dla stu­den­tów. A po­nie­waż ko­biet nie przyj­mo­wano na uni­wer­sy­tety, mu­siała prze­bie­rać się za męż­czy­znę…

 
Gdy otwo­rzyła drzwi Café de Pa­ris miesz­czą­cej się na rogu bo­ule­vard des Ita­liens i rue Ta­it­bout, ude­rzył ją ha­łas prze­krzy­ku­ją­cych się gło­sów i śmie­chu. Para uno­sząca się z wil­got­nych weł­nia­nych płasz­czy mie­szała się z gę­stym dy­mem ty­to­nio­wym. W wi­szą­cych na ścia­nach lu­strach od­bi­jało się świa­tło lamp naf­to­wych, a pa­ste­lowe stroje pań ozdo­bione ko­ron­kami i fal­ban­kami kon­tra­sto­wały z ciem­nymi gar­ni­tu­rami pa­nów. Bu­dy­nek opery znaj­do­wał się za­le­d­wie kilka kro­ków da­lej, po­dob­nie jak Mont­mar­tre i jego liczne va­ri­étés. To wła­śnie tu tak zwany demi-monde spo­ty­kał się z wyż­szymi sfe­rami, ma­la­rze ze swo­imi mo­de­lami, pio­sen­ka­rze z kom­po­zy­to­rami, ba­let­nice i tan­cerki re­wiowe ze swo­imi ad­o­ra­to­rami. Przede wszyst­kim jed­nak wi­dy­wali się tu pi­sa­rze i ci, któ­rzy chcieli nimi zo­stać – tak jak ona, Ju­les San­deau, jego przy­ja­ciel Émile Re­gnault oraz Gu­stave Pa­pet, Al­phonse Fleury, Félix Pyat i reszta to­wa­rzy­stwa przy­była do Pa­ryża z po­łu­dnio­wej pro­win­cji Berry, od­da­lo­nej od sto­licy o trzy dni drogi. Au­rore pró­bo­wała wy­pa­trzeć zna­jo­mych po­śród kłę­bów sza­rego dymu. Wresz­cie doj­rzała ich sie­dzą­cych cia­sno je­den obok dru­giego wo­kół sto­lika w naj­dal­szym końcu po­miesz­cze­nia. Po­cząt­kowo ża­den z mło­dych męż­czyzn, z któ­rymi przy­jaź­niła się od dzie­ciń­stwa, nie zwró­cił na nią uwagi; byli zbyt po­chło­nięci roz­mową. Au­rore po­woli ro­biło się go­rąco w płasz­czu i no­wej czapce.
– No to jak? – za­py­tała i wci­snęła się obok Ju­les’a na ławkę obitą czer­wo­nym ak­sa­mi­tem. – Idziemy do te­atru? Chcę obej­rzeć nową sztukę Ale­xan­dre’a Du­masa. I to z par­kietu prze­zna­czo­nego dla stu­den­tów.
Ju­les San­deau, o osiem lat młod­szy od niej stu­dent prawa, pod­niósł wzrok, po­iry­to­wany, a po­tem wy­buch­nął gło­śnym śmie­chem, ob­jął ją ra­mie­niem i czule ją do sie­bie przy­cią­gnął.
– Spójrz­cie tylko na nią! – za­wo­łał i ude­rzył dło­nią w stół tak mocno, że za­dźwię­czały szklanki. – No po­pa­trz­cie! – krzyk­nął jesz­cze gło­śniej, gdy ko­le­dzy nie po­słu­chali od razu. – Chciał­bym przed­sta­wić wam na­szego no­wego przy­ja­ciela! Jak ci na imię, chłop­cze? – zwró­cił się żar­to­bli­wie do Au­rore.
– Skończ z tymi wy­głu­pami – od­po­wie­działa z uśmie­chem, zdjęła z głowy be­ret i po­trzą­snęła czu­pryną. Na­gle przy stole za­pa­dła cał­ko­wita ci­sza. – Za­mknij usta, Émile’u – na­ka­zała z do­bro­tli­wym uśmie­chem. – A ty, Gu­sta­vie, uwa­żaj, żeby oczy nie wy­szły ci na wierzch. No i jak wam się po­do­bam?
– Wy­glą­dasz bo­sko – oce­nił Félix. – Zu­peł­nie jak szes­na­sto­letni uczniak. Po­win­naś jed­nak ob­ciąć te swoje dłu­gie włosy. Lu­dzie będą zwra­cali na nie uwagę.
– To nie wcho­dzi w grę – od­parł Ju­les i czule po­gła­skał Au­rore po czar­nych lo­kach. – Po moim tru­pie. Je­śli ko­niecz­nie chcesz, żeby uwa­żano cię za stu­denta, moja droga, mu­sisz żyć jak rap­tus. To nie po­winno być dla cie­bie ni­czym no­wym.
– Jak uwa­żasz – od­parła Au­rore i scho­wała włosy z po­wro­tem pod czapką. – Mo­żemy już iść? Przed­sta­wie­nie za­czyna się za pół go­dziny.

 
– O czym tak żywo dys­ku­to­wa­li­ście? – do­py­ty­wała Au­rore, gdy wy­szli na ze­wnątrz.
Wzięła Ju­les’a pod ra­mię. La­tar­nie ga­zowe już się świe­ciły i rzu­cały słaby blask na za­tło­czoną ulicę.
– O „Le Fi­garo” – od­po­wie­dział.
– Masz na my­śli tę straszną ga­zetę?
– To dzien­nik sa­ty­ryczny, który od­nosi nie­małe suk­cesy.
Au­rore nie­mal zde­rzyła się z ja­kimś star­szym je­go­mo­ściem. Mu­siała przy­zwy­czaić się do tego, że nie scho­dzono jej z drogi, gdy miała na so­bie mę­ski strój.
– Jej wy­dawcą jest dzien­ni­karz Henri de La­to­uche – oznaj­mił Ju­les. – On także po­cho­dzi z Berry. Al­phonse już u niego był. Po­wie­dział, że La­to­uche na­dal szuka lu­dzi. To by­łoby coś dla nas, nie uwa­żasz?
