Pierwsza część nowej serii kryminalnej Camilli Läckberg i Henrika Fexeusa.


W centrum Sztokholmu zostaje znaleziona skrzynia ze zwłokami młodej kobiety przebitej mieczami.

Policja staje wobec pytania: czy ma do czynienia z nieudaną sztuczką magiczną, czy z brutalnym morderstwem?

Inspektor Mina Dabiri, która prowadzi śledztwo, zwraca się z prośbą o pomoc do Vincenta Waldera, mentalisty, eksperta od mowy ciała i świata iluzji.

Szybko ustalają, że ta sprawa jest podobna do wcześniejszej zbrodni. Wtedy staje się jasne, że ścigają bezwzględnego seryjnego mordercę. Muszą go powstrzymać, zanim ofiar będzie więcej…

Camilla Läckberg – jedna z najciekawszych szwedzkich pisarek. Światową sławę przyniosła jej seria o Fjällbace. Jest także autorką thrillerów psychologicznych Złota klatka i Srebrne skrzydła oraz serii książek dla dzieci o przygodach Super-Charliego. Książki Camilli wydawane są w ponad 60 krajach, zostały przetłumaczone na 43 języki, a na całym świecie sprzedało się 29 milionów egzemplarzy.

Henrik Fexeus – jeden z najlepszych prelegentów w Szwecji, wielokrotnie nagradzany mentalista. Przeprowadził szereg głośnych eksperymentów psychologicznych w szwedzkiej telewizji. W 2007 wydał książkę Konsten att läsa tankar (Sztuka czytania w myślach), która trafiła do szerokiej rzeszy czytelników. Jego kolejne książki również zyskały dużą popularność. Zostały przetłumaczone na 27 języków i sprzedały się w ponad milionie egzemplarzy. W 2018 Henrik Fexeus został uznany za jednego z najlepszych ekspertów na świecie w dziedzinie mowy ciała.

Camilla Läckberg, Henrik Fexeus
Mentalista
Przekład: Inga Sawicka
cykl: Vincent Walder i Mina Dabiri tom 1
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 23 marca 2022
 
 


LUTY


TUVA, W STRE­SIE, bębni pal­cami o ladę. Jest wciąż w pracy w kawiarni przy Horn­stull, cho­ciaż już nie powinna tutaj być. Klient, który wła­śnie usiadł w rogu lokalu, spo­gląda na nią z iry­ta­cją, a Tuva odpo­wiada mor­der­czym spoj­rze­niem. Zapi­suje w pamięci jego twarz i obie­cuje sobie, że następ­nym razem gość nie dosta­nie ser­duszka na swoim cap­puc­cino. Prę­dzej środ­kowy palec.
Tuva nie cierpi się spóź­niać, a dzi­siej­sza obsuwa robi się naprawdę poważna. Bez­wied­nie zakłada za ucho kosmyk jasnych wło­sów. Już pół godziny temu powinna była ode­brać Linusa ze żłobka. Uod­por­niła się na złe spoj­rze­nia per­so­nelu, bo tyle razy je widziała, że już na nią nie dzia­łają. Gorzej, że będzie przy­kro jej dwu­let­niemu syn­kowi. A Tuva nie jest osobą, która by spra­wiała przy­krość dziecku. Zwłasz­cza Linu­sowi. Ile to razy mówiła, że byłaby gotowa oddać za niego życie. W rze­czy­wi­sto­ści nie jest tak pro­sto, cho­ciaż Bóg jeden wie, że Tuva się stara. Bar­dzo. Ściąga teraz far­tuch i otwo­rzyw­szy drzwi szafki, rzuca go na stertę bru­dów. Nie może wyjść, dopóki nie przyj­dzie jej zmien­nik. Gdzie on jest, do cho­lery?
Mar­tina, taty Linusa, nie było w dniu, gdy rodził się jego syn. Tuva nie miała o to pre­ten­sji, poje­chała karetką na poro­dówkę, gdzie uro­dziła dwa tygo­dnie przed ter­mi­nem. Zdzi­wiła się dopiero, kiedy Mar­tin nie odwie­dził jej w szpi­talu, gdzie spę­dziła kilka dni. Poród odbył się nie bez kom­pli­ka­cji. Tuva była w takiej mgle, że wszyst­kiego nie pamię­tała, tyle tylko że leka­rze cią­gle robili bada­nia jej i dziecku, zapew­nia­jąc, że wszystko będzie dobrze. Podob­nie jak Mar­tin w lako­nicz­nych ese­me­sach, które jej przy­sy­łał, kiedy jesz­cze była w szpi­talu. Pisał, że przy­je­dzie, tylko musi naj­pierw zała­twić kilka spraw. I o ile wspo­mnie­nia z poro­dówki były dość mgli­ste, to obraz powrotu z dziec­kiem do pustego miesz­ka­nia był ostry jak brzy­twa. Pod­czas gdy ona rodziła i wal­czyła o życie ich synka, Mar­tin zabrał swoje rze­czy i zwiał. Widocz­nie to były te „sprawy do zała­twie­nia”. Od tam­tej pory słuch o nim zagi­nął. Może i dobrze, bo chy­baby go zamor­do­wała, gdyby się zja­wił.
A tak Tuva i Linus sta­no­wili jedno naprze­ciw światu. Choć coraz czę­ściej oka­zy­wało się, że świat wdziera się mię­dzy nich. Jak teraz. Daniel, jej zmien­nik na popo­łu­dnie, powi­nien tu być już godzinę temu. A wciąż go nie ma. Musiała zadzwo­nić, żeby go obu­dzić. Wpół do dru­giej po połu­dniu. Czy kiedy miała dwa­dzie­ścia jeden lat, była rów­nie nie­od­po­wie­dzialna? Pew­nie tak. Nic dziw­nego, że nie układa się mię­dzy nimi naj­le­piej. Zer­k­nęła na zega­rek na nad­garstku.
Cho. Le. Ra.
Tuva domy­śla się, że opie­ku­nem, który po raz kolejny będzie cze­kał na nią w żłobku, będzie Matti. Ten, na któ­rego jej synek zaczął mówić tata. Matti za każ­dym razem patrzy na nią zna­cząco. Jego spoj­rze­nie mówi, że powinna spę­dzać wię­cej czasu z dziec­kiem, zamiast pra­co­wać. Wiel­kie dzięki. Jakby jej było mało, że musi patrzeć na łzy Linusa, który nie rozu­mie, dla­czego mamy znów nie ma.
Espresso jest gotowe aku­rat w momen­cie, kiedy w drzwiach nie­spiesz­nie staje Daniel z wło­sami ster­czą­cymi na wszyst­kie strony. Wraz z nim wpada do środka zimny lutowy powiew, kilku gości wzdryga się osten­ta­cyj­nie, ale Daniel tego nie zauważa. Albo się tym nie przej­muje. Że też mogła kie­dyś uwa­żać go za dość przy­stoj­nego.
– Masz – mówi na tyle zimno, na ile można wyra­zić to w trzech gło­skach, i pod­suwa mu por­ce­la­nową fili­ża­neczkę. – Chyba ci się przyda. Ucie­kam.
Nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, Tuva łapie papie­rowy kubek i wypada na dwór, gdzie śnieg nawet nie zaczął się topić. Nie uważa i wpada na parę kru­chych sta­rusz­ków.
– Prze­pra­szam, pędzę do żłobka i już jestem spóź­niona – rzuca, nie patrząc na nich.
– No tak, dzieci potra­fią czło­wieka zadzi­wić. Bywają bar­dzo przed­się­bior­cze i samo­dzielne.
Głos jest miły, nie sły­chać w nim wyrzu­tów.
Tuva nie odpo­wiada, ale czuje ulgę, że swoją nie­zręcz­no­ścią nie spo­wo­do­wała awan­tury. Ludzie są tacy draż­liwi. Ileż to razy żądano od niej pokry­cia kosz­tów pralni che­micz­nej, a nawet spo­rej rekom­pen­saty, kiedy zda­rzyło jej się chlap­nąć lekko kawą na klienta. Uśmie­cha się prze­pra­sza­jąco do sta­rusz­ków. Kawa w kubku chlu­pie, przy­po­mi­na­jąc jej, że naprawdę nie ma czasu. Jesz­cze raz mówi „prze­pra­szam” i truchta do metra, jed­no­cze­śnie popi­ja­jąc kawę. Gorący napój parzy naj­pierw w język, potem w żołądku. Ma che­miczny smak. Pra­wie jak lekar­stwo. Trzeba będzie umyć maszynę do espresso. W zde­rze­niu z mro­zem na dwo­rze kawa wydaje się jesz­cze goręt­sza.
