“Nocny portret” to ekscytująca, rozgrywająca się na dwóch osiach czasu powieść historyczna o powstaniu jednego z najsłynniejszych obrazów Leonarda da Vinci, “Dama z gronostajem”, oraz o kobiecie, która walczyła o uratowanie go przed zniszczeniem podczas II wojny światowej.


W trakcie II wojny światowej na terenach polskich masowo rabowane były cenne dzieła sztuki i zabytki. Wśród nich znalazła się także Dama z gronostajem pędzla Leonarda da Vinci.

Książka Laury Morelli, włoskiej badaczki sztuki, przedstawia niezwykłe losy tego słynnego obrazu w dwóch kluczowych dla niego momentach.

Mediolan, 1492 rok: Kiedy 16-letnia piękność zostaje kochanką księcia Mediolanu, musi walczyć o swoje miejsce w pałacu — i przeciwko tym, którzy chcą ją usunąć. Wkrótce zasiada przed Leonardem da Vinci, który chce zapewnić sobie miejsce w książęcym pałacu malując swój najambitniejszy dotychczas portret.

Monachium, II wojna światowa: Po tym, jak skromna konserwatorka nieświadomie przekazuje bezcenny portret, arcydzieło włoskiego renesansu w ręce wysokiego rangą nazistowskiego przywódcy, ryzykuje życiem, aby go odzyskać, współpracując z amerykańskim żołnierzem, członkiem słynnego zespołu Monuments Men.

Prowadzone równolegle opowieści, które dzieli kilka stuleci, składają się na fascynującą lekturę o sztuce, namiętności i okrutnych mechanizmach władzy.

Laura Morelli
Nocny portret
Przekład: Anna Cichowicz
Wydawnictwo LeTra
Premiera: 31 maja 2023
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 


Ta książka jest fikcją literacką. Odniesienia do rzeczywistych osób, zdarzeń, instytucji, organizacji czy miejsc mają służyć jedynie wywołaniu poczucia autentyzmu i są użyte w kontekście fabularnym. Wszystkie pozostałe postacie, wydarzenia i dialogi są dziełem wyobraźni autorki i nie należy ich uważać za prawdziwe.

Część I
MACHINY WOJENNE

1
LEONARDO


Florencja, Włochy
Luty 1476

Ciemny szyb w zboczu. Widzę go oczyma wyobraźni. W głębi długiego korytarza, w zapomnianej kryjówce pod fortyfikacjami miasta, przyglądam się, jak ludzie zakładają ładunki czarnego prochu.
Najlepsi robotnicy do tego zadania, jak myślę, na co dzień pracują w kopalni. Ci ludzie są przyzwyczajeni harować w rozrzedzonym powietrzu, w ciemności, umieją się obchodzić z pochodnią i kilofem. Ich palce i policzki są ciągle czarne, ich portki sztywne od ziemi i miału węglowego. Jakie mogłoby dla nich być lepsze zajęcie niż w służbie przy oblężeniu?
Dzielnie posuwają się do przodu w ciemności, wysoko trzymając lampy. Po cichu, nie wzbudzając podejrzeń, rozmieszczają czarny proch w najdalszych zakątkach szybu. Kiedy wychodzą, kanonier bezgłośnie obraca kołem przekładni zębatej i wtacza machinę do korytarza. Mieszkańcy rozpierzchają się w chaosie, wśród eksplozji plujących kamieniami. Niebawem atakujący będą już mieć wroga w garści.
Oczywiście projekt żyje jedynie w mojej wyobraźni. Muszę to przyznać. Jednak ciągnie mnie, żeby go przelać na papier. Te myśli, te machiny. Trzymają mnie przy życiu jeszcze długo po godzinie, w której słońce zamienia Arno w złoto, a potem chowa się za wzgórzami. Te wynalazki wypełniają moje sny. Budzę się spocony, pragnąc za wszelką cenę uchwycić obrazy na papierze, zanim rozpłyną się jak pierwsza poranna mgła nad rzeką. W rzeczywistości znajduję się w swoim starym pokoju, z kominkiem, na którym tli się ogień, w otoczeniu chybotliwych stert pergaminów na stole, kałamarzy z ich metalicznym zapachem, lamp olejowych o zwęglonych knotach i kotów wylegujących się w coraz to innych pozach. Założyłem na drzwi żelazną zasuwę, aby zniechęcać tak zwanych przyjaciół, którzy mogliby mnie wywabić do gospody. Niech sobie idą sami. Mam ważniejsze zadania do wykonania. Jeśli nie przeniosę na stronice moich notesów, odlecą jak barwne motyle tuż poza zasięgiem mojej siatki.
Mniejsza o tę kłopotliwą deskę na sztaludze, która rozprasza moją uwagę. Oto moja nieudolna próba uchwycenia podobizny pospolitej córki kupca. Spogląda na mnie z drugiego końca pokoju. Jest niezadowolona i ma do tego pełne prawo. Jej ojciec prosił mnie, bym zrobił z niej piękność, zanim wyśle portret pretendentowi do jej ręki, z Umbrii. Nie mam do tego serca, szczerze przyznaję, ale też nie mam nic przeciwko wynagrodzeniu. Zapewnia chleb i wino na moim stole. Tymczasem temperowe pigmenty na topolowej desce dawno już wyschły. Naciągam na portret zasłonę, by karcący wzrok dziewczyny już mnie nie rozpraszał. Nie mogę się doczekać, żeby wrócić do mojego rysunku.
Gdybym tylko umiał przekonać klienta, żeby zapłacił mi za machiny wojenne zamiast za powielenie profilu jego córki. Mam swój udział w nieukończonych dziełach mojego mistrza. Anioł i pejzaż w chrzcie Chrystusa. Mnisi miesiącami nagabywali mistrza Verrocchia. Madonna z dzieciątkiem – banalna, jeśli mam być szczery wobec siebie samego – dla szlachetnej damy w pobliżu Santa Maria Novella. Przysłała mi kolejny list z zapytaniem, kiedy dostarczę. Jak mogę sobie pozwolić na takie błahostki, kiedy tyle mam do przelania z mojej wyobraźni? Wracam do swoich notesów.
Dlaczego tunele? Będą mnie pytać ci ludzie, którzy myślą o wojnie tak jak ja. Ale ja to już przemyślałem. Jak zaskoczony może być wróg, kiedy przeciwnik wyjdzie spod ziemi, żeby go pokonać! Zobaczą, że wał napędzający maszynę pozwala jej przemieszczać się płynnie i bez wysiłku krętymi korytarzami pod ziemią, nie robiąc hałasu. A jeśli te kopalnie nie zostaną wysadzone, jakie skarby mogą być w nich ukryte – przed tymi, którzy mogliby zechcieć je ukraść – głęboko w podziemiach , tam gdzie jest miedź, węgiel i sól?
Wroga trzeba trzymać blisko. Tak mówią.
Ale co ja tam wiem? Jestem tylko kimś, kto wyobraża sobie takie fantastyczne rzeczy i przelewa je na papier. Kimś kto wierzy, że czasami sztuka musi być użyta w służbie wojnie.
Biorę do ręki swój srebrny rysik i zaczynam znów rysować.