Ze­szli z drogi ja­kie­muś pi­ja­nemu męż­czyź­nie, który nie­pew­nie chwiał się na no­gach i mam­ro­tał coś o są­dzie bo­żym.
– Nie je­stem pewna – od­parła w końcu Au­rore. – Nie mam za grosz ta­lentu do pi­sa­nia sa­tyr. Wiesz prze­cież, że brak mi po­czu­cia hu­moru.
Ju­les San­deau za­śmiał się.
– Au­rore, je­śli chcesz, mo­żesz wszystko. Po­tra­fisz fan­ta­stycz­nie ma­lo­wać, szyć mę­skie gar­ni­tury, jeź­dzić konno le­piej niż więk­szość męż­czyzn, masz zna­ko­mity gust, który wi­dać już choćby po mnie. Mo­żesz więc także pi­sać dla La­to­uche’a. A je­śli nie, to po pro­stu się tego na­uczysz.
Spoj­rzał na nią i zo­ba­czył, że w za­my­śle­niu wy­su­nęła dolną wargę. Za­wsze tak ro­biła, gdy miała wąt­pli­wo­ści albo coś jej nie pa­so­wało. Po chwili do­dał:
– Nie by­li­by­śmy pierw­szymi pi­sa­rzami, któ­rych droga do suk­cesu pro­wa­dzi­łaby przez dzien­ni­kar­stwo.
– Do­brze płaci? – za­py­tała Au­rore.
Przed nimi znaj­do­wał się ja­sno oświe­tlony Théâtre de la Porte-Sa­int-Mar­tin. Że­bracy pró­bo­wali szczę­ścia, krę­cąc się przy do­roż­kach, z któ­rych wy­sia­dali ele­ganccy pa­no­wie i szy­kowne pa­nie. Na stu­den­tów na­wet nie spo­glą­dali – wie­dzieli, że nic od nich nie do­staną.
– Cóż zna­czy „do­brze”? – od­po­wie­dział oględ­nie Ju­les. – W obec­nych cza­sach po­win­ni­śmy się cie­szyć, że ktoś nam daje taką moż­li­wość.
– Pój­dziesz do niego?
– Oczy­wi­ście – od­parł San­deau, chwy­cił Au­rore za rękę i po­pro­wa­dził po scho­dach do wej­ścia. – Chodź, mój młody przy­ja­cielu. Dziś ja za­pra­szam. Tylko uwa­żaj na wy­so­kich chło­pa­ków.
– Na kogo?
– Na kla­kie­rów – wy­ja­śnił z wy­ro­zu­mia­ło­ścią Gu­stave, który stał w ko­lejce tuż przed nimi. – Dla nich nie ma zmi­łuj, je­śli uznają, że bi­jesz brawo nie­wła­ści­wym oso­bom.

 
Au­rore już wcze­śniej nie raz od­wie­dzała Théâtre de la Porte-Sa­int-Mar­tin i pod­czas tych wi­zyt, chcąc nie chcąc, była zmu­szona ku­po­wać dro­gie miej­sca w loży. Gdy te­raz stała na ta­nim miej­scu na par­kie­cie, czuła się jak w rów­no­le­głym świe­cie. Stu­denci two­rzyli nie­znany jej do­tąd tłok, do­cho­dziło do prze­py­cha­nek o naj­lep­szy wi­dok na scenę. Co i raz czyjś ło­kieć ude­rzał ją w że­bra. W pew­nym mo­men­cie ja­kiś dry­bla­so­waty chło­pak splu­nął ty­to­niem do żu­cia na jej nowe buty i wy­buch­nął gło­śnym śmie­chem, do­strze­gł­szy obu­rzone spoj­rze­nie Au­rore. Ju­les po­pro­wa­dził ją da­lej i de­li­kat­nie, acz sta­now­czo to­ro­wał im obojgu drogę przez tłum. Au­rore była nie­zbyt wy­soka i oba­wiała się, że nie zo­ba­czy nic poza ple­cami stu­den­tów ubra­nych w zno­szone kurtki, Émile i Gu­stave za­jęli im jed­nak miej­sca w pierw­szym rzę­dzie.
– W prze­ciw­nym ra­zie chło­pak ni­czego nie zo­ba­czy – od­parł Ju­les, sły­sząc pro­te­sty tych, przed któ­rymi sta­nęli. – Jest tu pierw­szy raz. Nie od­bie­raj­cie mu tej przy­jem­no­ści.
Pa­dło jesz­cze kilka słów sprze­ciwu i do­szło do drob­nych prze­py­cha­nek, lecz gdy pod­nio­sła się kur­tyna, Au­rore za­po­mniała o ota­cza­ją­cym ją świe­cie.
Na sce­nie roz­gry­wał się bo­wiem mi­ło­sny dra­mat, który ku jej prze­ra­że­niu wraz z roz­wo­jem ak­cji przy­po­mi­nał jej wła­sną sy­tu­ację. Nie wie­działa, co po­ru­szało ją bar­dziej – po­żą­dli­wość An­tony’ego, który z po­wodu wła­snego po­cho­dze­nia nie był go­towy na re­zy­gna­cję z mi­ło­ści swo­jego ży­cia, czy roz­dar­cie Ad­èle, która tak jak Au­rore czuła się uwię­ziona w nie­szczę­śli­wym, zim­nym mał­żeń­stwie. Na­miętne uczu­cia roz­bi­jały się o ramy po­zba­wio­nej sensu kon­wen­cji, tra­giczny ko­niec był nie­unik­niony. Gdy An­tony, chcący przy­wró­cić ho­nor uko­cha­nej, za­bił ją na jej wła­sne ży­cze­nie, a mę­żowi Ad­èle rzu­cił do stóp za­krwa­wiony szty­let i krzyk­nął: Elle me rési­stait, je l’ai as­sas­si­née!, Au­rore nie była je­dyną osobą, która ocie­rała łzy z twa­rzy. „Nie chciała mi ulec! Za­bi­łem ją!” – te słowa cy­to­wano we wszyst­kich krę­gach to­wa­rzy­skich jesz­cze wiele ty­go­dni póź­niej, gdyż dra­mat tak bar­dzo po­ru­szył lu­dzi. I gdy pu­blicz­ność uczest­ni­cząca w pre­mie­rze sza­lała z za­chwytu, Au­rore bo­le­śnie uświa­do­miła so­bie, że wła­śnie tego na­dal jej bra­ko­wało po­mimo sym­pa­tii Ju­les’a oraz kilku prze­lot­nych ro­man­sów, na które po­zwo­liła so­bie po la­tach cier­pie­nia u boku Ca­si­mira. Zdała so­bie sprawę, że nie do­świad­czyła jesz­cze tej jed­nej wiel­kiej, na­mięt­nej mi­ło­ści, dla któ­rej warto żyć – a na­wet umrzeć.
