Nawet gdy wszystko się skończy skupia się w istocie wokół wielkiego dylematu kryzysu klimatycznego: ludzie mają tylko jedną planetę, ale każdy człowiek ma tylko jedno życie. Co chcesz z nim zrobić?


Kolejne ciepłe lato, kolejna historyczna fala upałów. Jednak tym razem życie Didrika i jego rodziny radykalnie się zmienia.

Rozległe obszary północnej Szwecji ogarniają pożary, miasta i wsie są ewakuowane, rodziny gubią się w chaosie, jaki powstaje, a planowana podróż do Tajlandii staje się płonnym marzeniem.

***

List do Czytelnika

Postanowiłem zbudować narrację wokół czterech głównych reakcji mentalnych. Są nimi: szok i panika w części pierwszej, negacja i egoizm w drugiej, troska i nienawiść w trzeciej, bunt w czwartej. Reakcje te występują w zróżnicowanym stopniu u wszystkich ludzi – to zrozumiałe, normalne i naturalne odruchy. Chciałem również przedstawić, jak toczy się nasza codzienność w epoce chaosu – trywialne i banalne sprawy gryzące nasze sumienie nie znikają, przyjmują jedynie inny wymiar.

Czasami słyszę, że moja książka jest porywająca, ciekawa, a nawet zabawna. Oczywiście bardzo mnie to cieszy – w naszej obecnej sytuacji niewątpliwie tkwi rys czarnego humoru i jestem zadowolony, że udało mi się go uchwycić. Inni czytelnicy określają powieść jako „satyrę”. Jeśli mają przy tym na myśli, że w sposób ironiczny przedstawia naszą teraźniejszość i przyszłość, to gotów jestem się z nimi zgodzić. Jeżeli natomiast czytelnik uważa, że to nierealistyczny obraz, sugeruję, aby wyjrzał przez okno i opisał to, co widzi.

W książce staram się zadawać pytania o los człowieka w świecie, który gwałtownie traci równowagę. Jak się zachowasz, gdy kryzys zapuka do twoich drzwi? Jaka jest twoja odpowiedzialność? Wobec przyszłych pokoleń? Wobec społeczeństwa? Twojej rodziny? Siebie samego? Siebie samej?
Autor

Jens Liljestrand
Nawet jeśli wszystko się skończy
Przekład: Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 18 stycznia 2023
 
 


1
PIERWSZY DZIEŃ RESZTY TWOJEGO ŻYCIA

Kiedy ostatni raz czułem się szczęśliwy, byliśmy na zakupach. Wreszcie zniesiono ograniczenia, pojechaliśmy więc z dziećmi samochodem do centrum handlowego przy rondzie Ikei: salon z elektroniką, inny ze sprzętem AGD, duży supermarket i w końcu sklep, który ona znalazła, ostatni fizyczny z takimi rzeczami, od kiedy wszystko przeniosło się do sieci. Chcieliśmy być na miejscu, znaleźć się w konkretnej przestrzeni, ulec odurzeniu tęsknotą za naszym dzieckiem.
Carola stała w części z wózkami. Jej twarz była pozbawiona wyrazu z poczucia wyobcowania, jak u kogoś, kto wstąpił do świątyni religii, którą wprawdzie zna, ale do której nigdy nie należał, kołysała się ciężko, podczas gdy dzieci mające niedługo zyskać rodzeństwo kręciły się między regałami. Były na nich misie i kocyki w kolorze pastelowego błękitu oraz flamingowego różu, przewijaki, kołyski i łóżeczka, smoczki, olejki i butelki, były laktatory, biustonosze, bluzki i fotele do karmienia, były też drewniane zabawki edukacyjne, elektroniczne nadajniki i odbiorniki, dzięki którym można usłyszeć, czy dziecko się obudziło, albo obserwować je podczas snu i odczytywać temperaturę, a także zawartość dwutlenku węgla w powietrzu wokół niego.
Dzieciaki nagle się zatrzymały pośrodku sklepu. Nie, powiedziały. Tylko spójrzcie! Wskazywały na rzędy słodkich śpioszków i czapeczek, i niepojęcie malutkich skarpetek, w tych małych ubrankach była jakaś kruchość, niemal nie do zniesienia, dzieciaki gładziły materiały, wtykały w nie nosy i wąchały, jakby one były tym maluchem, jakby ich siostra była już z nami, a my spojrzeliśmy wtedy na siebie ponad półkami i się uśmiechnęliśmy, bo dobrze zrobiliśmy, przyjeżdżając do tej szalonej świątyni komercji i zabierając do niej dzieci, żeby zrozumiały, żeby na własne oczy zobaczyły i opuszkami własnych palców poczuły flanelowo-delikatny wiatr, który wkrótce przetoczy się przez nasze życie i zmieni je na zawsze, i nagle usłyszałem, jak mówię bierzcie, co się wam podoba.
Moja rodzina popatrzyła na mnie zdezorientowana, ponieważ właściwie mieliśmy jedynie obejrzeć wózki, tak dla porównania, zanim kupimy używany, zawsze kupowaliśmy z drugiej ręki, Carola wspomniała coś o naszym śladzie węglowym, o kuzynce, której córka właśnie wyrosła ze swoich rzeczy, ale ja powiedziałem proszę, tylko ten jeden raz, bardzo was proszę, weźcie, co chcecie.
Stała w miejscu i patrzyła bezradnie, jak dzieci z pałającymi oczami i wydając pełne zachwytu okrzyki, biorą całe naręcze kocyków i chust do noszenia noworodka, wzięły też dużą matę edukacyjną z szaroniebieskiego kaszmiru, aż w końcu również sama Carola zaczęła się rozglądać i spytała kobietę przy kasie o pieluchy z tetry, materiały organiczne, odzież przyjazną dla środowiska i z certyfikatem Fair Trade. Chciała też wiedzieć, czy są wanienki odrobinę mniej plastikowe i skąd pochodzi bawełna na śliczną poduszkę w kropki, a wszystko, co wybrała, było dwa razy droższe niż reszta. W końcu się roześmiałem i przyprowadziłem duży wózek, a gdy ona stała odwrócona do mnie plecami, wyjąłem telefon i przelałem więcej pieniędzy.
Kiedy kosze były pełne po brzegi, a upojenie wszystkim, co przeurocze i słodkie, przerodziło się w nudne i tępe zadowolenie, ja i ona wróciliśmy do części z wózkami. Teraz nie było już żadnej alternatywy dla francuskiego modelu klasy lux, którego opracowywane przez pięć lat podwozie okazało się najlepsze w testach. Wybraliśmy tkaninę na gondolę, budkę i osłonę przed deszczem, wybraliśmy uchwyt na komórkę, uchwyt na kubek, uchwyt na torbę, wybraliśmy wszelkie dostępne akcesoria.
Kasjerka podliczyła wszystko i w jakiś niepojęty sposób zdołała znaleźć eteryczne słowa, aby przekazać nam informację, że możemy zwrócić wózek i odzyskać pieniądze, gdyby coś się stało. Mimo jej beztroskiego i pogodnego tonu, wystarczy nam tylko drobne zaświadczenie, wszystko jakby się zatrzymało i oczami wyobraźni zobaczyliśmy krew w sedesie, karetkę pędzącą na sygnale, trumienkę, zmęczonego starego ginekologa, który czyści sobie okulary i wypisuje drobne zaświadczenie, żebyśmy mogli przyjechać tu z powrotem i w tej groteskowej świątyni handlu oddać wózek z piękną designerską tkaniną oraz skórzanymi detalami w kolorze koniaku na rączkach, a w powstałej pustce usłyszałem jeszcze, jak dodała szeptem, że w takim przypadku musi to zrobić mama.
Ale również ten niepokój się ulotnił, także ta chwila minęła, i pozostała tylko suma, cyfry na kasowym monitorze, kwota nieznacznie wyższa od ceny mojego pierwszego samochodu.
– Czy rozłożyć płatność na raty? – spytała kobieta z promiennym i zachęcającym uśmiechem, ja zaś rozejrzałem się po sklepie i dopiero teraz dostrzegłem innych ojców, zestresowanego fana piłki nożnej w koszulce kibica, imigranta w wymiętym garniturze, starszego pana w skórzanej kurtce i sklejonych taśmą okularach, i zrozumiałem, że to tak działa, ludzie muszą się zapożyczać na takie rzeczy, muszą spłacać szybkie esemesowe pożyczki, procenty, odsetki, prowizje, kary za opóźnienie, tkwią na swoich małych przedmieściach i z każdą miesięczną pensją spłacają owe pluszaki, kocyki i wózki, i poczułem, jak rośnie we mnie duma.
– Nie, nie – odpowiedziałem, podając kartę. – Płacimy za wszystko od razu.
Carola stała blisko mnie, przyłożyła mi rękę do czoła, jakbym miał gorączkę, i bąknęła, że moglibyśmy sprawdzić jeszcze gdzie indziej, prawdopodobnie w internecie uda się znaleźć prawie nowy wózek, ale jedyne, co czułem i słyszałem w tym momencie, to jej dłonie w moich włosach, jej palce na mojej szyi i czy jest okej, czy jesteś pewien, że to w porządku, dotknęła mnie, w końcu mnie dotknęła, nie pamiętałem, kiedy ostatnio mnie dotykała, spokojnie, kochanie, dam radę, patrzyła na mnie, takiego, jakim byłem w jej oczach w tamtej chwili, kiedy wszystko zostało wybaczone, kiedy wszystko było idealne i tak cholernie zasłużone.