Odbie­rze Linusa i wróci z nim do kawiarni. Niech mu Daniel da tyle droż­dżó­wek i cia­stek, ile synek tylko zapra­gnie. Należy mu się. Do dia­bła z maka­ro­nem i pul­pe­tami. Jutro Tuva wyjeż­dża, ale dzi­siej­szy wie­czór będzie nale­żał tylko do niej i Linusa.
Dobiega do scho­dów pro­wa­dzą­cych do metra, gdy nogi się pod nią ugi­nają. Tuva wydaje okrzyk i w ostat­niej chwili łapie się porę­czy, żeby nie upaść na zie­mię. Musiała się potknąć. Nie spie­szy jej się aż tak, żeby miała przyjść do żłobka cała posi­nia­czona.
Pró­buje wstać, ale ma wra­że­nie, jakby w nogach nie miała kości, bo się ugi­nają pod nią. Kręci jej się w gło­wie. Mdli ją. Jakby miała zemdleć. Tak samo się czuła po lekar­stwie w szpi­talu. Pod­czas porodu.
Linus.
Idę.
Chce chwy­cić poręcz, by wstać, ręce wydają jej się dłu­gie na kilo­metr. Poręcz unosi się wysoko nad jej głową, Tuva nawet nie wie, jak działa taka poręcz. Na samym obrzeżu jej pola widze­nia tań­czą jakieś ciemne plamy. Nagle świat kręci się w koło i jakiś gło­sik w środku mówi jej, że spada ze scho­dów. Zupeł­nie tego nie czuje.
Pierw­sze, co czuje po prze­bu­dze­niu, to ból w sta­wach. Nie­wy­god­nie jej. Mlasz­cze, chrząka. Ma w ustach suchość i jakby nie­znany mdły posmak. Potrze­buje kilku sekund, żeby cał­kiem oprzy­tom­nieć, i wtedy zdaje sobie sprawę, że nawet nie leży, tylko klę­czy lekko pochy­lona. Ze wszyst­kich stron naci­skają ściany. Rów­nież z góry na jej kark.
Jakby znaj­do­wała się w cia­snej skrzyni.
Jak na zły sen ból jest za silny. Ale to prze­cież nie może być jawa. Nie może. A jed­nak. Zapach drewna jest aż nazbyt rze­czy­wi­sty. Przez wąskie, krót­kie szpary wpada świa­tło, two­rząc pro­sto­kąty na jej nagich rękach i nogach. Nagich… Gdzie jest jej ubra­nie? Nie ma nie tylko kurtki, ale też bluzy. I dżin­sów. Ktoś ją roze­brał. Jest teraz w samej koszulce i majt­kach, to nie może być prawda.
Znów mlasz­cze. Wciąż ten che­miczny smak. Coś musiało być w tej kawie. Nie zauwa­żyła, kiedy ktoś to dodał, bo była w stre­sie i wszystko wypiła.
Od przy­pływu adre­na­liny cierp­nie jej skóra. Musi się wydo­stać. Tuva krzy­czy i z całej siły napiera na ściany skrzyni. Drewno ugina się, ale nie na tyle, by pęk­nąć albo żeby skrzy­nia się otwo­rzyła. Nie może kopać, skoro klę­czy, pozo­staje tylko walić dło­nią w ściany skrzyni, ale są za bli­sko, żeby mogła się zamach­nąć. Nagle po jed­nej stro­nie coś zasła­nia świa­tło. Ktoś tam jest.
– Wypuść mnie! – krzy­czy Tuva. – Co ty wypra­wiasz?
Nikt jej nie odpo­wiada, ale Tuva czuje, że ktoś tam jest. Sły­szy czyjś oddech. Znów krzy­czy, ale cisza jest zwarta i groźna. Czuje teraz mro­wie­nie w całym ciele. Z nową siłą wali w ściany skrzyni, ale cia­snota unie­moż­li­wia nada­nie impetu jej ruchom.
– O co ci cho­dzi? – wykrzy­kuje przez łzy pod powie­kami. – Wypuść mnie, pro­szę, poroz­ma­wiajmy. Muszę ode­brać Linusa ze żłobka!
Zerka na swoją rękę. Szkiełko na zegarku jest roz­bite, wska­zówki zatrzy­mały się na trze­ciej. Matti na pewno już do niej wydzwa­nia. Może się zasta­na­wia, gdzie się podziała, może zaczął jej szu­kać i lada moment znaj­dzie ją w tej skrzyni, może… a może Tuva czę­sto spóź­niała się jesz­cze bar­dziej niż dziś.
I nikt jej nie szuka.
Nikt nie zauwa­żył, że jej nie ma.
Że została porwana.
Porwana. Dociera do niej zna­cze­nie tego słowa i wtedy robi jej się duszno. Wzdryga się na dźwięk jakie­goś meta­licz­nego odgłosu.
– Halo! – woła.
Przez jedną z dol­nych szpar po jej lewej stro­nie wbija się coś sre­brzy­stego i ostrego. Przy­po­mina czu­bek mie­cza. Sta­lowa głow­nia zagłę­bia się powoli i Tuva stara się odsu­nąć udo, ale nie ma jak, bo jest za cia­sno. Czu­bek mie­cza docho­dzi do uda i naci­ska na skórę. Wpraw­dzie nie jest tak ostry, na jaki wygląda, ale spra­wia jej ból.
– Aua, co robisz! – krzy­czy. – Prze­stań!
Głow­nia wciąż napiera, w końcu nacina skórę, na któ­rej poja­wia się kro­pla krwi. Jej ruchy są badaw­cze, jakby osoba sto­jąca na zewnątrz coś testo­wała. Tuva znów krzy­czy, ale pra­wie nie sły­szy wła­snych słów. Rap­tem nacisk się zmniej­sza, głow­nia cofa się o kilka cen­ty­me­trów.
Odgłos uru­cha­mia­nia sil­nika. Miecz zaczyna wibro­wać, potem znów sunie naprzód i tym razem nie zatrzy­muje się po doj­ściu do jej nogi. Tuva wydaje krzyk, gdy ostrze wbija się w mię­sień uda i wrzyna coraz głę­biej w tkankę. Jej krzyki zagłu­szają odgłos sil­nika. Ból jest potworny. Pod powie­kami eks­plo­dują kolory, palą zakoń­cze­nia ner­wowe. Świat znika, zostaje sam ból. Miecz dociera do kości, jego wibra­cje roz­cho­dzą się przez szkie­let po całym ciele. Tuva wymio­tuje na sie­bie i zakrwa­wiony miecz. Głow­nia prze­cho­dzi po kości i czu­bek mie­cza w spo­sób nie­mal obsce­niczny wycho­dzi przez skórę. Z dziury leje się, pul­su­jąc, krew i spływa po nodze, co two­rzy kałużę. A miecz się nie zatrzy­muje, prze­bija się przez jedno udo do dru­giego. Tuva nie może się poru­szyć.
– Pro­szę, prze­stań­cie, pro­szę – błaga, pła­cząc. – Muszę ode­brać dziecko. Już jestem spóź­niona. On ma tylko mnie.
Gdy miecz prze­bija jej drugą nogę, Tuva jest przy­go­to­wana na ból. Jed­nak na coś takiego nie da się przy­go­to­wać. Tuva wydaje z sie­bie ryk, wola­łaby stra­cić przy­tom­ność, osza­leć, cokol­wiek, byle już nie czuć nic wię­cej. Kilka sekund. Wiecz­ność. Już nic nie widzi. Ostrze prze­biło jej obie nogi i wycho­dzi przez szparę w prze­ciw­nej ścia­nie skrzyni. Wresz­cie prze­staje wibro­wać.
Jed­nak sil­nik wciąż cho­dzi.