Aplauz trwał w nie­skoń­czo­ność, ak­to­rzy dwa­na­ście razy wy­cho­dzili na scenę, a Au­rore nie mo­gła się zde­cy­do­wać, od­twórca któ­rej roli spodo­bał jej się bar­dziej – Ma­rie Do­rval gra­jąca Ad­èle czy cza­ru­jący męż­czy­zna o pseu­do­ni­mie ar­ty­stycz­nym Bo­cage, który z nie­sły­chaną pa­sją wcie­lił się w rolę An­tony’ego. Gdy w końcu na sce­nie po­ja­wiła się po­tar­gana ruda czu­pryna Ale­xan­dre’a Du­masa, sto­jący wo­kół Au­rore stu­denci za­częli tak mocno tu­pać w par­kiet, że cały te­atr aż za­drżał.
– Uwa­żam, że Bo­cage tro­chę prze­sa­dził – po­wie­dział Gu­stave, gdy wresz­cie prze­do­stali się do wyj­ścia.
– Dla Du­masa to bez wąt­pie­nia był triumf – rzu­cił Al­phonse. – To bar­dzo od­ważne po­su­nię­cie, żeby sztukę na­pi­sać prozą.
– Praw­do­po­dob­nie skoń­czyły mu się rymy – za­żar­to­wał Gu­stave, a Félix po przy­ja­ciel­sku szturch­nął go w ra­mię.
– Wersy są prze­żyt­kiem, sza­nowny stu­den­cie me­dy­cyny – po­wie­dział. – Czyż­byś mó­wił wier­szem, kiedy fi­glu­jesz ze swoją małą Ma­non?
Au­rore mil­czała, wciąż cał­ko­wi­cie oszo­ło­miona siłą słów i na­mięt­no­ści. Może kie­dyś bę­dzie po­tra­fiła pi­sać tak jak Du­mas, wy­ra­zić to, co pło­nie w jej du­szy. Zdoła opi­sać w dra­ma­cie mi­ło­snym nie­zno­śną po­dwójną mo­ral­ność skost­nia­łego spo­łe­czeń­stwa i wy­wo­łać w lu­dziach ta­kie emo­cje, że nie­mal roz­niosą oni bu­dy­nek te­atru. Gdyby kie­dyś jej się to udało…
Za­częła pa­dać mżawka i wszy­scy byli za­do­wo­leni, do­tarł­szy do Café de Pa­ris. Mieli szczę­ście – za­jęli je­den z ostat­nich wol­nych sto­li­ków. Au­rore od­waż­nie zdjęła be­ret i ta­siemką zwią­zała włosy w na­dziei, że nikt jej nie roz­po­zna. Było jej po pro­stu za go­rąco w ak­sa­mit­nej czapce.
– A ja­kie jest twoje zda­nie? – Ju­les wy­rwał ją z za­my­śle­nia. – Czy po­do­bała ci się sztuka?
– Była zna­ko­mita – po­wie­działa krótko i spoj­rzała po przy­ja­cio­łach ze­bra­nych przy stole.
Miała dwa­dzie­ścia sześć lat i była naj­star­sza ze wszyst­kich. Więk­szość z nich wła­śnie skoń­czyła dwa­dzie­ścia lat, a Ju­les miał do­piero dzie­więt­na­ście.
– A je­śli cho­dzi o Bo­cage’a, to ni­gdy nie wi­dzia­łam lep­szego ak­tora – do­dała.
– Po­doba ci się, mam ra­cję? – rzu­cił ła­god­nie Ju­les.
– Oczy­wi­ście, że tak. Do­rval też mi się po­doba. Fan­ta­styczna ko­bieta.
W tym mo­men­cie do ka­wiarni wszedł ele­gancko ubrany je­go­mość z mod­nym wą­sem i bo­ko­bro­dami. Od­daw­szy płaszcz oraz cy­lin­der kel­ne­rowi, który pod­szedł do niego w po­śpie­chu, ro­zej­rzał się po lo­kalu i zlu­stro­wał po­zo­sta­łych go­ści.
– To on – wy­szep­tał Al­phonse do przy­ja­ciół. – To La­to­uche – do­dał i uniósł rękę na po­wi­ta­nie.
Wy­dawca go roz­po­znał, życz­li­wie ski­nął głową w jego kie­runku, po czym skie­ro­wał się do in­nego sto­lika.
– Bo­cage zo­stał wy­rzu­cony z kon­ser­wa­to­rium – kon­ty­nu­ował Gu­stave.
Za­mó­wił dla wszyst­kich ko­lejkę ab­syntu. Jako je­dyny z kliki po­cho­dził z za­moż­nej ro­dziny i chęt­nie za­pra­szał swo­ich przy­ja­ciół.
– Tak, po­nie­waż do­ra­stał w ubo­gim domu – do­dał Ju­les. – Jego oj­ciec był tka­czem w Ro­uen. Bo­cage’a nie było stać na cze­sne i dla­tego mu­siał zre­zy­gno­wać z za­jęć ak­tor­skich.
– To hańba – obu­rzyła się Au­rore. – Ar­ty­stów po­winno się wspie­rać i oce­niać miarą ich ta­lentu, a nie po­cho­dze­nia czy ma­jęt­no­ści.