2
EDITH


Monachium, Niemcy
Wrzesień 1939

Edith Becker miała nadzieję że zebrani wokół stołu mężczyźni nie widzą, jak trzęsą się jej ręce.
W każdy inny czwartek Edith siedziałaby przed sztalugą w swojej pracowni konserwatorskiej na parterze, mając na nosie okulary Zpowiększające, w których wyglądała jak wielki owad. Tam, w ciszy i spokoju, mogła stracić poczucie czasu, pochłonięta zadaniem naprawy rozdarcia kilkusetletniego obrazu, usuwania warstwy brudu narosłej przez dziesięciolecia albo uzupełniania ubytków złocenia na starej, poobtłukiwanej ramie. Jej praca polegała na ratowaniu dzieł sztuki, jednego po drugim, przed rozpadem i zniszczeniem. To był jej zawód, jej powołanie. Dzieło jej życia.
Tymczasem przez ostatnie pół godziny oczy ludzi najważniejszych w Alte Pinakothek, jednym z najwspanialszych monachijskich muzeów, zwrócone były na Edith. Przyglądali się, jak rozwiązuje tasiemki każdej z teczek i wyjmuje jedną po drugiej karty reprezentujące obrazy z prywatnych kolekcji należących do rodzin w całej Polsce.
– Tożsamość mężczyzny na tym portrecie jest nieznana – powiedziała, puszczając w obieg faksymile portretu autorstwa malarza włoskiego renesansu, Rafaela Santi. Patrzyła, jak ich wzrok przesuwa się po podobiźnie mężczyzny o puszystych włosach, przytrzymującego zarzucony na ramię futrzany płaszcz i patrzącego z ukosa na widza.
Edith była zadowolona, że zamieniła swoją codzienną sukienkę w kolorze wyblakłej szarości i konserwatorski kitel na najelegantszy ubiór, jaki miała, brązową tweedową spódnicę i żakiet. Poświęciła trochę czasu, żeby ułożyć włosy wijące się symetrycznie po obu stronach twarzy i dopilnowała, żeby szwy pończoch z tyłu były proste. Mężczyźni obdarzyli ją niepodzielną uwagą: kustosz starożytności, prezes zarządu muzeum, nawet sam dyrektor muzeum, Ernst Buchner, sławny uczony, z którym Edith nigdy do tej pory nie rozmawiała bezpośrednio.
– Jest kilka koncepcji co do tożsamości modela – mówiła dalej. – Niektórzy uważają nawet, że może to być autoportret artysty.
Edith była jedyną kobietą w sali pełnej pracowników muzeum sprawujących funkcje kierownicze. Wolałaby, żeby nie prosili jej o opuszczenie spokojnej pracowni konserwatorskiej, gdzie od kilku tygodni pracowała nad przywróceniem pierwotnego wyglądu dużej scenie bitewnej XVI-wiecznego monachijskiego malarza Hansa Werla. W którymś momencie w XIX wieku inny konserwator przemalował postacie ludzkie i konie na obrazie. Teraz, pracując żmudnie w niemiłosiernie powolnym tempie, Edith usuwała przemalowania za pomocą szmatki nasączonej rozpuszczalnikiem. Z entuzjazmem obserwowała żywe barwy, jakie wyszły spod pędzla artysty, ukazujące się na płótnie centymetr po centymetrze. Wolałaby, żeby pozwolili jej wrócić do pracy, zamiast skupiać na niej całą uwagę.
Jej wzrok nerwowo omiatał siedzących przy stole, aż w końcu zatrzymał się na Manfredzie, muzealnym archiwiście, którego znała od dawna. Manfred spojrzał na nią znad swoich małych, okrągłych okularów i uśmiechem zachęcał ją do kontynuowania. Chyba tylko on jeden w tej sali rozumiał, jak trudno jest jej występować przed zgromadzonymi tu osobami. Edith zdała sobie sprawę, że Manfred jako jedyny spośród jej kolegów z pracy wiedział coś o jej życiu poza muzeum. Rozumiał trudności, z jakimi się boryka, opiekując się ojcem, z którego umysłem i pamięcią było z dnia na dzień coraz gorzej. Manfred i jej ojciec studiowali razem w Akademii Sztuk Pięknych i to dzięki Manfredowi skrupulatna i sumienna córka Herr Beckera została zatrudniona w dziale konserwacji. Edith wiedziała, że jeśli ma utrzymać posadę, a co dopiero odnieść zawodowy sukces, musi chronić swoje życie prywatne przed ludźmi. Uchwyciła się uśmiechu Manfreda, który dodawał jej otuchy i pomagał opanować drżenie rąk.
– Arcydzieło – stwierdził prezes zarządu, ostrożnie trzymając w rękach faksymile obrazu Rafaela. – Widzę, że rodzina Czartoryskich miała ambicję zgromadzić imponującą kolekcję włoskiego malarstwa.