Coś kłuje ją od tyłu w bark i wtedy umiera ta część Tuvy, która jest jej rozu­mem. Wręcz fizycz­nie czuje zała­ma­nie frag­mentu mózgu. Bo szpary są, rzecz jasna, rów­nież za jej ple­cami. Tuva usi­łuje się pochy­lić, by unik­nąć mie­cza, ale ten ruch spra­wia, że palący ból w udach staje się jesz­cze moc­niej­szy. Już jej tutaj nie ma. Znaj­duje się na poro­dówce, wal­czy o życie synka, jest w kawiarni, gdzie jakimś cudem dostała pracę, obła­pia się z Danie­lem, jest z Mar­ti­nem, który mówi, że ją kocha. Sły­szy odgłos miaż­dżo­nej chrząstki i tkanki grzbietu, a myśli o tym, że Linus mówi na Mat­tiego tata.
Spo­gląda niżej i widzi, jak skóra pod oboj­czy­kiem roz­ciąga się, potem pęka i miecz wycho­dzi z przodu. Niczym sztuczka magiczna. Tuva jest asy­stentką sztuk­mi­strza, zaraz dosta­nie brawa. Widziała w tele­wi­zji. Krew z jej piersi zabar­wia koszulkę na czer­wono, a miecz sunie do szpary w ścia­nie. Zapach żelaza jest obez­wład­nia­jący.
Widzi przed sobą błę­kitne oczy Linusa.
Mamu­siu, ty mnie też zosta­wisz?
Tuva chce coś powie­dzieć piskli­wym gło­sem wydo­by­wa­ją­cym się z jej krtani.
– Bła­gam. Bar­dzo się spie­szę.
Na zewnątrz ktoś coś prze­suwa. Jedna ze szpar na wyso­ko­ści jej twa­rzy jest teraz zaciem­niona. Trzeci miecz. Odle­głość od głowy Tuvy to kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów. Dwa mie­cze, które prze­biły ją wcze­śniej, sku­tecz­nie ją unie­ru­cho­miły.
– Już nie – szep­cze.
Miecz poru­sza się powoli, ale odle­głość jest zbyt mała. Tuva widzi błysk czubka, który jest już za bli­sko, by mogła sku­pić wzrok.
Synku. Prze­pra­szam. Mamu­sia cię kocha.
Wzdryga się, kiedy czu­bek mie­cza ociera się o kącik mię­dzy pra­wym okiem a nasadą nosa, by wbić się dalej, prze­ci­na­jąc oko. Jakaś wil­goć spływa po policzku, Tuva jest ślepa na jedno oko. Ale to nie boli. Przy­naj­mniej już nie boli.
Skąd ten zapach spa­le­ni­zny? To jej ostat­nia myśl.
A potem miecz wbija jej się w mózg.

MARZEC


VIN­CENT Z CAŁEJ SIŁY UDE­RZYŁ dło­nią w stół. Widow­nia zare­ago­wała gło­śnym wes­tchnie­niem. Vin­cent zmarsz­czył czoło, zro­bił dra­ma­tyczną pauzę i patrząc na publicz­ność, pod­niósł rękę. Pod nią znaj­do­wała się zgnie­ciona papie­rowa torebka. Roz­legł się ner­wowy śmiech, gdy jed­nym ruchem zmiótł papier na zie­mię.
– Pod torebką numer pięć też nie – powie­dział.
Zaciem­nioną scenę roz­świe­tlał tylko jeden reflek­tor. Świa­tło padało na Vin­centa, stół i sto­jącą obok kobietę, co pod­kre­ślało powagę fina­ło­wego numeru przed­sta­wie­nia. Pano­wała abso­lutna cisza. Ostatni numer odby­wał się nawet bez muzyki, żeby spo­tę­go­wać napię­cie. Na stole znaj­do­wało się z początku pięć papie­ro­wych tore­bek, ponu­me­ro­wa­nych i odwró­co­nych do góry dnem. Dwie już roz­gniótł dło­nią.
– Zostały trzy – powie­dział, spo­glą­da­jąc na kobietę. – Mag­da­leno, nie patrz na trzy torebki, bo wtedy mogę śle­dzić ruch two­ich gałek ocznych. Ale pomyśl o tej, pod którą znaj­duje się wielki gwóźdź. Tylko ty wiesz, która to. Publicz­ność nie widziała, gdzie ją scho­wa­łaś, ja też nie. Trzy. Przy­po­mnij sobie, jaki był ostry. Pomyśl o tym.
Kobieta pociła się obfi­cie. Od gorą­cego świa­tła reflek­tora, ale rów­nież dla­tego, że dener­wo­wała się tak samo jak widow­nia. A może jesz­cze bar­dziej.
Vin­cent przy­glą­dał jej się uważ­nie.
– Nie zare­ago­wa­łaś na „trzy”, cho­ciaż wypo­wie­dzia­łem to słowo trzy razy – powie­dział. – A zatem chyba nie tam.
Mocno ude­rzył dło­nią w torebkę numer trzy, zanim publicz­ność zdą­żyła zare­ago­wać. Ktoś krzyk­nął, kiedy torebka huk­nęła.
Zostały dwie. Vin­cent miał pięć­dzie­siąt pro­cent szans na poważny uraz dłoni. Sam nie rozu­miał, po co wyko­nuje ten numer. Każdy, kto go wyko­ny­wał, prę­dzej czy póź­niej musiał się zra­nić. Przy dużej czę­sto­tli­wo­ści było to wręcz nie do unik­nię­cia. Jed­nak publicz­ność nie powinna widzieć, że ilu­zjo­ni­sta się dener­wuje. Trik pole­gał w dużej czę­ści na uda­wa­niu, że panuje się nad sytu­acją w więk­szym stop­niu niż w rze­czy­wi­sto­ści.
– Zostały numer dwa i cztery – powie­dział do asy­stentki. – Wyobraź sobie, że widzisz ten gwóźdź w całej jego dwu­dzie­sto­cen­ty­me­tro­wej dłu­go­ści.
Kobieta zamknęła oczy, zro­biła nie­szczę­śliwą minę i ski­nęła głową.
– Pamię­tasz, jak bły­snął, kiedy go posta­wi­łaś na sztorc. Pod jedną z tych dwóch tore­bek. Pomyśl o tej, w którą nie chcemy, żebym ude­rzył.
– Ale ja już nie wiem, czy pamię­tam, która to – jęk­nęła asy­stentka.
Vin­cent uniósł jedną brew. Atmos­fera na widowni była tak gęsta, że można by ją kroić nożem. Dwie torebki. Vin­cent pod­niósł rękę, potrzy­mał ją nad jedną torebką. Prze­su­nął nad drugą. Jedna ozna­czała koniec przed­sta­wie­nia przy owa­cji na sto­jąco. Druga – prze­bitą rękę i jazdę karetką do szpi­tala.
– Otwórz oczy – roz­ka­zał.
Kobieta otwo­rzyła je nie­chęt­nie i przez zmru­żone powieki spoj­rzała na torebki. Vin­cent patrzył na nią. Pod­niósł rękę, żeby ude­rzyć w jedną z tore­bek, ale opusz­cza­jąc ją, dostrzegł, jak asy­stentka w panice otwo­rzyła sze­rzej oczy, i wal­nął w tę drugą. Kobieta krzyk­nęła gło­śno, gdy ręka ude­rzyła w stół. Vin­cent odcze­kał kilka sekund z pochy­loną głową. Następ­nie trium­fu­ją­cym ruchem zmiótł na zie­mię zgnie­cioną torebkę i pod­niósł wysoko tę, która została. Ster­czący pod nią gwóźdź wyglą­dał jak oszczep i lśnił śmier­tel­nym bla­skiem w świe­tle reflek­tora. Roz­legł się ryk widowni, która zerwała się na nogi, w tym samym momen­cie zagrała muzyka. Vin­cent zło­żył na gwoź­dziu pod­pis nie­ście­ral­nym fla­ma­strem, wło­żył go do torebki i oddał asy­stentce, która z widocz­nym wyra­zem ulgi na twa­rzy została spro­wa­dzona ze sceny.
Vin­cent sta­nął na skraju i roz­ło­żył ręce. Nie musiał uda­wać, że mu ulżyło.
