Pierwsza część nowej serii kryminalnej Camilli Läckberg i Henrika Fexeusa.
W centrum Sztokholmu zostaje znaleziona skrzynia ze zwłokami młodej kobiety przebitej mieczami.
Policja staje wobec pytania: czy ma do czynienia z nieudaną sztuczką magiczną, czy z brutalnym morderstwem?
Inspektor Mina Dabiri, która prowadzi śledztwo, zwraca się z prośbą o pomoc do Vincenta Waldera, mentalisty, eksperta od mowy ciała i świata iluzji.
Szybko ustalają, że ta sprawa jest podobna do wcześniejszej zbrodni. Wtedy staje się jasne, że ścigają bezwzględnego seryjnego mordercę. Muszą go powstrzymać, zanim ofiar będzie więcej…
Camilla Läckberg – jedna z najciekawszych szwedzkich pisarek. Światową sławę przyniosła jej seria o Fjällbace. Jest także autorką thrillerów psychologicznych Złota klatka i Srebrne skrzydła oraz serii książek dla dzieci o przygodach Super-Charliego. Książki Camilli wydawane są w ponad 60 krajach, zostały przetłumaczone na 43 języki, a na całym świecie sprzedało się 29 milionów egzemplarzy.
Henrik Fexeus – jeden z najlepszych prelegentów w Szwecji, wielokrotnie nagradzany mentalista. Przeprowadził szereg głośnych eksperymentów psychologicznych w szwedzkiej telewizji. W 2007 wydał książkę Konsten att läsa tankar (Sztuka czytania w myślach), która trafiła do szerokiej rzeszy czytelników. Jego kolejne książki również zyskały dużą popularność. Zostały przetłumaczone na 27 języków i sprzedały się w ponad milionie egzemplarzy. W 2018 Henrik Fexeus został uznany za jednego z najlepszych ekspertów na świecie w dziedzinie mowy ciała.
Mentalista
Przekład: Inga Sawicka
cykl: Vincent Walder i Mina Dabiri tom 1
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 23 marca 2022
LUTY
TUVA, W STRESIE, bębni palcami o ladę. Jest wciąż w pracy w kawiarni przy Hornstull, chociaż już nie powinna tutaj być. Klient, który właśnie usiadł w rogu lokalu, spogląda na nią z irytacją, a Tuva odpowiada morderczym spojrzeniem. Zapisuje w pamięci jego twarz i obiecuje sobie, że następnym razem gość nie dostanie serduszka na swoim cappuccino. Prędzej środkowy palec.
Tuva nie cierpi się spóźniać, a dzisiejsza obsuwa robi się naprawdę poważna. Bezwiednie zakłada za ucho kosmyk jasnych włosów. Już pół godziny temu powinna była odebrać Linusa ze żłobka. Uodporniła się na złe spojrzenia personelu, bo tyle razy je widziała, że już na nią nie działają. Gorzej, że będzie przykro jej dwuletniemu synkowi. A Tuva nie jest osobą, która by sprawiała przykrość dziecku. Zwłaszcza Linusowi. Ile to razy mówiła, że byłaby gotowa oddać za niego życie. W rzeczywistości nie jest tak prosto, chociaż Bóg jeden wie, że Tuva się stara. Bardzo. Ściąga teraz fartuch i otworzywszy drzwi szafki, rzuca go na stertę brudów. Nie może wyjść, dopóki nie przyjdzie jej zmiennik. Gdzie on jest, do cholery?
Martina, taty Linusa, nie było w dniu, gdy rodził się jego syn. Tuva nie miała o to pretensji, pojechała karetką na porodówkę, gdzie urodziła dwa tygodnie przed terminem. Zdziwiła się dopiero, kiedy Martin nie odwiedził jej w szpitalu, gdzie spędziła kilka dni. Poród odbył się nie bez komplikacji. Tuva była w takiej mgle, że wszystkiego nie pamiętała, tyle tylko że lekarze ciągle robili badania jej i dziecku, zapewniając, że wszystko będzie dobrze. Podobnie jak Martin w lakonicznych esemesach, które jej przysyłał, kiedy jeszcze była w szpitalu. Pisał, że przyjedzie, tylko musi najpierw załatwić kilka spraw. I o ile wspomnienia z porodówki były dość mgliste, to obraz powrotu z dzieckiem do pustego mieszkania był ostry jak brzytwa. Podczas gdy ona rodziła i walczyła o życie ich synka, Martin zabrał swoje rzeczy i zwiał. Widocznie to były te „sprawy do załatwienia”. Od tamtej pory słuch o nim zaginął. Może i dobrze, bo chybaby go zamordowała, gdyby się zjawił.
A tak Tuva i Linus stanowili jedno naprzeciw światu. Choć coraz częściej okazywało się, że świat wdziera się między nich. Jak teraz. Daniel, jej zmiennik na popołudnie, powinien tu być już godzinę temu. A wciąż go nie ma. Musiała zadzwonić, żeby go obudzić. Wpół do drugiej po południu. Czy kiedy miała dwadzieścia jeden lat, była równie nieodpowiedzialna? Pewnie tak. Nic dziwnego, że nie układa się między nimi najlepiej. Zerknęła na zegarek na nadgarstku.
Cho. Le. Ra.
Tuva domyśla się, że opiekunem, który po raz kolejny będzie czekał na nią w żłobku, będzie Matti. Ten, na którego jej synek zaczął mówić tata. Matti za każdym razem patrzy na nią znacząco. Jego spojrzenie mówi, że powinna spędzać więcej czasu z dzieckiem, zamiast pracować. Wielkie dzięki. Jakby jej było mało, że musi patrzeć na łzy Linusa, który nie rozumie, dlaczego mamy znów nie ma.
Espresso jest gotowe akurat w momencie, kiedy w drzwiach niespiesznie staje Daniel z włosami sterczącymi na wszystkie strony. Wraz z nim wpada do środka zimny lutowy powiew, kilku gości wzdryga się ostentacyjnie, ale Daniel tego nie zauważa. Albo się tym nie przejmuje. Że też mogła kiedyś uważać go za dość przystojnego.
– Masz – mówi na tyle zimno, na ile można wyrazić to w trzech głoskach, i podsuwa mu porcelanową filiżaneczkę. – Chyba ci się przyda. Uciekam.
Nie czekając na odpowiedź, Tuva łapie papierowy kubek i wypada na dwór, gdzie śnieg nawet nie zaczął się topić. Nie uważa i wpada na parę kruchych staruszków.
– Przepraszam, pędzę do żłobka i już jestem spóźniona – rzuca, nie patrząc na nich.
– No tak, dzieci potrafią człowieka zadziwić. Bywają bardzo przedsiębiorcze i samodzielne.
Głos jest miły, nie słychać w nim wyrzutów.