PONIEDZIAŁEK
25 SIERPNIA

Między gładką, napiętą na kości czaszki powierzchnią czoła a już gęstymi ciemnymi włoskami jest pokryty meszkiem nieokreślony obszar pośredni, który czasami – zwłaszcza gdy jest ciepło i ciemno jak teraz – przesuwa się ku skroni lub za ucho albo za ciemiączko czy wręcz wędruje do tyłu, na kark. Tam mogę wcisnąć nos i poczuć zapach aksamitnie delikatnej skóry oraz słodkiego mleka w proszku, który po kilku dniach robi się trochę ostrzejszy, prawie jak dojrzewającego sera, dopóki znowu nie umyje się jej do czysta. Ciężar na moich rękach równy opakowaniu świeżo zmielonego ciepłego mięsa, konsystencja surowej kiełbasy luźno upchniętej ostrożnymi dłońmi do osłonki, nic nie jest napięte ani nabrzmiałe, żadnych mięśni, żadnych zgrubień, a w tym odrętwieniu zanikają granice między nią a mną i wszystko staje się oddechem oraz miękką, ciepłą, lepką tkanką, poza pieluszką Becka nie ma na sobie nic, od miesięcy nie sypia w piżamce, jest na to za ciepło.
Opróżniła swoją butelkę, potem odbiło jej się na moim ramieniu i zasnęliśmy razem, gdy pierwsze syreny rozbrzmiewają w środku snu, najpierw odległe i nieistotne, niczym popiskiwanie zmywarki czy suszarki, która zakończyła program, część nieustannego hałasu, po chwili robią się wyraźniejsze, przebijają się przez filtr, przez bańkę, wdzierają się w nas.
– To pewnie tylko bomba samochodowa – mówi Carola odwrócona do mnie plecami, stary żart z wakacji w Malmö, para, z którą wtedy sporo przestawaliśmy, była oswojona z przestępczością, żyła z nią na wyciągnięcie ręki, starsza dziewczyna pochodziła ze wsi i śmiertelnie się bała, ale jej partnerka urodziła się i dorastała w dzielnicy Möllevången i emanowała typowym dla tego miasta flegmatycznym luzem z towarzyszącym mu ciągłym wzruszaniem ramion, no i o co biega, i z nieskrywaną dumą opisywała, jak nauczyła się akceptować problemy społeczne jako naturalny element miejskiego pejzażu, tylko rasiści wciąż ględzą o przestępczości i przemocy, a przecież huki w nocy to nie musi być od razu jakaś strzelanina, mówiła z kolczykiem w dolnej wardze, wydymając ją z lekką pogardą, często chodzi tylko o zwykłą bombę samochodową. Kiedy obie poszły do domu, śmialiśmy się z tej sztucznej postawy kobiety macho, a od tamtej pory wszystko, co zakłócało nocną ciszę, było tylko bombą samochodową.
Syreny są coraz bliżej, dobiegają chyba z pobliskich wąskich uliczek, może chodzi o tego samotnego staruszka z niebieskiego domu z łuszczycą na całej twarzy, chyba musi być już po siedemdziesiątce? Ale karetka i radiowóz policyjny raczej nie jadą na sygnale do przypadku naturalnej śmierci.
Kładę Beckę na materacu, marudzi, wyciąga ręce, małe ciałko napina się jak łuk, stawiam stopy na starej drewnianej podłodze i idę do otwartego okna. Nie jest tak gorąco jak wczoraj, co najwyżej trzydzieści stopni, przyjemnie wieje, widzę, jak wierzchołek wysokiej sosny kołysze się i przechyla na wietrze. Upał zelżał, powietrze się odświeżyło, wreszcie nie jest już tak duszno.
– Zapowiada się ładny dzień – mówię przed siebie.
Z pokoju dzieci nie dochodzą żadne odgłosy, pukam więc i otwieram drzwi, każde leży na swoim łóżku ze słuchawkami w uszach i tabletem przed sobą, zapach brudnych ubrań, słodyczy i ich gnuśnych młodych ciał jest tak gęsty, że można by powietrze kroić nożem, mówię do nich mechanicznie, żeby wyłączyli swoje urządzenia i zeszli na dół, jest wpół do jedenastej. Vilja spogląda na mnie jak zwykle ze złością, ale Zack się rozpromienia i z triumfalną miną podnosi ze swojej nocnej szafki szklany słoiczek. Obok zęba leży błyszcząca złota moneta.
– Była u mnie Wróżka Zębuszka i włożyła mi złotą dziesiątkę do słoika.
– Naprawdę? Ale zostawiła ząb?
– Tak, bo ona wie, że je zbieram! Ratuję je!
– To fantastycznie.
– Tato?
Uśmiecha się, pokazuje ten swój cukierkowy, trochę sztuczny uśmiech, do którego się ucieka, odkąd na świat przyszła Becka, a on przestał być najmłodszy w rodzinie. Kiedy jest aż nadto świadomy swojej dziecinności i wie, że robi coś, na co właściwie jest już za duży, odgrywa taki teatrzyk, żeby poczuć się znowu mały.
– Tato, myślisz, że w Tajlandii też jest Wróżka Zębuszka?
Targam jego wilgotne włosy, biorę udział w jego słodkiej grze, bo prawdopodobnie też jej potrzebuję.
– Oczywiście, kochanie. Ona jest jak Święty Mikołaj, wprawdzie nie ma reniferów, ale lata po świecie, bo ma…
– Zębowe skrzaty!
– Tak! Zębowe skrzaty, które… złapała na…?