Owa­cja była wręcz ogłu­sza­jąca. Przed­sta­wie­nie w Gävle Teatern zakoń­czyło się. Vin­cent zło­żył głę­boki ukłon i utkwił spoj­rze­nie w widowni. Ruchome oświe­tle­nie pod­czas owa­cji było ośle­pia­jące, ale zacho­wy­wał się tak, jakby widział swoją publicz­ność. Pole­gało to na tym, żeby patrzeć pro­sto przed sie­bie i uda­wać nawią­za­nie kon­taktu wzro­ko­wego z jakąś osobą. Zaśmiał się, wie­dząc, że czte­ry­sta pięt­na­ście osób stoi teraz, wiwa­tu­jąc na cześć Vin­centa Wal­dera, Mistrza Men­ta­li­sty.
– Dzię­kuję pań­stwu! – zawo­łał, prze­krzy­ku­jąc burzę okla­sków.
Owa­cja i gwizdy jesz­cze się nasi­liły. Teatr był wypeł­niony do ostat­niego miej­sca. Udał się ten wie­czór. Nawet bar­dzo. Dziś się nie poja­wiła. Kobieta, źró­dło jego nie­po­koju. Kiedy nie przy­cho­dziła, z serca spa­dał mu jesz­cze więk­szy kamień, niż był gotów sam przy­znać przed sobą.
Oparł się poku­sie osło­nię­cia oczu dło­nią, żeby zoba­czyć owa­cję publicz­no­ści. Ciężko na nią zapra­co­wał, a to był moment jego satys­fak­cji. Tylko dzięki niej i adre­na­li­nie trzy­mał się jesz­cze na nogach. 415 miejsc w teatrze. 41 plus 5 to 46, tyle miał lat. W każ­dym razie jesz­cze przez kilka następ­nych tygo­dni.
Prze­stań.
Nie­wiele bra­ko­wało dzi­siaj z tym cho­ler­nym gwoź­dziem. Był to ostatni numer w jego dwu­go­dzin­nym przed­sta­wie­niu. Pot spły­wał mu po ple­cach i Vin­cent miał wra­że­nie, jakby goto­wał mu się mózg.
Cho­dziło nie tyle o to, żeby prze­wi­dzieć zacho­wa­nie widzów albo uda­wać, że umie czy­tać w ich myślach. Ilu­zja pole­gała na tym, by wyglą­dało, że przy­cho­dzi mu to z łatwo­ścią, pod­czas gdy mózg pra­cuje na naj­wyż­szych obro­tach. Afisz w teatral­nym foyer nazwał go „Mistrzem Men­ta­li­stą”, a Vin­cent żało­wał, że zgo­dził się na to okre­śle­nie. Było takie… nie­wy­ra­fi­no­wane. Pospo­lite. Pozwa­lało mu jed­nak się za nim ukryć. Dzięki niemu mógł się wyda­wać wymy­śloną posta­cią. A nie kimś, kto marzy o tym, żeby w swo­jej gar­de­ro­bie poło­żyć się na wznak i przez dzie­sięć minut tylko oddy­chać. Teraz zaś, już po przed­sta­wie­niu, powi­nien odzy­skać kon­trolę nad wła­snymi myślami, żeby nie pomknęły w jakimś nie­po­żą­da­nym kie­runku. Dziś potrze­bo­wał na to wię­cej czasu niż zwy­kle.
Kon­trola. Osiem liter. Tyle, ile rzę­dów na bal­ko­nie widowni.
Prze­stań.
Vin­cent pod­niósł wzrok na pierw­szy bal­kon. Spra­wił, że czworo sie­dzą­cych tam widzów zapo­mniało, jak się nazy­wają. 23 miej­sca w każ­dym rzę­dzie. Razem 184.
Ktoś na bal­ko­nie gwizd­nął na pal­cach.
Nabierz powie­trza w płuca, nie brnij w tę myśl.
184 miej­sca. Osiem­na­sty czwarty to rów­nież ostat­nia data tego tournée, a 23 miej­sca w każ­dym rzę­dzie, 8 rzę­dów, 2 plus 3 plus 8 równa się 13, co odpo­wia­dało licz­bie przed­sta­wień, jakie mu pozo­stały do tej daty.
Prze­stań­prze­stań­prze­stań.
Przy­gryzł mocno język.
Vin­cent ukło­nił się jesz­cze raz. Zszedł ze sceny, ale zatrzy­mał się za aksa­mitną kotarą odgra­dza­jącą kulisy i poli­czył po cichu. Raz. Jeśli brawa potrwają do dzie­się­ciu, wbie­gnie na scenę po ostat­nią por­cję okla­sków. Dwa. Z mroku wychy­nęła jakaś postać. Kobieta około trzy­dziestki. Trzy. Vin­cent poczuł, że robi mu się zimno. Czyli jed­nak przy­szła. Cztery. Tym razem nie cze­kała z wej­ściem do końca przed­sta­wie­nia. Pięć. Jak jej się udało dostać za scenę? Nikomu nie wolno było prze­by­wać tam pod­czas występu. Już on pokaże temu, kto ją wpu­ścił. Pro­sił, żeby jej wypa­try­wali. Ale po to, by ją zatrzy­mać, a nie jej poma­gać. Sześć. Teraz przy­naj­mniej zoba­czy, jak ta kobieta wygląda. Ciemne włosy zwią­zane w koń­ski ogon. Ubrana w golf. Czarną kurtkę. Sie­dem. Oczy roz­sze­rzyły się na uła­mek mili­me­tra, kiedy chciała coś powie­dzieć. Vin­cent nie miał poję­cia, czy sta­nowi dla niego zagro­że­nie. Osiem. Dał jej znać, żeby mil­czała, i kciu­kiem wska­zał na scenę, dając jej do zro­zu­mie­nia, że jesz­cze nie skoń­czył. Może po ostat­nim ukło­nie uda­łoby się zna­leźć inne wyj­ście ze sceny. Dzie­więć. Posta­raj się nie myśleć o niej. Głę­boki wdech i uśmiech. Dzie­sięć. Znów wbiegł na roz­świe­tloną scenę.
– Dzię­kuję, dzię­kuję, bar­dzo są pań­stwo mili! – zawo­łał. – Domy­ślam się, że wole­li­by­ście zostać tu jesz­cze tro­chę, ale oba­wiam się, że upo­mina się o was rze­czy­wi­stość i pora się z nią zmie­rzyć. A gdyby jakiś frag­ment dzi­siej­szego wie­czoru nie dawał spać, to pro­szę pamię­tać: to tylko zabawa. – Zro­bił pauzę. – Chyba.
Publicz­ność zaśmiała się gło­śno. Tro­chę ner­wowo. Vin­cent nie powstrzy­mał uśmie­chu. To zawsze dzia­łało. I cho­ciaż nie miał na to ochoty, pospie­szył do wyj­ścia ze sceny, nim publicz­ność wstała z miejsc. Nie naj­le­piej to wygląda, kiedy arty­sta stoi na sce­nie, a ludzie zaczy­nają już wycho­dzić. Jeśli w dodatku, jak dziś, muszą jesz­cze ode­brać palta z szatni, zawsze chcą ruszyć tro­chę wcze­śniej, żeby potem nie cze­kać w kolejce. Kobieta stała w kuli­sie, kiedy tam doszedł.
– Ona tu jest – powie­dział cicho do mikro­fonu. – Zawo­łaj­cie ochronę, ale już.
Liczył, że w reży­serce mik­se­rzy na­dal go słu­chają, choćby przy ści­szo­nym mikro­fo­nie. Fani przy­cho­dzący po przed­sta­wie­niu byli w więk­szo­ści sym­pa­tyczni, ale wolał unik­nąć jakich­kol­wiek nie­spo­dzia­nek. Zwłasz­cza ze strony kobiety zna­nej już z tego, że wbiega na scenę zaraz po zakoń­cze­niu przed­sta­wie­nia. Nie było to cał­kiem nor­malne zacho­wa­nie. Do tej pory uda­wało mu się jej uni­kać. Aż do dziś.
Nie myślał zbyt jasno. Potrze­bo­wał czasu, żeby po przed­sta­wie­niu zejść z obro­tów i odzy­skać nor­malną tem­pe­ra­turę w mózgu. Nie potra­fił zana­li­zo­wać odpo­wied­nio sytu­acji, pozo­stało tylko być wobec niej uprzej­mym, liczyć na poja­wie­nie się ochrony i zacho­wać dystans.
