„Ministerstwo Prawdy” to prowokująca do myślenia dystopia i zarazem hołd złożony powieści „1984” George’a Orwella. Czy w społeczeństwie kontrolującym każdy twój ruch odważysz się myśleć samodzielnie?


W społeczeństwie rozdartym różnicami klasowymi niemal każdy bez sprzeciwu akceptuje utratę wolności i wszechobecne zakazy.

Nikt nie zadaje pytań, nie podważa oficjalnych informacji, nie kwestionuje działań władzy. Mało kto jeszcze pamięta, że kiedyś istniał lepszy świat.

Młoda dziennikarka Julia Romero podejmuje śledztwo w sprawie śmierci ojca, którą uznano za samobójstwo. Kilka lat temu Gabriel Romero pisał artykuły obnażające działania Ministerstwa Prawdy – organu kontrolującego całe społeczeństwo, manipulującego niczego nieświadomymi obywatelami zanurzonymi w cyfrowym świecie.

Teraz, kiedy wszystkie teksty jego autorstwa zniknęły, Julia uświadamia sobie, że to, co brała dotąd za paranoję ojca, wcale nią nie było…

Carlos Augusto Casas – pochodzący z Madrytu pisarz i dziennikarz. Karierę rozpoczął w gazecie „Diario 16” jako dziennikarz śledczy. Współpracował ze stacjami telewizyjnymi TVE, Antena 3, Cuatro, Telecinco i La Sexta.

Carlos Augusto Casas
Ministerstwo Prawdy
Przekład: Iwona Michałowska-Gabrych
Wydawnictwo Mova
Premiera: 18 stycznia 2023
 
 


CZĘŚĆ I

Wolność jest wtedy, gdy możemy mówić, że dwa i dwa to cztery*.
– George Orwell, 1984