Tuva nie odpowiada, ale czuje ulgę, że swoją niezręcznością nie spowodowała awantury. Ludzie są tacy drażliwi. Ileż to razy żądano od niej pokrycia kosztów pralni chemicznej, a nawet sporej rekompensaty, kiedy zdarzyło jej się chlapnąć lekko kawą na klienta. Uśmiecha się przepraszająco do staruszków. Kawa w kubku chlupie, przypominając jej, że naprawdę nie ma czasu. Jeszcze raz mówi „przepraszam” i truchta do metra, jednocześnie popijając kawę. Gorący napój parzy najpierw w język, potem w żołądku. Ma chemiczny smak. Prawie jak lekarstwo. Trzeba będzie umyć maszynę do espresso. W zderzeniu z mrozem na dworze kawa wydaje się jeszcze gorętsza.
Odbierze Linusa i wróci z nim do kawiarni. Niech mu Daniel da tyle drożdżówek i ciastek, ile synek tylko zapragnie. Należy mu się. Do diabła z makaronem i pulpetami. Jutro Tuva wyjeżdża, ale dzisiejszy wieczór będzie należał tylko do niej i Linusa.
Dobiega do schodów prowadzących do metra, gdy nogi się pod nią uginają. Tuva wydaje okrzyk i w ostatniej chwili łapie się poręczy, żeby nie upaść na ziemię. Musiała się potknąć. Nie spieszy jej się aż tak, żeby miała przyjść do żłobka cała posiniaczona.
Próbuje wstać, ale ma wrażenie, jakby w nogach nie miała kości, bo się uginają pod nią. Kręci jej się w głowie. Mdli ją. Jakby miała zemdleć. Tak samo się czuła po lekarstwie w szpitalu. Podczas porodu.
Linus.
Idę.
Chce chwycić poręcz, by wstać, ręce wydają jej się długie na kilometr. Poręcz unosi się wysoko nad jej głową, Tuva nawet nie wie, jak działa taka poręcz. Na samym obrzeżu jej pola widzenia tańczą jakieś ciemne plamy. Nagle świat kręci się w koło i jakiś głosik w środku mówi jej, że spada ze schodów. Zupełnie tego nie czuje.
Pierwsze, co czuje po przebudzeniu, to ból w stawach. Niewygodnie jej. Mlaszcze, chrząka. Ma w ustach suchość i jakby nieznany mdły posmak. Potrzebuje kilku sekund, żeby całkiem oprzytomnieć, i wtedy zdaje sobie sprawę, że nawet nie leży, tylko klęczy lekko pochylona. Ze wszystkich stron naciskają ściany. Również z góry na jej kark.
Jakby znajdowała się w ciasnej skrzyni.
Jak na zły sen ból jest za silny. Ale to przecież nie może być jawa. Nie może. A jednak. Zapach drewna jest aż nazbyt rzeczywisty. Przez wąskie, krótkie szpary wpada światło, tworząc prostokąty na jej nagich rękach i nogach. Nagich… Gdzie jest jej ubranie? Nie ma nie tylko kurtki, ale też bluzy. I dżinsów. Ktoś ją rozebrał. Jest teraz w samej koszulce i majtkach, to nie może być prawda.
Znów mlaszcze. Wciąż ten chemiczny smak. Coś musiało być w tej kawie. Nie zauważyła, kiedy ktoś to dodał, bo była w stresie i wszystko wypiła.
Od przypływu adrenaliny cierpnie jej skóra. Musi się wydostać. Tuva krzyczy i z całej siły napiera na ściany skrzyni. Drewno ugina się, ale nie na tyle, by pęknąć albo żeby skrzynia się otworzyła. Nie może kopać, skoro klęczy, pozostaje tylko walić dłonią w ściany skrzyni, ale są za blisko, żeby mogła się zamachnąć. Nagle po jednej stronie coś zasłania światło. Ktoś tam jest.
– Wypuść mnie! – krzyczy Tuva. – Co ty wyprawiasz?
Nikt jej nie odpowiada, ale Tuva czuje, że ktoś tam jest. Słyszy czyjś oddech. Znów krzyczy, ale cisza jest zwarta i groźna. Czuje teraz mrowienie w całym ciele. Z nową siłą wali w ściany skrzyni, ale ciasnota uniemożliwia nadanie impetu jej ruchom.
– O co ci chodzi? – wykrzykuje przez łzy pod powiekami. – Wypuść mnie, proszę, porozmawiajmy. Muszę odebrać Linusa ze żłobka!
Zerka na swoją rękę. Szkiełko na zegarku jest rozbite, wskazówki zatrzymały się na trzeciej. Matti na pewno już do niej wydzwania. Może się zastanawia, gdzie się podziała, może zaczął jej szukać i lada moment znajdzie ją w tej skrzyni, może… a może Tuva często spóźniała się jeszcze bardziej niż dziś.
I nikt jej nie szuka.
Nikt nie zauważył, że jej nie ma.
Że została porwana.
Porwana. Dociera do niej znaczenie tego słowa i wtedy robi jej się duszno. Wzdryga się na dźwięk jakiegoś metalicznego odgłosu.
– Halo! – woła.
Przez jedną z dolnych szpar po jej lewej stronie wbija się coś srebrzystego i ostrego. Przypomina czubek miecza. Stalowa głownia zagłębia się powoli i Tuva stara się odsunąć udo, ale nie ma jak, bo jest za ciasno. Czubek miecza dochodzi do uda i naciska na skórę. Wprawdzie nie jest tak ostry, na jaki wygląda, ale sprawia jej ból.
– Aua, co robisz! – krzyczy. – Przestań!
Głownia wciąż napiera, w końcu nacina skórę, na której pojawia się kropla krwi. Jej ruchy są badawcze, jakby osoba stojąca na zewnątrz coś testowała. Tuva znów krzyczy, ale prawie nie słyszy własnych słów. Raptem nacisk się zmniejsza, głownia cofa się o kilka centymetrów.
Odgłos uruchamiania silnika. Miecz zaczyna wibrować, potem znów sunie naprzód i tym razem nie zatrzymuje się po dojściu do jej nogi. Tuva wydaje krzyk, gdy ostrze wbija się w mięsień uda i wrzyna coraz głębiej w tkankę. Jej krzyki zagłuszają odgłos silnika. Ból jest potworny. Pod powiekami eksplodują kolory, palą zakończenia nerwowe. Świat znika, zostaje sam ból. Miecz dociera do kości, jego wibracje rozchodzą się przez szkielet po całym ciele. Tuva wymiotuje na siebie i zakrwawiony miecz. Głownia przechodzi po kości i czubek miecza w sposób niemal obsceniczny wychodzi przez skórę. Z dziury leje się, pulsując, krew i spływa po nodze, co tworzy kałużę. A miecz się nie zatrzymuje, przebija się przez jedno udo do drugiego. Tuva nie może się poruszyć.