Chcąc zyskać na cza­sie, wska­zał pal­cem schodki pro­wa­dzące do gar­de­roby. Kobieta ruszyła przo­dem. Schodki miały sie­dem stopni. Ojej. Vin­cent powtó­rzył zej­ście z ostat­niego stop­nia, żeby wyszła liczba parzy­sta. Kobieta naj­wy­raź­niej nic nie zauwa­żyła.
Weszli oboje do pomiesz­cze­nia ume­blo­wa­nego jak salon. Co z tą ochroną? Na sto­liku przed kanapą stały cztery nie­otwarte butelki wody Loka. Vin­cent zdjął mary­narkę i rzu­cił na kanapę. Obró­cił jedną butelkę w taki spo­sób, żeby wszyst­kie były zwró­cone ety­kie­tami w tę samą stronę. Kobieta została w kurtce. Vin­cent starł cha­rak­te­ry­za­cję nawil­żaną chu­s­teczką. Kobieta nie­znacz­nie zmarsz­czyła nos. Dobrze. Wszystko, co jej obrzy­dza obec­ność tutaj, działa na jego korzyść. Miał nadzieję, że czuć od niego potem.
– Nie chciał­bym być nie­uprzejmy – ode­zwał się – ale w grun­cie rze­czy nie wolno tutaj prze­by­wać oso­bom postron­nym.
Otwo­rzył jedną butelkę i nalał wody do szklanki. Spoj­rzał podejrz­li­wie na bąbelki.
– Nie może pani zacho­wy­wać się w ten spo­sób – dodał. – W pomiesz­cze­niach zwią­za­nych ze sceną obo­wią­zuje zakaz wstępu dla osób spoza pro­duk­cji i…
Prze­rwała mu, przed­sta­wia­jąc się.
– Mina. Mina Dabiri. Jestem z poli­cji.
Następ­nie, zanim jesz­cze podała mu rękę, szybko popra­wiła jedną nie­otwartą butelkę, która prze­krę­ciła się lekko, gdy Vin­cent brał swoją. Teraz wszyst­kie ety­kietki były znów zwró­cone w jedną stronę. Vin­cent umilkł i uści­snął jej dłoń. Mistrz Men­ta­li­sta nagle nie wie­dział, co powie­dzieć.

MINA PRZY­GLĄ­DAŁA się męż­czyź­nie sie­dzą­cemu przy ciem­no­brą­zo­wym sto­liku naprze­ciw niej. Vin­cent Wal­der. Musiała zacze­kać, aż się prze­bie­rze ze sce­nicz­nego stroju, czyli ele­ganc­kiego dys­kret­nego ciem­no­nie­bie­skiego gar­ni­turu z czarną koszulą. Teraz był ubrany nie­for­mal­nie w biały T-shirt i czarne dżinsy. Nie wło­żył kurtki, cho­ciaż był dopiero marzec, a Gävle wciąż tkwiło w klesz­czach zimy.
Stwier­dziła z pew­nym zdzi­wie­niem, że Vin­cent jej się podoba. Rzadko jej się to zda­rzało. Zła­pała się na tym, że okre­śli­łaby go jako przy­stoj­nego. Cecho­wała go pewna suro­wość i nieco sta­ro­świecka ele­gan­cja, mimo tych dżin­sów i try­ko­to­wej koszulki. Wcze­śniej, kiedy był w gar­ni­tu­rze, widziała to jesz­cze wyraź­niej.
Mina wola­łaby roz­ma­wiać z nim w jakimś miej­scu znaj­du­ją­cym się dalej od ludzi, nale­gał jed­nak, że musi coś zjeść. Zmiana planu była nie po jej myśli, ale tym razem musiała pozwo­lić mu decy­do­wać. W końcu to ona przy­je­chała do niego. I dla­tego musiała omó­wić deli­katną sprawę służ­bową w Har­rys krog, jed­nej z nie­wielu w Gävle knajp z kuch­nią czynną po dwu­dzie­stej dru­giej.
Vin­cent wydał jej się bar­dziej zmę­czony po przed­sta­wie­niu, niż się spo­dzie­wała. Oby posi­łek mu pomógł, bo był jej potrzebny w wyso­kiej for­mie inte­lek­tu­al­nej. Ją samą roz­pra­szały odgłosy pocho­dzące od gości sto­ją­cych nie­opo­dal przy barze. Roz­ma­wiali w dia­lek­cie skań­skim i mieli iden­ty­fi­ka­tory zawie­szone na tasiem­kach. Pew­nie uczest­nicy jakiejś kon­fe­ren­cji w któ­rymś z pobli­skich hoteli. Przy­po­mi­nali raczej prze­ro­śnię­tych uczniów z klu­czem na szyi.
W powie­trzu uno­sił się zapach piwa i fero­mo­nów. Mina naj­chęt­niej zało­ży­łaby maseczkę na twarz, ale ode­pchnęła od sie­bie tę myśl i sku­piła się na Vin­cen­cie. W poli­cyj­nych reje­strach nie zna­la­zła żad­nych infor­ma­cji na jego temat, więc musiała szu­kać gdzie indziej. Z Wiki­pe­dii i innych wygo­oglo­wa­nych źró­deł dowie­działa się, że za mie­siąc skoń­czy czter­dzie­ści sie­dem lat, że nazwi­sko Wal­der było przy­brane, a wyko­ny­wany zawód to „men­ta­li­sta”.
Wyni­kało z nich, że men­ta­li­sta to ktoś, kto dzięki zna­jo­mo­ści psy­cho­lo­gii, sile suge­stii i tajem­ni­czym sztucz­kom stwa­rza ilu­zję, że posiada zdol­no­ści wła­ściwe dla medium albo że czyta w myślach. Z jego daw­nych wywia­dów wywnio­sko­wała rów­nież, że jest dobrze obe­znany ze zwy­kłymi sztucz­kami. Wpraw­dzie przy­je­chała tu dla jego zna­jo­mo­ści natury ludz­kiej, jed­nak wie­dza doty­cząca sztu­czek magicz­nych mogła się rów­nież przy­dać, zwa­żyw­szy na zdję­cia, które miała w swoim sko­ro­szy­cie. Nie zna­la­zła żad­nych infor­ma­cji, co robił wcze­śniej ani gdzie się uro­dził. Według Wiki­pe­dii był czynny zawo­dowo od pięt­na­stu lat, ale dopiero od nie­dawna stał się sze­roko znany po serii pro­gra­mów w pry­wat­nej sta­cji TV4.
W jed­nym z nich prze­pro­wa­dził psy­cho­lo­giczny eks­pe­ry­ment nagrany ukrytą kamerą. Wybrał na chy­bił tra­fił męż­czy­znę, któ­rego pod­da­wał ledwo dostrze­gal­nym suge­stiom i hip­no­tycz­nym pole­ce­niom, co odby­wało się poza świa­do­mo­ścią tego bie­daka. W rezul­ta­cie pew­nej nocy czło­wiek ten wyma­lo­wał spre­jem napis VIN­CENT WAL­DER na murach w dziel­nicy prze­my­sło­wej. Sto razy. Zabrało mu to kilka godzin.
Miej­scowi ochro­nia­rze nie zostali uprze­dzeni. Po zatrzy­ma­niu spy­tali go, co wypra­wia, a on nie wie­dział, o czym mówią. Nie miał poję­cia, co robił w ciągu kilku ostat­nich godzin, i był szcze­rze zdu­miony wido­kiem plam farby na rękach i na ubra­niu.
Mina nie widziała tego pro­gramu, ale pamię­tała, że wszy­scy o nim roz­ma­wiali. Wybu­chła nawet awan­tura, bo wiele osób zgło­siło do pro­gramu zastrze­że­nia natury etycz­nej. Nato­miast Vin­cent wyja­śnił, że cho­dziło mu o zwró­ce­nie uwagi na nie­bez­pie­czeń­stwa wyni­ka­jące z fana­ty­zmu. Chciał poka­zać, że nawet naj­bar­dziej absur­dalne pomy­sły mogą się zako­rze­nić w naszej pod­świa­do­mo­ści i kie­ro­wać naszym postę­po­wa­niem, choć tego nie rozu­miemy. Napis na murze miał być wyra­zem jego uzna­nia dla któ­re­goś z fil­mów grupy Monty Pythona, a kiedy go spy­tano o jego treść, odparł, że wydała mu się naj­mniej kon­tro­wer­syjna. Poza tym, dodał, arty­sta zawsze pod­pi­suje się pod swo­imi dzie­łami. Cytat stał się na kilka mie­sięcy memem na Insta­gra­mie, ale w końcu sprawa uci­chła.