1

Był zimny, słoneczny kwietniowy dzień. Zegary wskazywały trzynastą. Wpatrzeni w ekrany telefonów komórkowych przechodnie nie zwracali najmniejszej uwagi na mijającą ich szybkim krokiem kobietę. Nawet gdy któryś z tych technozombiaków się z nią zderzył, szedł dalej bez słowa jak gdyby nigdy nic. „Nikt już nie zawraca sobie głowy przepraszaniem – pomyślała. – Jedyne, co nas łączy, to pośpiech”.
Ona też się spieszyła. Była umówiona z kimś, kto mógł potwierdzić wszystkie jej przypuszczenia. Potrzebowała jedynie dowodu. Czegoś namacalnego, co pozwoli jej w końcu ujawnić całą prawdę.
Stukot obcasów o chodnik przywodził jej na myśl gorączkowe pocałunki dwojga kochanków, którzy spotkali się po długiej rozłące. Do roku 2030 samochody na benzynę zniknęły z ulic zastąpione przez znacznie cichsze auta elektryczne. Niespodziewanie jednak ciszę przerwały chóralne okrzyki. To dwadzieścioro, może trzydzieścioro staruszków protestowało, wymachując transparentami i wznosząc stare hasła w stylu: „Naród zjednoczony jest niezwyciężony!”.
Stali przed bramą Ministerstwa Prawdy – szarego gmachu wpatrującego się w nich beznamiętnie setkami okien. Surowy w swoim dostojeństwie, jak większość biurowców, sprawiał wrażenie niezniszczalnego i obojętnego na protesty maluczkich. Kobieta zwolniła. Ciekawe, przeciwko czemu protestowali. Pospiesznie naniesiony sprayem napis na płótnie głosił: „Korporacje, precz z mediów! Żądamy prawdy!”. Policjanci otoczyli manifestantów kordonem niczym przeciwciała odcinające wirusa, żeby nie zainfekował reszty organizmu. Na jednego emeryta przypadał prawie cały radiowóz. Naprzeciwko utworzyła się gigantyczna kolejka złożona głównie z młodych ludzi czekających na otwarcie salonu, w którym tego dnia miał mieć premierę najnowszy model smartfona.
„Już tylko starzy protestują – pomyślała kobieta. – Tylko oni pamiętają przeszłość i rozumieją, jak bardzo się stoczyliśmy. Gdybym tylko zdołała ujawnić…”
Nie dokończyła myśli, bo wpadła na nią odcięta od rzeczywistości dziewczyna ze słuchawkami na uszach. Ludzka masa szła jak bydlęta na rzeź, nie bacząc na protest. Każdy myślał tylko o tym, żeby jak najszybciej zrobić swoje, cokolwiek to było. Ona zresztą też. Spieszyła się na spotkanie. Spuściła głowę w obronie przed nieprzyjemnym wiatrem i pomaszerowała dalej.
Kawiarnia Pod Papugą była jedną z wielu sieciówek sprzedających napoje pobudzające w przeróżnych kombinacjach pod absurdalnymi nazwami i po jeszcze bardziej absurdalnych cenach. Kobieta weszła do lokalu i szybko zamknęła drzwi, ale i tak wleciał za nią tuman pyłu i śmieci. Wystrój stanowił kiepską podróbkę eleganckich, wykwintnych knajpek z połowy dwudziestego wieku, nawet nieudającą, że jest czymś więcej niż prymitywną kopią. Oślepiająca blaskiem kafelków podłoga w szachownicę, złote lampy o okazałych kloszach ze starego mosiądzu imitującego brąz, drewniany bar z wytwornymi ornamentami bez jednego choćby wcięcia. Przypomniał jej się widziany w parku tematycznym Dawid Michała Anioła z papier mâché. „Nic już naprawdę nie ma, wszystko tylko się wydaje. Istnieją wyłącznie pozory”, pomyślała.
Ale przynajmniej w lokalu było ciepło, a zapach kawy niósł się po nim niczym wspomnienie kogoś niedawno utraconego. Kelnerzy w nieskazitelnych biało-czarnych mundurkach kręcili się po sali z tacami pełnymi parujących kartonowych kubków. Kobieta powiodła wzrokiem wokół i szybko zlokalizowała człowieka, z którym była umówiona. Siedział oparty plecami o ścianę w najbardziej oddalonym od drzwi kącie. Wydał jej się atrakcyjny. Czarne włosy ułożone na żel, nieśmiertelny niebieski garnitur typowy dla wysokich urzędników państwowych – i leżący na nim lepiej niż na większości – oraz ta pewność siebie właściwa mężczyznom u władzy nawykłym do wydawania rozkazów. Gdy napotkał jej wzrok, uśmiechnął się i gestem przywołał ją do siebie. Nie miała pojęcia, dlaczego przeszył ją dreszcz.
Mężczyzna podniósł się i dał jej znak, by usiadła.
– W końcu mamy okazję poznać się osobiście – powiedziała. – Korespondencja elektroniczna jest wyzuta z wszelkich emocji.