– Proszę, przestańcie, proszę – błaga, płacząc. – Muszę odebrać dziecko. Już jestem spóźniona. On ma tylko mnie.
Gdy miecz przebija jej drugą nogę, Tuva jest przygotowana na ból. Jednak na coś takiego nie da się przygotować. Tuva wydaje z siebie ryk, wolałaby stracić przytomność, oszaleć, cokolwiek, byle już nie czuć nic więcej. Kilka sekund. Wieczność. Już nic nie widzi. Ostrze przebiło jej obie nogi i wychodzi przez szparę w przeciwnej ścianie skrzyni. Wreszcie przestaje wibrować.
Jednak silnik wciąż chodzi.
Coś kłuje ją od tyłu w bark i wtedy umiera ta część Tuvy, która jest jej rozumem. Wręcz fizycznie czuje załamanie fragmentu mózgu. Bo szpary są, rzecz jasna, również za jej plecami. Tuva usiłuje się pochylić, by uniknąć miecza, ale ten ruch sprawia, że palący ból w udach staje się jeszcze mocniejszy. Już jej tutaj nie ma. Znajduje się na porodówce, walczy o życie synka, jest w kawiarni, gdzie jakimś cudem dostała pracę, obłapia się z Danielem, jest z Martinem, który mówi, że ją kocha. Słyszy odgłos miażdżonej chrząstki i tkanki grzbietu, a myśli o tym, że Linus mówi na Mattiego tata.
Spogląda niżej i widzi, jak skóra pod obojczykiem rozciąga się, potem pęka i miecz wychodzi z przodu. Niczym sztuczka magiczna. Tuva jest asystentką sztukmistrza, zaraz dostanie brawa. Widziała w telewizji. Krew z jej piersi zabarwia koszulkę na czerwono, a miecz sunie do szpary w ścianie. Zapach żelaza jest obezwładniający.
Widzi przed sobą błękitne oczy Linusa.
Mamusiu, ty mnie też zostawisz?
Tuva chce coś powiedzieć piskliwym głosem wydobywającym się z jej krtani.
– Błagam. Bardzo się spieszę.
Na zewnątrz ktoś coś przesuwa. Jedna ze szpar na wysokości jej twarzy jest teraz zaciemniona. Trzeci miecz. Odległość od głowy Tuvy to kilkanaście centymetrów. Dwa miecze, które przebiły ją wcześniej, skutecznie ją unieruchomiły.
– Już nie – szepcze.
Miecz porusza się powoli, ale odległość jest zbyt mała. Tuva widzi błysk czubka, który jest już za blisko, by mogła skupić wzrok.
Synku. Przepraszam. Mamusia cię kocha.
Wzdryga się, kiedy czubek miecza ociera się o kącik między prawym okiem a nasadą nosa, by wbić się dalej, przecinając oko. Jakaś wilgoć spływa po policzku, Tuva jest ślepa na jedno oko. Ale to nie boli. Przynajmniej już nie boli.
Skąd ten zapach spalenizny? To jej ostatnia myśl.
A potem miecz wbija jej się w mózg.
MARZEC
VINCENT Z CAŁEJ SIŁY UDERZYŁ dłonią w stół. Widownia zareagowała głośnym westchnieniem. Vincent zmarszczył czoło, zrobił dramatyczną pauzę i patrząc na publiczność, podniósł rękę. Pod nią znajdowała się zgnieciona papierowa torebka. Rozległ się nerwowy śmiech, gdy jednym ruchem zmiótł papier na ziemię.
– Pod torebką numer pięć też nie – powiedział.
Zaciemnioną scenę rozświetlał tylko jeden reflektor. Światło padało na Vincenta, stół i stojącą obok kobietę, co podkreślało powagę finałowego numeru przedstawienia. Panowała absolutna cisza. Ostatni numer odbywał się nawet bez muzyki, żeby spotęgować napięcie. Na stole znajdowało się z początku pięć papierowych torebek, ponumerowanych i odwróconych do góry dnem. Dwie już rozgniótł dłonią.
– Zostały trzy – powiedział, spoglądając na kobietę. – Magdaleno, nie patrz na trzy torebki, bo wtedy mogę śledzić ruch twoich gałek ocznych. Ale pomyśl o tej, pod którą znajduje się wielki gwóźdź. Tylko ty wiesz, która to. Publiczność nie widziała, gdzie ją schowałaś, ja też nie. Trzy. Przypomnij sobie, jaki był ostry. Pomyśl o tym.
Kobieta pociła się obficie. Od gorącego światła reflektora, ale również dlatego, że denerwowała się tak samo jak widownia. A może jeszcze bardziej.
Vincent przyglądał jej się uważnie.
– Nie zareagowałaś na „trzy”, chociaż wypowiedziałem to słowo trzy razy – powiedział. – A zatem chyba nie tam.
Mocno uderzył dłonią w torebkę numer trzy, zanim publiczność zdążyła zareagować. Ktoś krzyknął, kiedy torebka huknęła.
Zostały dwie. Vincent miał pięćdziesiąt procent szans na poważny uraz dłoni. Sam nie rozumiał, po co wykonuje ten numer. Każdy, kto go wykonywał, prędzej czy później musiał się zranić. Przy dużej częstotliwości było to wręcz nie do uniknięcia. Jednak publiczność nie powinna widzieć, że iluzjonista się denerwuje. Trik polegał w dużej części na udawaniu, że panuje się nad sytuacją w większym stopniu niż w rzeczywistości.
– Zostały numer dwa i cztery – powiedział do asystentki. – Wyobraź sobie, że widzisz ten gwóźdź w całej jego dwudziestocentymetrowej długości.
Kobieta zamknęła oczy, zrobiła nieszczęśliwą minę i skinęła głową.
– Pamiętasz, jak błysnął, kiedy go postawiłaś na sztorc. Pod jedną z tych dwóch torebek. Pomyśl o tej, w którą nie chcemy, żebym uderzył.
– Ale ja już nie wiem, czy pamiętam, która to – jęknęła asystentka.
Vincent uniósł jedną brew. Atmosfera na widowni była tak gęsta, że można by ją kroić nożem. Dwie torebki. Vincent podniósł rękę, potrzymał ją nad jedną torebką. Przesunął nad drugą. Jedna oznaczała koniec przedstawienia przy owacji na stojąco. Druga – przebitą rękę i jazdę karetką do szpitala.
– Otwórz oczy – rozkazał.