Wymyślenie dalszego ciągu nie zajmuje mu więcej niż sekundę.
– Na nić dentystyczną!
Obaj uśmiechamy się do tej wspólnej wizji, jednakowo zachwyceni niedorzecznym obrazem wróżki w powozie – zbudowanym ze zgubionych mleczaków? sklejonych pastą do zębów? – ciągniętym przez garstkę wściekłych, ale silnych skrzatów, często tak robimy, robiliśmy, kiedy był mały, potrafiliśmy fantazjować i wymyślać przeróżne historie godzinami, nierzadko myślałem, że powinienem je zapisywać, ale oczywiście nigdy nic z tego nie wyszło.
Na dole w kuchni wszystko zostało z wczoraj, garnki, patelnie, brudne talerze i kieliszki po winie, wciąż zapominamy oszczędzić trochę wody do zmywania. Gra w monopol i stosy banknotów przypominają mi, jak Carola dawała dzieciom fory, żeby wygrały, i jak potem się o to pokłóciliśmy. Martwiłem się, mówiłem o zasadach i konsekwencjach, okej, Zack ma dopiero dziesięć lat, ale Vilja jako czternastolatka powinna się nauczyć, że nie da się tak po prostu wziąć garści banknotów z banku, kiedy jej własne pieniądze się skończą, na co Carola tylko się uśmiechnęła tym swoim smutnym, zrezygnowanym uśmiechem i powiedziała, że Vilja z czasem się dowie, jak działa kapitalizm, bo to niestety chyba nieuniknione.
Odruchowo sprawdzam kran. Jedynie słaby syk, nadal. Już mniej mi to przeszkadza niż wcześniej, mamy wodę w butelkach, napoje dla dzieci i piwo dla nas. Sikać można za drzewem, ubrania przepłukać w jeziorze, a naczynia wytrzeć kawałkiem papieru. Jedyną naprawdę irytującą rzeczą, której chciałbym uniknąć za każde pieniądze, są kupy unoszące się w sedesie powoli zapełniającym się kolejnymi klockami, papierem i świeżymi klockami, staramy się nauczyć dzieci, żeby nas uprzedzały, wtedy dalibyśmy im nocnik, ale Zack wciąż zapomina, a Vilja po prostu odmawia, no i kończy się tym, że wszystko trzeba usunąć przy użyciu rondelka i wiadra, co muszę zrobić ja, słuchając muzyki przez słuchawki, oddychając przez usta i przełączając mózg na standby.
Zack stoi teraz obok, już w kąpielówkach, od kilku tygodni nie nosi nic innego, daję mu szklankę mleka i patrzę, jak je wypija. Potem idziemy, on wybiega przede mną na niedużą żwirową dróżkę, niemal białą od kurzu, suchy, ciepły wiatr muska ramiona i nogi jak świeżo wyprane prześcieradło, te urocze letnie poranki, pożółkłe krzewy, dzikie, zarośnięte trawniki, martwe klomby, błękitne niebo i cisza, cisza dookoła, niedawno słychać było syreny, ale już umilkły.
Staruszek nie umarł, stoi i patrzy w słońce, gdy schodzimy na pomost, wiatr bawi się jego szarą wiatrówką, czerwono-białe strupy na twarzy są mniej widoczne, niż zapamiętałem, słońce oczywiście pomaga.
– Zostaliście? – pyta i wydaje się lekko zirytowany.
– No tak – odpowiadam. – Wynajęliśmy nasz dom na całe lato, dlatego…
– Zostaliście – powtarza tym samym pełnym wyrzutu tonem. – Większość wyjechała w weekend.
– W gruncie rzeczy nie widzę powodu. – Denerwuje mnie ten dziadek, ale chyba jeszcze bardziej jestem zły na własną reakcję, że czuję się w obowiązku się tłumaczyć, jakbym szukał jego aprobaty. – Dla dzieci to może być pouczające, jeśli zobaczą skutki na własne oczy. Bo kiedy słyszą o tym w szkole, to jest to dla nich abstrakcja.
Zack przebiega beztrosko obok mężczyzny na małą łachę piasku nieopodal pomostu i szuka naszych rzeczy. Pod starą, oblazłą z farby ławką leżą dmuchany delfin i plastikowy materac, a także mała kosmetyczka z mydłem i specjalnym szamponem do zimnej wody, mycie się podczas kąpieli w jeziorze to dla niego świetna zabawa, piana unosi się na falach, tato, czy możemy umyć włosy, krzyczy i spogląda na pustą taflę dumnym spojrzeniem dziecka, które niedawno było właścicielem hotelu w najlepszej dzielnicy oraz trzech domów przy głównej arterii miasta.
Mężczyzna obserwuje bieganinę chłopca. Nieznacznie kręci głową.
– Nie czuje pan? – Podnosi rękę i wskazuje do tyłu, w kierunku jeziora, jednocześnie patrzy na mnie ponuro. – Nie widzi pan? W nocy przesunął się o kilka kilometrów.
Jezioro, fale, piana. Po drugiej stronie las, zieleń przechodząca w odcienie żółci i brązu. I głębiej, między wierzchołkami drzew, ciemna mgła na tle otwartego nieba, jak burzowa chmura, ale w ruchu, dynamiczna, dymiąca formacja.
Dziadek głośno pociąga nosem, odruchowo robię to samo. Zatyka mnie.
Dym.
Zack siedzi już na skraju pomostu, trzyma w objęciach delfina i z nim rozmawia, ta sama co zawsze nosowa, dziecinna paplanina, powietrze uszło z zabawki i ciało delfina ułożyło się prawie w V w jego ramionach.