– Rzeczywiście – Edith również była zaskoczona, dowiadując się o skarbach zamkniętych w zamkach, klasztorach, muzeach i domach prywatnych na ziemiach wschodnich. W Polsce znajdowały się obszerne kolekcje rodzinne, gromadzone przez wieki. Sama kolekcja książąt Czartoryskich stanowiła ciche repozytorium o niepoliczalnej wartości.
Teraz Edith zaczynała rozumieć cel wszystkich tych godzin, dni i tygodni spędzonych w muzealnych archiwach i wśród bibliotecznych półek. Poinstruowano ją, że ma wyszukać i uporządkować informacje o obrazach w polskich kolekcjach dla zarządu muzeum. Dopiero teraz stało się to dla niej oczywiste . Ktoś chciał zdobyć te obrazy. Kto i dlaczego?
– A to jest ostatni – zapowiedziała, wyciągając ostatnią kartę ze stosu reprodukcji obrazów z kolekcji Czartoryskich.
– Ten, na który czekamy – powiedział Herr Direktor Buchner.
Jego brwi sięgały na boki do kępek ciemnych, rozwichrzonych włosów, które nad wysokim czołem zaczesane były do góry.
– Tak – potwierdziła Edith. – Około roku 1800, jednocześnie z Portretem młodzieńca Rafaela zakupionym od włoskiej rodziny, Adam Jerzy Czartoryski nabył Damę z gronostajem Leonarda da Vinci. Przywiózł te obrazy z Włoch do domu, do swojej rodzinnej kolekcji we wschodniej Polsce.
– I ona tam pozostaje? – chciał wiedzieć kustosz starożytności, zawieszając w powietrzu dłoń z piórem, jakby to był papieros. Dał o sobie znać dawny nawyk kustosza z czasów sprzed wprowadzonego ostatnio zakazu palenia w budynkach instytucji państwowych. Edith uświadomiła sobie, że zaledwie kilka miesięcy temu pomieszczenie byłoby pełne dymu.
– Nie – odparła Edith, czując ulgę, że przed spotkaniem przejrzała swoje notatki. – Portret Damy z gronostajem często podróżował w ciągu ostatnich stu lat. W latach 30. XIX wieku, po wkroczeniu wojsk rosyjskich, rodzina dla bezpieczeństwa zawiozła go do Drezna. Potem przywieźli obraz z powrotem do Polski, ale ponieważ czasy wciąż były niespokojne, ukryli go w należącym do rodu pałacu w Pełkiniach. Kiedy się uspokoiło, przenieśli go do swoich prywatnych apartamentów w Paryżu, gdzie znajdował się w latach 40. XIX wieku
– A potem wrócił do Polski?
– W końcu tak. Rodzina sprowadziła go z powrotem w latach 80. XIX wieku. Został z wielką pompą wystawiony publicznie. Wielu ludzi dopiero wtedy dowiedziało się o jego istnieniu, a historycy rozpoczęli badania. Kilku ekspertów od razu rozpoznało w nim dzieło Leonarda, ludzie spekulowali na temat tożsamości modelki. I tak to się skończyło – wskazała stos kart – obraz jest powszechnie publikowany i reprodukowany.
– Kim ona jest? – spytał Buchner, bębniąc grubymi palcami o blat stołu.
– Przyjmuje się, że to jedna z kochanek księcia Mediolanu, Cecilia Gallerani, pochodząca z rodziny sieneńskiej. Prawdopodobnie miała około szesnastu lat, kiedy Lodovico Sforza poprosił Leonarda o namalowanie jej portretu.
Przyglądała się, jak faksymile obrazu przechodzi z rąk do rąk wokół stołu. Mężczyźni analizowali inteligentną twarz dziewczyny, jej nastrój, trzymane przez nią w ramionach zwierzątko i jego białe futro.
– Podczas Wielkiej Wojny obraz znów znalazł się w Niemczech – Edith podjęła swoją opowieść. – Dla bezpieczeństwa był przechowywany w Gemäldegalerie w Dreźnie, ale ostatecznie wrócił do Krakowa.
– Niezwykłe, że obraz przetrwał to wszystko, jeśli wziąć pod uwagę, jak często był przenoszony z miejsca na miejsce – zauważył Manfred.
– Rzeczywiście – zgodził się Herr Direktor Buchner, oddając Edith faksymile. Włożyła je do grubej teczki i zaczęła zawiązywać tasiemki. – Fräulein Becker, należy się pani pochwała za tak gruntowną i wnikliwą pracę badawczą na potrzeby tego projektu.
– Starszy kustosz nie zrobiłby tego lepiej – dodał kustosz sztuki zdobniczej.
– Danke schön – wykrztusiła w końcu Edith. Miała nadzieję, że teraz pozwolą jej wrócić do pracowni konserwacji. Czekała, kiedy wreszcie będzie mogła włożyć kitel i wziąć się za stabilizowanie francuskiego obrazu, którego rama została uszkodzona przez wodę, kiedy niefortunnie umieszczono go pod rurą kanalizacyjną w magazynowym boksie.
