Szóste śledztwo Cormorana Strike’a i Robin Ellacott. Robert Galbraith, literackie alter ego J.K. Rowling, tym razem stawia przed bohaterami bestsellerowej kryminalnej serii wyjątkowo trudne zadanie.


W agencji detektywistycznej Cormorana Strike’a i Robin Ellacott zjawia się roztrzęsiona młoda kobieta i błaga o rozmowę.

To Edie Ledwell, współtwórczyni popularnej kreskówki „Serce jak smoła”. Od lat prześladuje ją w Internecie osoba posługująca się nickiem Anomia. Zdesperowana Edie prosi o ustalenie jej prawdziwej tożsamości, jednak Robin z kilku powodów odmawia przyjęcia sprawy.

Jakiś czas później na cmentarzu Highgate, gdzie rozgrywa się akcja kreskówki, zostaje popełniona wstrząsająca zbrodnia. Poruszeni nią Robin i Cormoran przyjmują zlecenie schwytania mordercy.

Para detektywów musi zmierzyć się z wirtualną rzeczywistością i wniknąć w skomplikowaną sieć nicków, sprzecznych interesów i nabrzmiałych konfliktów.

Jednocześnie zarówno Robin, jak i Cormoran nieudolnie próbują poukładać swoje życie osobiste.

Robert Galbraith (J. K. Rowling)
Serce jak smoła
Przekład: Anna Gralak
Seria: Cormoran Strike tom 6
Wydawnictwo Dolnośląskie
Premiera: 26 października 2022
 
 


PRO­LOG

Rany ser­ca często są śmier­tel­ne,
acz­kol­wiek nie­ko­niecz­nie.

Hen­ry Gray,
czło­nek To­wa­rzy­stwa Kró­lew­skie­go
Gray’s Ana­to­my

1

Dla­cze­go tak na mnie spoj­rza­łeś,
Dla­cze­go od­dech wstrzy­ma­łeś?
Od­tąd po wie­ki wie­ków, co­kol­wiek by się dzia­ło,
Ni­g­dy nie będzie tak, jak­by to się nie sta­ło.