*

Przez całą godzinę czuję się tak pełen życia, jak już dawno mi się to nie zdarzyło. W tym wszystkim jest jakiś nerw przygody, robię sobie selfie z Zackiem przy pomoście, z jeziorem w tle, i podpisuję W lesie się pali. Pora się stąd wynosić – teraz i my jesteśmy uciekinierami klimatycznymi. Smutne, ale prawdziwe. #climatechange, a potem od razu wrzucam je do sieci i natychmiast pojawiają się serduszka, emotikony i pytania Gdzie wy jesteście? albo Boże drogi, czy możemy wam jakoś pomóc?, dzwoni mama Caroli i wylicza wartościowe rzeczy, które bezwzględnie trzeba przenieść do samochodu na wypadek gdyby, dzwoni jej siostra, dzwonią jej przyjaciółki, do mnie nikt nie dzwoni. Czuję się skupiony, zdecydowany, komunikuję starszym dzieciom, że mają dokładnie pół godziny na spakowanie się, i powierzam Vilji zadanie, by pomogła młodszemu bratu, oprócz tego czynię ją odpowiedzialną za naładowanie wszystkich telefonów komórkowych i powerbanków, proszę Carolę, żeby przygotowała rzeczy dla Becki, butelki, ubranka, pieluchy, bo może minąć wiele godzin, zanim dotrzemy do sklepu czy gdziekolwiek, gdzie będzie toaleta. Moja rodzina pozwala sobą komenderować bez cienia protestu, jakby wszyscy czysto instynktownie przejęli swoje najbardziej pierwotne role. Wchodzę do internetu, zapamiętuję najlepsze trasy, czytam informacje na stronie służb ratowniczych. Włączam radio i znajduję lokalną stację, gdzie mowa jest właśnie o ścianie ognia dwa razy wyższej od katedr, to ekstremalne wydarzenie, to, co się dzieje, ma apokaliptyczny wymiar, a my jesteśmy w samym środku tego wszystkiego. Carola schodzi na dół z naszą walizką i torbą z Ikei, dotyka mojego ramienia i przelotnie mnie całuje, damy radę, prawda?, widzę, że ona czuje to samo: ta sytuacja zbliża nas do siebie w nowy, piękny, przesycony adrenaliną sposób.
Esemesy i lajki nie przestają napływać. Idę do samochodu, żeby wszystko załadować, dzwoni ktoś z radia, zestresowana redaktorka pyta, czy zgodzę się na wywiad, i nagle jestem na żywo na antenie, Didrik von der Esch, na co dzień konsultant do spraw PR, znajduje się wraz z rodziną na pustoszonym przez pożar terenie na północ od jeziora Siljan, proszę nam powiedzieć, co w tej chwili dzieje się wokół pana.
No cóż, od kilku tygodni mieszkamy w domku letniskowym mojej teściowej w Dalarnie, w wyniku suszy i upałów stopniowo robiło się tu coraz trudniej, a teraz właśnie usłyszeliśmy, że ze względów bezpieczeństwa musimy natychmiast się stąd wynieść.
Czy informacje, które otrzymaliście od władz, są pana zdaniem wystarczające?
Podłączam telefon do zestawu słuchawkowego i upycham rzeczy w bagażniku, kontynuując rozmowę, ruch sprawia, że wypowiedź nabiera tempa, zyskuje na dramatyzmie, mówię: przepraszam za brzmienie mojego głosu, ale właśnie pakuję samochód, musimy się pospieszyć… Informacje, to zależy, co ma pani na myśli. Oczywiście, że zostaliśmy powiadomieni, że musimy niezwłocznie opuścić to miejsce i tak dalej, ale patrząc z szerszej perspektywy, ekstremalne upały są przecież następstwem kryzysu klimatycznego, o którym wszyscy rządzący świata zachodniego wiedzieli od dziesięcioleci, ale nic nie robili, uważam więc, że można było POINFORMOWAĆ lepiej, to znaczy nie teraz, ale dziesięć, dwadzieścia czy trzydzieści lat temu, a przynajmniej można było POINFORMOWAĆ, że państwa nie zamierzają wykonać swego bodajże najważniejszego zadania, czyli ochronić świata przed długą serią bardzo przewidywalnych katastrof.
Delektuję się rozmową, smakuję słowa, składam wózek dziecięcy i umieszczam go na samej górze, słyszę pełną podziwu ciszę po drugiej stronie w studio, kobieta robi na chwilę sztuczną pauzę, a potem mówi: Wydaje się pan jednak opanowany, mimo powagi sytuacji.
Tak, my oczywiście świetnie sobie poradzimy, nasze rzeczy i mienie są ubezpieczone, tu jest inaczej niż w ubogich częściach świata, gdzie katastrofa klimatyczna każdego roku zbiera tragiczne żniwo w postaci milionów ofiar, pustoszy wielkie miasta w Indiach i Afryce, gdzie wyczerpała się woda, w zachodniej części Stanów Zjednoczonych i Kanady, gdzie w zasadzie płoną całe stany, może tego rodzaju zdarzenie jest potrzebne, abyśmy my w Szwecji się obudzili i pojęli, do czego zmierzamy.
Studio dziękuje mi za poświęcony czas, to był Didrik von der Esch, który wraz z rodziną ewakuuje się z domku letniskowego w Dalarnie z powodu potężnego pożaru na północ od jeziora Siljan, nad którym służby ratunkowe według ich własnych doniesień straciły kontrolę, przechodzimy teraz do innych tematów, a ja się rozłączam i z hukiem zatrzaskuję klapę bagażnika. Potem zapada cisza.
Żadnych ptaków. Żadnych samochodów. Tylko szum wiatru w drzewach.
Znowu sprawdzam telefon. Dużo nowych lajków, ale ani jednego esemesa. Widocznie ludzie myślą, że już wyruszyliśmy.
– Czy wszyscy gotowi do wyjazdu? – wołam w stronę domu, dumny z tego, jak bardzo brzmię na wyluzowanego.
Carola i Vilja wychodzą z Becką w nosidełku. Stawiamy je na tylnym siedzeniu i przypinamy pasem. Zack stoi w przedpokoju ze swoim plecakiem Spidermana i kiedy zamierzam zaprowadzić go do samochodu, dostrzegam, że płacze – cicho, zaciskając zęby, normalnie nigdy mu się to nie zdarza. Przykucam przed nim.
– Co jest, młody? Chyba się nie boisz? Spokojnie, zaraz stąd wyjedziemy.
– Nie mogę znaleźć.
Biorę od niego plecak, obmacuję, jest wyładowany ubraniami i książkami, w zewnętrznej kieszeni czuję twardy prostokąt tabletu.
– Przecież wszystko jest, świetnie się spakowałeś.
Dwie duże łzy płyną równolegle po policzkach.
– Złota dziesiątka. I ząb. Wszędzie szukałem. Vilja mówi, że nie mamy czasu, żeby dłużej szukać, bo zginiemy w pożarze.
– Nie, nie, na pewno nikt tu nie zginie. Po prostu wracamy do domu trochę wcześniej. To chyba nic złego? Chodź do samochodu. Czego chcesz posłuchać? Upiora w operze? Czy włączymy jeszcze raz Czarodziejski flet?
Jego twarz zastyga w skamieniałą maskę rozpaczy i buntu.
– Złota moneta. I ząb. Chcę go mieć.
Słyszę, jak otwierają się drzwi auta. Carola i Vilja wsiadają do środka. Podnoszę się, czuję skurcz w nogach, ostre kłucie w plecach, po co zafundowałem sobie trzecie dziecko?
– No dobrze, skarbie, zastanówmy się. Jak się dziś obudziłeś, wszystko leżało obok łóżka, prawda?
Nie ma jednak sensu, by teraz bawić się w pedagoga i w wyobraźni chodzić razem z Zackiem po domu, który jest tak mały – sypialnia dzieci, nasza sypialnia, łazienka i nieduża kuchnia z pokojem na dole, to wszystko – że przeszukanie go zajęłoby dwie minuty. Widzę po synu, że on to wie, tylko nie ma odwagi powiedzieć. Zbyt się boi.
Małe drobne ciałko wbiegło na pomost, z szamponem i dmuchaną zabawką do kąpieli, on siedział na drugim końcu na krawędzi, kiedy zobaczył mgłę i dym po drugiej stronie jeziora, zamarł, obrócił głowę, żeby spojrzeć na mnie, znaleźć pocieszenie albo bezpieczeństwo, i przez krótką chwilę, zanim zdążyłem zdać sobie sprawę z rozmiarów tego, co pokazał mi starzec, i ułożyć plan, nie było mnie tam dla niego, czułem się równie zagubiony jak on.
– Chciałem pokazać ząb delfinowi – szlocha.
– To zrozumiałe.
– A teraz ząb jest tam i spłonie.
– Oczywiście, że nie spłonie. Leży sobie w słoiczku i będzie czekać na ciebie, aż przyjedziemy tu następnym razem.
Zack wpatruje się w ziemię i kiwa głową. Nic nie mówiąc, rusza z plecakiem do samochodu. Carola siedzi z tyłu przy otwartych drzwiach w tym nieznośnym upale i spogląda na mnie pytająco.
– Zostawił ząb przy pomoście.
Może sprawił to cień lęku w jej oczach, a może tamten moment sprzed kilku minut, kiedy wyszła z torbą z Ikei, tak po prostu mnie pocałowała i powstała między nami jakaś iskra, w każdym razie mówię pięć minut, okej? i nie czekając na odpowiedź, szybkim krokiem idę tą samą drogą, którą szedłem tyle razy, po poziomki, po jagody, po gazetę w skrzynce na listy, trzymając za rękę małe dzieci w szlafroczkach, w kamizelkach ratunkowych, w zasikanych piżamach i wysłuchując ich snów, które musiały być opowiedziane, zanim się ulotnią i znikną.