Kobieta otworzyła je niechętnie i przez zmrużone powieki spojrzała na torebki. Vincent patrzył na nią. Podniósł rękę, żeby uderzyć w jedną z torebek, ale opuszczając ją, dostrzegł, jak asystentka w panice otworzyła szerzej oczy, i walnął w tę drugą. Kobieta krzyknęła głośno, gdy ręka uderzyła w stół. Vincent odczekał kilka sekund z pochyloną głową. Następnie triumfującym ruchem zmiótł na ziemię zgniecioną torebkę i podniósł wysoko tę, która została. Sterczący pod nią gwóźdź wyglądał jak oszczep i lśnił śmiertelnym blaskiem w świetle reflektora. Rozległ się ryk widowni, która zerwała się na nogi, w tym samym momencie zagrała muzyka. Vincent złożył na gwoździu podpis nieścieralnym flamastrem, włożył go do torebki i oddał asystentce, która z widocznym wyrazem ulgi na twarzy została sprowadzona ze sceny.
Vincent stanął na skraju i rozłożył ręce. Nie musiał udawać, że mu ulżyło.
Owacja była wręcz ogłuszająca. Przedstawienie w Gävle Teatern zakończyło się. Vincent złożył głęboki ukłon i utkwił spojrzenie w widowni. Ruchome oświetlenie podczas owacji było oślepiające, ale zachowywał się tak, jakby widział swoją publiczność. Polegało to na tym, żeby patrzeć prosto przed siebie i udawać nawiązanie kontaktu wzrokowego z jakąś osobą. Zaśmiał się, wiedząc, że czterysta piętnaście osób stoi teraz, wiwatując na cześć Vincenta Waldera, Mistrza Mentalisty.
– Dziękuję państwu! – zawołał, przekrzykując burzę oklasków.
Owacja i gwizdy jeszcze się nasiliły. Teatr był wypełniony do ostatniego miejsca. Udał się ten wieczór. Nawet bardzo. Dziś się nie pojawiła. Kobieta, źródło jego niepokoju. Kiedy nie przychodziła, z serca spadał mu jeszcze większy kamień, niż był gotów sam przyznać przed sobą.
Oparł się pokusie osłonięcia oczu dłonią, żeby zobaczyć owację publiczności. Ciężko na nią zapracował, a to był moment jego satysfakcji. Tylko dzięki niej i adrenalinie trzymał się jeszcze na nogach. 415 miejsc w teatrze. 41 plus 5 to 46, tyle miał lat. W każdym razie jeszcze przez kilka następnych tygodni.
Przestań.
Niewiele brakowało dzisiaj z tym cholernym gwoździem. Był to ostatni numer w jego dwugodzinnym przedstawieniu. Pot spływał mu po plecach i Vincent miał wrażenie, jakby gotował mu się mózg.
Chodziło nie tyle o to, żeby przewidzieć zachowanie widzów albo udawać, że umie czytać w ich myślach. Iluzja polegała na tym, by wyglądało, że przychodzi mu to z łatwością, podczas gdy mózg pracuje na najwyższych obrotach. Afisz w teatralnym foyer nazwał go „Mistrzem Mentalistą”, a Vincent żałował, że zgodził się na to określenie. Było takie… niewyrafinowane. Pospolite. Pozwalało mu jednak się za nim ukryć. Dzięki niemu mógł się wydawać wymyśloną postacią. A nie kimś, kto marzy o tym, żeby w swojej garderobie położyć się na wznak i przez dziesięć minut tylko oddychać. Teraz zaś, już po przedstawieniu, powinien odzyskać kontrolę nad własnymi myślami, żeby nie pomknęły w jakimś niepożądanym kierunku. Dziś potrzebował na to więcej czasu niż zwykle.
Kontrola. Osiem liter. Tyle, ile rzędów na balkonie widowni.
Przestań.
Vincent podniósł wzrok na pierwszy balkon. Sprawił, że czworo siedzących tam widzów zapomniało, jak się nazywają. 23 miejsca w każdym rzędzie. Razem 184.
Ktoś na balkonie gwizdnął na palcach.
Nabierz powietrza w płuca, nie brnij w tę myśl.
184 miejsca. Osiemnasty czwarty to również ostatnia data tego tournée, a 23 miejsca w każdym rzędzie, 8 rzędów, 2 plus 3 plus 8 równa się 13, co odpowiadało liczbie przedstawień, jakie mu pozostały do tej daty.
Przestańprzestańprzestań.
Przygryzł mocno język.
Vincent ukłonił się jeszcze raz. Zszedł ze sceny, ale zatrzymał się za aksamitną kotarą odgradzającą kulisy i policzył po cichu. Raz. Jeśli brawa potrwają do dziesięciu, wbiegnie na scenę po ostatnią porcję oklasków. Dwa. Z mroku wychynęła jakaś postać. Kobieta około trzydziestki. Trzy. Vincent poczuł, że robi mu się zimno. Czyli jednak przyszła. Cztery. Tym razem nie czekała z wejściem do końca przedstawienia. Pięć. Jak jej się udało dostać za scenę? Nikomu nie wolno było przebywać tam podczas występu. Już on pokaże temu, kto ją wpuścił. Prosił, żeby jej wypatrywali. Ale po to, by ją zatrzymać, a nie jej pomagać. Sześć. Teraz przynajmniej zobaczy, jak ta kobieta wygląda. Ciemne włosy związane w koński ogon. Ubrana w golf. Czarną kurtkę. Siedem. Oczy rozszerzyły się na ułamek milimetra, kiedy chciała coś powiedzieć. Vincent nie miał pojęcia, czy stanowi dla niego zagrożenie. Osiem. Dał jej znać, żeby milczała, i kciukiem wskazał na scenę, dając jej do zrozumienia, że jeszcze nie skończył. Może po ostatnim ukłonie udałoby się znaleźć inne wyjście ze sceny. Dziewięć. Postaraj się nie myśleć o niej. Głęboki wdech i uśmiech. Dziesięć. Znów wbiegł na rozświetloną scenę.
– Dziękuję, dziękuję, bardzo są państwo mili! – zawołał. – Domyślam się, że wolelibyście zostać tu jeszcze trochę, ale obawiam się, że upomina się o was rzeczywistość i pora się z nią zmierzyć. A gdyby jakiś fragment dzisiejszego wieczoru nie dawał spać, to proszę pamiętać: to tylko zabawa. – Zrobił pauzę. – Chyba.
Publiczność zaśmiała się głośno. Trochę nerwowo. Vincent nie powstrzymał uśmiechu. To zawsze działało. I chociaż nie miał na to ochoty, pospieszył do wyjścia ze sceny, nim publiczność wstała z miejsc. Nie najlepiej to wygląda, kiedy artysta stoi na scenie, a ludzie zaczynają już wychodzić. Jeśli w dodatku, jak dziś, muszą jeszcze odebrać palta z szatni, zawsze chcą ruszyć trochę wcześniej, żeby potem nie czekać w kolejce. Kobieta stała w kulisie, kiedy tam doszedł.
– Ona tu jest – powiedział cicho do mikrofonu. – Zawołajcie ochronę, ale już.