– Zwłaszcza gdy trzeba ukrywać wiadomości pod osłoną banalnych pogawędek. Przyznaję, że nie przepadam za pustosłowiem. Można by rzec, że bliższa niż proza jest memu sercu poezja – zażartował jej rozmówca.
– Mam nadzieję, że rozumie pan konieczność takiego kamuflażu. Nigdy nie wiadomo, kto może to czytać. W dzisiejszych czasach e-maile nie są bezpieczne.
– W dzisiejszych czasach najbezpieczniej jest zakładać, że nic nie jest bezpieczne. Ale co za gbur ze mnie, nawet nie zapytałem, czy ma pani ochotę na coś do picia…
Poprosiła o cappuccino. Przywołał kelnera władczym gestem z gatunku tych, które obalają imperia.
Gdy czekali, mężczyzna nie przestawał mieszać w kubku drewnianym patyczkiem udającym łyżeczkę. Przygnębił ją ten widok.
Rozmówca jakby czytał jej w myślach.
– Tęsknię za prawdziwymi łyżeczkami i filiżankami. Pani pewnie jest za młoda, by pamiętać dawne kafejki i przytulne bary sprzed epoki sieciówek.
– Aż tak młoda nie jestem, ale dziękuję za komplement. Owszem, pamiętam je.
Kelner przyniósł cappuccino oraz woreczek ze słodzikiem. W lokalach już od lat nie wolno było używać cukru. Kobieta upiła łyk, po czym serwetką wytarła pianę z górnej wargi.
– To było wyjątkowe przeżycie – kontynuował mężczyzna. – Każdy bar inaczej przygotowywał kawę, przekąski, jedzenie… Każdy miał na wszystko swoje sposoby. Nie to, co teraz. To espresso smakuje tak samo jak wszystkie espresso w każdej Kawiarni Pod Papugą na całym świecie. Identycznie. I to nas uspokaja. Uwalnia od konieczności podejmowania decyzji, od niepewności, której doświadczaliśmy w konfrontacji z nieznanym, nawet jeśli było to coś tak banalnego jak kosztowanie kawy i ocenianie jej smaku. Wymieniliśmy wolność na bezpieczeństwo.
Po tych słowach duszkiem opróżnił kubek.
– Potrzebuję pańskiej pomocy. – Kobieta przeszła do rzeczy.
– Cóż, kiedy ktoś godzi się na rozmowę z dziennikarką, zwykle zakłada, że chodzi jej o coś innego niż darmowe cappuccino. Albo przynajmniej o coś więcej.
Przewaga niewątpliwie była po jego stronie.
– Wiem, co się dzieje w pokoju sto jeden Ministerstwa Prawdy.
– Skoro pani wie, to po co przychodzi pani do mnie? – zapytał nieco protekcjonalnie.
– Nie mam dowodów. Jedynie świadectwa osób, które pragną pozostać anonimowe.
Z bliska mężczyzna wyglądał dość pospolicie. Poszczególne rysy jego twarzy analizowane pojedynczo wydawały się asymetryczne i toporne. Oczy poruszające się gorączkowo niczym uwięzione w szklanych kulkach owady, orli nos typowy dla tych, którzy szukają guza, kości policzkowe tak wydatne, jakby miały lada chwila przedrzeć się przez skórę. Miał jednak w sobie atrakcyjność wielkiego kota emanującego nieposkromioną siłą.
– Innymi słowy, zna pani wyłącznie plotki. Przypuszczenia snute przez osoby bez twarzy – podsumował. – I myśli pani, że będę pierwszym, który pokaże twarz?
– Skądże. Potrzebuję od pana jakiegoś namacalnego dowodu. Dokumentu, nagrania, czegokolwiek, co potwierdzi te świadectwa. Jako pracownik ministerstwa z pewnością może mi pan coś takiego załatwić.
Mężczyzna niespodziewanie zaczął stukać drewnianym patyczkiem w blat, rozglądając się po lokalu. Chciał mieć pewność, że nikt ich nie podsłuchuje. Oprócz ich stolika zajęte były tylko dwa. Przy jednym jakaś kobieta pisała coś na klawiaturze komputera, bezskutecznie usiłując strząsnąć z siebie okruchy croissanta. Przy drugim para młodych ludzi ignorowała się nawzajem, całą uwagę skupiając na ekranach telefonów. Przez twarz mężczyzny z ministerstwa przemknął krótki uśmieszek, a kobietę ponownie przeszył dreszcz.
– Jeśli mam pani pomóc – rzekł mężczyzna – musi mi pani wyjawić, z kim rozmawiała. Sama pani rozumie, że nie mogę ryzykować posady z powodu bredni paru pomyleńców.
– Dobrze pan wie, że nie mogę ujawnić źródeł, ale zapewniam, że są to osoby wiarygodne, a ich zarzuty bardzo poważne. Nie marnowałabym pańskiego czasu, gdyby chodziło o zwykłe plotki. Z pewnością pan także słyszał co nieco na temat tego, co się dzieje w tamtym pokoju. Musimy ujawnić prawdę.
Mężczyzna powoli oparł się z powrotem o ścianę, splatając palce na karku.
– Ech, dziennikarze. – Westchnął głęboko. – Nic, tylko pytacie.