*

Dziadek wciąż tam jest. Siedzi na wysłużonej drewnianej ławce i patrzy na jezioro. Niebo nad nami ma niemal taki sam odcień szarości jak jego kurtka, ale po drugiej stronie jest jak ciemny, kosmaty koc, puchnie i faluje, jeszcze przed godziną dym przypominał pierzastą chmurę, a teraz jest zbity, paskudny i sięga coraz dalej.
I powietrze. Brud, łzawią oczy.
– Niech pan posłucha – mówię do niego – naprawdę czas już jechać.
Odwraca się z wysiłkiem i patrzy na mnie.
– Zabawne, poprzednim razem chcieli mnie zmusić, żebym nie ruszał się z domu. Przez półtora roku byłem uwięziony. Nie mogłem się z nikim spotykać, nawet z sąsiadami. A teraz na odwrót. Teraz nie wolno mi zostać.
Po tonie i doborze słów słychać, że ułożył to sobie już wcześniej, może nie jestem pierwszy, który go prosi, może rozmawiał przez telefon ze swoim dzieckiem lub wnukiem, rozpoznaję ten pełen samozadowolenia pompatyczny stoicyzm typowy dla starszych mężczyzn.
– Nigdzie się nie wybieram. Tu jest mój dom. Od siedemdziesiątego czwartego każdego dnia co rano siedzę nad tym jeziorem. Nie mam dokąd jechać.
– Bo my właśnie…
– Poza tym mój samochód nie przeszedł przeglądu technicznego – dodaje z chytrym uśmieszkiem – więc nie mogę nim jeździć. Jeśli mnie złapią, od razu zabiorą mi prawo jazdy.
– Niech pan da spokój – mówię znowu. – Na pewno ktoś po pana przyjedzie i stąd zabierze.
– Niedawno przyjechała policja, pukali do drzwi, ale nie otworzyłem. Sam potrafię o siebie zadbać.
Patos w sposobie, w jaki dziadek z dumnym skinieniem głowy odwraca się do mnie plecami i znowu patrzy na opustoszałe jezioro, jest niemal nie do wytrzymania, to jak widok pijaka próbującego po raz piąty tego samego wieczoru dostać się do knajpy, tak wielka jest różnica między tym, co jemu się wydaje, że widzę (kapitana oceanicznego parowca idącego na dno ze swym statkiem), a tym, co widzę naprawdę (nabzdyczonego tetryka, który bojkotuje akcję ratunkową).
Wchodzę na pomost. Szklany słoiczek stoi na końcu, tuż przy drabince, termometr jak zwykle kołysze się w wodzie, przymocowany do jednego z palików nylonową żyłką, pod wpływem impulsu sprawdzam temperaturę. Dwadzieścia dziewięć stopni. Delfina nigdzie nie widać, pewnie porwał go wiatr.
Spoglądam na las. Dym zmienił kolor z ciemnego na czarny jak węgiel. Między wierzchołkami drzew widzę łopoczące płomienie. Niebo to kłębowisko sadzy, ciemnych kłaków i czerwonych smug, drżę w gorącu, poprzez wiatr słyszę trzask płonących drzew i krzewów.
Odwracam się szybko i ruszam z powrotem.
– Niech pan ze mną idzie – mówię znowu do starca. – Zmieścimy się wszyscy w naszym samochodzie, chyba pan rozumie, że nie może pan tu zostać, gmina ma niepotrzebnie tracić czas i zasoby tylko dlatego, że pan…
Nie rusza się z miejsca, robię więc krok w kierunku ławki i wyciągam do niego rękę. Stare ciało tężeje, pod ubraniem jakieś drgnięcie, napina się jakaś żyła czy chrząstka. Pojawia się myśl, żeby dźwignąć go z ławki, poprowadzić, dopchać, zanieść do domku i samochodu, w którym siedzi już moja rodzina z trójką dzieci i masą pakunków.
Rozlega się huk. Potężny huk, niepodobny do niczego, co do tej pory słyszałem, ogłuszająca eksplozja, która odbija się echem po jeziorze.
– Opony – stwierdza dziadek, a na jego pobrużdżonej, dotkniętej łuszczycą twarzy igra cień uśmiechu. – Kiedy się rozrywają pod wpływem gorąca, słychać huk na wiele kilometrów.
Mocno ściskam słoiczek w dłoni. Biegnę.

*

Becka płacze, słońce stoi wysoko, wiatr przestał wiać i zrobiło się gorąco, jeszcze nie tak jak wczoraj, ale prawie. Carola próbuje karmić ją butelką, ale w foteliku samochodowym to nigdy się nie udaje, bo nachylenie jest złe i mała pluje, ślini się i wykrztusza mleko w małych kwaśnych grudkach.
– Proszę – mówię do Zacka i próbuję się uśmiechnąć, on, skulony na swoim lepkim siedzeniu, bierze ode mnie słoik bez słowa, ale sprawdza dokładnie, czy i moneta, i ząb są w środku. – Dziadek wciąż tam jest – zwracam się do Caroli. – Nie zamierza nigdzie się ruszyć.
– Przecież to niemożliwe. Słyszałam w radiu, że cała okolica będzie ewakuowana. Wszyscy mają się udać albo do Östbjörki, albo do Ovanmyry.
– On nie chce.
– Ale chyba próbowałeś go przekonać?
Obrzucam ją spojrzeniem, o którym miała zwyczaj wspominać na terapii par, spojrzeniem, które mówi, że uważam ją (właśnie teraz, w tej chwili) za kompletnie bezwartościową kretynkę i że nasze wspólne lata to największy błąd mojego życia, to jest zimna, pusta nienawiść, która zniszczyła tak dużo, to spojrzenie jako jedyne może zmusić ją do zamilknięcia, rzeczywiście milknie i odwraca wzrok.
– Tak, Carolo – odpowiadam przesadnie powoli i wyraźnie. – Oczywiście, że mu powiedziałem, żeby zabrał się z nami, jednak on odmawia, ale proszę bardzo, idź nad jezioro i spróbuj sama.
– Karmię Beckę – mówi szorstko, nie odrywając wzroku od małej w nosidełku.
Jej stała karta przetargowa. Wzdycham, usiłuję myśleć racjonalnie. Siadam za kierownicą i zapinam pas.
– Okej, zjedziemy nad jezioro. Jeśli on nadal tam jest, spróbujemy przekonać go we dwójkę. Może trudniej będzie mu odmówić w obecności dzieci, można je wykorzystać jako swego rodzaju przynętę. Jeśli się nie zgodzi, trzeba będzie coś wymyślić. Zgoda?
Carola kiwa głową, najpierw sztywno, ale po chwili sztywność ustępuje i zdobywa się na to, by spojrzeć na mnie znowu i wyszeptać jasne, okej.
– Chodzi o dziadka ze starego domku obok tego, w którym wcześniej mieszkali Ella i Hugo? – odzywa się nagle Vilja. – Chodzi o tego staruszka? Ma się spalić? Nie zamierzacie go uratować?
Tak, odpowiadamy jednocześnie, a Carola kontynuuje, że tu nie będzie pożaru, kochanie, władze tylko chcą, żebyśmy byli bezpieczni, a ja dodaję, że zależy nam na tym, żeby ci, którzy gaszą ogień, nie musieli go szukać, bo mają dosyć roboty, a kiedy mówimy to wszystko, wciskam przycisk start, ale auto nie odpala.
Nawet nie drgnie.
Jestem nastawiony na to, że odpali, bo przecież nigdy nie zawodzi, już jestem w drodze, trzymam chłodną, solidną kierownicę, słucham informacji w radiu (i stanowczym tonem nie pozwalam Vilji zmienić kanału), chłodne powietrze płynie w moją stronę, GPS pokazuje najkrótszą trasę do Östbjörki albo Ovanmyry, skoro musimy tam jechać, może jednak pojedziemy w odwrotnym kierunku, prosto do Rättvik, a stamtąd do Sztokholmu. Może uda mi się znaleźć nagranie z wywiadem, którego udzieliłem, odtworzę je dzieciom przez bluetooth, niech posłuchają, jak ich tata opowiada o pożarze. Kiedy Becka zaśnie, dam poprowadzić kawałek Caroli, wrzucę nagranie na telefon, niech inni sharują, lajkują, zatrzymam się na stacji benzynowej w Borlänge, pewnie niejeden się zdziwi i od razu rozpozna we mnie gościa z debat telewizyjnych, to przecież on, to właśnie on uciekł przed pożarem lasu z całą rodziną, wydostał się stamtąd z niemowlakiem, a mimo wszystko jest taki opanowany, kiedy ładuje swoje bmw i kupuje dzieciom lody, a na zadawane pytania tylko wzrusza ramionami, no tak, cholera jasna, musieliśmy się stamtąd zabrać, początkowo trochę się wahaliśmy, ale kiedy usłyszałem eksplodującą oponę, nie było o czym dyskutować.
Ale auto nie odpala.
Naciskam przycisk raz za razem, sprawdzam, czy dźwignia jest w pozycji parkowania, czy wciśnięty jest hamulec, czy zamknięte są wszystkie drzwi, chociaż to nie ma znaczenia, samochód jednak milczy, nic się nie świeci, nie piszczy, nie odpowiada, jest martwy.
Wciągam głęboko powietrze przez zęby i jestem bliski, by wrzasnąć na Zacka, na Vilję, które z nich włączyło światło, żeby znaleźć coś, co zgubiło między siedzeniami, a potem go nie zgasiło, albo zapomniało zamknąć drzwi, albo bawiło się reflektorami, albo używało wejścia USB do naładowania pieprzonej komórki czy tabletu, czy cokolwiek innego się stało, moja wściekłość nie zna granic. W tej samej chwili czuję czyjąś rękę na swoim ramieniu, to Carola, która mówi przepraszam. Przepraszam.
– Wczoraj, kiedy było tak gorąco, a Becka krzyczała, usiadłyśmy w środku. Tylko na chwilę. Włączyłam klimatyzację, podobało jej się, że tak ładnie wieje.
W aucie zalega cisza. Moje dłonie ciężko spoczywają na kierownicy.
– Nie pomyślałam – kontynuuje z ociąganiem. – Nie sądziłam, że bateria. Przepraszam. Przepraszam, przepraszam, przepraszam, kochanie.