– Pro­szę, pro­szę – ode­zwał się za nią ni­ski szy­der­czy głos. Do­łą­czył do nich Henri de La­to­uche. – A więc uważa pan, że kon­ser­wa­to­rium po­winno przy­zna­wać nę­dza­rzom bez­płatne miej­sca na stu­dia?
– Je­śli nę­dza­rze mają ta­lent, to zde­cy­do­wa­nie po­winno się tak zro­bić – od­parła Au­rore, pod­czas gdy Al­phonse po­spiesz­nie przy­su­nął wy­dawcy krze­sło. La­to­uche w końcu usiadł, nie spusz­cza­jąc z Au­rore bacz­nego spoj­rze­nia. – I nie tylko bez­płatne miej­sca – kon­ty­nu­owała ze spo­ko­jem. – W aka­de­miach z za­ło­że­nia po­winno się przy­dzie­lać miej­sca stu­den­tom ze względu na ich ta­lent, a nie ma­ją­tek czy oso­bi­ste re­la­cje. W ob­li­czu sztuki wszy­scy je­ste­śmy równi…
– Tylko w przy­padku sztuki? – prze­rwał jej wy­dawca i ski­nął na kel­nera, żeby za­mó­wić na­stępną ko­lejkę dla wszyst­kich zgro­ma­dzo­nych przy sto­liku.
– Nie, nie tylko.
W wi­szą­cym na­prze­ciw niej lu­strze Au­rore do­strze­gła swoje od­bi­cie: drobną, czar­no­włosą po­stać w oto­cze­niu bar­czy­stych męż­czyzn, i za­sta­na­wiała się, czy La­to­uche już ją przej­rzał. Jed­nak ku jej wła­snemu zdzi­wie­niu nie miało to dla niej żad­nego zna­cze­nia. Pod­nio­sła wzrok i spoj­rzała w błę­kitne oczy wy­dawcy.
– Wszy­scy lu­dzie są równi – cią­gnęła spo­koj­nie. – Przy­cho­dzimy na świat nadzy, a po śmierci każdy z nas ob­raca się w proch. Wy­łącz­nie na za­sa­dzie przy­padku lu­dzie dzielą się na bied­nych i bo­ga­tych…
– …i na męż­czyzn oraz ko­biety?
Au­rore się uśmiech­nęła. Oczy La­to­uche’a za­bły­sły.
– Ow­szem – od­po­wie­działa. – Męż­czyźni i ko­biety po­winni mieć te same prawa. Tak jak chłopi i wła­ści­ciele ziem­scy, ro­bot­nicy i fa­bry­kanci, ary­sto­kraci i tak zwani pro­ści lu­dzie.
– To od­ważne stwier­dze­nie, ma­de­mo­iselle – oznaj­mił z sze­ro­kim uśmie­chem La­to­uche.
– Ma­dame – po­pra­wiła go i ką­tem oka do­strze­gła, że Ju­les się wzdry­gnął.
La­to­uche z za­in­te­re­so­wa­niem uniósł brwi. Przy­po­mi­nał węd­ka­rza, który przy­pusz­cza, że ma na ha­czyku wy­jąt­kowo do­rodną rybę.
– Ma­dame? Ach tak… Ma­dame się myli – kon­ty­nu­ował. – Męż­czyźni i ko­biety nie są tacy sami, ist­nieją mię­dzy nimi zna­czące róż­nice. A może pani to kwe­stio­nuje?
– Skądże, z bio­lo­gicz­nego punktu wi­dze­nia są od­mienni – od­parła z opa­no­wa­niem Au­rore. – Oczy­wi­ście, że męż­czyźni i ko­biety róż­nią się od sie­bie. Ale to nie po­wód, żeby ko­biety były tak bar­dzo pod­po­rząd­ko­wane męż­czy­znom za­równo w świe­tle prawa, jak i w oczach spo­łe­czeń­stwa.
– „Żony, bądź­cie pod­dane mę­żom…” – za­cy­to­wał La­to­uche i wy­szcze­rzył zęby w szy­der­czym uśmie­chu. Wy­da­wało się, że czer­pie z roz­mowy nie­sły­chaną ra­dość.
– Wy­cho­wy­wa­łam się w klasz­to­rze – od­parła Au­rore, nie­wzru­szona. – Mało bra­ko­wało, a zo­sta­ła­bym za­kon­nicą.
– To by­łaby wielka szkoda.
– Też tak uwa­żam. Ukry­wa­nie się za klasz­tor­nymi mu­rami i od­da­wa­nie się ilu­zji du­cho­wej wol­no­ści nie jest żad­nym roz­wią­za­niem. Chcę się cie­szyć peł­nią wol­no­ści w spo­łe­czeń­stwie, a nie z dala od niego. I to nie mniej­szą ani nie więk­szą niż ta, która przy­słu­gi­wa­łaby mi jako męż­czyź­nie.
Przy­szedł kel­ner z tacą pełną szkla­nek, w któ­rych po­ły­ski­wało złote wino, i po­dał je go­ściom. Ju­les pró­bo­wał prze­ka­zać Au­rore spoj­rze­niem, żeby nie prze­cią­gała struny – przy­naj­mniej ona tak to spoj­rze­nie zin­ter­pre­to­wała. Uwa­żała jed­nak, że i tak za długo kryła się ze swo­imi prze­ko­na­niami. Skoro fak­tycz­nie chciała pi­sać do „Le Fi­garo”, wy­dawca po­wi­nien wie­dzieć, z kim ma do czy­nie­nia.
– Cóż – po­wie­dział La­to­uche i pod­niósł szklankę – zo­baczmy więc, czy umie pani także pić jak męż­czy­zna.