Zapach fry­tury i mięsa z grilla dotarł do noz­drzy Miny na moment przed tym, jak kel­ner posta­wił przed Vin­cen­tem ham­bur­gera. I miseczki z majo­ne­zem i keczu­pem. Wzdry­gnęła się. Każdy mógłby w dro­dze z kuchni zro­bić coś z tymi misecz­kami. Okrop­nie nie­hi­gie­niczne. Odru­chowo się­gnęła do kie­szeni po nową butelkę alko­żelu, wyci­snęła tro­chę na rękę i wtarła w dło­nie.
– Po przed­sta­wie­niu potrze­buję węglo­wo­da­nów – powie­dział prze­pra­sza­jąco men­ta­li­sta. – Ina­czej nie potra­fię myśleć jasno.
Wziął z tale­rza frytkę, umo­czył w majo­ne­zie i wło­żył do ust. Gdyby umo­czył tę samą frytkę jesz­cze raz, chyba musia­łaby wykre­ślić go z tej czę­ści ludz­ko­ści, z którą byłaby gotowa się zada­wać. Na szczę­ście tego nie zro­bił. Czyli jest nadzieja.
– I bar­dzo prze­pra­szam za moje poprzed­nie zacho­wa­nie – dodał. – Wzią­łem panią za kogoś innego. Mie­li­śmy pro­blemy z pewną… nazbyt entu­zja­styczną… fanką. Myśla­łem, że to ona. Nie chcia­łem być nie­uprzejmy.
Mina zbyła to mach­nię­ciem ręki. Kel­ner posta­wił piwo przed Vin­cen­tem, a przed nią colę zero. Wyjęła z kie­szeni jed­no­ra­zową słomkę, ścią­gnęła z niej papie­rek i wło­żyła ją do szklanki. Vin­cent uniósł jedną brew, ale się nie ode­zwał.
Mina odcze­kała, aż kel­ner odej­dzie.
– Ktoś mi pod­po­wie­dział, żebym z panem poroz­ma­wiała – powie­działa ści­szo­nym gło­sem. – Domy­ślam się, że wie pan dużo na temat ludz­kiej psy­chiki. I sporo o sztucz­kach magicz­nych. A nam jest potrzebny ktoś zna­jący się na jed­nym i dru­gim.
Vin­cent kiw­nął głową i wypił łyk piwa.
– We wcze­snej mło­do­ści zaj­mo­wa­łem się roz­ma­itymi tri­kami – odparł. – Jed­nak w wieku dwu­dzie­stu lat zro­zu­mia­łem, że kar­ciane sztuczki to może nie naj­lep­szy spo­sób na pod­ryw. Więc skoń­czy­łem z tym.
– I pomo­gło? – spy­tała.
– Niech pani sama oceni. Mie­siąc póź­niej pozna­łem moją pierw­szą żonę. Od tam­tej pory inte­re­suję się tym tylko hob­by­stycz­nie. Ale dla­czego inte­re­suje to poli­cję? – Zanim zdą­żyła odpo­wie­dzieć, Vin­cent spoj­rzał na zega­rek. – Ojej, bar­dzo prze­pra­szam – powie­dział – à pro­pos żony. Zdaje się, że jest za pięt­na­ście. Muszę zadzwo­nić do domu. Zawsze roz­ma­wiamy ze sobą o tej porze. Zaj­mie to tylko minutkę.
Mina zaczęła się nie­cier­pli­wić, wola­łaby przejść do rze­czy. I tak się na niego nacze­kała. Kole­dzy zwy­kle mówili jej, że jest zbyt natar­czywa, a powinna być przy­jem­niej­sza, jeśli chce, żeby ludzie byli do niej przy­chyl­nie nasta­wieni. Miała co do tego wąt­pli­wo­ści. Była poli­cjantką od pra­wie dzie­się­ciu lat i nie przy­po­mi­nała sobie, żeby pomyślne zakoń­cze­nie docho­dze­nia zale­żało od jej przy­ja­znego bądź nieprzy­ja­znego podej­ścia. Ale niech będzie.
– Nie ma pro­blemu – odparła, popra­wia­jąc się dys­kret­nie na twar­dym krze­śle.
Wpa­trzyła się w swoją colę i wyłą­czyła się, żeby nie słu­chać roz­mowy Vin­centa z żoną. Zamiast tego przy­wo­łała w pamięci skrzy­nię zna­le­zioną nie­spełna tydzień temu. Ozdo­bioną błysz­czą­cymi znacz­kami i wyglą­da­jącą, jakby miała być ele­men­tem ilu­zjo­ni­stycz­nego przed­sta­wie­nia w Las Vegas. Wyobra­ziła sobie, jak asy­stentka cała w ceki­nach – bo w takich nume­rach poni­żane są zawsze kobiety – wcho­dzi do skrzyni, a potem ilu­zjo­ni­sta – oczy­wi­ście męż­czy­zna – wtyka mie­cze do szpar w skrzyni, pod­czas gdy publicz­ność wydaje z sie­bie jęki prze­ra­że­nia. Wygo­oglo­wała to. Zło­wrogi wobec kobiet numer ilu­zjo­ni­styczny nosi nazwę The sword box, rów­nież Sword cabi­net, Sword casket albo Sword basket. Zachwyt ma wiele imion. A pier­wot­nie to nie była nawet skrzy­nia, tylko kosz. Z dziec­kiem w środku. Kosz­mar. Naj­wy­raź­niej jed­nak numer ten nale­żał do kla­syki. Dzieci i kobiety. Zawsze jako ofiary.
Jed­nak powo­dem, dla któ­rego w ten mroźny wie­czór tkwiła w knaj­pie w Gävle, cze­ka­jąc na Vin­centa Wal­dera, nie było zna­le­zie­nie przez poli­cję ama­tor­skiego rekwi­zytu do sztu­czek sce­nicz­nych. Tym powo­dem było znaj­du­jące się w środku ciało. Toż­sa­mo­ści denatki wciąż nie udało się usta­lić. Mina przy­je­chała do Wal­dera, ponie­waż docho­dze­nie utknęło. Nic im nie dało spraw­dza­nie wszel­kich moż­li­wych tro­pów zwy­czaj­nymi meto­dami. W końcu wraz ze swoją sze­fową Julią doszła do wnio­sku, że jeśli mają roz­wią­zać tę sprawę, pozo­stają tylko metody nie­zwy­czajne.
Pocią­gnęła łyk przez słomkę i utkwiła spoj­rze­nie w towa­rzy­stwie przy barze, bo wszystko było lep­sze od obra­zów cisną­cych się jej pod powieki. Wolała ich sobie nie przy­po­mi­nać. Jed­nak były rów­nie wyraźne jak za pierw­szym razem. Mina nie­czę­sto bywała aż tak nie­przy­jem­nie poru­szona, ale ten przy­pa­dek był zupeł­nie wyjąt­kowy. Z dwóch ścian skrzyni wysta­wały ręko­je­ści mie­czy, a z prze­ciw­le­głych czubki ostrzy. W środku na ostrzach zawi­sła młoda kobieta, wyglą­dała jak wyna­tu­rzona mario­netka. Mina zaci­snęła powieki. Za późno. Zawsze za późno.
Toż­sa­mo­ści kobiety nie zdo­łano usta­lić i nie było żad­nego podej­rza­nego. Skrzy­nia z cia­łem została prze­słana do Mildy Hjort w zakła­dzie medy­cyny sądo­wej, ale Mina nie przy­pusz­czała, żeby udało się zna­leźć tam coś istot­nego. Klucz do tej zbrodni to spo­sób dzia­ła­nia sprawcy, była o tym głę­boko prze­ko­nana.
Zdała sobie sprawę, że Vin­cent jej się przy­gląda. Widocz­nie skoń­czył roz­mowę z żoną. Mina chrząk­nęła i odsu­nęła od sie­bie obraz pod powie­kami.