Mary Eli­za­beth Co­le­rid­ge
A Mo­ment

 
Ze wszyst­kich par sie­dzących w ten czwart­ko­wy wie­czór w ba­rze Ri­vo­li w Rit­zu para, któ­ra ba­wi­ła się naj­le­piej, w rze­czy­wi­sto­ści wca­le nie była parą.
Cor­mo­ran Stri­ke i Ro­bin El­la­cott, pry­wat­ni de­tek­ty­wi i za­ra­zem wspól­ni­cy uwa­ża­jący się za naj­lep­szych przy­ja­ciół, świ­ęto­wa­li trzy­dzie­ste uro­dzi­ny Ro­bin. Tuż po przy­by­ciu do baru, któ­ry przy­po­mi­nał szka­tu­łkę na bi­żu­te­rię w sty­lu art déco, ze ścia­na­mi z ciem­ne­go drew­na i zło­ta do­pe­łnio­ny­mi ma­to­wym szkłem La­li­que, oby­dwo­je byli nie­co skrępo­wa­ni, po­nie­waż ka­żde z nich mia­ło świa­do­mo­ść, że w ich bli­sko pi­ęcio­let­niej zna­jo­mo­ści to wy­jście jest czy­mś szcze­gól­nym. Pierw­szy raz po­sta­no­wi­li spędzić wie­czór w swo­im to­wa­rzy­stwie poza pra­cą, bez in­nych przy­ja­ciół czy ko­le­gów z agen­cji oraz bez pre­tek­stu w po­sta­ci ob­ra­żeń od­nie­sio­nych przez jed­no z nich (kil­ka ty­go­dni wcze­śniej Stri­ke nie­chcący za­fun­do­wał Ro­bin dwa lima i w ra­mach re­kom­pen­sa­ty po­sta­wił jej cur­ry na wy­nos).
Jesz­cze bar­dziej nie­zwy­kłe było to, że oby­dwo­je się wy­spa­li i mo­gli się za­pre­zen­to­wać w naj­lep­szym wy­da­niu. Ro­bin mia­ła ob­ci­słą nie­bie­ską su­kien­kę, ja­sno­ru­de wło­sy świe­żo umy­te i roz­pusz­czo­ne. Stri­ke za­uwa­żył pe­łne uzna­nia spoj­rze­nia męskiej części klien­te­li, któ­re przy­ci­ąga­ła jego wspól­nicz­ka. Po­chwa­lił już opal le­żący w za­głębie­niu u pod­sta­wy jej szyi – pre­zent od ro­dzi­ców na trzy­dzie­ste uro­dzi­ny. Ma­le­ńkie bry­lan­ci­ki wo­kół ka­mie­nia two­rzy­ły w zło­tym świe­tle baru po­ły­skli­wą au­re­olę i ile­kroć Ro­bin się po­ru­sza­ła, w opa­lo­wych głębi­nach mi­go­ta­ły iskier­ki szka­rłat­ne­go ognia.
Stri­ke miał na so­bie swój ulu­bio­ny wło­ski gar­ni­tur, a do nie­go bia­łą ko­szu­lę i ciem­ny kra­wat. Gdy zgo­lił za­pusz­czo­ną nie­daw­no bro­dę, wzro­sło jego po­do­bie­ństwo do Beetho­ve­na ze zła­ma­nym no­sem i lek­ką nad­wa­gą, lecz cie­pły uśmiech kel­ner­ki po­da­jącej mu pierw­szą szkla­necz­kę old fa­shio­ned przy­po­mniał Ro­bin o tym, co po­wie­dzia­ła kie­dyś o de­tek­ty­wie Sa­rah Sha­dlock, nowa żona jej by­łe­go męża: „Na swój dziw­ny spo­sób jest atrak­cyj­ny, praw­da? Tro­chę po­tur­bo­wa­ny, ale mnie ta­kie rze­czy ni­g­dy nie prze­szka­dza­ły”.
Ależ z niej była kłam­czu­cha: Sa­rah lu­bi­ła gład­kich przy­stoj­nia­ków, cze­go do­wo­dzi­ło jej nie­ustan­ne i osta­tecz­nie zwie­ńczo­ne suk­ce­sem po­lo­wa­nie na Mat­thew.
Sie­dząc na­prze­ciw sie­bie na krze­słach z obi­ciem w pan­ter­kę przy sto­li­ku dla dwoj­ga, Stri­ke i Ro­bin po­cząt­ko­wo przy­kry­li swo­je lek­kie za­kło­po­ta­nie roz­mo­wą o pra­cy. Dys­ku­sja o spra­wach pro­wa­dzo­nych ak­tu­al­nie przez agen­cję de­tek­ty­wi­stycz­ną uła­twi­ła im do­tar­cie do ko­ńca pierw­szej ko­lej­ki, a po­tem ich co­raz gło­śniej­szy śmiech za­czął przy­ci­ągać spoj­rze­nia za­rów­no bar­ma­nów, jak i klien­tów baru. Wkrót­ce oczy Ro­bin błysz­cza­ły, a jej twarz lek­ko się za­ru­mie­ni­ła. Ta­kże Stri­ke, znacz­nie po­staw­niej­szy niż jego part­ner­ka i po­tra­fi­ący spo­ro wy­pić, przy­jął wy­star­cza­jąco dużo bur­bo­na, by po­czuć przy­jem­ną lek­ko­ść i od­pręże­nie.
Przy dru­giej ko­lej­ce roz­mo­wa ze­szła na bar­dziej oso­bi­ste te­ma­ty. Stri­ke, będący nie­ślub­nym sy­nem sław­ne­go rock­ma­na, z któ­rym spo­tkał się tyl­ko dwa razy, po­wie­dział Ro­bin, że Pru­den­ce, jed­na z jego przy­rod­nich sióstr, chce się z nim zo­ba­czyć.
– Któ­ra to? – spy­ta­ła Ro­bin. Wie­dzia­ła, że oj­ciec Stri­ke’a był trzy­krot­nie żo­na­ty oraz że jej wspól­nik jest owo­cem jed­no­ra­zo­wej przy­go­dy z ko­bie­tą, któ­rą pra­sa opi­sy­wa­ła naj­częściej jako su­per­gro­upie, lecz mia­ła mgli­ste po­jęcie o resz­cie tego drze­wa ge­ne­alo­gicz­ne­go.
– To dru­gie dziec­ko z nie­pra­we­go łoża – wy­ja­śnił Stri­ke. – Jest o kil­ka lat młod­sza ode mnie. Jej mat­ką była Lind­sey Fan­th­ro­pe. Ko­ja­rzysz? Taka wie­lo­ra­so­wa ak­tor­ka. Gra­ła wszędzie. W EastEn­ders, w The Bill…
– Spo­tkasz się z tą Pru­den­ce?
– Nie wiem – przy­znał Stri­ke. – Praw­dę mó­wi­ąc, mam po­czu­cie, że na ra­zie nie po­trze­bu­ję ko­lej­nych krew­nych. Poza tym ona jest psy­cho­te­ra­peut­ką.
– Ja­kie­go ro­dza­ju?
– Jun­gist­ką.
Jego mina, w któ­rej mie­sza­ła się nie­uf­no­ść z od­ra­zą, roz­ba­wi­ła Ro­bin.
– Co złe­go jest w by­ciu jun­gist­ką?
– Bo ja wiem… Miło się z nią ese­me­su­je, ale…
Szu­ka­jąc od­po­wied­nich słów, Stri­ke za­trzy­mał spoj­rze­nie na pa­ne­lu z brązu wi­szącym na ścia­nie za gło­wą Ro­bin, uka­zu­jącym nagą Ledę za­pład­nia­ną przez Zeu­sa pod po­sta­cią ła­będzia.
– …w ka­żdym ra­zie na­pi­sa­ła, że jej też nie było ła­two mieć ta­kie­go ojca. Ale kie­dy się do­wie­dzia­łem, jak za­ra­bia na ży­cie… – Za­mil­kł i upił tro­chę bur­bo­na.
– Po­my­śla­łeś, że nie jest z tobą szcze­ra?
– Aż tak to nie… – Wes­tchnął. – Wy­star­cza­jąco dużo nie­wy­da­rzo­nych psy­cho­lo­gów mó­wi­ło mi, dla­cze­go żyję tak jak żyję i szu­ka­ło przy­czyn w mo­jej ro­dzi­nie. Tak zwa­nej ro­dzi­nie. Pru­den­ce na­pi­sa­ła w jed­nym z ese­me­sów, że wy­ba­cze­nie Ro­ke­by’emu po­dzia­ła­ło na nią „uzdra­wia­jąco”… Wa­lić to – po­wie­dział na­gle. – To two­je uro­dzi­ny, po­roz­ma­wiaj­my o two­jej ro­dzi­nie. Czym zaj­mu­je się twój tata? Ni­g­dy mi nie mó­wi­łaś.
– Na­praw­dę? – zdzi­wi­ła się lek­ko. – Jest pro­fe­so­rem me­dy­cy­ny owiec spe­cja­li­zu­jącym się w ich pro­duk­cji i re­pro­duk­cji.
Stri­ke za­krztu­sił się bur­bo­nem.
– Co w tym śmiesz­ne­go? – spy­ta­ła Ro­bin, uno­sząc brwi.
– Wy­bacz – po­wie­dział Stri­ke, ka­sła­jąc i śmie­jąc się jed­no­cze­śnie. – Po pro­stu się tego nie spo­dzie­wa­łem.
– Je­śli chcesz wie­dzieć, jest w tej dzie­dzi­nie wiel­kim au­to­ry­te­tem – od­pa­rła Ro­bin z uda­wa­ną ura­zą.
– Pro­fe­sor me­dy­cy­ny owiec… Jak to da­lej szło?
– Spe­cja­li­zu­jący się w ich pro­duk­cji i re­pro… Dla­cze­go tak cię to śmie­szy? – spy­ta­ła Ro­bin, gdy Stri­ke zno­wu za­re­cho­tał.
– Nie wiem, może to ta „pro­duk­cja” i „re­pro­duk­cja” – po­wie­dział. – A oprócz nich owce.
– Ma przed na­zwi­skiem czter­dzie­ści sze­ść li­ter. Po­li­czy­łam, kie­dy by­łam mała.
– Bar­dzo im­po­nu­jące – po­wie­dział Stri­ke, upi­ja­jąc ko­lej­ny łyk bur­bo­na i sta­ra­jąc się wy­glądać po­wa­żnie. – No więc kie­dy za­czął się in­te­re­so­wać owca­mi? Miał tak od uro­dze­nia czy może ja­kaś kon­kret­na owca wpa­dła mu w oko, gdy…
– On ich nie dyma, Stri­ke.
Nowa sal­wa śmie­chu de­tek­ty­wa spra­wi­ła, że wie­le osób od­wró­ci­ło gło­wy w ich kie­run­ku.
– Jego star­szy brat do­stał ro­dzin­ne go­spo­dar­stwo, więc tata za­czął stu­dio­wać we­te­ry­na­rię w Dur­ham i zro­bił spe­cja­li­za­cję… Prze­stań się śmiać, do cho­le­ry! Poza tym re­da­gu­je cza­so­pi­smo bra­nżo­we.
– Pro­szę, po­wiedz, że jest o owcach.