Ko­bieta unio­sła szklankę w to­a­ście i miała ci­chą na­dzieję, że La­to­uche nie pla­no­wał ry­wa­li­za­cji w pi­ciu, po­nie­waż nie­na­wi­dziła al­ko­holu. Prze­szedł ją dreszcz na wspo­mnie­nie pi­ja­tyk, które jej mąż i przy­rodni brat Hip­po­lyte urzą­dzali w No­hant każ­dej nocy i które naj­pew­niej na­dal się od­by­wały. Pi­jań­stwo oby­dwu męż­czyzn i ha­łas, jaki ro­bili, były nie do wy­trzy­ma­nia. Rzu­ciła wy­dawcy ba­daw­cze spoj­rze­nie spod gę­stych rzęs, ale on da­lej są­czył na­pój i nie spusz­cza­jąc z niej wzroku, wy­cią­gnął z kie­szeni srebrne etui. Otwo­rzył je i po­dał Au­rore. W środku znaj­do­wało się sześć dwu­dzie­sto­cen­ty­me­tro­wych cy­gar dro­giej marki, pięk­nie uło­żo­nych na czer­wo­nej sa­ty­nie.
– Te same prawa, te same oby­czaje – po­wie­dział. Jego blond wąs za­drżał z roz­ko­szy.
Oczy wszyst­kich osób skie­ro­wały się na Au­rore. Pa­le­nie cy­gar ucho­dziło za ostatni krzyk mody; pro­du­ko­wano je w dwóch roz­mia­rach: były krót­kie i dłu­gie. Przy­rodni brat Au­rore wpro­wa­dził w No­hant eks­tra­wa­gancki i kosz­towny zwy­czaj pa­le­nia cy­gar, po­dob­nie jak kilka in­nych bez­sen­sow­nych za­cho­wań, i wraz z Ca­si­mi­rem wy­peł­niał jej dom cuch­ną­cym dy­mem. Pew­nego wie­czoru na krótko przed swoim wy­jaz­dem do Pa­ryża z prze­kory za­pa­liła ra­zem z Ca­si­mi­rem i Hip­po­lyte’em, a te­raz wy­bie­rała cy­garo z miną znaw­czyni. Od­gry­zła za­okrą­gloną koń­cówkę, jakby była to dla niej co­dzien­ność, i po­dob­nie jak reszta wy­pluła ją na pod­łogę, po czym zwró­ciła się do La­to­uche’a, który przy­glą­dał się jej z za­fa­scy­no­wa­niem.
– Czy byłby pan tak uprzejmy i dał mi ognia? – za­py­tała ak­sa­mit­nym gło­sem, który za­wsze wpra­wiał męż­czyzn w za­kło­po­ta­nie.
Wy­dawca od razu wy­cią­gnął z kie­szeni ma­ry­narki fi­dy­bus, na­są­czony wo­skiem pa­sek pa­pieru, od­pa­lił go od świecy i przy­tknął pło­mień do koń­cówki jej cy­gara. Au­rore po­woli ćmiła je, aż ty­toń w końcu za­czął się ża­rzyć, i wy­pu­ściła z ust małe okrą­głe chmurki dymu. Mu­siała się po­wstrzy­my­wać, żeby nie wy­buch­nąć gło­śnym śmie­chem, gdyż tak bar­dzo ba­wiły ją zdu­mione miny przy­ja­ciół. Non­sza­lancko za­ło­żyła nogę na nogę, pal­cami zdjęła okruch ta­baki z czubka ję­zyka i spoj­rzała wy­dawcy w oczy.
– Te same oby­czaje – po­wie­działa – te same prawa. Mo­żemy się zgo­dzić co do tego?
– Ma­dame, jest pani do­prawdy zdu­mie­wa­jąca. Jak miał­bym to za­kwe­stio­no­wać?
– Mógłby pan da­lej ob­sta­wać przy tym, że to nie oby­czaje two­rzą nie­rów­no­ści, lecz dar my­śle­nia i wy­cią­ga­nia pra­wi­dło­wych wnio­sków – kon­ty­nu­owała Au­rore, a jej czarne oczy za­bły­sły pod cięż­kimi po­wie­kami.
– A ja­kich praw by pani żą­dała, gdyby uznano rów­ność płci?
– Prawa do wol­no­ści – od­parła bły­ska­wicz­nie. – Wol­no­ści po­ru­sza­nia się, stąd też mój strój. Wol­no­ści od­wie­dza­nia wszyst­kich miejsc, na ja­kie mam ochotę. Wol­no­ści my­śle­nia i wy­ra­ża­nia opi­nii. I wresz­cie wol­no­ści ko­cha­nia, nie zwa­ża­jąc na róż­nice spo­łeczne. Ach, by­ła­bym za­po­mniała. Jak po­do­bała się panu pre­miera? Na pewno ją pan wi­dział.
La­to­uche przy­tak­nął.
– A co pani o niej my­śli? – za­py­tał i oparł się ple­cami o krze­sło, wy­cze­ku­jąc od­po­wie­dzi.
– Głę­boko mnie po­ru­szyła, może dla­tego, że fa­buła od­zwier­cie­dla część mo­jej hi­sto­rii ro­dzin­nej. Można po­wie­dzieć, że łą­czą się we mnie naj­więk­sze sprzecz­no­ści na­szego spo­łe­czeń­stwa. Mój oj­ciec był pra­wnu­kiem króla Pol­ski i wnu­kiem Mau­ry­cego Sa­skiego. To za sprawą ojca w mo­ich ży­łach pły­nie błę­kitna krew. Z ko­lei moja matka po­cho­dziła z pro­stej pa­ry­skiej ro­dziny, jej oj­ciec han­dlo­wał pta­kami przy quai des Grands Au­gu­stins. Babka ze strony ojca, hra­bina Ma­rie-Au­rore de Saxe, nie po­chwa­lała wy­boru swo­jego syna. Dla­tego moi ro­dzice byli zmu­szeni po­brać się w ta­jem­nicy, a ja jako małe dziecko zo­sta­łam po­słań­cem po­mię­dzy oby­dwoma obo­zami. Co cie­kawe, ro­dzina mo­jej matki żyła cał­ko­wi­cie we­dług tak zwa­nych do­brych oby­cza­jów. W prze­ci­wień­stwie do ary­sto­kra­tycz­nego rodu mo­jego ojca, w któ­rym na świat przy­cho­dził je­den bę­kart za dru­gim. Mimo to wszy­scy za­dzie­rali swoje nie­prawe nosy z prze­ko­na­niem, że ich krew jest wię­cej warta niż krew zwy­kłych oby­wa­teli. Ale wra­ca­jąc do sztuki Du­masa: uwa­żam, że mi­łość nie zna gra­nic stwo­rzo­nych przez lu­dzi. Jest praw­dzi­wym dziec­kiem re­wo­lu­cji, po­nie­waż bu­rzy ba­ry­kady. W mi­ło­ści, tak jak w nie­na­wi­ści, wszy­scy je­ste­śmy równi.