*

Nigdy nie chciałbym mieć przy sobie dzieci innego mężczyzny. Nigdy wcześniej o tym nie myślałem, ale taka jest prawda. Co innego, gdyby on umarł albo może zniknął, gdybym czuł, że rzeczywiście zajmuję miejsce po nim (ale zniknął nie w sensie, że poszedł do więzienia albo wpadł w uzależnienie czy chorobę psychiczną, jak świr dzwoniłby w środku nocy i chciał pożyczyć pieniądze, tylko naprawdę zniknął, przepadł). Z kolei jeśli ten ktoś jest na miejscu, tęskni za nimi, chce je mieć – nie, nie dałbym rady mu ich zabrać, ukraść mu połowy życia, zrobić z niego codwutygodniowego tatusia, tatusia na co drugie urodziny, na co drugie Boże Narodzenie i na co drugą Wielkanoc, z ręką na sercu: nie ze współczucia dla jakiegoś zgorzkniałego eks, tylko dlatego, że ja nie chcę mieć dzieci niczyich oprócz własnych i nigdy nie potrafiłbym pomyśleć, że istnieje jakiś inny ojciec poza mną.
Ona jednak potrafiła to sobie wyobrazić. Kiedy leżeliśmy spleceni w gorącym uścisku, zaczynała opowiadać, że weszła na mojego Facebooka i oglądając zdjęcia dzieci, marzyła, żeby móc się nimi zajmować. Przypuszczała, że na początku Vilja by ją nienawidziła, uważała za wroga i trzymałaby stronę Caroli. A Zack byłby może niezdecydowany i onieśmielony. Ale stopniowo…
Chyba wtedy zaczęło się psuć między nami, bo do tej pory w moim pojęciu my to byłem tylko ja i ona. Nasze rozmowy o sztuce, polityce, filozofii w małych, ukrytych knajpkach w częściach miasta obleganych przez turystów, gdzie nikt z naszych znajomych nigdy nie bywał, rozmarzone spojrzenia, ręce splecione pod stołem. Niekończące się, a mimo to zdecydowanie za krótkie popołudnia w hotelowych pokojach, gdzie po godzinach bzykania się jak szaleni, zaspokoiwszy najdzikszą, desperacką żądzę, robiliśmy przerwę i zamawialiśmy jedzenie do pokoju, popijaliśmy je szampanem, braliśmy prysznic, a potem oddawaliśmy się seksowi na poważnie, na zupełnie innym poziomie, zaczynaliśmy systematycznie urzeczywistniać zabawy i fantazje, których nawet się po sobie nie spodziewaliśmy. Długie czaty, gdzie nawzajem przejmowaliśmy kontrolę nad swoimi myślami i zwracaliśmy je w kierunku, na jaki nigdy wcześniej byśmy się nie odważyli.
W moim świecie istnieliśmy tylko ona i ja. Oglądałem mieszkania dwu- i trzypokojowe, wymyślałem w roztargnieniu, że rzeczy dzieci można by co drugi tydzień trzymać w pudłach pod łóżkiem, a przez jakiś miesiąc, kiedy było najlepiej ewentualnie najgorzej między nami, sprawdzałem kawalerki, bo czy ten rytm co drugi tydzień jest naprawdę taki ważny, czy to nie jest przypadkiem drobnomieszczański konwenans? Dzielona opieka – jak najbardziej, ale czy trzeba tak skrupulatnie przestrzegać kalendarza?
Kiedy byłem najbardziej zakochany, marzyły mi się długie śniadania w białych szlafrokach, lepkie od potu orgie seksualne na skąpanym w słońcu tarasie na dachu, spacery brzegiem morza, muzea sztuki, premiery teatralne, kawiarniane ogródki w modnych dzielnicach miasta, intelektualne pojedynki i trójkąty z atrakcyjnymi nieznajomymi. To była moja najbardziej zakazana fantazja. Zostawić dzieci i oddać się życiu z nią.
Zaczęła odkładać pieniądze na kurs prawa jazdy, szepnęła mi kiedyś, przyciskając swoje kocie nagie ciało do mojego. Żeby móc zawozić i przywozić dzieci. Nie miała wielkiego pojęcia o tym, jak wygląda życie rodzica, ale wiedziała, że w dużej mierze polega na zawożeniu i przywożeniu, i pragnęła być w stanie to robić.
Spoglądam na Carolę, która siedzi z tyłu przy Becce, cicha, wystraszona, z drżącymi wargami i łzami w kącikach oczu.
Ona chciała twoich dzieci. Mógłbym zrobić z nią wszystko, wszystko, poza oddaniem jej twoich dzieci. Więc zostałem.
I spłodziłem jeszcze jedno.
– Będzie dobrze, kochanie – słyszę, jak mówię. – Będzie dobrze, poradzimy sobie, prawda? To przecież tylko bomba samochodowa.
Przez kilka sekund siedzę bez ruchu, nic nie robię, zamieram na parę chwil w zapachu mojego auta, kieszeń w drzwiach ze skrobaczkami do szyb i papierkami po cukierkach, schowek pod przednią szybą z książką serwisową i wszystkimi rachunkami, czerwone etui z płytami CD, których nigdy nie puszczamy, kierownica we wnętrzu dłoni i pod palcami, lekko chropowata powierzchnia dla lepszego chwytu, uchwyt na kubek, w który zwykle wstawiam swoją kawę, martwa deska rozdzielcza normalnie pokazująca minuta po minucie kilometry, prędkość, stan naładowania, to luksus mieć świadomość – nie chwalić się, ale mieć świadomość – że raz w życiu stać mnie było na prawie nowe elektryczne bmw.
Potem wysiadam, jest nie do zniesienia gorąco, prawie bezwietrznie. Głęboko wciągam powietrze na próbę, czuję, jak piecze mnie w gardle. Najbliższa stacja ładowania samochodów elektrycznych jest kilkadziesiąt kilometrów stąd, można uruchomić akumulator za pomocą przewodów, ale nie mam pojęcia, jak to działa, do tej pory ani razu nie zajrzałem pod maskę swojego auta, w razie czego po prostu je oddaję. Wiem tylko, że potrzebny jest drugi samochód z uruchomionym silnikiem, a my jesteśmy tu sami.
Carola opanowanym tonem mówi dzieciom, co się stało, na co każde reaguje oczywiście inaczej. Vilja płacze, pociesza i przeklina na przemian, podczas gdy Zack mówi o supermocach, helikopterach i balonach, które mogą przybyć nam na ratunek, a mnie przemyka przez głowę, że w takiej sytuacji dobrze byłoby mieć utalentowanego syna, który interesuje się chemią, fizyką, mechaniką i wymyśli, jak można podłączyć kabel do sieci elektrycznej w domku, i w jakiś sposób uruchomi auto, albo będzie wiedział, gdzie stoi porzucony zardzewiały stary saab 900, i odpali go złodziejskim sposobem, syna, który zdobywa nagrody i może spotkać się z królową, i potrafi zrobić coś mądrego i pożytecznego zamiast tych wszystkich bzdur w stylu Harry’ego Pottera, gdy nagle słychać huk samolotu, leci nisko nad ziemią, to jeden z tych żółtych i dużych.
– Tutaj! – wrzeszczę i wymachuję rękami tak gwałtownie, że mam wrażenie, iż zaraz wypadną mi ze stawów. – Tutaj! – Oczywiście to głupie i bez sensu, jedynie wystraszyłem dzieci.
Wyskoczyły z samochodu, stanęły przy mnie i gapią się w niebo, chcą wiedzieć, co tam zobaczyłem.
– Samolot. Taki, który nabiera wodę i potem zrzuca ją na płomienie.
Patrzą na mnie, szukają w mojej twarzy odpowiedzi, czy to dobrze, że taki samolot jest tutaj, czy naprawdę możemy wracać do domu, jak blisko jest ogień.
Jak blisko jest ogień?
Becka płacze. Okrążam samochód, otwieram tylne drzwi i wyjmuję ją z fotelika, przytulam wilgotne ciałko do siebie.
– Chodźcie – mówię. – Musimy iść.
– A dziadek? – Vilja spogląda podejrzliwie na mnie, potem na swoją mamę. – Przecież mieliśmy zabrać dziadka.
Carola odgarnia z czoła kilka mokrych kosmyków.