– Zga­dza się. „Ho­dow­la Owiec” – po­wie­dzia­ła Ro­bin. – I za­nim spy­tasz – nie, nie wy­da­ją do­dat­ku ilu­stro­wa­ne­go pod ty­tu­łem „Owce Na­szych Czy­tel­ni­ków”.
Tym ra­zem sal­wę śmie­chu Stri­ke’a usły­szał cały bar.
– Nie tak gło­śno. – Ro­bin się uśmie­cha­ła, ale jed­no­cze­śnie mia­ła świa­do­mo­ść, ile osób im się przy­gląda. – Prze­cież nie chce­my, żeby za­ka­za­li nam wstępu do dru­gie­go baru w Lon­dy­nie.
– Chy­ba nie za­ka­za­li nam wstępu do Ame­ri­can Bar?
Stri­ke nie­zbyt do­brze pa­mi­ętał na­stęp­stwa swo­jej pró­by wal­ni­ęcia po­dej­rza­ne­go pi­ęścią w ho­te­lu Staf­ford. Mgli­sto­ść wspo­mnień nie była jed­nak spo­wo­do­wa­na nad­mia­rem al­ko­ho­lu, lecz tym, że sku­piał się wte­dy wy­łącz­nie na wła­snej wście­kło­ści.
– Może nie po­wie­dzie­li tego wprost, ale spró­buj tam kie­dyś pó­jść, a zo­ba­czysz, jak cię po­wi­ta­ją – od­rze­kła Ro­bin, wy­ła­wia­jąc jed­ną z ostat­nich oli­wek z na­czy­nek, któ­re po­da­no im ra­zem z pierw­szą ko­lej­ką. Stri­ke już zdążył zje­ść czip­sy.
– Oj­ciec Char­lot­te ho­do­wał owce – po­wie­dział Stri­ke i Ro­bin po­czu­ła lek­ki dresz­czyk za­cie­ka­wie­nia, któ­re­go do­świad­cza­ła za ka­żdym ra­zem, gdy wspo­mi­nał o swo­jej by­łej na­rze­czo­nej, czy­li pra­wie ni­g­dy.
– Na­praw­dę?
– No. Na Ar­ra­nie – od­pa­rł Stri­ke. – Miał tam z trze­cią żoną ol­brzy­mi dom. No wiesz, rol­nic­two hob­by­stycz­ne. Praw­do­po­dob­nie do od­pi­sa­nia od po­dat­ku. Skur­czy­by­kom źle pa­trzy­ło z oczu… mam na my­śli owce… nie pa­mi­ętam, jaka to była rasa. Czar­no-bia­łe. Ol­brzy­mie rogi i żó­łte śle­pia.
– To pew­nie ja­cob­sy – do­my­śli­ła się Ro­bin. – Wy­cho­wy­wa­łam się z ol­brzy­mią ster­tą „Ho­dow­li Owiec” obok se­de­su… – wy­ja­śni­ła, od­po­wia­da­jąc na uśmiech Stri­ke’a. – Siłą rze­czy znam rasy owiec… Jak jest na Ar­ra­nie?
Tak na­praw­dę py­ta­ła, jaka jest ro­dzi­na Char­lot­te.
– Z tego, co pa­mi­ętam, to ład­nie, ale by­łem tam tyl­ko raz. Nie za­pro­si­li mnie po­now­nie. Oj­ciec Char­lot­te mnie nie zno­sił.
– Dla­cze­go?
Za­nim Stri­ke od­po­wie­dział, do­pił bur­bon.
– Hm, po­wo­dów było kil­ka, ale moim zda­niem na szczy­cie li­sty znaj­do­wa­ło się to, że jego żona pró­bo­wa­ła mnie uwie­ść.
Zdu­szo­ny okrzyk Ro­bin za­brzmiał o wie­le gło­śniej, niż za­mie­rza­ła.
– No. Mia­łem wte­dy ja­kieś dwa­dzie­ścia dwa–dwa­dzie­ścia trzy lata. Ona mia­ła co naj­mniej czter­dzie­ści. Bar­dzo atrak­cyj­na, je­śli lubi się ko­bie­ty chu­de jak ko­ka­inist­ki.
– Ale… jak?
– Wy­bra­li­śmy się na Ar­ran na week­end. Sche­he­ra­za­de – tak mia­ła na imię ma­co­cha – i oj­ciec Char­lot­te ostro pili. Poza tym po­ło­wa ro­dzi­ny mia­ła pro­ble­my z nar­ko­ty­ka­mi, wszyst­kie przy­rod­nie sio­stry i przy­rod­ni bra­cia. Po ko­la­cji sie­dzie­li­śmy we czwo­ro i tan­ko­wa­li­śmy. Oj­ciec Char­lot­te od po­cząt­ku nie był mną za­chwy­co­ny. Li­czył na ko­goś z bar­dziej błękit­ną krwią. Ulo­ko­wa­li mnie i Char­lot­te w osob­nych sy­pial­niach na ró­żnych pi­ętrach. Koło dru­giej w nocy po­sze­dłem do swo­je­go po­ko­ju na pod­da­szu, ro­ze­bra­łem się, pa­dłem za­la­ny na łó­żko, wy­łączy­łem świa­tło i parę mi­nut pó­źniej drzwi się otwo­rzy­ły. Oczy­wi­ście my­śla­łem, że to Char­lot­te. W po­ko­ju było zu­pe­łnie ciem­no. Prze­su­nąłem się, ona wśli­zgnęła się do łó­żka…
Ro­bin uświa­do­mi­ła so­bie, że roz­dzia­wi­ła usta, więc je za­mknęła.
– …ca­łkiem naga. Mimo to nie za­sko­czy­łem. Mia­łem w so­bie pra­wie całą bu­tel­kę whi­sky. Wte­dy ona… hm… si­ęgnęła po mnie… je­śli ro­zu­miesz, co mam na my­śli…
Ro­bin za­sło­ni­ła usta dło­nią.
– …po­ca­ło­wa­li­śmy się i do­pie­ro kie­dy szep­nęła mi do ucha, że po­chy­la­jąc się nad ogniem w ko­min­ku, za­uwa­ży­ła, jak pa­trzę na jej cyc­ki, do­ta­rło do mnie, że leżę w łó­żku z go­spo­dy­nią. Nie żeby to mia­ło ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie, ale wca­le nie ga­pi­łem się na jej cyc­ki. Szy­ko­wa­łem się, żeby ją zła­pać, bo tak się za­la­ła, że kie­dy po­szła do­ło­żyć do ognia, mo­gła w ka­żdej chwi­li wpa­ść do ko­min­ka.
– I co zro­bi­łeś? – spy­ta­ła Ro­bin przez roz­chy­lo­ne pal­ce.
– Wy­sko­czy­łem z łó­żka, jak­by w moim ty­łku za­czął się po­kaz sztucz­nych ogni – po­wie­dział Stri­ke, a Ro­bin zno­wu za­częła się śmiać – wpa­dłem na mied­ni­cę, prze­wró­ci­łem ją i strąci­łem ja­kiś ol­brzy­mi wik­to­ria­ński dzban. Ona tyl­ko chi­cho­ta­ła. Chy­ba my­śla­ła, że gdy szok mi­nie, na­tych­miast wró­cę do łó­żka. Pró­bo­wa­łem zna­le­źć po ciem­ku bok­ser­ki, a wte­dy drzwi otwo­rzy­ła praw­dzi­wa Char­lot­te.
– O Boże…
– No. Nie była za­chwy­co­na, za­sta­jąc mnie i swo­ją ma­co­chę na­gich w jed­nej sy­pial­ni. Nie mo­gła się zde­cy­do­wać, któ­re z nas chce za­bić bar­dziej. Wrzask zbu­dził sir An­tho­ny’ego. Przy­bie­gł na górę w bro­ka­to­wym szla­fro­ku, ale był tak za­la­ny, że nie­do­kład­nie go za­wi­ązał. Włączył świa­tło i sta­nął tam z pa­sto­ra­łem my­śliw­skim w rękach, zu­pe­łnie nie­świa­do­my tego, że wy­sta­je mu fu­ja­ra, do­pó­ki jego żona nie po­ka­za­ła jej pal­cem, mó­wi­ąc: „An­tho­ny, wi­dzi­my two­je­go siu­sia­ka”.
Ro­bin śmia­ła się już tak bar­dzo, że Stri­ke mu­siał za­cze­kać, aż się uspo­koi, by mógł opo­wia­dać da­lej. Przy ba­rze nie­da­le­ko ich sto­li­ka ja­kiś si­wo­wło­sy mężczy­zna ob­ser­wo­wał Ro­bin z krzy­wym uśmiesz­kiem.
– Co było po­tem? – spy­ta­ła, z tru­dem ła­pi­ąc od­dech i wy­cie­ra­jąc oczy ma­le­ńką ser­wet­ką, któ­rą po­da­no jej ra­zem z drin­kiem.
– O ile do­brze pa­mi­ętam, Sche­he­ra­za­de nie za­wra­ca­ła so­bie gło­wy uspra­wie­dli­wia­niem się. Chy­ba ra­czej my­śla­ła, że całe to za­jście jest do­syć za­baw­ne. Char­lot­te rzu­ci­ła się na nią, ja przy­trzy­ma­łem Char­lot­te, a sir An­tho­ny naj­wy­ra­źniej uznał, że to wszyst­ko moja wina, bo prze­cież nie za­mknąłem drzwi na klucz. Char­lot­te też ra­czej skła­nia­ła się ku ta­kiej opi­nii. Ale ży­cie z mat­ką na skło­tach nie przy­go­to­wa­ło mnie na to, cze­go mo­żna się spo­dzie­wać po ary­sto­kra­cji. W su­mie mu­szę po­wie­dzieć, że lu­dzie na skło­tach za­cho­wy­wa­li się znacz­nie le­piej.
Unió­sł rękę, by po­ka­zać uśmiech­ni­ętej kel­ner­ce, że są go­to­wi na na­stęp­ną ko­lej­kę, a Ro­bin, któ­rą ze śmie­chu roz­bo­la­ły że­bra, wsta­ła od sto­li­ka.
– Mu­szę do ła­zien­ki – wy­krztu­si­ła. Gdy tam szła, si­wo­wło­sy mężczy­zna przy ba­rze od­pro­wa­dzał ją wzro­kiem.
Drin­ki były małe, ale bar­dzo moc­ne i Ro­bin, któ­ra pro­wa­dząc ob­ser­wa­cję, spędza­ła mnó­stwo cza­su w te­ni­sów­kach, od­zwy­cza­iła się od no­sze­nia bu­tów na ob­ca­sie. Idąc te­raz po wy­ło­żo­nych czer­wo­nym chod­ni­kiem scho­dach do dam­skiej to­a­le­ty przy­po­mi­na­jącej bar­dziej pa­łac niż wszyst­kie to­a­le­ty, któ­re do­tąd wi­dzia­ła, mu­sia­ła moc­no trzy­mać się po­ręczy. Okrągłe mar­mu­ro­we umy­wal­ki, ak­sa­mit­ną sofę i ścia­ny po­kry­te ma­lo­wi­dła­mi przed­sta­wia­jący­mi nim­fy w je­zio­rach po­ro­śni­ętych li­lia­mi ota­czał ja­sny róż tru­skaw­ko­we­go ma­ka­ro­ni­ka.