Generaldirektor Buchner wstał. – A teraz – zaczął, biorąc głęboki wdech – chciałbym coś ogłosić. W tych dniach złożył mi wizytę sam Marszałek Rzeszy Göring we własnej osobie, który, jak może wiecie, został włączony przez naszego Führera w poszukiwanie arcydzieł takich jak te oglądane tutaj przed chwilą. Powstaje nowe muzeum w Linzu. Zostało w całości ufundowane przez naszego Najwyższego Wodza, który jak wiecie, jest osobiście zainteresowany wielką sztuką i jej ochroną. Muzeum w Linzu, gdy zostanie ukończone, będzie repozytorium zapewniającym bezpieczeństwo wszystkim ważnym dziełom sztuki – przerwał, aby potoczyć wzrokiem po twarzach przy stole – na świecie.
Rozległ się zbiorowy stłumiony okrzyk. Edith zaczekała, aż to do niej dotrze. Adolf Hitler właśnie otworzył Dom Sztuki Niemieckiej, kilka kroków od jej miejsca pracy. Poszli z Manfredem zobaczyć twórczość oficjalnie zaakceptowanych współczesnych rzeźbiarzy i malarzy. Ale teraz… Wszystkie ważne w historii sztuki dzieła z całego świata pod jednym dachem, wszystkie pod opieką Rzeszy. To było trudne do wyobrażenia, niemal nie do pomyślenia.
– Jak możecie sobie wyobrazić – mówił dalej Buchner, jakby ożywiając myśli Edith – ta nowa wizja naszego Führera będzie potężnym przedsięwzięciem. My wszyscy, uprawiający zawody związane ze sztuką, jesteśmy włączeni jako opiekunowie w służbę ochrony tych dzieł. Skoro sytuacja staje się bardziej… niebezpieczna… każdy z nas musi robić co do niego należy i we wspólnym wysiłku zmierzać do tego celu.
– Przecież to szaleństwo! – obruszył się kustosz starożytności. – Wszystkie ważne dzieła sztuki na świecie? Niemcy będą zarządzać kulturowym dziedzictwem świata? Kim my jesteśmy, żeby być strażnikami takiej spuścizny? I kim my jesteśmy, żeby zabierać ją z miejsc, w których się obecnie znajduje?
W sali zapadła cisza niemal nie do zniesienia i Edith zastanawiała się, czy biedny kustosz już żałuje swojego wybuchu. Widziała, jak Manfred mocno przyciska pióro do kartki, kreśląc esy-floresy, a drugą dłonią zakrywa usta, jakby się powstrzymywał przed odezwaniem się.
Prezes zarządu muzeum przerwał ciszę.
– Nie, Hansie. To działanie w słusznej sprawie. Mam niezbite dowody, że Amerykanie chcą zabrać cenne europejskie obrazy i umieścić jej w żydowskich muzeach w Ameryce. W przeciwieństwie do tego, idea Führermuseum… jest genialna. Zresztą, musisz zdać sobie sprawę, że to dopiero początek. Przygotowujemy również spisy ważnych niemieckich dzieł sztuki wywiezionych przez Francuzów i Anglików w minionych stuleciach. Wrócą one do Niemiec w stosownym czasie.
Edith przyglądała się uważnie twarzy dyrektora. Herr Buchner, ignorując komentarz, stał wyprostowany i kontynuował przemowę, chociaż Edith zdawało się, że zauważyła u niego drganie mięśni szyi. – Wszyscy otrzymamy rozkazy od funkcjonariuszy w Braunes Haus. Będziemy współpracować z najlepszymi niemieckimi artystami, historykami, kuratorami i krytykami. Każdemu z was zostanie przydzielone zadanie odpowiadające jego specjalności. Wielu z nas, ze mną włącznie, będzie podróżować po terenach, aby gromadzić dzieła, które zostaną sprowadzone do naszych magazynów albo do innych niemieckich muzeów.
– Ale co z naszą pracą tutaj? – to pytanie wyrwało się Edith mimowolnie. – Laboratorium konserwatorskie…
– Obawiam się, że nasze aktualnie realizowane projekty zostaną w większości zawieszone. Co do samego muzeum, już zaczęliśmy przeorganizowywać nasze zbiory w magazynie, aby przyjąć dzieła przychodzące do nas, załatwiliśmy też dodatkowe pomieszczenia poza muzeum.
– Dokąd pojedziemy? – spytał kustosz starożytności.
– Konkretne przydziały otrzymamy jeszcze w tym tygodniu – odparł dyrektor. – Fräulein Becker, podejrzewam, że jest duże prawdopodobieństwo skierowania pani do Polski – wskazał teczki pełne skompletowanych przez nią faksymiliów.
Polska. Edith poczuła, jak ściska jej się żołądek.
– Z… z pewnością… – zająknęła się – z pewnością nie będzie się od nas oczekiwać…
– Na jak długo? – przerwał jej bezceremonialnie asystent kustosza.
Buchner wzruszył ramionami, a Edith znów dostrzegła drgnienie jego mięśni szyi. – Do czasu, aż praca zostanie wykonana. Tak długo, jak będzie trzeba. Mamy wojnę.