Liczył, że w reżyserce mikserzy nadal go słuchają, choćby przy ściszonym mikrofonie. Fani przychodzący po przedstawieniu byli w większości sympatyczni, ale wolał uniknąć jakichkolwiek niespodzianek. Zwłaszcza ze strony kobiety znanej już z tego, że wbiega na scenę zaraz po zakończeniu przedstawienia. Nie było to całkiem normalne zachowanie. Do tej pory udawało mu się jej unikać. Aż do dziś.
Nie myślał zbyt jasno. Potrzebował czasu, żeby po przedstawieniu zejść z obrotów i odzyskać normalną temperaturę w mózgu. Nie potrafił zanalizować odpowiednio sytuacji, pozostało tylko być wobec niej uprzejmym, liczyć na pojawienie się ochrony i zachować dystans.
Chcąc zyskać na czasie, wskazał palcem schodki prowadzące do garderoby. Kobieta ruszyła przodem. Schodki miały siedem stopni. Ojej. Vincent powtórzył zejście z ostatniego stopnia, żeby wyszła liczba parzysta. Kobieta najwyraźniej nic nie zauważyła.
Weszli oboje do pomieszczenia umeblowanego jak salon. Co z tą ochroną? Na stoliku przed kanapą stały cztery nieotwarte butelki wody Loka. Vincent zdjął marynarkę i rzucił na kanapę. Obrócił jedną butelkę w taki sposób, żeby wszystkie były zwrócone etykietami w tę samą stronę. Kobieta została w kurtce. Vincent starł charakteryzację nawilżaną chusteczką. Kobieta nieznacznie zmarszczyła nos. Dobrze. Wszystko, co jej obrzydza obecność tutaj, działa na jego korzyść. Miał nadzieję, że czuć od niego potem.
– Nie chciałbym być nieuprzejmy – odezwał się – ale w gruncie rzeczy nie wolno tutaj przebywać osobom postronnym.
Otworzył jedną butelkę i nalał wody do szklanki. Spojrzał podejrzliwie na bąbelki.
– Nie może pani zachowywać się w ten sposób – dodał. – W pomieszczeniach związanych ze sceną obowiązuje zakaz wstępu dla osób spoza produkcji i…
Przerwała mu, przedstawiając się.
– Mina. Mina Dabiri. Jestem z policji.
Następnie, zanim jeszcze podała mu rękę, szybko poprawiła jedną nieotwartą butelkę, która przekręciła się lekko, gdy Vincent brał swoją. Teraz wszystkie etykietki były znów zwrócone w jedną stronę. Vincent umilkł i uścisnął jej dłoń. Mistrz Mentalista nagle nie wiedział, co powiedzieć.
MINA PRZYGLĄDAŁA się mężczyźnie siedzącemu przy ciemnobrązowym stoliku naprzeciw niej. Vincent Walder. Musiała zaczekać, aż się przebierze ze scenicznego stroju, czyli eleganckiego dyskretnego ciemnoniebieskiego garnituru z czarną koszulą. Teraz był ubrany nieformalnie w biały T-shirt i czarne dżinsy. Nie włożył kurtki, chociaż był dopiero marzec, a Gävle wciąż tkwiło w kleszczach zimy.
Stwierdziła z pewnym zdziwieniem, że Vincent jej się podoba. Rzadko jej się to zdarzało. Złapała się na tym, że określiłaby go jako przystojnego. Cechowała go pewna surowość i nieco staroświecka elegancja, mimo tych dżinsów i trykotowej koszulki. Wcześniej, kiedy był w garniturze, widziała to jeszcze wyraźniej.
Mina wolałaby rozmawiać z nim w jakimś miejscu znajdującym się dalej od ludzi, nalegał jednak, że musi coś zjeść. Zmiana planu była nie po jej myśli, ale tym razem musiała pozwolić mu decydować. W końcu to ona przyjechała do niego. I dlatego musiała omówić delikatną sprawę służbową w Harrys krog, jednej z niewielu w Gävle knajp z kuchnią czynną po dwudziestej drugiej.
Vincent wydał jej się bardziej zmęczony po przedstawieniu, niż się spodziewała. Oby posiłek mu pomógł, bo był jej potrzebny w wysokiej formie intelektualnej. Ją samą rozpraszały odgłosy pochodzące od gości stojących nieopodal przy barze. Rozmawiali w dialekcie skańskim i mieli identyfikatory zawieszone na tasiemkach. Pewnie uczestnicy jakiejś konferencji w którymś z pobliskich hoteli. Przypominali raczej przerośniętych uczniów z kluczem na szyi.
W powietrzu unosił się zapach piwa i feromonów. Mina najchętniej założyłaby maseczkę na twarz, ale odepchnęła od siebie tę myśl i skupiła się na Vincencie. W policyjnych rejestrach nie znalazła żadnych informacji na jego temat, więc musiała szukać gdzie indziej. Z Wikipedii i innych wygooglowanych źródeł dowiedziała się, że za miesiąc skończy czterdzieści siedem lat, że nazwisko Walder było przybrane, a wykonywany zawód to „mentalista”.
Wynikało z nich, że mentalista to ktoś, kto dzięki znajomości psychologii, sile sugestii i tajemniczym sztuczkom stwarza iluzję, że posiada zdolności właściwe dla medium albo że czyta w myślach. Z jego dawnych wywiadów wywnioskowała również, że jest dobrze obeznany ze zwykłymi sztuczkami. Wprawdzie przyjechała tu dla jego znajomości natury ludzkiej, jednak wiedza dotycząca sztuczek magicznych mogła się również przydać, zważywszy na zdjęcia, które miała w swoim skoroszycie. Nie znalazła żadnych informacji, co robił wcześniej ani gdzie się urodził. Według Wikipedii był czynny zawodowo od piętnastu lat, ale dopiero od niedawna stał się szeroko znany po serii programów w prywatnej stacji TV4.
W jednym z nich przeprowadził psychologiczny eksperyment nagrany ukrytą kamerą. Wybrał na chybił trafił mężczyznę, którego poddawał ledwo dostrzegalnym sugestiom i hipnotycznym poleceniom, co odbywało się poza świadomością tego biedaka. W rezultacie pewnej nocy człowiek ten wymalował sprejem napis VINCENT WALDER na murach w dzielnicy przemysłowej. Sto razy. Zabrało mu to kilka godzin.
Miejscowi ochroniarze nie zostali uprzedzeni. Po zatrzymaniu spytali go, co wyprawia, a on nie wiedział, o czym mówią. Nie miał pojęcia, co robił w ciągu kilku ostatnich godzin, i był szczerze zdumiony widokiem plam farby na rękach i na ubraniu.