Zro­biw­szy siku, Ro­bin po­pra­wi­ła su­kien­kę i spraw­dzi­ła w lu­strze, czy pod­czas tego ca­łe­go śmia­nia nie roz­ma­zał jej się tusz do rzęs. My­jąc ręce, po­my­śla­ła o hi­sto­rii, któ­rą wła­śnie opo­wie­dział jej Stri­ke. Wy­da­wa­ła jej się za­baw­na, lecz za­ra­zem tro­chę onie­śmie­la­jąca. Mimo sze­ro­kiej gamy ludz­kich dzi­wactw, nie­rzad­ko na­tu­ry sek­su­al­nej, z któ­ry­mi Ro­bin ze­tknęła się w swo­jej pra­cy de­tek­ty­wi­stycz­nej, zda­rza­ło się, że po­rów­nu­jąc się z ró­wie­śnicz­ka­mi, czu­ła się nie­do­świad­czo­na i ode­rwa­na od ży­cia. Ni­g­dy nie zda­rzy­ło jej się za­pu­ścić w dzik­sze re­jo­ny przy­gód sek­su­al­nych. Mia­ła do­tąd tyl­ko jed­ne­go part­ne­ra i wi­ęcej po­wo­dów niż prze­ci­ęt­na ko­bie­ta, by pra­gnąć ufać oso­bie, z któ­rą szła do łó­żka. Pe­wien mężczy­zna w śred­nim wie­ku z pla­mą bie­lac­twa pod le­wym uchem sta­nął kie­dyś w ła­wie oska­rżo­nych, twier­dząc, że dzie­wi­ęt­na­sto­let­nia Ro­bin za­pro­si­ła go do ciem­nej klat­ki scho­do­wej na seks i że po­zba­wił ją przy­tom­no­ści du­sze­niem, po­nie­waż po­wie­dzia­ła, że „lubi na ostro”.
– Chy­ba le­piej prze­rzu­cę się na wodę – oznaj­mi­ła pięć mi­nut pó­źniej, opa­da­jąc z po­wro­tem na miej­sce na­prze­ciw­ko Stri­ke’a. – Te drin­ki są na­praw­dę moc­ne.
– Za pó­źno – po­wie­dział Stri­ke, gdy kel­ner­ka po­sta­wi­ła przed nimi pe­łne kie­lisz­ki. – Masz ocho­tę na ka­nap­kę, żeby wchło­nęła tro­chę al­ko­ho­lu?
Po­dał jej menu. Ceny były hor­ren­dal­nie wy­so­kie.
– Słu­chaj, to chy­ba nie…
– Nie za­pro­si­łbym cię do Rit­za, gdy­bym nie był go­tów za to za­bu­lić – po­wie­dział Stri­ke, wy­ko­nu­jąc za­ma­szy­sty gest. – Za­mó­wi­łbym tort, ale…
– Ilsa już go upie­kła na ju­trzej­szy wie­czór? – do­my­śli­ła się Ro­bin.
Na­stęp­ne­go dnia mie­li świ­ęto­wać uro­dzi­ny Ro­bin w gro­nie zna­jo­mych na im­pre­zie zor­ga­ni­zo­wa­nej przez ich wspól­ną przy­ja­ció­łkę.
– No. Mia­łem ci o tym nie mó­wić, więc uda­waj za­sko­czo­ną. A wła­ści­wie kto będzie na tej ko­la­cji? – spy­tał Stri­ke. Cie­ka­wi­ło go, czy będą lu­dzie, któ­rych nie znał, a mó­wi­ąc kon­kret­niej – mężczy­źni.
Ro­bin wy­mie­ni­ła imio­na par.
– I oczy­wi­ście ja i ty – za­ko­ńczy­ła.
– Kto to jest Ri­chard?
– To nowy chło­pak Maxa – po­wie­dzia­ła Ro­bin. Max, jej wspó­łlo­ka­tor i wła­ści­ciel miesz­ka­nia, był ak­to­rem, któ­ry wy­na­jął jej po­kój, po­nie­waż ina­czej nie by­łby w sta­nie spła­cić hi­po­te­ki. – Za­czy­nam się za­sta­na­wiać, czy nie przy­szła pora, żeby się wy­pro­wa­dzić – do­da­ła.
Zja­wi­ła się kel­ner­ka i Stri­ke za­mó­wił dla nich oboj­ga ka­nap­ki, po czym od­wró­cił się z po­wro­tem do Ro­bin.
– Dla­cze­go my­ślisz o wy­pro­wadz­ce?
– Se­rial, w któ­rym gra Max, gwa­ran­tu­je mu świet­ne za­rob­ki i wła­śnie za­mó­wio­no dru­gi se­zon, a Max i Ri­chard chy­ba bar­dzo się po­lu­bi­li. Nie chcę cze­kać, aż sam po­pro­si, że­bym się wy­pro­wa­dzi­ła. Poza tym… – Ro­bin upi­ła łyk drin­ka – mam trzy­dzie­ści lat. Naj­wy­ższy czas się usa­mo­dziel­nić, nie uwa­żasz?
Stri­ke wzru­szył ra­mio­na­mi.
– Nie je­stem wiel­kim fa­nem ro­bie­nia ró­żnych rze­czy w okre­ślo­nym ter­mi­nie. To bar­dziej do­me­na Lucy.
Lucy była sio­strą, z któ­rą Stri­ke spędził wi­ęk­szo­ść dzie­ci­ństwa, po­nie­waż mie­li tę samą mat­kę. Ogól­nie rzecz bio­rąc, Stri­ke i Lucy wy­zna­wa­li skraj­nie od­mien­ne po­glądy na te­mat tego, co jest w ży­ciu naj­przy­jem­niej­sze i naj­wa­żniej­sze. Lucy mar­twi­ła się, że Stri­ke, do­bie­ga­jący czter­dziest­ki, wci­ąż miesz­ka sam w dwóch wy­na­jętych po­miesz­cze­niach nad swo­ją agen­cją i nie ma żad­nych zo­bo­wi­ązań uła­twia­jących ży­cio­wą sta­bi­li­za­cję – żony, dzie­ci, kre­dy­tu, ko­mi­te­tów ro­dzi­ciel­skich, obo­wi­ąz­ko­wych im­prez bo­żo­na­ro­dze­nio­wych z sąsia­da­mi – któ­rych zresz­tą bez­względ­nie uni­ka­ła ta­kże ich mat­ka.
– No cóż, my­ślę, że już pora, że­bym zna­la­zła wła­sne miesz­ka­nie – po­wie­dzia­ła Ro­bin. – Będę tęsk­ni­ła za Wol­fgan­giem, ale…
– Co to za je­den?
– Jam­nik Maxa – od­pa­rła Ro­bin, za­sko­czo­na ostrym to­nem Stri­ke’a.
– A… My­śla­łem, że to ja­kiś Nie­miec, do któ­re­go po­czu­łaś mi­ętę.
– Ha… Nie – po­wie­dzia­ła Ro­bin.
Na­praw­dę czu­ła, że jest już moc­no pi­ja­na. Mia­ła na­dzie­ję, że ka­nap­ki po­mo­gą.
– Nie – po­wtó­rzy­ła. – Max nie jest fa­ce­tem, któ­ry pró­bo­wa­łby mnie swa­tać z Niem­ca­mi. Mu­szę po­wie­dzieć, że to dla mnie miła od­mia­na.
– Dużo lu­dzi pró­bu­je cię swa­tać z Niem­ca­mi?
– Nie z Niem­ca­mi, ale… Och, wiesz, jak to jest. Va­nes­sa ci­ągle mi po­wta­rza, że­bym za­ło­ży­ła pro­fil na Tin­de­rze, a moja ku­zyn­ka Ka­tie chce mnie za­po­znać z ja­ki­mś swo­im przy­ja­cie­lem, któ­ry wła­śnie prze­pro­wa­dził się do Lon­dy­nu. Mó­wią na nie­go Drwal.
– Drwal? – po­wtó­rzył Stri­ke.
– Tak, bo na­praw­dę na­zy­wa się… ja­koś tak po­dob­nie do Drwal. Nie pa­mi­ętam. – Ro­bin mach­nęła ręką. – Nie­daw­no się roz­wió­dł, więc Ka­tie my­śli, że będzie nam ze sobą wspa­nia­le. Na­praw­dę nie ro­zu­miem, dla­cze­go dwo­je lu­dzi mia­ło­by do sie­bie pa­so­wać tyl­ko dla­te­go, że spie­przy­li swo­je ma­łże­ństwa. W za­sa­dzie to…
– Ty nie spie­przy­łaś swo­je­go ma­łże­ństwa. – Stri­ke wsze­dł jej w sło­wo.
– Spie­przy­łam – za­pew­ni­ła. – W ogó­le nie po­win­nam była wy­cho­dzić za Mat­thew. Nasz ślub był ka­ta­stro­fą, a po­tem było jesz­cze go­rzej.
– To on miał ro­mans.
– Ale to ja nie chcia­łam być w tym ma­łże­ństwie. To ja pró­bo­wa­łam je za­ko­ńczyć już w pod­ró­ży po­ślub­nej, a po­tem stchó­rzy­łam…
– Na­praw­dę? – spy­tał Stri­ke, dla któ­re­go była to zu­pe­łnie nowa in­for­ma­cja.
– Tak – po­wie­dzia­ła Ro­bin. – W głębi ser­ca wie­dzia­łam, że to po­my­łka…
Na chwi­lę cof­nęła się my­śla­mi do Ma­le­di­wów i tam­tych go­rących nocy, w któ­re spa­ce­ro­wa­ła sa­mot­nie po bia­łym pia­sku przed wil­lą, gdy Mat­thew spał, i za­da­wa­ła so­bie py­ta­nie, czy jest za­ko­cha­na w Cor­mo­ra­nie Stri­ke’u.
Przy­nie­sio­no ka­nap­ki i Ro­bin po­pro­si­ła o szklan­kę wody. Przez chwi­lę je­dli w mil­cze­niu, aż w ko­ńcu Stri­ke po­wie­dział:
– Nie za­ło­ży­łbym pro­fi­lu na Tin­de­rze.
– Ty byś nie za­ło­żył czy ja nie po­win­nam?
– Jed­no i dru­gie – po­wie­dział. Zja­dł już jed­ną ka­nap­kę i wzi­ął się do dru­giej, za­nim Ro­bin zdąży­ła od­gry­źć dwa kęsy. – W na­szej bra­nży le­piej nie udzie­lać się za bar­dzo w In­ter­ne­cie.
– Wła­śnie tak po­wie­dzia­łam Va­nes­sie – od­rze­kła Ro­bin. – Ale ona twier­dzi, że mo­gła­bym uży­wać fa­łszy­we­go na­zwi­ska, do­pó­ki ktoś by mi się nie spodo­bał.
– Nic tak moc­no nie bu­du­je fun­da­men­tu za­ufa­nia jak kłam­stwo w spra­wie wła­sne­go na­zwi­ska – po­wie­dział Stri­ke i Ro­bin zno­wu się ro­ze­śmia­ła.