To powiedziawszy, dyrektor zebrał teczki, skinął głową na pożegnanie i wyszedł z sali. Muzealny personel podążył za nim.
Edith dołączyła na końcu do idących jeden za drugim mężczyzn. Po dojściu do znajomych drzwi łazienki dla pań, pchnęła je, po czym zamknęła za sobą. Rzuciła teczkę z dokumentacją na podłogę, usiadła na sedesie i przycisnęła dłonie do twarzy. Brakowało jej powietrza, czuła się, jakby miała zemdleć. Do Polski? Na czas nieokreślony? Jak sobie da radę? Kto się zaopiekuje ojcem? Co z jej planami małżeńskimi, wreszcie, po tylu latach nadziei? Czy naprawdę została powołana na front? Grozi jej, że straci życie?
Po dłuższej chwili Edith wstała i zimną wodą z kranu ochlapała twarz i ręce. Kiedy wyszła z łazienki, natknęła się na Manfreda, który chodził w tę i z powrotem w korytarzu.
– Wszystko w porządku? – spytał szeptem, biorąc ją za rękę.
– Ja… nie jestem pewna, jeśli chcesz znać prawdę. Och, Manfredzie… – z westchnieniem przystanęła, opierając się plecami o chłodne kafelki, jakimi wyłożone były ściany korytarza. – Co za wiadomość. Trudno mi w to uwierzyć – jej ręce nie przestawały się trząść.
– Myślę, że wszyscy jesteśmy w szoku – zauważył. – Nawet ci z nas, którzy… przewidywali, że tak się stanie.
Edith ścisnęła jego przedramię. Niewiele wiedziała o życiu Manfreda poza muzeum, wiedziała jednak, że zorganizował w Monachium grupę znaną ze sprzeciwu wobec polityki Rzeszy. Ich idee były rozpowszechniane za pomocą ulotek na papierze przebitkowym, zostawianych na ławkach w parku albo na pustych siedzeniach w tramwaju.
– Wiedziałeś, co oni planują?
Manfred przytaknął, zaciskając usta.
– Generaldirektor już zakupił kilka ciężarówek obrazów skonfiskowanych żydowskim kolekcjonerom w całej Bawarii. Jeśli mi nie wierzysz, wejdź na trzecie piętro. W moim biurze jest tyle obrazów, że ledwo mogę dojść do biurka.
Usta Edith same się otworzyły ze zdumienia. – Trudno mi to sobie wyobrazić. Ale ty… Dokąd ty pojedziesz?
– Założę się, że będą mnie trzymać tutaj, żebym katalogował wszystko, co przychodzi. Poza tym jestem już stary – wzruszył ramionami i zmusił się do uśmiechu. – Mogło być gorzej. Poza linią ognia. Ale ty, moja droga… Jak sobie poradzisz? Twój ojciec…
Edith znów przycisnęła dłonie do twarzy. – Nie mam pojęcia – przyznała. – Heinrich. Mój narzeczony. Jego też wysyłają do Polski.
– Ach! – Manfred przewrócił oczami. – W takim razie przynajmniej jedziecie w to samo miejsce.
– Tak, ale… Heiliger Strohsack! – wyrzuciła z siebie głośnym szeptem. – Nie tego się spodziewałam.
– Chciałbym móc powiedzieć to samo, moja droga Fräulein Konservator. Jesteś za młoda, żeby pamiętać początek poprzedto samo, cóż możemy zrobić? Kiedy Führer wzywa, raczej nie mamy wyboru. Wydadzą nam karty powołania. Odmowa nie wchodzi w grę, dopóki…
Manfred wskazał na okno na końcu korytarza, które wychodziło na plac, gdzie żydowskie sklepy brutalnie zamknięto albo nawet spalono w ostatnich miesiącach. Edith wiedziała, że teraz żydowskie rodziny wsiadają do wagonów – albo z wyboru, albo z przymusu – wiozących w miejsce przesiedlenia, gdzie wyznaczono im los, którego nie była w stanie przewidzieć. Nusbaumowie, małżeństwo z dwojgiem małych dzieci, mieszkający w tej samej co ona kamienicy, wyjechali kilka tygodni temu. W korytarzu na parterze, pod bacznym okiem ich portiera, Edith patrzyła, jak Frau Nusbaum ładuje zniszczone skórzane torby i worki na zboże pełne ich najcenniejszych rzeczy na zdezelowane taczki.
Wiedziała, że Manfred ma rację, kiedy mówi, że odmowna odpowiedź na wezwanie Führera nie wchodzi w grę, ale jej umysł pracował na najwyższych obrotach, szukając wyjścia z tej kłopotliwej sytuacji. Czy prosi o zbyt wiele, chcą wrócić do swojej pracowni konserwatorskiej, do swojego skromnego mieszkania, do ojca, do nowego życia z mężem?
– Cóż – powiedział Manfred z wymuszonym, bladym uśmiechem. – Polska! Może to ma i dobrą stronę. Będziesz mogła zobaczyć te wszystkie arcydzieła, którym poświęciłaś tyle czasu.