Coś się w nim zmieniło. Nie chodziło jedynie o pozycję. Jego spojrzenie stało się harde, jakby miała przed sobą zupełnie innego człowieka.
– Ale nigdy nie odpowiadacie. Lubicie zadawać pytania, ale sami nie udzielacie odpowiedzi. Bardzo to nieładnie z waszej strony.
Zaciskał pięści i patrzył na nią z intensywnością, która w końcu przeszła w nienawiść. Znów przypominał wielkiego kota, ale nie był już piękny. Bestie wydają się piękne, tylko kiedy siedzą w klatce i nikomu nie zagrażają. Teraz jednak ktoś otworzył klatkę – i tym kimś była ona.
– To nie pan korespondował ze mną przez te wszystkie miesiące.
– Ależ owszem, moja droga. To ja. Szukała pani kontaktu z wysokim urzędnikiem Ministerstwa Prawdy i ma go pani przed sobą. Choć z żalem stwierdzam, że nie pracuję w tym wydziale, o który pani chodziło. Proszę spojrzeć, co znalazłem w pani skrzynce.
Wyjął mały brązowy pakunek przypominający kształtem książkę. Tym razem kobieta wiedziała, dlaczego czuje dreszcz.
– Powinna pani częściej sprawdzać korespondencję – zauważył urzędnik, rozrywając opakowanie. – To kolejny zwyczaj, który zatraciliśmy, odkąd banki przestały przysyłać nam listy. Bo przecież nikt inny od dawna tego nie robi. Oprócz łyżeczek brakuje mi kartek z życzeniami urodzinowymi. Wiele można z nich było wyczytać o osobie, która je wysyłała – mówił, metodycznie rozwijając opakowanie.
Skończywszy, podsunął kobiecie książkę przed nos. Było to 1984 George’a Orwella. Przerażoną twarzą dziennikarki zawładnęły nerwowe tiki.
– Wie pani, co to znaczy, prawda? Przyjaciele, którzy nie chcieli pokazać twarzy, próbowali panią ostrzec przed tym spotkaniem. Szkoda, że to my pierwsi znaleźliśmy książkę. Jak pani myśli: kto jest nadawcą?
Zdesperowana dziennikarka rozglądała się frenetycznie, szukając sposobu ucieczki. Musiała się stąd wydostać… ale jej ciało nie chciało słuchać rozumu. Tkwiła na miejscu sparaliżowana strachem jak królik złapany w snopy reflektorów.
– Wie pani co? – kontynuował mężczyzna. – Niepotrzebne mi pani odpowiedzi, bo już je znam. Słyszałem naprawdę sporo. Choćby rozmowy, które prowadziła pani z przyjaciółmi. Tak, z tymi rzekomymi „anonimowymi świadkami”. Spiskowanie przeciwko ministerstwu, plany destabilizacji. Proszę nie robić takiej miny. Nie trzeba było zabierać komórki na tajne schadzki. Nawet sobie pani nie wyobraża, ile możemy zrobić, kiedy włamiemy się do telefonu. Wiem wszystko. Nie wierzy mi pani? Zademonstruję.
Zamknął oczy, udając, że się koncentruje, i zaczął masować skronie palcami obu rąk niczym jasnowidz przed podaniem właściwej liczby.
– Widzę imię… imię informatora… to dziennikarz, jak pani, tyle że emerytowany… już prawie mam jego nazwisko, widzę pierwsze litery… Gabriel… Gabriel Romero!
I nagle otworzył szeroko oczy. Zimne, pozbawione blasku niczym oczy jakiejś gotyckiej lalki. Pochylił się ku rozmówczyni przez stolik, sięgając do kieszeni marynarki.
– Świat byłby lepszy, gdyby ludzie nie zadawali takich pytań jak pani – stwierdził.
Pod blatem palce zacisnęły się na jej udzie niczym wnyki, a zaraz potem coś ją ukłuło. Spuściła wzrok i dostrzegła znikającą w kieszeni mężczyzny strzykawkę.
– Lubi pani poezję? Nikt już jej nie czytuje. Jest zbyt subtelna na te bezduszne czasy. Pewnie nie zna pani Cesara Vallejo. W istocie jesteście trupami życia, którego nigdy nie było. Smutny to los od zawsze być martwymi1.
Ogarnęło ją dziwne uczucie. Chciała krzyczeć, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu. Nagle zobaczyła zbliżającą się podłogę, a chwilę później, już nieruchoma, słyszała, jak kelner krzyczy do kogoś, by wezwał pogotowie. Jej ciało zaczęło miotać się w konwulsjach, głowa uderzała o posadzkę, kończyny nie słuchały woli. Nie czuła niczego z wyjątkiem chłodu kafelków na plecach. Na myśl o tym, że podwinęła jej się spódnica, ogarnął ją groteskowy wstyd. Nie chciała umierać na oczach gapiów z odsłoniętą bielizną. Odejść w taki sposób? Teraz, gdy wciąż miała tyle do zrobienia? Nagle cały jej widok przesłoniła twarz mężczyzny. Jego promienny uśmiech był ostry niczym brzytwa.
– Świat jest znacznie lepszym miejscem, gdy nie znamy prawdy.