Po tych sło­wach za­pa­dła ci­sza. Au­rore znów po­cią­gnęła cy­garo, pil­nu­jąc, żeby żar nie wy­gasł. Po­mimo ostrego smaku pa­lą­cego ję­zyk czer­pała przy­jem­ność z do­tyku mię­si­stych li­ści ty­to­niu na war­gach, na­peł­nia­nia ust dy­mem i wy­pusz­cza­nia go. Spod przy­mru­żo­nych po­wiek spo­glą­dała przy tym w zdu­mione twa­rze swo­ich to­wa­rzy­szy.
„Mi­łość”, po­my­ślała i strzep­nęła po­piół na pod­łogę. Prze­cież jesz­cze ni­gdy jej nie do­świad­czyła. Z Ju­les’em łą­czyła ją de­li­katna, sym­pa­tyczna mi­łostka, która jej słu­żyła. Mimo to Au­rore czuła pra­gnie­nie, żeby ko­chać jesz­cze na­mięt­niej, ni­czym go­rący i trza­ska­jący żar cy­gara cier­pli­wie cze­ka­jący na to, aby za­pło­nąć ja­snym pło­mie­niem. Gdyby tylko tak się stało i w końcu zna­la­zła od­po­wied­nią osobę…
– A więc to tak – po­wie­dział Henri de La­to­uche i ski­nął, jakby wła­śnie wszystko zro­zu­miał. – Te­raz już wiem, kim pani jest, ba­ro­nowo Du­de­vant. Nasi oj­co­wie się przy­jaź­nili, a i my pew­nego razu spo­tka­li­śmy się w Berry, ale wtedy była pani mło­dziutką dziew­czyną. Cóż, bez wąt­pie­nia po­siada pani ta­lent ora­tor­ski – do­dał, za­my­ślony. – Czy po­trafi pani także pi­sać?
– Umiem, od­kąd skoń­czy­łam cztery lata – od­parła Au­rore.
La­to­uche za­śmiał się i po­krę­cił głową. Wy­da­wał się po tro­sze roz­ba­wiony i po­iry­to­wany.
– Będę pani mu­siał wy­bić z głowy nie­które na­le­cia­ło­ści – oznaj­mił. – Ale po­ra­dzimy so­bie. Niech pani przyj­dzie ju­tro do mo­jej re­dak­cji. Pani młod­szy przy­ja­ciel wie, gdzie mnie zna­leźć.

 
Wiele go­dzin póź­niej Au­rore le­żała w ra­mio­nach Ju­les’a. Jej efek­towne wy­stą­pie­nie w roli stu­denta oszo­ło­miło męż­czy­znę i roz­nie­ciło w nim na­mięt­ność. Ko­chali się tak jak ni­gdy przed­tem. Choć Ju­les już dawno spał, ona nie mo­gła zmru­żyć oka. Jej my­śli krą­żyły wo­kół hi­sto­rii An­tony’ego i Ad­èle oraz nie­moż­li­wo­ści jej szczę­śli­wego za­koń­cze­nia. Au­rore naj­bar­dziej zaj­mo­wało to, że Ad­èle, po­nie­waż nie chciała ruj­no­wać przy­szło­ści swo­jej córki, nie wi­działa in­nego wyj­ścia ani­żeli umrzeć z ręki ko­chanka. Główna bo­ha­terka naj­pew­niej po­go­dziła się z ostra­cy­zmem spo­łecz­nym, ale chciała oszczę­dzić hańby córce.
A jak to wy­glą­dało w przy­padku Au­rore? Ona także miała córkę. Czy swoim po­stę­po­wa­niem sta­wiała na szali do­bre imię So­lange? Czy miała prawo wieść ży­cie nie­za­leż­nej ar­tystki? I co z Mau­rice’em?
Tak bar­dzo tę­sk­niła za dziećmi, że żal ści­snął jej serce. Wie­działa, że nie­spełna ośmio­letni Mau­rice był pod do­brą opieką pia­stuna, uprzej­mego i mą­drego czło­wieka, który pi­sał do niej nie­mal co­dzien­nie. Ale czy męż­czy­zna po­trafi za­stą­pić chłopcu matkę? Oczy­wi­ście, że nie. Czy jej nowe ży­cie było warte tej ofiary? Przy­rze­kła so­bie, że tak szybko, jak to moż­liwe, spro­wa­dzi do Pa­ryża przy­naj­mniej małą So­lange. Nie chciała, żeby jej córka mu­siała prze­ży­wać to samo co Au­rore, gdy ta była w jej wieku. Aż za do­brze pa­mię­tała swoją roz­pacz po tym, jak matka po­rzu­ciła ją po tra­gicz­nej śmierci ojca. Do­ra­sta­jąc u babki w po­sia­dło­ści w Berry, przez wiele lat żyła z na­dzieją, że pod­czas jed­nej z rzad­kich wi­zyt matka w końcu za­bie­rze ją ze sobą do Pa­ryża. Piękna So­phie, córka ptasz­nika, któ­rego była naj­więk­szą mi­ło­ścią, ni­gdy nie do­trzy­mała jed­nak da­nego słowa, choć setki razy obie­cy­wała to córce.