EDITH


Monachium, Niemcy
Wrzesień 1939

Edith walczyła właśnie z zamkiem w drzwiach mieszkania, kiedy usłyszała krzyk ojca.
Włosy stanęły jej na głowie, a wzdłuż kręgosłupa przeszedł prąd jak w trakcji tramwajowej pod napięciem. Nigdy jeszcze nie słyszała, by tak przeraźliwy dźwięk wydobył się z jego ust. Zaczęła walić w drzwi z całej siły. – Tato! Wreszcie klucz zaskoczył w zamku i drzwi się otworzyły.
Edith niemal wpadła do mieszkania. Zrzuciła z ramienia torbę, z której wypadły przyniesione z pracy książki o sztuce i teczki. Zakładki i odręczne notatki rozsypały się po wydeptanej drewnianej podłodze. Edith pobiegła korytarzem w kierunku głosu dobiegającego z nastawionego na cały regulator radia. Spiker ogłaszał, że niemieckie oddziały przekroczyły Wisłę na południu Polski. W pokoju od frontu zastała ojca, który siedząc w swoim fotelu, bronił się chudymi rękami i nogami przed pochylającą się nad nim drobną kobietą.
– Herr Becker! – Elke, kobieta, która opiekowała się ojcem, kiedy Edith była w pracy, usiłowała złapać starca za przedramiona. Włosy miała w nieładzie, bo wymknęły się szpilkom przytrzymującym je na czubku głowy. Jej twarz wykrzywiał grymas. Długie nogi ojca Edith znów wykonywały sztywne i nieskoordynowane ruchy w kierunku goleni Elke.
Wtem do Edith dotarła odrażająca woń uryny i ekskrementów, ręce jej opadły.
– Nie chce pójść do toalety! – Elke w końcu puściła Herr Beckera i odwróciła się do Edith. – Nie mogę go zmusić, żeby wstał z tego fotela!
– W porządku – powiedziała Edith, starając się panować nad głosem. – Proszę mi pozwolić z nim porozmawiać.
Elke z irytacją machnęła rękami i wycofała się do kuchni. Edith przeszła przez pokój, żeby wyłączyć radio i uciszyć pełną patosu tyradę spikera.
– Tato – uklękła na dywanie przy fotelu ojca, tak samo jak wtedy, kiedy była małą dziewczynką, która bardzo chciała usłyszeć jeszcze jedną z opowiadanych przez ojca historii o książętach i księżniczkach z dawnych czasów. Kwiatowe wzory na podłokietnikach fotela wyblakły, materiał poprzecierał się, siedzisko było tak zapadnięte, że na pewno nie było już dla tego mebla ratunku. Edith z całej siły starała się nie zwracać uwagi na fetor.
– Ta kobieta… – powiedział ojciec, jego oczy rozszerzone z powodu nietypowej dla niego furii stały się mętnymi gałkami w żółtych obwódkach.
Z kuchni dochodził szum wody i trzaskanie garnków. Szorstkie białe włosy sterczały na jego brodzie. Edith wyobrażała sobie, jak Elke godzinami walczyła z ojcem. Stawało się to codziennością – Herr Becker odmawiał udziału w najprostszych czynnościach, czy chodziło o założenie czystej koszuli, czy o golenie. Namówienie go na kąpiel było niemal niemożliwe, w ostatnich tygodniach zaczął przejawiać niewytłumaczalny strach przed wodą. Edith żal było Elke, a jednocześnie czuła się sfrustrowana, że żadna z ciągle zmieniających się opiekunek, które zatrudniała, nie rozumiała, jak należy podejść do jej ojca, żeby go skłonić do współpracy. Musiała przyznać, że wymagało to ogromnej cierpliwości i odrobiny sprytu.
Ze szpary między obiciem a ramą fotela Edith wydobyła Maxa, sfatygowanego pluszowego psa, który należał do niej, gdy była dzieckiem. Teraz Max był stałym towarzyszem jej ojca, a jego białe futro uległo zmierzwieniu i pobrudzeniu.