1 C. Vallejo, Estáis muertos. Wszystkie cytaty, których tłumacza nie podano, zostały przetłumaczone przez Iwonę Michałowską-Gabrych.

2

Dlaczego postanowiłaś zostać dziennikarką?
– Żeby poznać prawdę i przekazać ją społeczeństwu.
Natychmiast pożałowała tych słów. Co jej odbiło, by opowiadać takie banały? Wyszła na naiwną i łatwowierną, czyli w skrócie na idiotkę. Którą oczywiście była. Siedziała naprzeciw pana Sancheza-Bravo – redaktora naczelnego „Obserwatora Cyfrowego” – który miał zadecydować o przyjęciu jej na praktyki, ale w tym momencie wolałaby się znaleźć milion lat świetlnych od jego gabinetu. I może tak właśnie miało się zaraz stać, bo z wyrazu twarzy mężczyzny patrzącego na nią sponad okularów wnioskowała, że zdecydowanie bliżej jej do drzwi niż do własnego biurka w redakcji.
– Jestem przekonany, że na studiach dziennikarskich takie odpowiedzi są wysoko oceniane. Ale my nie jesteśmy na studiach. Jesteśmy w gazecie. A ja jestem jej naczelnym. Witamy w prawdziwym świecie. A teraz daj sobie spokój ze sloganami o nieocenionej wartości przenajświętszej informacji i po prostu powiedz, dlaczego chcesz być dziennikarką. Chcę usłyszeć prawdę.
Julia spuściła oczy, rozpaczliwie szukając odpowiedzi. Zauważyła, że drżą jej kolana, a dłonie nerwowo rozciągają brzeg spódnicy. Wbiła wzrok w paznokcie, jakby właśnie sobie uświadomiła, że zaniedbała ich pielęgnację. To był jej podstawowy błąd. Dało się zauważyć z daleka, że je obgryza, co oczywiście dobitnie świadczyło o neurotyczności i braku pewności siebie. Najwyraźniej zamiast praktyk potrzebowała terapii. I po cholerę włożyła ten kostium? Dobrze, że chociaż buty miała wysokie. Typowa pokojówka: elegancki czarny żakiet i biała bluzka bez dekoltu. Choć jeśli spojrzeć obiektywnie, nie wyglądała aż tak źle. Może chodziło o makijaż? Spędziła przed lustrem godzinę, uparcie zamalowując dziecinne rysy, aż zniknęły pod pokładami różu, cienia do powiek i kredki do ust. Dobrze, że przynajmniej w ostatniej chwili porzuciła pomysł podkręcenia włosów. Zamiast tego upięła je w kitkę odsłaniającą regularne rysy twarzy. Ech, te okropne włosy – czarne, proste i toporne niczym zasłona okienna. Odziedziczyła je po matce.
Po matce… To właśnie w takich chwilach, gdy potrzebo­wała pomocy, najbardziej za nią tęskniła. Była dzieckiem, gdy mama zginęła w wypadku. Słabo ją pamiętała, ale starała się pielęgnować nieliczne wspomnienia: zapach matczynych dłoni, głos, który wieczorami szeptał jej bajki, uczucie bezpieczeństwa w opiekuńczych ramionach. Wspomnienia są jednak kruche i rozsypują się, gdy zbyt długo je pielęgnujemy. Niektóre z nich już teraz się zacierały. Nie potrafiła przywołać z pamięci twarzy matki. Zamiast niej pojawiał się obraz z wiszących w domu zdjęć: statyczny, płaski, pozbawiony życia.
– Czekam na odpowiedź, Julio. Czasem najtrudniej jest powiedzieć prawdę – naciskał redaktor, nie spuszczając z niej wzroku.
– Ojciec nie chciał, żebym została dziennikarką. Uważa, że skoro jemu nie wyszło to na dobre, to i mnie nie wyjdzie. Chciałabym mu udowodnić, że się myli. Że poradzę sobie lepiej niż on.
Sánchez-Bravo położył łokieć na stole i oparł brodę na dłoni, zasłaniając usta palcami. Tak wyszukana poza nie mogła być spontaniczna. W jego oczach Julia dostrzegła uśmiech.
– Już lepiej. Znacznie lepiej. Tym razem powiedziałaś prawdę, ale niecałą.
Zdezorientowana wbiła w niego wzrok.
– Dokończę za ciebie – kontynuował Sánchez-Bravo. – Naprawdę chodzi ci o to, żeby mu dowalić. Prawda? Prześcignąć go. Osiągnąć coś, co jemu się nie udało. Jestem za. W dzisiejszych czasach uraza bywa najlepszą motywacją. Świetnie. Kiedy możesz zacząć?
Dezorientacja ustąpiła miejsca euforii.
– Przyjmuje mnie pan?
– Jasne, chociaż nie mam pojęcia, co cię tak cieszy. Bezpłatne praktyki oznaczają, że musisz być do dyspozycji w każdy dzień tygodnia o dowolnej godzinie, będziesz się zajmować wszystkimi tematami, których nie chce nikt inny, i w dodatku nie dostaniesz za to złamanego grosza.
– Brzmi rewelacyjnie.
– Powiedz to mojej córce Beatriz. Ze sto razy próbowałem ją przekonać, żeby przyjęła tę pracę. Nic z tego. Studiujecie razem, prawda?
– Hmm, jesteśmy na tym samym roku, ale ona studiuje w trybie A, a ja w B. Właściwie to dzięki niej tu jestem. Dzięki niej i dzięki panu. W trybie B nie mamy dostępu do praktyk. To Bea mi powiedziała, że kogoś szukacie, odkąd tamta dziennikarka…