– Dzieci, weźcie swoje rzeczy – mówi i otwiera bagażnik.

*

Carola niesie niebieską torbę z Ikei i nową, cukierkowoczerwoną torbę na pieluchy i akcesoria niemowlęce, którą kupiliśmy specjalnie na wakacje. Vilja wlecze dużą walizkę na kółkach z większością naszych ubrań. Zack ma swój plecak Spidermana i nadal płacze, ponieważ kazałem mu zostawić książki, a trzy były z biblioteki, która przysłała dziesiątki upomnień, i teraz się martwi, że już nigdy nie będzie mógł nic z niej wypożyczyć, maże się i marudzi, że bolą go stopy. Ja niosę plecak firmy Fjällräven z naszymi wartościowymi rzeczami, siatkę z jedzeniem i wodą w jednej ręce, a drugą ciągnę Beckę w wózku. Wszyscy mamy ochronę na nos i usta, świeże maseczki z hipoalergicznej tkaniny neoprenowej, kupione na wyjazd do Tajlandii i zabrane tutaj „tak na wszelki wypadek”. Becka grymasi i usiłuje zsunąć maskę z buzi, a ja muszę bez przerwy się zatrzymywać i naciągać ją z powrotem.
Według telefonu do Östbjörki jest 11,6 kilometra, nigdy nie jeździmy w tamtym kierunku, ale ze zdjęcia satelitarnego wynika, że najpierw to droga szutrowa, potem skręt w lewo i prosty odcinek, który stopniowo przechodzi łukiem w prawo, skrzyżowanie i później długo prosto i w końcu pokazują się domy. Dziesięć, maksimum piętnaście minut samochodem, mówi Carola, była tam, kiedy przyjeżdżała w te strony w dzieciństwie, w tamtym czasie w Östbjörce działał wiejski sklep. Raz zabrał mnie do niego tata, bo chciał kupić papierosy, dojechaliśmy bardzo szybko.
Żar wisi nad lasem jak kopuła, staramy się iść w cieniu, Becka leży w wózku w samej pieluszce, Zack ma na sobie kąpielówki i klapki, ja ucięte dżinsy i sprany T-shirt Lacoste. Słyszymy w oddali syreny, widzimy kilka samolotów dudniących na zasnutym smogiem niebie, nie widzimy żadnych ludzi.
Sterta drewna, mrowisko, tabliczka z ręcznie wymalowanym napisem DZIKIE DZIECI I BAWIĄCY SIĘ EMERYCI, mijam ją zawsze, kiedy biegam, w gorące lata pełno tu meszek, otaczają mnie chmarami, jeśli biegnę w samych spodenkach, mam je na brzuchu, pod pachami i na plecach, wszędzie, gdzie spływa pot, to jest nie do zniesienia, prześladują mnie kilometrami.
Teraz w powietrzu nie ma niczego, w lesie jest cicho. Jedyny odgłos to monotonne turkotanie walizki i wózka.
– Ella zawsze wyprowadzała jego psa – mówi Vilja ze spojrzeniem utkwionym w asfalcie, para jasnych oczu ponad czarną maseczką. – Wabił się Ajax, czarny labrador. Czasami mogłam z nią iść.
Niewyraźne obrazy kudłatego, zaniedbanego burka, czerwona smycz, lato, kiedy nieustannie padało, Vilja w kaloszach idzie w deszczu obok córki sąsiadów w czerwonej pelerynie, Boże drogi, to musiało być dziesięć lat temu. Stary pies myśliwski, którego dziadek miał od czasu, kiedy jeszcze wciąż kręcił się po lasach ze swoją strzelbą i strzelał do dzików, chyba został uśmiercony niedługo po tym, jak zaczęliśmy przyjeżdżać tu co lato, niesamowite, że ona nadal to pamięta.
– Któregoś razu poszedł z nami aż nad jezioro i kąpałyśmy się razem z nim, zakumplowałyśmy się wtedy z Ajaxem, wypływał daleko po patyki i…
– Na pewno się nie kąpałyście – przerywam jej nie wiadomo dlaczego. – Nie mogłaś mieć wtedy więcej niż pięć lat, nigdy nie pozwolono by wam kąpać się bez kogoś dorosłego. Może najwyżej zamoczyłyście stopy.
Trudno to zobaczyć przez maseczkę, ale odnoszę wrażenie, że ona się uśmiecha na tamto wspomnienie, jej oczy się śmieją, ostatnio to jedyny sposób, by nawiązać z nią kontakt – rozmowa o niej z czasów dzieciństwa. Zajmując się Becką, opowiadam Vilji, jaka była jako niemowlak, że też wymiotowała, robiła kupę i prawie cały czas spała, wspominam jej pierwsze słowa, wyjmuję stare ubranka, które zachowaliśmy jako stroje retro dla wnuków, a które teraz przydają się dla naszego wyskrobka, niepojęta słodycz kryjąca się w tym, że ona sama nosiła kiedyś te sukieneczki, śliniaki i małe kaftaniki, otwiera w jej chaotycznym nastoletnim umyśle przestrzeń ciszy, a gdzieś głęboko budzą się wrażliwość i czułość dziś przypisane do Becki, a kiedyś do niej.
– Jak tylko dotrzemy na miejsce, poinformuję strażaków, że on został – mówię do Vilji.
Kiwa głową.
– Któregoś razu, kiedy przyszłyśmy, powiedział nam, że Ajax to najlepszy pies, jakiego kiedykolwiek miał. A miał ich kilka jednocześnie, całą sforę. Potem został mu tylko Ajax i się zestarzał.
Odgarnia mokrą grzywkę z czoła, przekłada uchwyt walizki do drugiej ręki, powinienem jej zaproponować, że możemy się zamienić, ale uznaję, że poczekam z tym co najmniej pół godziny, bo jak tylko obciążenie się zmienia, ciało zaczyna odczuwać zmęczenie.
– Powiedział, że to jego ostatni pies – dodaje. – Potem zostanie naprawdę sam.