– Prze­pra­szam, musia­łem poroz­ma­wiać – ode­zwał się. – Teraz jestem już do dys­po­zy­cji. Po tym, jak pani mówi, domy­ślam się, że nie jest pani stąd. Pra­cuje pani w Sztok­hol­mie. A jed­nak znaj­duje się pani teraz w Gävle. W późny czwart­kowy wie­czór. Żeby roz­ma­wiać z men­ta­li­stą o sztucz­kach magicz­nych i ludz­kiej psy­chice. Mówiła pani, że ktoś pani to pod­po­wie­dział? Bar­dzo jestem cie­kaw, o co cho­dzi.
Wychy­lił się do niej, oka­zu­jąc zain­te­re­so­wa­nie. Mina posta­no­wiła zwle­kać jesz­cze przez moment, żeby wcią­gnąć go jesz­cze moc­niej.
– Widzia­łam, że koń­cząc przed­sta­wie­nie, powtó­rzył pan histo­rię z pod­pi­sem – powie­działa, sta­ra­jąc się przy­wo­łać jak naj­sym­pa­tycz­niej­szy uśmiech. – Arty­sta na­dal pod­pi­suje się zawsze pod swoim dzie­łem.
Przez moment wyda­wał się zdez­o­rien­to­wany, ale potem się roze­śmiał.
– Cho­dzi pani o gwóźdź? Wiem, to już okle­pane. Ale co tu mówić? Od czasu tam­tego pro­gramu tele­wi­zyj­nego ludzie ocze­kują, że będę skła­dał pod­pis. Nie chcę spra­wić im zawodu. W końcu zapła­cili za bilet i poświę­cili mi swój czas.
Roz­luź­nił się, co było widać po opusz­czo­nych bar­kach. O ile przed­tem trzy­mał gardę, teraz ją opu­ścił. Na jakiś czas.
– Ma pan rację, że nie byłoby mnie tutaj, gdyby nie cho­dziło o coś waż­nego. Mamy do czy­nie­nia z przy­pad­kiem, któ­rego nie rozu­miem. Do tej pory udało nam się utrzy­mać go w tajem­nicy przed mediami, ale przy­pusz­czal­nie jest tylko kwe­stią czasu, zanim będzie pan o tym mógł prze­czy­tać w gaze­tach.
Vin­cent odkroił kawa­łek ham­bur­gera. Ucie­szyło ją, że użył do jedze­nia widelca i noża, bo gdyby wziął zatłusz­czo­nego bur­gera do ręki, musia­łaby wyjść.
– Prze­pra­szam – ode­zwał się, macha­jąc widel­cem z nabi­tym kawał­kiem mięsa – ale co to ma ze mną wspól­nego?
Zamiast odpo­wie­dzieć, Mina wycią­gnęła ze sko­ro­szytu beżową kopertę i wyjęła zdję­cia. Poszu­kała takiego, które nie przed­sta­wiało poszar­pa­nego ciała, a tylko skrzy­nię, gdzie się znaj­do­wało. Poło­żyła je na wierz­chu i spięła spi­na­czem z pozo­sta­łymi. Naprawdę nie musiał ich oglą­dać.
– Wie pan, co to jest? – spy­tała, poka­zu­jąc na zdję­cie.
Jego ręka z widel­cem zatrzy­mała się cen­ty­metr przed otwar­tymi ustami.
– Sword casket – odparł. – Zwany rów­nież Sword box. Ale co… jak… nie rozu­miem.
Kawa­łek ham­bur­gera tra­fił w końcu do ust.
– Ja też nie – przy­znała. – A wła­ści­wie nie rozu­miem sprawcy. I pomy­śla­łam, że może pan zro­zu­mie. Z uwagi… Wła­śnie, na swoje umie­jęt­no­ści. Więc chcia­ła­bym pro­sić o pomoc. Powiedzmy w ten spo­sób: skrzy­nia nie była pusta. I trzeba było sporo czasu, żeby ją zdjąć z tych mie­czy.
Vin­cent prze­stał prze­żu­wać i wyraź­nie zbladł.
– Nic nam nie wia­domo na temat ofiary – cią­gnęła Mina. – Nato­miast co do sprawcy, to wydaje mi się, że jedy­nym spo­so­bem dotar­cia do niego byłoby usta­le­nie, jak ta osoba: on bądź ona, funk­cjo­nuje psy­chicz­nie. Chcia­ła­bym móc powie­dzieć, że trupy bez koń­czyn należą do rzad­ko­ści, ale tak nie jest. Nie­stety. Ale w skrzyni z nożami? To coś nowego. Komu mogło przyjść do głowy coś takiego? I dla­czego? Tu docho­dzimy do pana. Widzia­łam pana przed­sta­wie­nie. Wie pan lepiej od kogo­kol­wiek, jak ludzie myślą. A więc pro­szę mi pomóc zro­zu­mieć, kim jest sprawca.
Vin­cent odchy­lił się na krze­śle i zmarsz­czył brwi.
– Chyba macie od tego wła­snych psy­cho­lo­gów? – odparł. – Jak ja mógł­bym dodać coś, czego oni nie wie­dzą? Pro­fi­lo­wa­nie kry­mi­nalne to nie jest dzie­dzina, którą bym się zaj­mo­wał na co dzień.
Umo­czył kilka fry­tek w majo­ne­zie i zjadł.
– Jak już mówi­łam, zna się pan zarówno na ludz­kiej psy­chice, jak i na sztucz­kach magicz­nych. A nasz psy­cho­log nie. Poza tym…
Rozej­rzała się i ści­szyła głos.
– Zresztą z ostat­niego pro­filu, jaki spo­rzą­dził, wyni­kało, że sprawca zbrodni jest „męż­czy­zną w śred­nim wieku, Gre­kiem, wywo­dzą­cym się z elity towa­rzy­skiej”. W rze­czy­wi­sto­ści była to młoda Szwedka, pra­cow­nica maga­zynu.
Vin­cent zdą­żył zakryć usta ser­wetką, żeby ze śmie­chu nie wypluć fry­tek.
– A jed­nak wygląda to na dość nie­ty­powe postę­po­wa­nie – zauwa­żył. – O ile wiem, poli­cja nie patrzy łaska­wym okiem na to, że do jej pracy wtrą­cają się cywile. A ja nie mam żad­nego przy­go­to­wa­nia do pro­fi­lo­wa­nia. Sporo się nauczy­łem o funk­cjo­no­wa­niu ludz­kiego umy­słu, ale moje wnio­ski opie­ram na zupeł­nie pod­sta­wo­wej wie­dzy psy­cho­lo­gicz­nej, wła­snych obser­wa­cjach i sta­ty­stycz­nym praw­do­po­do­bień­stwie.
– A co według pana robi pro­fi­ler?
– Ale ja się zaj­muję roz­rywką. Gdy­bym się pomy­lił pod­czas przed­sta­wie­nia, to nikomu innemu nie sta­nie się krzywda.
– Poza panem – wtrą­ciła. – W swoje umie­jęt­no­ści czy­ta­nia w cudzej gło­wie wie­rzy pan na tyle, by zary­zy­ko­wać prze­bi­cie wła­snej ręki gwoź­dziem.
Uśmiech­nął się lekko.
– Czego wła­ści­wie nie powi­nie­nem robić – odparł. – A więc dobrze. Cho­ciaż nie bar­dzo rozu­miem, na czym mia­łaby pole­gać moja rola ani dla­czego przy­cho­dzi­cie z tym do mnie.
– My… – zawa­hała się. – Sta­tus naszego zespołu docho­dze­nio­wego w poli­cji jest dość spe­cy­ficzny, a cho­dzi o to, że znaj­du­jemy się poza zwy­cza­jo­wym sche­ma­tem orga­ni­za­cyj­nym.
– Dla­czego?
– Cóż, nasza sze­fowa Julia jest córką komen­danta głów­nego i…
– Nepo­tyzm? – Vin­cent z roz­ba­wie­niem uniósł brew.
Wście­kła się i zauwa­żyła, że to dostrzegł.
– A skąd! Julia jest nad­zwy­czaj kom­pe­tentna, ma natu­ralne zdol­no­ści przy­wód­cze i nie zdzi­wię się, jeśli w przy­szło­ści zosta­nie komen­dan­tem poli­cji. Jed­nak podob­nie jak my wszy­scy jest sfru­stro­wana sztywną i nie­sprawną orga­ni­za­cją poli­cji. Prze­ko­nała kie­row­nic­two do tego, żeby powo­łać bar­dziej… nie­za­leżny zespół, któ­rym kie­ruje i w któ­rym działa, ale nastą­piło to raczej mimo tego, że jest córką komen­danta głów­nego.