Stri­ke za­mó­wił ko­lej­ne drin­ki, a Ro­bin nie pro­te­sto­wa­ła. W ba­rze zro­bi­ło się tłocz­niej, gwar roz­mów przy­brał na sile, a ka­żdy krysz­tał zwi­sa­jący z ży­ran­do­li ota­cza­ła mgli­sta au­re­ola. Ro­bin czu­ła te­raz bez­kry­tycz­ną sym­pa­tię do wszyst­kich lu­dzi na sali – od star­szej pary roz­ma­wia­jącej ci­cho przy szam­pa­nie i krząta­jących się bar­ma­nów w bia­łych ma­ry­nar­kach po si­wo­wło­se­go mężczy­znę, któ­ry się do niej uśmiech­nął, gdy się roz­gląda­ła. Naj­bar­dziej ze wszyst­kich lu­bi­ła Cor­mo­ra­na Stri­ke’a, po­nie­waż to on zor­ga­ni­zo­wał dla niej ten wspa­nia­ły, za­pa­da­jący w pa­mi­ęć i kosz­tow­ny wie­czór z oka­zji jej uro­dzin.
Stri­ke, któ­ry na­praw­dę nie ga­pił się przed laty na pier­si Sche­he­ra­za­de Camp­bell, ro­bił te­raz, co w jego mocy, by oka­zać po­dob­ną uprzej­mo­ść swo­jej wspól­nicz­ce, lecz jesz­cze ni­g­dy nie wy­da­wa­ła mu się taka ład­na: za­ru­mie­ni­ła się pod wpły­wem al­ko­ho­lu i śmie­chu, a jej ja­sno­ru­de wło­sy lśni­ły w roz­pro­szo­nym bla­sku zło­tej ko­pu­ły nad ich gło­wa­mi. Gdy na­gle się po­chy­li­ła, by pod­nie­ść coś z podło­gi, za wi­szącym na jej szyi opa­lem uka­za­ła się głębo­ka ja­ski­nia row­ka mi­ędzy pier­sia­mi.
– Per­fu­my. – Wy­pro­sto­wa­ła się, trzy­ma­jąc fio­le­to­wą to­re­becz­kę z Li­ber­ty, za­wie­ra­jącą pre­zent uro­dzi­no­wy od Stri­ke’a. – Mam ocho­tę się nimi skro­pić.
Od­wi­ąza­ła wstążkę, zdjęła pa­pier ozdob­ny i wy­jęła z pu­de­łecz­ka bia­ły pro­sto­kąt­ny fla­kon, a Stri­ke pa­trzył, jak spry­sku­je odro­bi­ną per­fum nad­garst­ki oraz – zmu­sił się, by od­wró­cić wzrok – za­głębie­nie mi­ędzy pier­sia­mi.
– Pach­ną wspa­nia­le. – Przy­su­nęła nad­gar­stek do nosa. – Dzi­ęku­ję.
Wy­czuł lek­ką woń per­fum: choć dłu­gie lata pa­le­nia przy­tępi­ły nie­co jego węch, roz­po­znał róże pod­szy­te pi­żmem, co przy­wio­dło mu na myśl skó­rę ogrza­ną sło­ńcem.
Przy­nie­sio­no nowe drin­ki.
– Chy­ba za­po­mnia­ła o mo­jej wo­dzie – za­uwa­ży­ła Ro­bin, sącząc man­hat­tan. – To będzie mój ostat­ni. Te­raz rzad­ko cho­dzę na ob­ca­sach i nie chcę upa­ść na twarz na środ­ku Rit­za.
– Za­mó­wię ci tak­sów­kę.
– Już wy­star­cza­jąco dużo wy­da­łeś.
– Do­brze nam się po­wo­dzi – po­wie­dział Stri­ke. – Dla od­mia­ny.
– Wiem… czy to nie wspa­nia­le? – Wes­tchnęła. – Mamy na­praw­dę nie­złe sal­do w ban­ku, a do tego mnó­stwo no­wych zle­ceń… Stri­ke, od­nie­śli­śmy suk­ces. – Roz­pro­mie­ni­ła się, a on po­czuł, że też się roz­pro­mie­nił.
– Kto by po­my­ślał.
– Ja bym po­my­śla­ła – po­wie­dzia­ła Ro­bin.
– Kie­dy mnie po­zna­łaś, by­łem pra­wie ban­kru­tem, spa­łem na łó­żku po­lo­wym we wła­snej agen­cji i mia­łem jed­ne­go klien­ta.
– No i? Po­do­ba­ło mi się, że się nie pod­da­jesz i nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, że je­steś na­praw­dę do­bry w tym, co ro­bisz.
– Po czym to niby po­zna­łaś?
– Prze­cież wi­dzia­łam, jak pra­cu­jesz, praw­da?
– Pa­mi­ętasz, jak przy­nio­słaś tę tacę z kawą i her­bat­ni­ka­mi? – spy­tał Stri­ke. – Tam­te­go pierw­sze­go dnia, dla mnie i Joh­na Bri­sto­wa. Nie mia­łem po­jęcia, skąd je wy­trza­snęłaś. To było jak ma­gicz­na sztucz­ka.
Ro­ze­śmia­ła się.
– Po pro­stu po­pro­si­łam fa­ce­ta z dołu.
– I po­wie­dzia­łaś „my”. „Po­my­śla­łam, że sko­ro za­pro­po­no­wa­li­śmy klien­to­wi kawę, po­win­ni­śmy mu ją za­pew­nić”.
– Eh, ta two­ja pa­mi­ęć – po­wie­dzia­ła Ro­bin, za­sko­czo­na, że bez za­sta­no­wie­nia przy­to­czył te sło­wa.
– No… nie je­steś… zwy­czaj­ną oso­bą – od­pa­rł Stri­ke.
Si­ęgnął po pra­wie opró­żnio­ny kie­li­szek i unió­sł go.
– Za agen­cję de­tek­ty­wi­stycz­ną Stri­ke’a i El­la­cott. A poza tym sto lat.
Ro­bin pod­nio­sła kie­li­szek, stuk­nęła się z nim i wy­pi­ła do dna.
– Cho­le­ra, Stri­ke, spójrz, jak już pó­źno – za­wo­ła­ła na­gle, za­uwa­żyw­szy, któ­ra jest go­dzi­na. – Mu­szę wstać o pi­ątej. Mam śle­dzić chło­pa­ka Pan­ny Jo­nes.
– No do­bra – mruk­nął Stri­ke, któ­ry z ra­do­ścią spędzi­łby jesz­cze parę go­dzin na tym wy­god­nym krze­śle, skąpa­ny w zło­tym świe­tle i oto­czo­ny za­pa­chem róży z pi­żmem uno­szącym się nad sto­li­kiem. Ski­nął do kel­ner­ki, pro­sząc o ra­chu­nek.
Tak jak Ro­bin prze­wi­dzia­ła, bez wąt­pie­nia ko­ły­sa­ła się na wy­so­kich ob­ca­sach, gdy prze­cho­dzi­ła przez bar, a zna­le­zie­nie nu­mer­ka do szat­ni, le­żące­go na dnie to­reb­ki, za­jęło jej o wie­le wi­ęcej cza­su, niż po­win­no.
– Mó­głbyś to po­trzy­mać? – spy­ta­ła Stri­ke’a, po­da­jąc mu to­re­becz­kę z per­fu­ma­mi i nie prze­ry­wa­jąc po­szu­ki­wań.
Ode­braw­szy jej płaszcz, Stri­ke mu­siał po­móc jej go wło­żyć.
– Zde­cy­do­wa­nie się upi­łam – mruk­nęła Ro­bin, bio­rąc od nie­go fio­le­to­wą to­re­becz­kę, a kil­ka se­kund pó­źniej po­twier­dzi­ła wła­sne sło­wa, gdy się po­śli­zgnęła, za­ha­czyw­szy ob­ca­sem o skraj okrągłe­go szka­rłat­ne­go dy­wa­nu po­kry­wa­jące­go mar­mu­ro­wą podło­gę w holu. Stri­ke w porę ją zła­pał, a po­tem wy­pro­wa­dził przez jed­no z bocz­nych wy­jść umiesz­czo­nych po obu stro­nach ob­ro­to­wych drzwi, obej­mu­jąc ją w ta­lii, po­nie­waż miał wąt­pli­wo­ści, czy Ro­bin so­bie po­ra­dzi.
– Wy­bacz – po­wie­dzia­ła, gdy szli ostro­żnie po stro­mych ka­mien­nych scho­dach przed Rit­zem i Stri­ke wci­ąż trzy­mał ją w ta­lii. Jego do­tyk wy­dał jej się przy­jem­ny, był moc­ny i cie­pły. Do­tych­czas to prze­wa­żnie ona go pod­trzy­my­wa­ła, gdy po ja­ki­mś nie­prze­my­śla­nym nad­mier­nym wy­si­łku ki­kut jego pra­wej nogi od­ma­wiał dal­sze­go dźwi­ga­nia cia­ła. Stri­ke trzy­mał ją tak moc­no, że jej gło­wa pra­wie opie­ra­ła się na jego pier­si i Ro­bin czu­ła wodę po go­le­niu, któ­rej użył na tę wy­jąt­ko­wą oka­zję, mimo że jak zwy­kle przy­sła­nia­ła ją woń sta­rych pa­pie­ro­sów.
– Tak­sów­ka – rzu­cił Stri­ke, wska­zu­jąc czar­ny sa­mo­chód su­nący gład­ko w ich stro­nę.
– Stri­ke… – po­wie­dzia­ła Ro­bin, od­chy­la­jąc się, by spoj­rzeć mu w twarz.
Za­mie­rza­ła mu po­dzi­ęko­wać, po­wie­dzieć, że to był wspa­nia­ły wie­czór, lecz gdy ich oczy się spo­tka­ły, nie pa­dły żad­ne sło­wa. Na kró­ciut­ką chwi­lę wszyst­ko wo­kół nich się roz­ma­za­ło, jak­by sta­li w oku ja­kie­goś spo­wol­nio­ne­go cy­klo­nu war­czących sa­mo­cho­dów i mi­ja­jących ich świa­teł, prze­chod­niów i na­kra­pia­ne­go chmu­ra­mi nie­ba, i jak­by praw­dzi­we były tyl­ko ich do­tyk i za­pach. Stri­ke, pa­trząc na jej zwró­co­ną do góry twarz, za­po­mniał mo­men­tal­nie o wszyst­kich so­len­nych po­sta­no­wie­niach, któ­re po­wstrzy­my­wa­ły go od bli­sko pi­ęciu lat, i pra­wie nie­zau­wa­żal­nie po­chy­lił gło­wę, kie­ru­jąc usta w stro­nę jej ust.
Szczęście na twa­rzy Ro­bin nie­spo­dzie­wa­nie zmie­ni­ło się w strach. Za­uwa­żył to i się wy­pro­sto­wał, a za­nim któ­reś z nich zdąży­ło prze­ana­li­zo­wać to, co się wła­śnie sta­ło, przy­ziem­ny war­kot ku­rie­ra na mo­to­rze zwia­sto­wał po­wrót świa­ta na jego zwy­kły kurs. Cy­klon mi­nął i Stri­ke za­pro­wa­dził Ro­bin do otwar­tych drzwi tak­sów­ki, a ona opa­dła na twar­de sie­dze­nie.
– Bra­noc! – za­wo­łał za nią.
Drzwi za­mknęły się z trza­skiem i tak­sów­ka od­je­cha­ła, za­nim oszo­ło­mio­na Ro­bin zdąży­ła zde­cy­do­wać, czy to, co czu­je, to szok, ra­do­ść czy żal.