Mina nie widziała tego programu, ale pamiętała, że wszyscy o nim rozmawiali. Wybuchła nawet awantura, bo wiele osób zgłosiło do programu zastrzeżenia natury etycznej. Natomiast Vincent wyjaśnił, że chodziło mu o zwrócenie uwagi na niebezpieczeństwa wynikające z fanatyzmu. Chciał pokazać, że nawet najbardziej absurdalne pomysły mogą się zakorzenić w naszej podświadomości i kierować naszym postępowaniem, choć tego nie rozumiemy. Napis na murze miał być wyrazem jego uznania dla któregoś z filmów grupy Monty Pythona, a kiedy go spytano o jego treść, odparł, że wydała mu się najmniej kontrowersyjna. Poza tym, dodał, artysta zawsze podpisuje się pod swoimi dziełami. Cytat stał się na kilka miesięcy memem na Instagramie, ale w końcu sprawa ucichła.
Zapach frytury i mięsa z grilla dotarł do nozdrzy Miny na moment przed tym, jak kelner postawił przed Vincentem hamburgera. I miseczki z majonezem i keczupem. Wzdrygnęła się. Każdy mógłby w drodze z kuchni zrobić coś z tymi miseczkami. Okropnie niehigieniczne. Odruchowo sięgnęła do kieszeni po nową butelkę alkożelu, wycisnęła trochę na rękę i wtarła w dłonie.
– Po przedstawieniu potrzebuję węglowodanów – powiedział przepraszająco mentalista. – Inaczej nie potrafię myśleć jasno.
Wziął z talerza frytkę, umoczył w majonezie i włożył do ust. Gdyby umoczył tę samą frytkę jeszcze raz, chyba musiałaby wykreślić go z tej części ludzkości, z którą byłaby gotowa się zadawać. Na szczęście tego nie zrobił. Czyli jest nadzieja.
– I bardzo przepraszam za moje poprzednie zachowanie – dodał. – Wziąłem panią za kogoś innego. Mieliśmy problemy z pewną… nazbyt entuzjastyczną… fanką. Myślałem, że to ona. Nie chciałem być nieuprzejmy.
Mina zbyła to machnięciem ręki. Kelner postawił piwo przed Vincentem, a przed nią colę zero. Wyjęła z kieszeni jednorazową słomkę, ściągnęła z niej papierek i włożyła ją do szklanki. Vincent uniósł jedną brew, ale się nie odezwał.
Mina odczekała, aż kelner odejdzie.
– Ktoś mi podpowiedział, żebym z panem porozmawiała – powiedziała ściszonym głosem. – Domyślam się, że wie pan dużo na temat ludzkiej psychiki. I sporo o sztuczkach magicznych. A nam jest potrzebny ktoś znający się na jednym i drugim.
Vincent kiwnął głową i wypił łyk piwa.
– We wczesnej młodości zajmowałem się rozmaitymi trikami – odparł. – Jednak w wieku dwudziestu lat zrozumiałem, że karciane sztuczki to może nie najlepszy sposób na podryw. Więc skończyłem z tym.
– I pomogło? – spytała.
– Niech pani sama oceni. Miesiąc później poznałem moją pierwszą żonę. Od tamtej pory interesuję się tym tylko hobbystycznie. Ale dlaczego interesuje to policję? – Zanim zdążyła odpowiedzieć, Vincent spojrzał na zegarek. – Ojej, bardzo przepraszam – powiedział – à propos żony. Zdaje się, że jest za piętnaście. Muszę zadzwonić do domu. Zawsze rozmawiamy ze sobą o tej porze. Zajmie to tylko minutkę.
Mina zaczęła się niecierpliwić, wolałaby przejść do rzeczy. I tak się na niego naczekała. Koledzy zwykle mówili jej, że jest zbyt natarczywa, a powinna być przyjemniejsza, jeśli chce, żeby ludzie byli do niej przychylnie nastawieni. Miała co do tego wątpliwości. Była policjantką od prawie dziesięciu lat i nie przypominała sobie, żeby pomyślne zakończenie dochodzenia zależało od jej przyjaznego bądź nieprzyjaznego podejścia. Ale niech będzie.
– Nie ma problemu – odparła, poprawiając się dyskretnie na twardym krześle.
Wpatrzyła się w swoją colę i wyłączyła się, żeby nie słuchać rozmowy Vincenta z żoną. Zamiast tego przywołała w pamięci skrzynię znalezioną niespełna tydzień temu. Ozdobioną błyszczącymi znaczkami i wyglądającą, jakby miała być elementem iluzjonistycznego przedstawienia w Las Vegas. Wyobraziła sobie, jak asystentka cała w cekinach – bo w takich numerach poniżane są zawsze kobiety – wchodzi do skrzyni, a potem iluzjonista – oczywiście mężczyzna – wtyka miecze do szpar w skrzyni, podczas gdy publiczność wydaje z siebie jęki przerażenia. Wygooglowała to. Złowrogi wobec kobiet numer iluzjonistyczny nosi nazwę The sword box, również Sword cabinet, Sword casket albo Sword basket. Zachwyt ma wiele imion. A pierwotnie to nie była nawet skrzynia, tylko kosz. Z dzieckiem w środku. Koszmar. Najwyraźniej jednak numer ten należał do klasyki. Dzieci i kobiety. Zawsze jako ofiary.
Jednak powodem, dla którego w ten mroźny wieczór tkwiła w knajpie w Gävle, czekając na Vincenta Waldera, nie było znalezienie przez policję amatorskiego rekwizytu do sztuczek scenicznych. Tym powodem było znajdujące się w środku ciało. Tożsamości denatki wciąż nie udało się ustalić. Mina przyjechała do Waldera, ponieważ dochodzenie utknęło. Nic im nie dało sprawdzanie wszelkich możliwych tropów zwyczajnymi metodami. W końcu wraz ze swoją szefową Julią doszła do wniosku, że jeśli mają rozwiązać tę sprawę, pozostają tylko metody niezwyczajne.
Pociągnęła łyk przez słomkę i utkwiła spojrzenie w towarzystwie przy barze, bo wszystko było lepsze od obrazów cisnących się jej pod powieki. Wolała ich sobie nie przypominać. Jednak były równie wyraźne jak za pierwszym razem. Mina nieczęsto bywała aż tak nieprzyjemnie poruszona, ale ten przypadek był zupełnie wyjątkowy. Z dwóch ścian skrzyni wystawały rękojeści mieczy, a z przeciwległych czubki ostrzy. W środku na ostrzach zawisła młoda kobieta, wyglądała jak wynaturzona marionetka. Mina zacisnęła powieki. Za późno. Zawsze za późno.
Tożsamości kobiety nie zdołano ustalić i nie było żadnego podejrzanego. Skrzynia z ciałem została przesłana do Mildy Hjort w zakładzie medycyny sądowej, ale Mina nie przypuszczała, żeby udało się znaleźć tam coś istotnego. Klucz do tej zbrodni to sposób działania sprawcy, była o tym głęboko przekonana.