– Już dobrze, tato – powiedziała uspokajająco Edith, kładąc dłoń na jego przedramieniu, na którego cienkiej, pomarszczonej skórze widoczne były ciemniejsze plamy. Drugą ręką ojciec przycisnął mocno pluszowego zwierzaka do swojego boku. Z tyłu za nimi głośno tykał szwajcarski zegar. Książki o sztuce leżały w bezładnych stertach wzdłuż ścian, paski papieru wystawały w różnych miejscach z każdego tomu. Zakurzone, pożółkłe strony katalogów i czasopism naukowych, które jej ojciec kiedyś pochłaniał, teraz popadły w zapomnienie.
– Może cię umyjemy? Coś mi się wydaje, że będziesz mieć gościa.
Oczy ojca rozbłysły, kiedy dotarł do niego sens jej niewinnego kłamstwa, a ją przeszyło bolesne poczucie winy. Żaden z przyjaciół ojca nie przychodził z wizytą. Kiedy przestał rozpoznawać ich twarze i nie mógł sobie przypomnieć imion, wykruszyli się jeden po drugim. Edith patrzyła bez słowa i nie było w jej mocy to powstrzymać.
Ojciec stracił orientację w czasie, ale Edith wiedziała, że minęły miesiące od wizyty ostatniego gościa, nie licząc jej narzeczonego, Heinricha. A teraz nawet to miało się skończyć. Heinrich wkrótce wsiądzie do pociągu do Polski, z przydziałem do nowo formowanej dywizji piechoty Wehrmachtu. Gdy tylko wkroczenie do Polski zostało ogłoszone w radio i gazetach niecałe dwa tygodnie temu, Edith wstrzymała oddech i zaczęła się modlić, ale oficjalny rozkaz dla Heinricha nadszedł i tak. Teraz jednak nie chciała o tym myśleć.
W łazience podstawiła dłoń pod kran i czekała, aż woda zrobi się ciepła. Nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że bariera wstydu między ojcem a córką może tak całkowicie zniknąć. A co innego mogłaby zrobić? Kiedy opiekunki, które wynajmowała, nieuchronnie rezygnowały z użerania się z jej upartym ojcem, komu innemu, jak nie jego jedynej córce zależałoby, żeby zdjąć mu spodnie, delikatnie obmyć go wilgotną szmatką, ostrożnie poprowadzić brzytwę po jego szczęce? Matka Edith zmarła prawie pięć lat temu i w chwilach takich jak ta tęsknota za nią była odczuwalna bardziej niż kiedykolwiek.
– Guten Abend!
Wychyliwszy głowę zza drzwi łazienki, Edith zdążyła zobaczyć, że do mieszkania wszedł Heinrich i ledwo przywitał się z Elke, a niebieski płaszcz przeciwdeszczowy i kapelusz pielęgniarki mignęły i już jej nie było.
Pojawienie się narzeczonego podniosło Edith na duchu, ale jednocześnie podłamało ją czmychnięcie Elke. Jutro znowu będzie musiała odwiedzić agencję w poszukiwaniu kolejnej pielęgniarki, żeby móc nadal pracować w muzeum i zarabiać na życie.
Heinrich pospiesznie pocałował Edith w usta. – Co tu się stało? Cuchnie jak gnojówka na wsi.
Edith wtuliła twarz w szyję Heinricha i przez chwilę chłonęła jego zapach. – Będę go teraz myła. Przepraszam. Nie wiem, czy Elke w ogóle wzięła się za robienie obiadu. Zobacz w kuchni. Głos narzeczonego córki w korytarzu wywabił Herr Beckera z frontowego pokoju. Stanął oparty o framugę drzwi, w obwisłych spodniach, z niepewnym uśmiechem na twarzy.
– Czołem żołnierzu! – Heinrich uśmiechnął się do swojego przyszłego teścia i pospieszył, żeby go podeprzeć. Edith widziała, z jakim wysiłkiem ojciec próbuje mocno uścisnąć dłoń Heinricha.
– Wygląda na to, że czeka cię golenie i zrobi to ta śliczna pani. Szczęściarz z ciebie!