– Marta Alonso. Ni stąd, ni zowąd padła trupem w kawiarni parę dni temu. Zatrzymanie akcji serca. Duża strata. Była dobrą dziennikarką. Lubiła koloryzować, jeśli wiesz, co mam na myśli, ale zawsze zachowywała profesjonalizm. Wstrząsające są te niespodziewane śmierci. I proszę, przestań mi już dziękować. Za miesiąc będziesz mnie nienawidzić za to, że cię przyjąłem. Chodźmy. – Wstał zza biurka i dał znak, by ruszyła za nim przez biuro z przedzielonymi szkłem boksami. – Oprowadzę cię po redakcji.
Spodziewała się aury uroczego chaosu – bieganiny, wolności i zaangażowania – którą wytworzyły wokół redakcji prasowych filmy i seriale: przestronnej sali pełnej zawalonych papierami biurek, rozbrzmiewającej nieustannym stukotem klawiatur, natarczywymi dzwonkami telefonów i okrzykami dziennikarzy komunikującymi pilne wieści. Ledwie jednak przestąpiła próg „Obserwatora Cyfrowego”, doznała zawodu: w małym i skąpo oświetlonym pomieszczeniu stały zaledwie trzy zestawione ze sobą pary biurek. Od pozostałych pokoi, których użytkownicy w całkowitej ciszy wpatrywali się w ekrany komputerów, odgradzały redakcję szklane ścianki. Nie dzwoniły żadne telefony i nikt donikąd się nie spieszył. Przypominało to raczej jakieś ponure biuro.
– Gdzie mam siedzieć? – zapytała Julia, starając się ukryć rozczarowanie.
– Siedzieć? Tu? Daj spokój! – żachnął się Sánchez-Bravo. – Będziesz pracować z domu. Jak większość naszych ludzi. Dzięki pracy zdalnej redakcje czasopism internetowych uwolniły się od konieczności utrzymywania staroświeckich i niewydajnych biur, które były wielkie i powolne niczym dinozaury i wyginęły jak one. Przez ostatnie lata świat informacji bardzo się zmienił. Podobnie jak ich odbiór. Żeby przetrwać, musieliśmy wymyślić je na nowo. Ludzie, którzy zmęczeni wracają z pracy, nie mają najmniejszej ochoty czytać nudnych wiadomości o tym, jak to źle jest na świecie. Chcą czegoś, co pomoże im się oderwać i nie zmusi do myślenia: seriali, filmów, gier wideo. Naszym głównym rywalem jest rozrywka, a ponieważ nie możemy go pokonać, postanowiliśmy się z nim sprzymierzyć. Mamy za zadanie przerabiać wiadomości na rozrywkę.
Julia popatrywała na niego z niejakim zdumieniem.
– Niektóre wiadomości się zbyt poważne, by je traktować rozrywkowo – odezwała się. – Weźmy zamach z ofiarami albo konferencję prasową, na której prezydent ogłasza podniesienie podatków.
– I tu właśnie dziennikarze, w tym ty, muszą się wykazać. Sprawić, by nawet takie wieści brzmiały atrakcyjnie. Pamiętaj, że jeśli się nie uda, odbiorcy zamiast nas czytać, będą grać na komórkach lub oglądać serial.
– Więc dziennikarze zajmują się teraz rozrywką, a nie informacją?
– Jednym i drugim, Julio. Jeśli chcemy, żeby media nie zginęły, musimy to połączyć. Na szczęście mamy do dyspozycji technologię. Dzięki temu znamy na przykład gusty naszych odbiorców, wiemy, co interesuje subskrybentów. Wystarczy zbadać, jakie witryny odwiedzają, czyje profile obserwują, gdzie robią zakupy. Na bazie tego algorytm ustala, jakie wiadomości powinny do nich dotrzeć. Wcześniej to odbiorcy szukali informacji w gazetach, radiu czy telewizji. Dziś, dzięki big data, to informacje szukają odbiorców. Ale powiedz: jak ci się podoba nasza redakcja? – Wykonał zamaszysty gest, jakby otwierał niewidzialne drzwi.
– Inaczej ją sobie wyobrażałam – mruknęła Julia z twarzą kogoś, kto właśnie zobaczył, jak karoca zmienia się w dynię.
– Zauważyłem. Nowi tak mają. Zresztą i tak nie będziesz tu spędzać wiele czasu. A teraz pomówmy o twoich obowiązkach. Będziesz odpowiedzialna za jeden z najważniejszych działów. Nazwaliśmy go „Dziś w sieci”.
Patrzyła na niego baranim wzrokiem.
– No co masz taką minę? Wiem, wiem. Nie jest to klasyczny dział typu „Wydarzenia” czy „Polityka”, ale przynosi nam największe profity. W zeszłym tygodniu ludzie oszaleli na punkcie zdjęcia sukienki. Nie mogli się zgodzić, jaki ma kolor. Dla jednych była biało-złota, a dla innych niebiesko-czarna. Jakieś zjawisko optyczne czy coś. Wrzuciliśmy ją na portal i mieliśmy milion wyświetleń. A im więcej wyświetleń, tym więcej forsy od reklamodawców. Dzięki temu możemy jeść trzy razy dziennie, choć to niezdrowe, i spłacać hipotekę. A twoim zadaniem w „Obserwatorze” będzie właśnie wyszukiwanie, co danego dnia hula w sieci.
– Proszę nie myśleć, że narzekam. Mówiłam już, że jestem panu bardzo wdzięczna za tę szansę. Zastanawiam się jednak, czy nie mógłby mnie pan przydzielić do innego działu. Chciałabym podczas tych praktyk jak najwięcej się nauczyć, a nie sądzę, żebym to zrobiła, zajmując się tak… trywialnymi sprawami.