Te­raz Au­rore wie­działa, że matka nie mo­gła nic na to po­ra­dzić – babka szan­ta­żo­wała ją, gro­żąc od­cię­ciem fi­nan­sów, w ra­zie gdyby sy­nowa chciała ogra­ni­czyć jej kon­takty z wnuczką. Je­śli się nad tym do­brze za­sta­no­wić, to matka prze­han­dlo­wała dziew­czynkę za wyż­sze roczne upo­sa­że­nie. Choć Au­rore da­rzyła babkę głę­bo­kim uczu­ciem, a te­raz, dzie­sięć lat po jej śmierci, bar­dzo za nią tę­sk­niła, ko­bieta nie była w sta­nie ku­pić jej mi­ło­ści. Dziecko po­winno być z matką. Babka nie mo­gła jej za­stą­pić. A tym bar­dziej opie­kunka.
Au­rore głę­boko wes­tchnęła i ostroż­nie wy­swo­bo­dziła się z ob­jęć Ju­les’a. Mu­siała zna­leźć spo­sób na to, żeby za­ra­biać wy­star­cza­jąco dużo pie­nię­dzy. Chciała bo­wiem obu tych rze­czy – mieć przy so­bie dzieci i być nie­za­leżną. So­lange po­winna wy­ro­snąć na pewną sie­bie ko­bietę i od ma­łego uczyć się, że jest warta tyle samo co jej brat. Au­rore wie­rzyła w rów­ność męż­czyzn i ko­biet i wie­działa, że skła­dają się na nią nie tylko prawa, lecz także obo­wiązki. Do­bro­wol­nie opu­ściła męża i po­sia­dłość, którą odzie­dzi­czyła po śmierci babki. Trzy mie­siące spę­dzała w domu, ko­lejne trzy mie­siące w Pa­ryżu – tak wy­glą­dał kom­pro­mis, który po za­cie­kłych ba­ta­liach wy­pra­co­wała z Ca­si­mi­rem. Przy­je­chała z Ju­les’em do Pa­ryża za­le­d­wie kilka ty­go­dni temu. Po­winna się cie­szyć, je­śli mąż bę­dzie trzy­mał się usta­leń. A to dla­tego, że po tym, jak za­warli mał­żeń­stwo, cały jej ma­ją­tek prze­szedł na niego, co sta­no­wiło ko­lejną z tak wielu nie­spra­wie­dli­wo­ści. Dla­czego kiedy ko­bieta wy­cho­dzi za mąż, wszystko, co po­siada, au­to­ma­tycz­nie staje się wła­sno­ścią jej mał­żonka? Cho­dziło o to, aby żona do końca ży­cia po­zo­stała za­leżna od męża. Ca­si­mir uwa­żał się za pana No­hant, ale także w tej kwe­stii nie pa­dło jesz­cze ostat­nie słowo. Na ra­zie Au­rore bar­dzo po­trze­bo­wała prze­rwy od tych ża­ło­snych kłótni; na samo wspo­mnie­nie o pod­ło­ściach, ja­kie mu­siała zno­sić w trak­cie mał­żeń­stwa, bu­rzyła się w niej krew.
Przez okno wpa­dał blask księ­życa w pełni. Au­rore przez dłuż­szą chwilę przy­pa­try­wała się śpią­cemu Ju­les’owi. Po­mimo mod­nej brody na­dal wy­glą­dał jak mło­dzie­niec. Po­czuła wzbie­ra­jącą czu­łość. Nie mo­gła już dłu­żej wy­trzy­mać w łóżku, więc po ci­chu wstała. W man­sar­dzie pa­no­wał prze­raź­liwy chłód, dziew­czyna naj­chęt­niej za­pa­rzy­łaby so­bie her­batę, ale nie chciała bu­dzić Ju­les’a. Aby po­zbyć się pie­ką­cego smaku cy­gara, który wciąż czuła w ustach, wy­piła szklankę wody. Szybko mar­zła, a po­nie­waż tego nie cier­piała, wło­żyła spodnie i szla­frok, a na ra­miona na­rzu­ciła weł­nianą chu­stę. Przez kilka mi­nut stała przy oknie i przy­glą­dała się księ­ży­cowi, który srebr­nym świa­tłem roz­ja­śniał da­chy pa­ry­skich do­mów i obie wieże ka­te­dry No­tre Dame znaj­du­ją­cej się na Île de la Cité. Paru pi­ja­nych stu­den­tów sto­ją­cych na ulicy śmiało się i ha­ła­so­wało, z jed­nego z lo­kali wy­szli bir­banci z lam­pio­nami i nie­śli ko­ły­szące się świa­tła w kie­runku Se­kwany.
Pa­ryż ni­gdy nie za­sy­piał i dla­tego tak bar­dzo Au­rore pa­so­wała do tego mia­sta. Już od wcze­snej mło­do­ści cier­piała bo­wiem na bez­sen­ność, naj­póź­niej od mo­mentu, gdy no­cami opie­ko­wała się chorą babką, a na­stęp­nie czu­wała przy jej łożu, gdy ta umie­rała. Gdy na­sta­wał świt, za­miast spać, sio­dłała klacz Co­lette i przez dwie, trzy go­dziny jak sza­lona jeź­dziła ga­lo­pem przez pola. Miała te­raz ochotę zro­bić to samo. Au­rore była cie­kawa, jak miewa się Co­lette.
Jako że nie miała w Pa­ryżu ko­nia, ci­cho za­pa­liła lampę naf­tową, zmniej­szyła pło­mień, żeby nie prze­szka­dzać Ju­les’owi, i usia­dła przy se­kre­ta­rzyku. Wy­cią­gnęła czy­stą kartkę pa­pieru i otwo­rzyła ka­ła­marz, żeby na­pi­sać list do dzieci. Po­tem wy­jęła z szu­flady teczkę z ma­nu­skryp­tami.
W za­my­śle­niu prze­glą­dała gę­sto za­pi­sane strony, które jesz­cze nie uj­rzały świa­tła dzien­nego; za­wsze czy­tała je wy­łącz­nie w bez­senne noce. Te­raz miała w rę­kach opo­wia­da­nie pod ty­tu­łem Dziew­czyna z Al­bano, w któ­rym młoda ko­bieta zmu­szona jest do wy­boru po­mię­dzy mał­żeń­stwem a ży­ciem ar­tystki.