Z wdzięcznością i ulgą patrzyła, jak Heinrich umiejętnie podprowadza Herr Beckera do drzwi łazienki. Potem starała się jak mogła, żeby go umyć, okazując mu tyle cierpliwości i współczucia, ile była w stanie znaleźć w sobie. Kiedy wyszli z łazienki, ojciec był ubrany w czystą piżamę. Edith zobaczyła, że Heinrich przysunął zabrudzony fotel do otwartego okna, żeby się wietrzył i postawił na stole przyniesioną z kuchni miskę z owocami i chleb. Teraz zbierał papiery i książki, które rozsypały się jej przy drzwiach wejściowych.
Przez moment przyglądała się Heinrichowi klęczącemu nad jej teczką w przyćmionym świetle korytarza. Był jak niewzruszona latarnia morska podczas sztormu. Miał na sobie szarą bawełniana koszulę z kołnierzykiem, która podkreślała jasną szarość jego oczu. Nie mogła znieść myśli, że będzie stać na peronie patrzeć jak on w wyprasowanej kurtce mundurowej, macha do niej z okna pociągu.
– Przepraszam, że nie ma obiadu – powiedziała, klękając koło niego, żeby podnieść z podłogi ostatnie kartki.
– Mamy chleb. Mamy owoce. Mamy odgrzaną owsiankę ze śniadania, co nie zmienia faktu, że jest zdrowa. Na pewno mamy więcej niż ma wielu ludzi.
Edith pomogła ojcu usiąść na krześle przy stole, tam gdzie zawsze, i położyła przed nim kawałek chleba. Wreszcie odetchnęła głęboko, rozluźniając się. Usiadła przy stole i wysłużonym nożem zaczęła obierać jabłko.
– Co to za papiery? – spytał Heinrich.
– Dokumentacja. Poprosili mnie, żebym skompletowała dossier obrazów starych mistrzów w polskich kolekcjach. Pamiętasz, mówiłam ci o tym przesiadywaniu w bibliotece w ostatnich tygodniach? Dziś miałam wystąpienie przed dyrektorem.
– Przed Herr Professorem Doktorem Buchnerem? – Heinrich uniósł brwi.
– Tak – Edith poczuła skurcz żołądka na myśl o sali pełnej ludzi, o muzeum Führera, o wiadomości, którą nie miała pojęcia jak przekazać Heinrichowi i ojcu.
– Myślałem, że trzymają cię zamkniętą w magazynie od tyłu, z pędzelkiem i chemikaliami – powiedział Heinrich.
Przytaknęła. – Tak. Zazwyczaj tam jest moje miejsce, ale Herr Kurator Schmidt poprosił, żebym to zrobiła. Powiedział, że mam szczególną wiedzę o włoskim malarstwie renesansowym. Wiesz, że wolę siedzieć schowana w moim małym dziale naukowym , zamiast występować przed publicznością.
Heinrich odchylił się w tył na swoim krześle i przekartkował kciukiem jeden z dużych, ilustrowanych tomów, które Edith przyniosła do domu z muzealnej biblioteki. Patrzyła na niego zdenerwowana, szukając słów, żeby powiedzieć im obu to, co miała do powiedzenia. Ale jak im to powiedzieć? Kiedy Heinrich doszedł do założonego zakładką, całostronicowego, barwnego faksymile obrazu z kobietą trzymającą małe białe stworzenie, zatrzymał się.
– Leonardo da Vinci – odczytał podpis. – Portret Damy z gronostajem – podniósł wzrok na Edith. – Co to jest gronostaj?
Edith wzruszyła ramionami. – Damy włoskiego renesansu trzymały rozmaite egzotyczne zwierzaki. Gronostaj to coś w rodzaju fretki.
– Nie – zaprotestował jej ojciec, podnosząc zakrzywiony palec. – Jest różnica. Fretki są udomowione, a gronostaje dzikie. Ich futro zimą robi się białe.
Heinrich i Edith spojrzeli po sobie i wybuchli głośnym śmiechem na tę uwagę Herr Beckera. Edith nabierała otuchy za każdym razem, kiedy iskierka przytomności błyskała we mgle, kiedy jej prawdziwy ojciec wracał do niej, choćby na ulotną chwilę.

 
Wesprzyj nas