Idziemy kilkaset metrów, las gęstnieje, daje więcej cienia, z przeciwka czuć lekki ruch powietrza, który trochę rozprasza dym, robię kilka głębokich wdechów przez maskę i prawie nie czuję palenia w gardle. Becka śpi w wózku, jeśli zapomnieć o całej reszcie, właściwie niczego nam nie potrzeba, jesteśmy rodziną, która wybrała się na spacer po lesie, przecież wciąż mówimy, że powinniśmy robić to częściej.
– Jak daleko jeszcze? – pyta Vilja, jakby czytała w moich myślach. – Chciałabym już być na miejscu.
– Kawałek. Parę kilometrów.
– Parę kilometrów?
– Tak samo mówiłaś, kiedy byliśmy w Nowym Jorku. Pamiętasz, jak szliśmy z Times Square do Meatpacking? Było co najmniej tak samo gorąco, mimo to daliśmy radę. Wystarczyło mijać ulicę po ulicy i w końcu dotarliśmy.
Marszczy czoło.
– Jeśli mi pozwolą, przyjadę z nimi ich… wozem strażackim, czy czym oni tam jeżdżą, i pokażę im, gdzie on mieszka – mówię. – Pomogę go znaleźć. Okej?
– A jeżeli oni nie będą chcieli pojechać?
– Wtedy pójdę do ich szefa – odpowiadam szybko.
– Na pewno?
– No jasne. Jeśli odmówią, powiem, że chcę rozmawiać z ich przełożonym, a jak to nie poskutkuje, zadzwonię do samego dowództwa w Sztokholmie albo do prasy. W żadnym razie tego nie zostawię.
Znowu kiwa głową, ponownie zmienia rękę na walizce, wyjmuje swoją komórkę i patrzy na wyświetlacz. Już niemal otwieram usta i chcę poprosić, żeby oszczędzała baterię, ale w końcu uznaję, że ważniejsze jest, aby czuła, że wszystko jest normalnie, że nie ma powodów do paniki.
Idziemy już od godziny. Wymieniamy się wózkiem, plecakami, torbą z Ikei. Docieramy do wzniesienia przy wyrębie, skąd więcej widać, powietrze za nami jest szare i gęste, ale nie dostrzegamy ognia ani kolejnych samolotów. Robimy postój przy dużym stosie drewna i pijemy wodę – przed porzuceniem samochodu Carola wpadła jeszcze szybko do domu i napełniła kilka dużych plastikowych butelek wodą z kanistra – jemy herbatniki, rodzynki i słone orzeszki.
Kiedy mamy ruszyć dalej, Zack się buntuje. Nic nie mówi, nie jęczy, tylko siedzi i nie rusza się z pieńka.
– Kolego, musimy iść.
Kręci głową, z twarzą zwróconą ku ziemi. Przykucam przed nim, głaszczę go po chudych, kościstych nogach wystających z kąpielówek.
– Stary?
Jedna stopa jest brudna, coś brunatnego przylepiło się do drobnych palców, wyciągam rękę, żeby wytrzeć ziemię, żywicę czy cokolwiek to jest, na co on gwałtownie cofa nogę.
– Skarbie? – Piskliwy głos Caroli rozlega się tuż za mną. – Skarbie, co się stało? Co zrobiłeś sobie w stopę?
– Leciałklef – mamrocze Zack w języku malucha, do którego czasami się cofa, a ja zmuszam się, aby mój głos był spokojny i opanowany, kiedy proszę ponownie, mów trochę wyraźniej, synku, w maseczce trudno cię zrozumieć, jaki klef? – Leciała krew.
Carola już przykuca przy jego stopie, której nie wolno dotykać, Zack jęczy, kiedy ona zdejmuje mu klapek, a gdy dotyka palców, jęk przechodzi w przeciągły koci miauk.
– To pasek – mówi głuchym tonem. – Otarł palec.
– Ależ, kochanie… dlaczego nic nie powiedziałeś?
Zack kręci głową, dwie wielkie łzy spadają na krawędź brudnej maseczki. Pochylam się nad nim i między paluchem a drugim palcem widzę krew, brud, żwir i mocno zaognioną skórę.
– Zack? Skarbie?
Nie patrzy na mnie.
– Zostawicie mnie?
Z nim musi być coś nie tak, nie, nie myśl w ten sposób, no jednak musi być z nim coś nie w porządku, ADHD, autyzm, Asperger, trzeba go zdiagnozować, to nie jest, do cholery, normalne, to trzeba zbadać.
– Nigdy cię nie zostawimy – mówi Carola i głaszcze go po głowie.
– Nigdy – potwierdzam. – Przenigdy.
– A Vilja powiedziała – chlipie – że jak będę jęczał, że boli mnie noga, to pójdziecie beze mnie.
– Wcale tak nie powiedziałam! – Jego siostra wybucha śmiechem, tym ostrym, sarkastycznym, do którego od pewnego czasu zaczęła się uciekać, kiedy chce zapewnić o własnej niewinności. – Powiedziałam tylko, że lepiej, żebyś nic nie mówił mamie ani tacie, bo oni muszą się zajmować Becką i nie mogą dźwigać jeszcze ciebie, i że może w takim razie powinieneś wrócić do domku i poczekać na strażaków.
– Powiedziałaś, że przyjadą wozy strażackie i mnie zabiorą!
Znowu wybucha śmiechem, brzmi głucho i zimno przez maskę.
– Zamknij się, ty downie, wcale tak nie powiedziałam.
Jest jej wstyd, wiem to, to wstyd czyni ją wulgarną i podłą, Vilja przenosi własny strach na młodszego brata, a kiedy on ją demaskuje, ona mówi coś najobrzydliwszego, co przychodzi jej do głowy, ciska to między nas jak granat ogłuszający, ja to wszystko wiem, rozmawialiśmy o tym na terapii rodzinnej, mimo to zalewa mnie wściekłość, podnoszę się i wrzeszczę na nią, używając słów, których nie spodziewałem się u siebie, Carola próbuje zagrodzić mi drogę, Didrik, nie, uspokój się, stoimy tam wszyscy i krzyczymy na siebie, podczas gdy Becka płacze w swojej maseczce, Zack zasłania uszy, a na pustym niebie nad nami kłębi się dym.

 
Wesprzyj nas