– Jeśli czekasz wystarczająco długo, wszystko staje się trywialne.
Nagle w głębi sali pojawiła się jakaś postać otoczona wianuszkiem ochroniarzy. Wysoka, krocząca energicznie jak ktoś, kto zawsze wie, dokąd zmierza. Władcze spojrzenie, lekceważący uśmieszek w kąciku ust. Typ człowieka, w którego obecności nikt się nie śmieje. Jego ubiór, postawa, gesty – wszystko to wydawało się zaprojektowane specjalnie po to, by wzbudzać respekt. Taki sam, jaki wzbudza wymierzony w ciebie rewolwer. Respekt wywołany strachem. I Sánchez-Bravo ewidentnie mu uległ.
– O rany, już jest… hmm… Julio, muszę cię przeprosić. Przyspieszyli mi spotkanie, a mój… on… nie może czekać. Jutro zadzwonię i wyjaśnię ci, co masz robić. A teraz… Varona! Chodź no tu! Odprowadź Julię do wyjścia.
Zza jednego z nielicznych biurek wstał około sześćdziesięcioletni facet. Obdarty i zaniedbany, sprawiał wrażenie kogoś, kto dawno przestał się przejmować, co myślą o nim inni. Luźna pstrokata odzież ukrywająca wydatny brzuch, gęsta szpakowata broda, długie i rozczochrane włosy – ostatnia pozostałość po burzliwej młodości – pomarszczona twarz kogoś, kto wiele się w życiu śmiał… choć zdawało się, że worki pod oczami kryją miliony niewylanych łez. Nie miała pojęcia dlaczego, ale od razu go polubiła.
– Julio – rzekł Sánchez-Bravo – oto Alfredo Varona, jeden z nielicznych dziennikarzy, którzy wciąż przychodzą do redakcji. Pozwalamy mu na to, bo nie ma domu z prawdziwego zdarzenia. Żona pokazała mu drzwi. Ile to już czasu?
– Jedenaście lat – mruknął Varona.
– Nie masz pojęcia, jak jej zazdroszczę. Przedstawiam ci naszą nową praktykantkę, Julię Romero. Jutro zaczyna pracę. Postaraj się jej nie wystraszyć już pierwszego dnia. Zaopiekuj się nią. A ty, Julio, wyświadcz mi przysługę: zadbaj o to, by twój ojciec wiedział, że dla mnie pracujesz. Jestem pewien, że będzie zachwycony. A teraz przepraszam, czekają na mnie.
Z tymi słowy Sánchez-Bravo pospiesznie oddalił się na spotkanie z tajemniczym sfinksem i jego ochroniarzami, rozpływając się w powitalnych i czołobitnych gestach.
– Liczy, że pańcio poklepie go po główce i powie: „Dobry chłopczyk” – mruknął Varona, obserwując tę scenę wraz z Julią.
– Kto to? – zapytała.
– Nie znasz Wielkiego Brata?
– Wielkiego Brata?
– Ciii… – Przyłożył palec do warg. – Jeśli chcesz mieć jakąś przyszłość w dziennikarstwie, lepiej, żeby nie słyszał, że go tak nazywasz. Mnie już wszystko jedno. Jestem jedynie zmierzającym w stronę ostatniej kropki akapitem, który wszyscy przestali czytać. Ale ty dopiero zaczęłaś pisać pierwsze słowa swojego artykułu, więc musisz uważać. Doradca Generalny Ministerstwa Prawdy niezbyt dobrze reaguje na krytykę, nawet w postaci czegoś tak niewinnego jak przydomek.
– A skąd ten przydomek?
– Za dużo chcesz wiedzieć jak na pierwszy dzień. Ten dureń Sánchez-Bravo wspomniał, że nazywasz się Romero. Co za zbieg okoliczności. Pracowałem z niejakim Gabrielem Romero.
– Co za zbieg okoliczności: mam ojca, który dokładnie tak się nazywa. I był dziennikarzem.
Varona stanął jak wryty na środku korytarza. Spojrzał na nią zupełne innym wzrokiem, jakby był świadkiem cudu. Całą jego twarz rozjaśnił uśmiech.
– Córka wielkiego Romero! Nie do wiary. Przecież… ja nawet cię znałem, gdy byłaś mała! Jezu! Opowiadaj, co tam u taty. Jak się miewa.
– Niewesoło. Przez większość czasu jest smutny i marudny.
– No tak. Biorąc pod uwagę to, co się stało z twoją mamą… i co mu zrobili… Teraz rozumiem, dlaczego nasz nieszczęsny szefunio chciał, żeby twój ojciec się dowiedział, dla kogo pracujesz. Będzie załamany.
– Nie wiedziałam, że się znają.
– Przez jakiś czas pracowali razem. Nie znosili się. Bardzo się różnią. Ja byłem po stronie twojego ojca, bo niełatwo wytrzymać z kimś takim jak Sánchez-Bravo.
– Coś między nimi zaszło? Wolałabym, żeby nikt mnie nie wykorzystywał do załatwiania starych porachunków.
– O ile mi wiadomo, nic poważnego. Po prostu każdy z nich inaczej pojmował dziennikarstwo. Jak sama widziałaś, Sánchez-Bravo lubi się łasić do możnych, podczas gdy twój ojciec wolał ich gryźć w rękę. Jeden dostawał nagrodę, a drugiemu zakładali kaganiec. Gdybym ci opowiedział, co ja przeżyłem z twoim ojcem! Facet umiał pisać i umiał pić. Muszę do niego zadzwonić. Nadal tak lubi gin?
Teraz to ona stanęła jak wryta.
– Owszem. Nadal pije. Choć jedyne, co mu z tego przychodzi, to gorycz, którą wyładowuje na mnie. Tak to już jest z pijakami. Kumple ich uwielbiają. Za to kiedy ojciec pije w domu, widzę w nim tylko upodlonego człowieka.