Zdała sobie sprawę, że Vincent jej się przygląda. Widocznie skończył rozmowę z żoną. Mina chrząknęła i odsunęła od siebie obraz pod powiekami.
– Przepraszam, musiałem porozmawiać – odezwał się. – Teraz jestem już do dyspozycji. Po tym, jak pani mówi, domyślam się, że nie jest pani stąd. Pracuje pani w Sztokholmie. A jednak znajduje się pani teraz w Gävle. W późny czwartkowy wieczór. Żeby rozmawiać z mentalistą o sztuczkach magicznych i ludzkiej psychice. Mówiła pani, że ktoś pani to podpowiedział? Bardzo jestem ciekaw, o co chodzi.
Wychylił się do niej, okazując zainteresowanie. Mina postanowiła zwlekać jeszcze przez moment, żeby wciągnąć go jeszcze mocniej.
– Widziałam, że kończąc przedstawienie, powtórzył pan historię z podpisem – powiedziała, starając się przywołać jak najsympatyczniejszy uśmiech. – Artysta nadal podpisuje się zawsze pod swoim dziełem.
Przez moment wydawał się zdezorientowany, ale potem się roześmiał.
– Chodzi pani o gwóźdź? Wiem, to już oklepane. Ale co tu mówić? Od czasu tamtego programu telewizyjnego ludzie oczekują, że będę składał podpis. Nie chcę sprawić im zawodu. W końcu zapłacili za bilet i poświęcili mi swój czas.
Rozluźnił się, co było widać po opuszczonych barkach. O ile przedtem trzymał gardę, teraz ją opuścił. Na jakiś czas.
– Ma pan rację, że nie byłoby mnie tutaj, gdyby nie chodziło o coś ważnego. Mamy do czynienia z przypadkiem, którego nie rozumiem. Do tej pory udało nam się utrzymać go w tajemnicy przed mediami, ale przypuszczalnie jest tylko kwestią czasu, zanim będzie pan o tym mógł przeczytać w gazetach.
Vincent odkroił kawałek hamburgera. Ucieszyło ją, że użył do jedzenia widelca i noża, bo gdyby wziął zatłuszczonego burgera do ręki, musiałaby wyjść.
– Przepraszam – odezwał się, machając widelcem z nabitym kawałkiem mięsa – ale co to ma ze mną wspólnego?
Zamiast odpowiedzieć, Mina wyciągnęła ze skoroszytu beżową kopertę i wyjęła zdjęcia. Poszukała takiego, które nie przedstawiało poszarpanego ciała, a tylko skrzynię, gdzie się znajdowało. Położyła je na wierzchu i spięła spinaczem z pozostałymi. Naprawdę nie musiał ich oglądać.
– Wie pan, co to jest? – spytała, pokazując na zdjęcie.
Jego ręka z widelcem zatrzymała się centymetr przed otwartymi ustami.
– Sword casket – odparł. – Zwany również Sword box. Ale co… jak… nie rozumiem.
Kawałek hamburgera trafił w końcu do ust.
– Ja też nie – przyznała. – A właściwie nie rozumiem sprawcy. I pomyślałam, że może pan zrozumie. Z uwagi… Właśnie, na swoje umiejętności. Więc chciałabym prosić o pomoc. Powiedzmy w ten sposób: skrzynia nie była pusta. I trzeba było sporo czasu, żeby ją zdjąć z tych mieczy.
Vincent przestał przeżuwać i wyraźnie zbladł.
– Nic nam nie wiadomo na temat ofiary – ciągnęła Mina. – Natomiast co do sprawcy, to wydaje mi się, że jedynym sposobem dotarcia do niego byłoby ustalenie, jak ta osoba: on bądź ona, funkcjonuje psychicznie. Chciałabym móc powiedzieć, że trupy bez kończyn należą do rzadkości, ale tak nie jest. Niestety. Ale w skrzyni z nożami? To coś nowego. Komu mogło przyjść do głowy coś takiego? I dlaczego? Tu dochodzimy do pana. Widziałam pana przedstawienie. Wie pan lepiej od kogokolwiek, jak ludzie myślą. A więc proszę mi pomóc zrozumieć, kim jest sprawca.
Vincent odchylił się na krześle i zmarszczył brwi.
– Chyba macie od tego własnych psychologów? – odparł. – Jak ja mógłbym dodać coś, czego oni nie wiedzą? Profilowanie kryminalne to nie jest dziedzina, którą bym się zajmował na co dzień.
Umoczył kilka frytek w majonezie i zjadł.
– Jak już mówiłam, zna się pan zarówno na ludzkiej psychice, jak i na sztuczkach magicznych. A nasz psycholog nie. Poza tym…
Rozejrzała się i ściszyła głos.
– Zresztą z ostatniego profilu, jaki sporządził, wynikało, że sprawca zbrodni jest „mężczyzną w średnim wieku, Grekiem, wywodzącym się z elity towarzyskiej”. W rzeczywistości była to młoda Szwedka, pracownica magazynu.
Vincent zdążył zakryć usta serwetką, żeby ze śmiechu nie wypluć frytek.
– A jednak wygląda to na dość nietypowe postępowanie – zauważył. – O ile wiem, policja nie patrzy łaskawym okiem na to, że do jej pracy wtrącają się cywile. A ja nie mam żadnego przygotowania do profilowania. Sporo się nauczyłem o funkcjonowaniu ludzkiego umysłu, ale moje wnioski opieram na zupełnie podstawowej wiedzy psychologicznej, własnych obserwacjach i statystycznym prawdopodobieństwie.
– A co według pana robi profiler?
– Ale ja się zajmuję rozrywką. Gdybym się pomylił podczas przedstawienia, to nikomu innemu nie stanie się krzywda.
– Poza panem – wtrąciła. – W swoje umiejętności czytania w cudzej głowie wierzy pan na tyle, by zaryzykować przebicie własnej ręki gwoździem.
Uśmiechnął się lekko.
– Czego właściwie nie powinienem robić – odparł. – A więc dobrze. Chociaż nie bardzo rozumiem, na czym miałaby polegać moja rola ani dlaczego przychodzicie z tym do mnie.
– My… – zawahała się. – Status naszego zespołu dochodzeniowego w policji jest dość specyficzny, a chodzi o to, że znajdujemy się poza zwyczajowym schematem organizacyjnym.
– Dlaczego?
– Cóż, nasza szefowa Julia jest córką komendanta głównego i…
– Nepotyzm? – Vincent z rozbawieniem uniósł brew.
Wściekła się i zauważyła, że to dostrzegł.
– A skąd! Julia jest nadzwyczaj kompetentna, ma naturalne zdolności przywódcze i nie zdziwię się, jeśli w przyszłości zostanie komendantem policji. Jednak podobnie jak my wszyscy jest sfrustrowana sztywną i niesprawną organizacją policji. Przekonała kierownictwo do tego, żeby powołać bardziej… niezależny zespół, którym kieruje i w którym działa, ale nastąpiło to raczej mimo tego, że jest córką komendanta głównego.