2

Ser­ce, ze­chciej mnie ugo­ścić, pro­szę,
Cząst­ko nie­śmier­tel­no­ści, któ­rą w so­bie no­szę!

Ma­ria Jane Jews­bu­ry
To My Own He­art

 
Dni, któ­re na­stąpi­ły po ich wspól­nym wie­czo­rze w Rit­zu, były dla Ro­bin pe­łne ner­wów i nie­pew­no­ści. Do­sko­na­le zda­wa­ła so­bie spra­wę, że Stri­ke za­dał bez słów py­ta­nie i że ona udzie­li­ła bez słów od­po­wie­dzi od­mow­nej, znacz­nie gwa­łtow­niej­szej, niż gdy­by nie była na­po­jo­na bur­bo­nem i we­rmu­tem oraz gdy­by jej tak nie za­sko­czył. Te­raz za­cho­wa­nie Stri­ke’a od­zna­cza­ło się jesz­cze wi­ęk­szą re­zer­wą, nie­co wy­mu­szo­ną dziar­sko­ścią oraz sta­ran­nym uni­ka­niem wszel­kich oso­bi­stych te­ma­tów. Od­no­si­ło się wra­że­nie, że ba­rie­ry, któ­re po­wo­li ustępo­wa­ły pod­czas pi­ęciu lat ich wspól­nej pra­cy, zo­sta­ły wznie­sio­ne po­now­nie. Ro­bin oba­wia­ła się, że zra­ni­ła Stri­ke’a, a do­sko­na­le wie­dzia­ła, że nie jest ła­two zra­nić mężczy­znę tak pew­ne­go sie­bie i od­por­ne­go jak jej wspól­nik.
Tym­cza­sem Stri­ke ro­bił so­bie wy­rzu­ty. Nie po­wi­nien był wy­ko­nać tego nie­mądre­go, nie­skon­su­mo­wa­ne­go ge­stu: czy już wie­le mie­si­ęcy wcze­śniej nie do­sze­dł do wnio­sku, że zwi­ązek z jego wspól­nicz­ką jest nie­mo­żli­wy? Spędza­li ze sobą za dużo cza­su, byli też praw­nie zwi­ąza­ni za­wo­do­wo, za bar­dzo ce­nił so­bie przy­ja­źń, by na­ra­zić ją na szwank, więc dla­cze­go w zło­tym bla­sku hor­ren­dal­nie dro­gich drin­ków od­rzu­cił wszyst­kie słusz­ne po­sta­no­wie­nia i ule­gł po­tężne­mu im­pul­so­wi?
Wy­rzu­ty, któ­re so­bie ro­bił, mie­sza­ły się z uczu­cia­mi jesz­cze mniej przy­jem­ny­mi. Praw­da wy­gląda­ła tak, że Stri­ke bar­dzo rzad­ko do­świad­czał od­rzu­ce­nia ze stro­ny ko­biet, po­nie­waż umiał nie­zwy­kle do­brze od­czy­ty­wać in­ten­cje lu­dzi. Jesz­cze ni­g­dy nie wy­sze­dł z ini­cja­ty­wą, je­śli nie był pew­ny, że spo­tka się to z po­zy­tyw­nym przy­jęciem, i z pew­no­ścią jesz­cze żad­na ko­bie­ta nie za­re­ago­wa­ła na nie­go tak jak Ro­bin: po­pło­chem, któ­ry, jak przy­pusz­czał w naj­gor­szych mo­men­tach, mógł wy­ni­kać z od­ra­zy. Może i miał zła­ma­ny nos, nad­wa­gę, jed­ną nogę i gęste, ciem­ne, kręco­ne wło­sy, któ­re szkol­nym ko­le­gom ko­ja­rzy­ły się z owło­sie­niem ło­no­wym, ale ni­g­dy nie po­wstrzy­my­wa­ło go to od pod­ry­wa­nia pi­ęk­nych ko­biet. Przy­ja­cie­le płci męskiej, dla któ­rych sek­sa­pil de­tek­ty­wa po­zo­sta­wał w du­żej mie­rze nie­wi­docz­ny, często wy­ra­ża­li roz­ża­le­nie i zdu­mie­nie z po­wo­du jego bar­dzo uda­ne­go ży­cia sek­su­al­ne­go. Być może jed­nak wy­ka­zał się nie­zno­śną pró­żno­ścią, my­śląc, że wci­ąż ma w so­bie to, co przy­ci­ąga­ło do nie­go dziew­czy­ny, mimo że co­raz bar­dziej do­ku­czał mu po­ran­ny ka­szel, a w ciem­no­brązo­wych wło­sach za­częły się po­ja­wiać siwe pa­sma.
Co gor­sza, zu­pe­łnie błęd­nie in­ter­pre­to­wał uczu­cia Ro­bin, i to przez lata. Za­kła­dał, że jej lek­kie skrępo­wa­nie w chwi­lach, gdy byli zmu­sze­ni do fi­zycz­nej albo emo­cjo­nal­nej bli­sko­ści, ma taką samą przy­czy­nę jak w jego przy­pad­ku: że wy­ra­sta z po­sta­no­wie­nia, by nie ule­gać po­ku­sie. W dniach, któ­re na­stąpi­ły po jej mil­czącej od­mo­wie po­ca­łun­ku, ci­ągle ana­li­zo­wał w my­ślach fak­ty do­wo­dzące jego zda­niem, że za­in­te­re­so­wa­nie jest obo­pól­ne, wra­cał raz po raz do tego, że za nim wy­bie­gła, prze­ry­wa­jąc pierw­szy ta­niec na wła­snym ślu­bie i po­rzu­ca­jąc Mat­thew na par­kie­cie. Uści­ska­li się wte­dy na szczy­cie scho­dów ho­te­lu i trzy­ma­jąc ją w ra­mio­nach w suk­ni ślub­nej, mó­głby przy­si­ąc, że sły­szy w jej umy­śle tę samą nie­bez­piecz­ną myśl, któ­ra wy­pe­łnia­ła jego gło­wę: uciek­nij­my i do dia­bła z kon­se­kwen­cja­mi. Czy to wszyst­ko było tyl­ko wy­two­rem jego wy­obra­źni?
Być może tak. Być może Ro­bin chcia­ła uciec, lecz je­dy­nie z po­wro­tem do Lon­dy­nu i do pra­cy. Może wi­dzia­ła w nim men­to­ra i przy­ja­cie­la, lecz ni­ko­go wi­ęcej.
Wła­śnie w ta­kim na­stro­ju obaw i przy­gnębie­nia po­wi­tał swo­je czter­dzie­ste uro­dzi­ny, uczczo­ne ko­la­cją w re­stau­ra­cji zor­ga­ni­zo­wa­ną, po­dob­nie jak uro­dzi­no­wa ko­la­cja Ro­bin, przez ich wspól­nych przy­ja­ciół Nic­ka i Ilsę.
Tam Ro­bin po­zna­ła Dave’a Po­lwor­tha, naj­star­sze­go przy­ja­cie­la Stri­ke’a z Korn­wa­lii, któ­ry, jak Stri­ke prze­wi­dy­wał, nie przy­pa­dł jej za bar­dzo do gu­stu. Po­lworth był mały i ga­da­tli­wy, rzu­cał nie­po­chleb­ne uwa­gi na te­mat ka­żde­go aspek­tu lon­dy­ńskie­go ży­cia, a ko­bie­ty, łącz­nie z ob­słu­gu­jącą ich kel­ner­ką, na­zy­wał ci­zia­mi. Ro­bin, któ­ra sie­dzia­ła przy dru­gim ko­ńcu sto­łu, przez wi­ęk­szo­ść wie­czo­ru pro­wa­dzi­ła wy­mu­szo­ną po­ga­węd­kę z Pen­ny, żoną Po­lwor­tha, któ­ra naj­bar­dziej lu­bi­ła roz­ma­wiać o dwoj­gu swo­ich dzie­ciach, wy­so­kich ce­nach w Lon­dy­nie oraz o tym, ja­kim ku­ta­sem jest jej mąż.
Ro­bin ku­pi­ła Stri­ke’owi rzad­ki eg­zem­plarz prób­ny Clo­sing Time, pierw­szej pły­ty Toma Wa­it­sa. Wie­dzia­ła, że to jego ulu­bio­ny ar­ty­sta, i naj­le­piej z ca­łe­go tego wie­czo­ru wspo­mi­na­ła nie­kła­ma­ny wy­raz za­sko­cze­nia i ra­do­ści, któ­ry po­ja­wił się na twa­rzy Stri­ke’a po roz­pa­ko­wa­niu pre­zen­tu. Gdy jej dzi­ęko­wał, od­nio­sła wra­że­nie, że wra­ca jego do­tych­cza­so­wa ser­decz­no­ść, i mia­ła na­dzie­ję, że po­trak­tu­je ten pre­zent jak wia­do­mo­ść, że ko­bie­ta, któ­ra uwa­ża­ła­by go za od­ra­ża­jące­go, nie za­da­ła­by so­bie tru­du, by ku­pić mu coś, cze­go jak wie­dzia­ła, na­praw­dę chciał. Nie wie­dzia­ła jed­nak, że Stri­ke za­da­je so­bie py­ta­nie, czy Ro­bin nie uwa­ża go przy­pad­kiem za ró­wie­śni­ka sze­śćdzie­si­ęcio­pi­ęcio­let­nie­go Wa­it­sa.