– Zespół zło­żony z naj­lep­szych spo­śród naj­lep­szych?
– Nie – odparła sucho. – To byłaby prze­sada. Beg­gars can’t be cho­osers1.
– Spe­cjalny zespół bez spe­cjal­nych kom­pe­ten­cji? – stwier­dził tonem zdzi­wie­nia.
Rozu­miała go, cho­ciaż nie bar­dzo wie­działa, jak to wyja­śnić. Jed­nak pod­jęła próbę.
– Każdy z nas posiada jakiś szcze­gólny talent. Ale ludzie są ludźmi i mogą być tysiące powo­dów, że jed­nostka poli­cji wypo­ży­cza kogoś spo­śród swo­ich pra­cow­ni­ków.
– A panią dla­czego wypo­ży­czyli? – spy­tał, uśmie­cha­jąc się kąci­kiem ust.
– Naprawdę nie wiem. Znam swoje zalety jako poli­cjantki. Jestem uparta, doświad­czona i nie boję się wyjść poza sche­mat.
– Ale? – ode­zwał się, się­ga­jąc po następną frytkę.
– Ale kole­gom w mojej dotych­cza­so­wej gru­pie chyba było trudno się ze mną doga­dać. Nie wiem dla­czego. Ja nie mia­łam z nimi pro­ble­mów. Nie mam pro­ble­mów z innymi. To oni mają pro­blem ze mną.
Odchrząk­nęła i cią­gnęła dalej.
– Tak czy ina­czej, moja sze­fowa zgo­dziła się, żeby­śmy zatrud­nili do tej sprawy kon­sul­tanta z zewnątrz. Zapłata jest skromna, ale wziąłby pan udział w czymś waż­nym, co robi róż­nicę.
– W prze­ci­wień­stwie do wystę­pów na sce­nie, tak? – odparł, odsu­wa­jąc w jej stronę plik zdjęć. – Chyba myli pani serial tele­wi­zyjny z rze­czy­wi­sto­ścią. Przy­kro mi, że nie­po­trzeb­nie pani przy­je­chała. Pro­szę zro­zu­mieć: zaj­muję się roz­rywką. Zaba­wiam ludzi. „Mistrz Men­ta­li­sta” to tylko rola, nic poza tym. To, co wyko­nuję na sce­nie, zostaje tam. Nie dzieje się naprawdę. Może się wyda­wać, że mam jakieś wyjąt­kowe czy spe­cjalne zdol­no­ści, jed­nak prawda jest taka, że każdy może się tego nauczyć. Mówi pani o spo­rzą­dza­niu pro­filu psy­cho­lo­gicz­nego. W dodatku mor­dercy. Nie wiem nic na temat mor­der­ców. A są tacy, dla któ­rych ta wie­dza jest zawo­dem. Osoby, które… jak pani to ujęła? Robią róż­nicę.
Nie patrzył jej w oczy. Nie tego się spo­dzie­wała. Przy­pusz­czała, że wykręci się bra­kiem czasu albo waż­niej­szymi spra­wami. Przy­go­to­wała się, że będzie musiała ape­lo­wać do jego ego. Nie przy­pusz­czała, że będzie kła­mał.
– Rozu­miem – powie­działa, pod­no­sząc się.
Pora na nową stra­te­gię.
– W takim razie pomy­li­łam się. Na sce­nie wydaje się pan bar­dzo prze­ko­nu­jący. Prze­pra­szam. To był strzał w ciemno. Tylko zapłacę rachu­nek i możemy zosta­wić ten temat. Chyba zosta­wi­łam rachu­nek w barze koło tych ludzi ze Ska­nii.
– Z Hel­sing­borga – odparł zmę­czo­nym tonem i znów zaczął dłu­bać w ham­bur­ge­rze. – Są z Hel­sing­borga. Przy­je­chali na kon­fe­ren­cję na temat ochrony prze­ciw­po­ra­że­nio­wej. Mają to napi­sane na swo­ich iden­ty­fi­ka­to­rach. Na pani miej­scu bym im nie prze­szka­dzał, ta wysoka kobieta odwró­cona do nas tyłem zaczęła wła­śnie roz­ma­wiać z face­tem, to jej pierw­sza roz­mowa dzi­siaj, kiedy nie musi się gar­bić i pomniej­szać, żeby gość odwa­żył się zostać. Tylko szkoda, że ten aku­rat jest żonaty. Nie rozu­miem, dla­czego faceci myślą, że jak tylko zdejmą obrączkę, to mogą uda­wać sin­gla. Prze­cież już z daleka widać, że są żonaci. Tam­tych dwoje woli, żeby im nie prze­szka­dzać, a jej jest to wyraź­nie potrzebne.
Mina posta­rała się ukryć uśmiech. Vin­cent wyda­wał się nie­świa­dom tego, co powie­dział.
– Nie musi pani pła­cić za rachu­nek – dodał. – Ja już zapła­ci­łem.
– Ile stopni pro­wa­dzi ze sceny do gar­de­roby w Gävle Teater?
Vin­cent pod­niósł wzrok, był zasko­czony.
– Osiem – odparł. – A dla­czego pani pyta?
– Sie­dem. Chyba że zrobi się dodat­kowy krok, żeby wypa­dła parzy­sta liczba.
Vin­cent otwo­rzył usta. Udało jej się przy­kuć jego uwagę. Nie był przy­zwy­cza­jony do tego, że ktoś zauważa jego dzi­wac­twa.
– A więc – powie­działa, pod­su­wa­jąc mu znów zdję­cia. – Ma pan jakiś pomysł?
– Niech będzie – odparł. – Wygrała pani. Na razie.
Górne zdję­cie nieco się obsu­nęło, odsła­nia­jąc to pod spodem. Nie zdą­żyła go powstrzy­mać, kiedy je wysu­nął.
– O cho­lera! – skrzy­wił się.
– Wła­śnie. Słuszna reak­cja.
Zmru­żył oczy, jakby się chciał stop­niowo przy­zwy­czaić do patrze­nia na ten kosz­mar.
– Co to jest? – spy­tał, wska­zu­jąc na umiesz­czony obok ciała przed­miot w pla­sti­ko­wej torebce.
– Zega­rek ofiary. Cyfer­blat został roz­bity ze wska­zów­kami na trze­ciej, wydaje się to zga­dzać z chwilą zgonu. Trze­cia po połu­dniu.
– Nie cho­dzi o zega­rek. Cho­dzi o to.
Wska­zał na kre­ski na udzie mar­twej kobiety, znaj­do­wały się zaraz pod miej­scem prze­bi­cia przez miecz. Dwie dłuż­sze połą­czone trzema krót­szymi w rów­nej odle­gło­ści. Minie przy­po­mi­nały dra­binkę.
– Nacię­cia – wyja­śniła. – Doko­nane nożem albo czymś podob­nym. Zapewne po to, by ster­ro­ry­zo­wać ofiarę. Taki przed­smak tego, co nastąpi.
– Wyko­nano je bar­dzo sta­ran­nie – zauwa­żył – i cał­kiem ina­czej niż bru­talne prze­bi­cia ciała. Nie sądzę, żeby to była jakaś tor­tura. Myślę, że „dra­binka” to sym­bol.
– Czego?
– Dra­bina wystę­puje w wielu reli­giach, w Biblii jest Jaku­bowa dra­bina pro­wa­dząca do nieba. Freud twier­dził, że dra­bina ma coś wspól­nego z samym aktem sek­su­al­nym. Pro­szę nie pytać dla­czego. Jed­nak myślę, że to jest jesz­cze prost­sze.
Obró­cił zdję­cie o dzie­więć­dzie­siąt stopni i wska­zał na rze­komą dra­binkę, teraz w pozy­cji leżą­cej.
Mina zdała sobie sprawę, że nie jest to już dra­binka.
Tylko rzym­ska cyfra trzy.
Chwilę mil­czeli. Gwar z baru zagłu­szył jej myśli.
– Wła­ści­wie to nie chciał­bym pytać, ale… – ode­zwał się po chwili.
Ski­nęła głową.
– Wiem, o co panu cho­dzi. Jeśli to trójka, to gdzie w takim razie jest jedynka i dwójka?

 
Wesprzyj nas