Ale czy pro­blem nie po­le­gał wła­śnie na tym, że w ogóle trzeba było wy­bie­rać mię­dzy eg­zy­sten­cją miesz­czań­ską a speł­nie­niem ar­ty­stycz­nym, i to nie­za­leż­nie od płci? Czy wol­ność rze­czy­wi­ście mo­gła ist­nieć je­dy­nie w pa­rze z nie­pew­no­ścią, nie­upo­rząd­ko­wa­nymi re­la­cjami, za­wsze gdzieś na mar­gi­ne­sie spo­łe­czeń­stwa? A może Au­rore uda się kie­dyś żyć ze swo­jej sztuki i sa­mo­dziel­nie za­pew­nić dzie­ciom bez­pie­czeń­stwo fi­nan­sowe, do­bre wy­kształ­ce­nie i wszystko to, co się z tym wiąże?
Odło­żyła opo­wia­da­nie z po­wro­tem do teczki i wy­cią­gnęła coś in­nego – szkic po­wie­ści. Au­rore chciała w niej za­kwe­stio­no­wać kla­syczne role, w ja­kie spo­łe­czeń­stwo wtła­czało ko­biety. Jedna z bo­ha­te­rek, Blanka, miała wstą­pić do klasz­toru, a ko­me­diantka Róża, córka swatki, ska­zana była na ży­cie pro­sty­tutki. Także męż­czyźni, któ­rzy za­ko­chują się w tych mło­dych ko­bie­tach, na­rzu­cają im swoje wy­obra­że­nia. Czy w ta­kich oko­licz­no­ściach praw­dziwa mi­łość w ogóle jest moż­liwa? Tak wła­śnie brzmiało za­sad­ni­cze py­ta­nie, które tak bar­dzo zaj­mo­wało dziew­czynę. W tej po­wie­ści chciała prze­pro­wa­dzić swego ro­dzaju eks­pe­ry­ment i skrzy­żo­wać ze sobą drogi naj­róż­niej­szych po­staci. Każda pod­jęta przez nie de­cy­zja wy­klu­czała moż­li­wość in­nego ży­cia. Czy wła­śnie to nie było naj­więk­szym dra­ma­tem ży­cia?
Przez trzy noce z rzędu za­pi­sała pięć­dzie­siąt stron. Słowa po pro­stu z niej pły­nęły, ale po ja­kimś cza­sie stra­ciła en­tu­zjazm. Pi­sa­nie po­wie­ści przy­po­mi­nało jej bu­do­wa­nie mi­ster­nej kon­struk­cji. Je­śli po­pełni się błąd, to na ko­niec ca­łość ru­nie. A może Au­rore tra­piły zbyt duże wąt­pli­wo­ści? Może po­winna pi­sać da­lej z na­dzieją, że osta­tecz­nie wszystko ja­koś się ułoży?
Wes­tchnęła i scho­wała pa­piery z po­wro­tem do se­kre­ta­rzyka. W mi­nio­nych la­tach na­pi­sała dwie po­wie­ści, które osta­tecz­nie spa­liła. A to dla­tego, że po­mysł, który na po­czątku wy­da­wał jej się tak in­try­gu­jący i nie­zwy­kły, oka­zał się fun­da­men­tem, który ko­niec koń­ców nie utrzy­mał kon­struk­cji. Po­sta­cie oka­zały się ni­ja­kie i sztuczne, jak to zwy­kle bywa w przy­padku eks­pe­ry­mentu. A ży­cie to nie do­świad­cze­nie. Czym więc było? W czym tkwiła ta­jem­nica tego, że w dra­ma­cie An­tony Ale­xan­dre’a Du­masa bo­ha­te­ro­wie byli tak żywi i praw­dziwi?
Au­rore wstała od se­kre­ta­rzyka i cia­śniej otu­liła się chu­stą. Na­lała do kubka mleka i zja­dła do­mo­wej ro­boty ma­ka­ro­nik wy­jęty z puszki z wgnie­ce­niami, którą matka dała jej pod­czas ostat­nich od­wie­dzin. Au­rore oszczęd­nie ob­cho­dziła się z ła­ko­ciami; So­phie rzadko roz­piesz­czała ją w ten spo­sób, prze­waż­nie szu­kała pre­tek­stu, żeby się z nią po­sprze­czać. Tym cen­niej­sze wy­da­wały się mło­dej ko­bie­cie te mig­da­łowe wy­pieki. Ich smak za­wsze przy­wo­dził jej na myśl dzie­ciń­stwo, po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa i mi­łość.
Po­my­ślała o ojcu i o tym, że w prze­ci­wień­stwie do Ad­èle, bo­ha­terki sztuki te­atral­nej Du­masa, po­dą­żył za gło­sem serca i po­ślu­bił ko­bietę, która w po­wszech­nym prze­ko­na­niu do niego nie pa­so­wała. Gdyby tego nie zro­bił, Au­rore nie by­łoby na świe­cie. Czy to przy­pa­dek? Czy jako owoc bun­tow­ni­czej mi­ło­ści nie była zo­bli­go­wana do tego, żeby kon­ty­nu­ować tę walkę?
Po­sta­no­wiła, że przyj­mie ofertę eks­cen­trycz­nego wy­dawcy ga­zety. Może Ju­les miał ra­cję i droga do ar­ty­stycz­nej nie­za­leż­no­ści pro­wa­dziła przez re­dak­cję La­to­uche’a. Ale Au­rore nie po­jawi się tam ju­tro z pu­stymi rę­kami.
Ze zde­cy­do­wa­niem wy­cią­gnęła z szu­flady nową kartkę pa­pieru i po­now­nie usia­dła przy se­kre­ta­rzyku. Jako próbkę swo­jego ta­lentu na­pi­sała dla La­to­uche’a re­cen­zję wczo­raj­szej pre­miery te­atral­nej. Wy­star­czyła jej chwila sku­pie­nia, by pióro samo po­pły­nęło po pa­pie­rze.

 
Wesprzyj nas