Ty­dzień po uro­dzi­nach Stri­ke’a wy­po­wie­dze­nie zło­żył Andy Hut­chins, naj­dłu­żej pra­cu­jący w agen­cji pod­wy­ko­naw­ca. Nie było to wiel­kim za­sko­cze­niem: choć stward­nie­nie roz­sia­ne we­szło w fazę re­mi­sji, pra­ca od­bi­ja­ła się na jego zdro­wiu. Wy­pra­wi­li dla nie­go po­że­gnal­ną im­pre­zę, w któ­rej uczest­ni­czy­li wszy­scy oprócz Sama Barc­laya, ich dru­gie­go pod­wy­ko­naw­cy, po­nie­waż wy­ci­ągnął on krót­szą za­pa­łkę i mu­siał śle­dzić obiekt na West En­dzie.
Pod­czas gdy Stri­ke i Hut­chins przy dru­gim ko­ńcu sto­łu w pu­bie roz­ma­wia­li o pra­cy, Ro­bin ga­wędzi­ła z ich naj­now­szą pod­wy­ko­naw­czy­nią, Mi­chel­le Gre­en­stre­et, zna­ną swo­im no­wym wspó­łpra­cow­ni­kom – na jej wła­sne ży­cze­nie – jako Mid­ge. Mia­ła krót­kie, przy­li­za­ne ciem­ne wło­sy i błysz­czące sza­re oczy. Wcze­śniej pra­co­wa­ła w Man­che­ste­rze jako po­li­cjant­ka, była wy­so­ką, szczu­płą i bar­dzo wy­spor­to­wa­ną fa­na­tycz­ką si­łow­ni. Ro­bin już od­czu­ła swo­ją nie­do­sko­na­ło­ść na wi­dok ka­lo­ry­fe­ra na brzu­chu Mid­ge, gdy ta si­ęga­ła po tecz­kę le­żącą na sza­fie na do­ku­men­ty. Lu­bi­ła jed­nak jej bez­po­śred­nio­ść oraz to, że Mid­ge nie trak­to­wa­ła jej z góry, mimo że Ro­bin była w agen­cji je­dy­ną oso­bą, któ­ra nie słu­ży­ła w po­li­cji ani w woj­sku. Tego wie­czo­ru Mid­ge zwie­rzy­ła się jej, że prze­pro­wa­dzi­ła się do Lon­dy­nu przede wszyst­kim z po­wo­du trud­ne­go roz­sta­nia.
– Two­ja była też słu­ży­ła w po­li­cji? – spy­ta­ła Ro­bin.
– Nie. Ni­g­dy nie mia­ła pra­cy dłu­żej niż przez parę mie­si­ęcy – od­rze­kła Mid­ge z czy­mś wi­ęcej niż tyl­ko odro­bi­na go­ry­czy. – Jest nie­od­kry­tą ge­niusz­ką: albo na­pi­sze be­st­sel­le­ro­wą po­wie­ść, albo na­ma­lu­je ob­raz, któ­ry zdo­będzie Na­gro­dę Tur­ne­ra. Ja ha­ro­wa­łam ca­ły­mi dnia­mi, żeby za­ro­bić na ra­chun­ki, a ona opier­dzie­la­ła się w domu, sie­dząc w In­ter­ne­cie. Za­ko­ńczy­łam to, kie­dy zna­la­złam jej pro­fil rand­ko­wy na Zoo­sku.
– Boże, przy­kro mi – po­wie­dzia­ła Ro­bin. – Moje ma­łże­ństwo się sko­ńczy­ło, kie­dy zna­la­złam w na­szym łó­żku kol­czyk z bry­lan­tem.
– No, Va­nes­sa mi wspo­mi­na­ła – od­pa­rła Mid­ge, któ­rą po­le­ci­ła agen­cji przy­ja­ció­łka Ro­bin pra­cu­jąca w po­li­cji. – Mó­wi­ła też, że go od­da­łaś, ty pie­przo­na fra­jer­ko.
– Ja bym go opchnęła – za­skrze­cza­ła Pat Chaun­cey, se­kre­tar­ka agen­cji, włącza­jąc się nie­spo­dzie­wa­nie do roz­mo­wy. Pat była ochry­płą pi­ęćdzie­si­ęcio­sied­mio­lat­ką z wło­sa­mi czar­ny­mi jak smo­ła i zęba­mi ko­lo­ru sta­rej ko­ści sło­nio­wej, któ­ra poza biu­rem kop­ci­ła jak ko­min, a w biu­rze nie wyj­mo­wa­ła e-pa­pie­ro­sa z ust. – Kie­dyś taka jed­na prze­sła­ła mi pocz­tą sli­py mo­je­go pierw­sze­go męża, wred­na ma­łpa.
– Po­wa­żnie? – za­in­te­re­so­wa­ła się Mid­ge.
– O, tak – wark­nęła Pat.
– I co z nimi zro­bi­łaś? – spy­ta­ła Ro­bin.
– Przy­pi­ęłam pi­nez­ką do drzwi we­jścio­wych, żeby mógł je zo­ba­czyć za­raz po po­wro­cie z pra­cy – po­wie­dzia­ła Pat. Za­ci­ągnęła się moc­no e-pa­pie­ro­sem i do­da­ła: – A jej prze­sła­łam w za­mian coś, cze­go na pew­no nie za­po­mni.
– Co ta­kie­go? – spy­ta­ły chó­rem Ro­bin i Mid­ge.
– Nie­wa­żne – od­pa­rła Pat. – Po­wiem tyl­ko, że nie­ła­two to roz­sma­ro­wać na grzan­ce.
Wy­buch śmie­chu trzech ko­biet zwró­cił uwa­gę Stri­ke’a i Hut­chin­sa. Stri­ke po­chwy­cił spoj­rze­nie Ro­bin, a ona się uśmiech­nęła. Gdy od­wra­cał wzrok, pierw­szy raz od ja­kie­goś cza­su było mu we­so­ło.
Ode­jście Andy’ego wpro­wa­dzi­ło do agen­cji nie tak znów obce na­pi­ęcie, po­nie­waż pra­co­wa­li ak­tu­al­nie nad kil­ko­ma cza­so­chłon­ny­mi spra­wa­mi. Pierw­sza i naj­dłu­ższa obej­mo­wa­ła szu­ka­nie ha­ków na by­łe­go chło­pa­ka klient­ki, któ­rą prze­zy­wa­li Pan­ną Jo­nes, za­cie­kle wal­czącej w sądzie o pra­wo do opie­ki nad małą có­recz­ką. Pan­na Jo­nes była ład­ną bru­net­ką i mia­ła wręcz że­nu­jący po­ci­ąg do Stri­ke’a. Być może jej nie­skry­wa­ne umi­zgi sta­ły­by się po­żyw­ką, któ­rej bar­dzo po­trze­bo­wa­ło jego ego, gdy­by nie to­wa­rzy­sząca im rosz­cze­nio­wo­ść po­łączo­na z ci­ągłym do­ma­ga­niem się uwa­gi – taki ze­staw wy­da­wał mu się zu­pe­łnie nie­atrak­cyj­ny.
Ich dru­gi klient był naj­za­mo­żniej­szy: ro­syj­sko-ame­ry­ka­ński mi­liar­der ży­jący mi­ędzy Mo­skwą, No­wym Jor­kiem a Lon­dy­nem. Z jego domu przy So­uth Au­dley Stre­et znik­nęły nie­daw­no dwa nie­zwy­kle cen­ne przed­mio­ty, choć nie uru­cho­mił się alarm prze­ciw­wła­ma­nio­wy. Klient po­dej­rze­wał o to swo­je­go za­miesz­ka­łe­go w Lon­dy­nie pa­sier­ba i chciał przy­ła­pać mło­de­go czło­wie­ka na go­rącym uczyn­ku, nie za­wia­da­mia­jąc o tym ani po­li­cji, ani żony, któ­ra mia­ła skłon­no­ść do uwa­ża­nia swo­je­go im­pre­zu­jące­go i bez­ro­bot­ne­go po­tom­ka za kla­sycz­ną ofia­rę bra­ku zro­zu­mie­nia. Agen­cja mo­ni­to­ro­wa­ła dom za po­mo­cą ukry­tych w ka­żdym kącie ka­mer szpie­gu­jących. Pa­sierb, zna­ny w agen­cji jako Lep­kie Rącz­ki, ta­kże był pod ob­ser­wa­cją, w ra­zie gdy­by spró­bo­wał sprze­dać za­gi­nio­ną szka­tu­łkę od Fa­ber­gégo albo hel­le­ni­stycz­ne po­pier­sie Alek­san­dra Wiel­kie­go.