– Zespół złożony z najlepszych spośród najlepszych?
– Nie – odparła sucho. – To byłaby przesada. Beggars can’t be choosers1.
– Specjalny zespół bez specjalnych kompetencji? – stwierdził tonem zdziwienia.
Rozumiała go, chociaż nie bardzo wiedziała, jak to wyjaśnić. Jednak podjęła próbę.
– Każdy z nas posiada jakiś szczególny talent. Ale ludzie są ludźmi i mogą być tysiące powodów, że jednostka policji wypożycza kogoś spośród swoich pracowników.
– A panią dlaczego wypożyczyli? – spytał, uśmiechając się kącikiem ust.
– Naprawdę nie wiem. Znam swoje zalety jako policjantki. Jestem uparta, doświadczona i nie boję się wyjść poza schemat.
– Ale? – odezwał się, sięgając po następną frytkę.
– Ale kolegom w mojej dotychczasowej grupie chyba było trudno się ze mną dogadać. Nie wiem dlaczego. Ja nie miałam z nimi problemów. Nie mam problemów z innymi. To oni mają problem ze mną.
Odchrząknęła i ciągnęła dalej.
– Tak czy inaczej, moja szefowa zgodziła się, żebyśmy zatrudnili do tej sprawy konsultanta z zewnątrz. Zapłata jest skromna, ale wziąłby pan udział w czymś ważnym, co robi różnicę.
– W przeciwieństwie do występów na scenie, tak? – odparł, odsuwając w jej stronę plik zdjęć. – Chyba myli pani serial telewizyjny z rzeczywistością. Przykro mi, że niepotrzebnie pani przyjechała. Proszę zrozumieć: zajmuję się rozrywką. Zabawiam ludzi. „Mistrz Mentalista” to tylko rola, nic poza tym. To, co wykonuję na scenie, zostaje tam. Nie dzieje się naprawdę. Może się wydawać, że mam jakieś wyjątkowe czy specjalne zdolności, jednak prawda jest taka, że każdy może się tego nauczyć. Mówi pani o sporządzaniu profilu psychologicznego. W dodatku mordercy. Nie wiem nic na temat morderców. A są tacy, dla których ta wiedza jest zawodem. Osoby, które… jak pani to ujęła? Robią różnicę.
Nie patrzył jej w oczy. Nie tego się spodziewała. Przypuszczała, że wykręci się brakiem czasu albo ważniejszymi sprawami. Przygotowała się, że będzie musiała apelować do jego ego. Nie przypuszczała, że będzie kłamał.
– Rozumiem – powiedziała, podnosząc się.
Pora na nową strategię.
– W takim razie pomyliłam się. Na scenie wydaje się pan bardzo przekonujący. Przepraszam. To był strzał w ciemno. Tylko zapłacę rachunek i możemy zostawić ten temat. Chyba zostawiłam rachunek w barze koło tych ludzi ze Skanii.
– Z Helsingborga – odparł zmęczonym tonem i znów zaczął dłubać w hamburgerze. – Są z Helsingborga. Przyjechali na konferencję na temat ochrony przeciwporażeniowej. Mają to napisane na swoich identyfikatorach. Na pani miejscu bym im nie przeszkadzał, ta wysoka kobieta odwrócona do nas tyłem zaczęła właśnie rozmawiać z facetem, to jej pierwsza rozmowa dzisiaj, kiedy nie musi się garbić i pomniejszać, żeby gość odważył się zostać. Tylko szkoda, że ten akurat jest żonaty. Nie rozumiem, dlaczego faceci myślą, że jak tylko zdejmą obrączkę, to mogą udawać singla. Przecież już z daleka widać, że są żonaci. Tamtych dwoje woli, żeby im nie przeszkadzać, a jej jest to wyraźnie potrzebne.
Mina postarała się ukryć uśmiech. Vincent wydawał się nieświadom tego, co powiedział.
– Nie musi pani płacić za rachunek – dodał. – Ja już zapłaciłem.
– Ile stopni prowadzi ze sceny do garderoby w Gävle Teater?
Vincent podniósł wzrok, był zaskoczony.
– Osiem – odparł. – A dlaczego pani pyta?
– Siedem. Chyba że zrobi się dodatkowy krok, żeby wypadła parzysta liczba.
Vincent otworzył usta. Udało jej się przykuć jego uwagę. Nie był przyzwyczajony do tego, że ktoś zauważa jego dziwactwa.
– A więc – powiedziała, podsuwając mu znów zdjęcia. – Ma pan jakiś pomysł?
– Niech będzie – odparł. – Wygrała pani. Na razie.
Górne zdjęcie nieco się obsunęło, odsłaniając to pod spodem. Nie zdążyła go powstrzymać, kiedy je wysunął.
– O cholera! – skrzywił się.
– Właśnie. Słuszna reakcja.
Zmrużył oczy, jakby się chciał stopniowo przyzwyczaić do patrzenia na ten koszmar.
– Co to jest? – spytał, wskazując na umieszczony obok ciała przedmiot w plastikowej torebce.
– Zegarek ofiary. Cyferblat został rozbity ze wskazówkami na trzeciej, wydaje się to zgadzać z chwilą zgonu. Trzecia po południu.
– Nie chodzi o zegarek. Chodzi o to.
Wskazał na kreski na udzie martwej kobiety, znajdowały się zaraz pod miejscem przebicia przez miecz. Dwie dłuższe połączone trzema krótszymi w równej odległości. Minie przypominały drabinkę.
– Nacięcia – wyjaśniła. – Dokonane nożem albo czymś podobnym. Zapewne po to, by sterroryzować ofiarę. Taki przedsmak tego, co nastąpi.
– Wykonano je bardzo starannie – zauważył – i całkiem inaczej niż brutalne przebicia ciała. Nie sądzę, żeby to była jakaś tortura. Myślę, że „drabinka” to symbol.
– Czego?
– Drabina występuje w wielu religiach, w Biblii jest Jakubowa drabina prowadząca do nieba. Freud twierdził, że drabina ma coś wspólnego z samym aktem seksualnym. Proszę nie pytać dlaczego. Jednak myślę, że to jest jeszcze prostsze.
Obrócił zdjęcie o dziewięćdziesiąt stopni i wskazał na rzekomą drabinkę, teraz w pozycji leżącej.
Mina zdała sobie sprawę, że nie jest to już drabinka.
Tylko rzymska cyfra trzy.
Chwilę milczeli. Gwar z baru zagłuszył jej myśli.
– Właściwie to nie chciałbym pytać, ale… – odezwał się po chwili.
Skinęła głową.
– Wiem, o co panu chodzi. Jeśli to trójka, to gdzie w takim razie jest jedynka i dwójka?