Ostat­nia spra­wa agen­cji, no­sząca kryp­to­nim Gro­omer, była we­dług Ro­bin wy­jąt­ko­wo pa­skud­na. Zna­na ko­re­spon­dent­ka mi­ędzy­na­ro­do­wa ame­ry­ka­ńskie­go ka­na­łu in­for­ma­cyj­ne­go roz­sta­ła się nie­daw­no z chło­pa­kiem, rów­nie roz­chwy­ty­wa­nym pro­du­cen­tem te­le­wi­zyj­nym, z któ­rym była trzy lata. Wkrót­ce po ich burz­li­wym roz­sta­niu dzien­ni­kar­ka od­kry­ła, że były part­ner kon­tak­tu­je się z jej sie­dem­na­sto­let­nią cór­ką, któ­rą Mid­ge prze­zwa­ła Nogi. Wy­so­ka i szczu­pła sie­dem­na­sto­lat­ka z dłu­gi­mi ja­sny­mi wło­sa­mi po­ja­wia­ła się już w ru­bry­kach plot­kar­skich, tro­chę z po­wo­du swo­je­go sław­ne­go na­zwi­ska, a tro­chę dla­te­go, że za­częła pra­co­wać jako mo­del­ka. Choć agen­cja nie za­ob­ser­wo­wa­ła jesz­cze żad­nych kon­tak­tów sek­su­al­nych mi­ędzy No­ga­mi a Gro­ome­rem, ich mo­wie cia­ła pod­czas po­ta­jem­nych spo­tkań da­le­ko było do re­la­cji ojca z cór­ką. Sy­tu­acja ta wpra­wi­ła mat­kę Nóg w stan fu­rii, stra­chu i po­dej­rzeń, któ­re za­tru­wa­ły jej sto­sun­ki z la­to­ro­ślą.
Jako że po ode­jściu Andy’ego wszy­scy mie­li bar­dzo na­pi­ęte gra­fi­ki, na po­cząt­ku grud­nia ode­tchnęli z ulgą, gdyż Stri­ke’owi uda­ło się pod­pro­wa­dzić kon­ku­ren­cyj­nej agen­cji de­tek­ty­wi­stycz­nej Deva Sha­ha, by­łe­go funk­cjo­na­riu­sza sto­łecz­nej po­li­cji. Stri­ke nie prze­pa­dał za Mit­chem Pat­ter­so­nem, sze­fem wspo­mnia­nej agen­cji, a ich wza­jem­na nie­chęć si­ęga­ła cza­sów, w któ­rych Pat­ter­son śle­dził sa­me­go Stri­ke’a. Gdy na py­ta­nie: „Dla­cze­go chcesz ode­jść od Pat­ter­so­na?”, Shah od­po­wie­dział: „Mam dość pra­co­wa­nia dla ku­ta­sów”, Stri­ke na­tych­miast dał mu ro­bo­tę.
Po­dob­nie jak Barc­lay, Shah był żo­na­ty i miał małe dzie­ci. Był ni­ższy niż obaj jego nowi ko­le­dzy z pra­cy i miał tak gęste rzęsy, że Ro­bin za­sta­na­wia­ła się, czy nie są sztucz­ne. Wszy­scy w agen­cji po­lu­bi­li Deva: Stri­ke, po­nie­waż Shah szyb­ko orien­to­wał się w sy­tu­acji i trzy­mał po­rządek w pa­pie­rach; Ro­bin, po­nie­waż spodo­ba­ło jej się jego cierp­kie po­czu­cie hu­mo­ru oraz coś, co na swój uży­tek na­zy­wa­ła bra­kiem ku­ta­so­wo­ści; Barc­lay i Mid­ge, po­nie­waż Shah od razu po­ka­zał, że gra ze­spo­ło­wo i nie czu­je żad­nej po­trze­by, by przy­ćmie­wać po­zo­sta­łych pod­wy­ko­naw­ców; a Pat, jak pew­ne­go pi­ąt­ku przy­zna­ła chro­pa­wym gło­sem w roz­mo­wie z Ro­bin, gdy ta do­star­czy­ła jej uzbie­ra­ne pa­ra­go­ny, po­nie­waż „z ta­ki­mi ocza­mi spo­koj­nie mó­głby ry­wa­li­zo­wać z Im­ra­nem Kha­nem!”.
– Mhmm, jest bar­dzo przy­stoj­ny – po­tak­nęła obo­jęt­nie Ro­bin, pod­li­cza­jąc swo­je wy­dat­ki. Przez wi­ęk­szo­ść ostat­nich dwu­na­stu mie­si­ęcy Pat otwar­cie wy­ra­ża­ła na­dzie­ję, że Ro­bin ule­gnie uro­ko­wi po­przed­nie­go pod­wy­ko­naw­cy, któ­re­go uro­da do­rów­ny­wa­ła jego ob­le­śno­ści. Ro­bin mo­gła się tyl­ko cie­szyć, że Dev ma żonę.
Na­wał pra­cy zmu­sił ją do tym­cza­so­we­go za­wie­sze­nia po­szu­ki­wań miesz­ka­nia, lecz mimo to zgło­si­ła się na ochot­ni­ka do ob­ser­wa­cji domu mi­liar­de­ra w cza­sie świ­ąt Bo­że­go Na­ro­dze­nia. Od­po­wia­da­ło jej, że będzie mia­ła wy­mów­kę, by nie je­chać do ro­dzi­ców do Ma­sham, po­nie­waż była pew­na, że Mat­thew i Sa­rah będą pa­ra­do­wa­li ze swo­im nowo na­ro­dzo­nym dziec­kiem – płci na ra­zie nie­zna­nej – uli­ca­mi, po któ­rych kie­dyś, jako na­sto­lat­ka, spa­ce­ro­wa­ła z Mat­thew za rękę. Ro­dzi­ce Ro­bin byli za­wie­dze­ni, a Stri­ke miał wy­ra­źne opo­ry przed sko­rzy­sta­niem z jej pro­po­zy­cji.
– Nie ma spra­wy – za­pew­ni­ła go, nie chcąc wy­łusz­czać po­wo­dów swo­jej de­cy­zji. – Wolę zo­stać w Lon­dy­nie. W ubie­głym roku to cie­bie omi­nęły świ­ęta.
Za­czy­na­ła od­czu­wać psy­chicz­ne i fi­zycz­ne wy­czer­pa­nie. Od dwóch lat pra­co­wa­ła pra­wie bez prze­rwy, a na do­da­tek te lata obej­mo­wa­ły se­pa­ra­cję i roz­wód. Nie­daw­ne zwi­ęk­sze­nie dy­stan­su mi­ędzy nią i Stri­kiem da­wa­ło jej się we zna­ki i choć nie bar­dzo mia­ła ocho­tę je­chać do Ma­sham, per­spek­ty­wa pra­cy w okre­sie świ­ątecz­nym była nie­wąt­pli­wie przy­gnębia­jąca.
Po­tem, w po­ło­wie grud­nia, Ka­tie, ulu­bio­na ku­zyn­ka Ro­bin, za­pro­si­ła ją w ostat­niej chwi­li na syl­we­stro­wy wy­jazd na nar­ty. Ja­kaś para od­pa­dła, po­nie­waż do­wie­dzia­ła się, że żona jest w ci­ąży. Do­mek był już opła­co­ny, więc Ro­bin mu­sia­ła je­dy­nie ku­pić bi­let na sa­mo­lot. Ni­g­dy w ży­ciu nie je­ździ­ła na nar­tach. Po­nie­waż jed­nak Ka­tie i jej mąż mie­li zaj­mo­wać się na zmia­nę swo­im trzy­let­nim sy­nem, gdy dru­gie z nich będzie na sto­ku, za­wsze miał być tam obec­ny ktoś, z kim mo­żna by po­roz­ma­wiać, gdy­by Ro­bin nie chcia­ła spędzać wi­ęk­szo­ści cza­su, prze­wra­ca­jąc się na oślich łącz­kach. Uzna­ła, że taka wy­ciecz­ka to szan­sa na dy­stans i spo­kój umy­słu, któ­re wy­my­ka­ły jej się w Lon­dy­nie. Do­pie­ro gdy przy­jęła za­pro­sze­nie, do­wie­dzia­ła się, że oprócz Ka­tie, jej męża oraz pary ich wspól­nych przy­ja­ciół z Ma­sham, w im­pre­zie będzie uczest­ni­czył Ross Ły­dr­wal zwa­ny Drwa­lem.
Nie wspo­mnia­ła Stri­ke’owi o żad­nym z tych szcze­gó­łów. Po­wie­dzia­ła je­dy­nie, że ma oka­zję wy­brać się na nar­ty i chcia­ła­by z niej sko­rzy­stać, co ozna­cza­ło lek­kie wy­dłu­że­nie jej urlo­pu w okre­sie no­wo­rocz­nym. Ma­jąc świa­do­mo­ść, że Ro­bin na­le­ży się znacz­nie wi­ęcej urlo­pu, niż za­mie­rza­ła wzi­ąć, Stri­ke zgo­dził się bez wa­ha­nia, ży­cząc jej do­brej za­ba­wy.

 
Wesprzyj nas