3

Wiatr strącał z chmur krople deszczu jak z twarzy uderzonego chłopca, który próbuje powstrzymać płacz. Gabriel Romero szedł szybko, znów prześladowany przez to dziwne doznanie w opuszkach palców, jakby nieustannie przesuwał nimi po ostrzu nożyka do golenia. W górę i w dół.
Czekanie na ten makabryczny moment, w którym ciało zmienia się w ranę. W górę, w dół. Podniecający dreszcz ryzyka, który trwa, póki krzywda nie stanie się nieodwracalna.
Jeśli tylko ty znasz tajemnicę, jesteś człowiekiem, który żyje w strachu.
To właśnie teraz czuł. Madryt zmieniony w wielką fabrykę wrogości napawał go strachem. Jakby miastu wyrosły kły, a ściany budynków groziły ostrymi krawędziami. Nie mniej straszni byli ludzie, wszyscy z nastroszonymi kolcami, żeby nikt nie ważył się do nich podejść. Niemal pogardliwie obojętni na to, co spotyka innych. Prości i sterowalni niczym marionetki, którym się wydaje, że są wolne, bo postanowiły nie widzieć poruszających nimi sznurków. Strach. Gabriel żył z nim od dawna. Od tak dawna, że przestał zauważać ucisk w żołądku. Myślał, że już go nie ma. Że ustąpił. I wtedy zadzwoniła ta dziennikarka. Dzięki niej po latach znów poczuł się ważny. Zapytała, co wie, a on wyjawił jej cztery szczegóły. Drobiazgi. O pokoju sto jeden nawet nie wspomniał. Kiedy żyjesz w lęku, ostrożność staje się twoją drugą naturą. Pokazał jej, w którym kierunku ma podążać, ale nie powiedział, co znajdzie na końcu drogi. Teraz nie żyła, a strach Gabriela przeszedł ze stanu lotnego w coś, co znów dławiło go w piersi niczym bryła, uderzało w skronie jak młot i wysuszało gardło.
Jeśli tylko ty znasz tajemnicę, trawi cię choroba.
Rozejrzał się kilka razy, nim przeszedł przez ulicę. Elektryczne auta były tak ciche, że człowiek nie uświadamiał sobie ich bliskości, póki nie było za późno. Mimo kiepskiej pogody postanowił usiąść na tarasie lokalu, w którym był umówiony. Do stołu podszedł gładkolicy kelner.
– Dzień dobry, na co ma pan ochotę?
– Jeśli będzie pan łaskaw, poproszę czarną kawę z kapką koniaku.
Uśmiech na twarzy kelnera ustąpił miejsca zakłopotaniu.
– Niestety – powiedział, próbując zapisać zamówienie na tablecie – tej kombinacji nie ma w naszym menu. Mogę zaproponować czarną kawę, kawę z mlekiem, z mlekiem sojowym, espresso, cappuccino, vanilla flavour, caramel mocha…
– Nie rozumiem, w czym problem. Nie macie koniaku?
– Owszem, mamy, tyle że…
– W takim razie wlej pan kapkę koniaku do czarnej kawy i skasuj, ile chcesz.
– Niestety na tym właśnie polega problem. Nie mogę panu podać takiej kawy, bo nie zezwala na to nasz program – wyjaśnił młodzieniec, pokazując Gabrielowi ekran z osobnymi ikonkami dla każdego napoju. – Komputer dopuszcza tylko te napoje, które widnieją na liście. Bez możliwości modyfikacji. Mogę zaproponować czarną kawę, kawę z mlekiem, z mlekiem sojowym, espresso, cappuccino, vanilla flavour, caramel mocha…
– W porządku. Wspominał pan, że koniak macie, prawda?
– Owszem.
– W takim razie czy może mi pan przynieść osobno kapkę koniaku, a osobno czarną kawę?
Kelner ponownie zerknął na ekran.
– Oczywiście.
– Program pozwala?
– Tak, właśnie sprawdziłem. Już przynoszę.
Gabriela ogarnęła głęboka nienawiść do wszystkich tych sieciówek, które wykończyły małe biznesy. Sieciówki odzieżowe, gastronomiczne, zabawkowe, kawiarniane… To przez nie miasta zatraciły tożsamość, upodabniając się do siebie nawzajem. Tęsknił za szlachetną elegancją starych kawiarenek, swojskością dzielnicowych knajpek, bezpiecznym półmrokiem nocnych barów. Dziś wszystko było monotonne, przewidywalne i nudne. Na myśl, że to już nie jego świat, znów coś ścisnęło go w żołądku. Coraz lepiej rozumiał, że nie ma czego szukać w tej epoce. Jego dom, dzielnica i miasto stały się skansenem. A skanseny nie są tworzone po to, by w nich żyć.
Wrócił kelner z odrobiną koniaku i czarną kawą.
– Niech pan spojrzy. – Gabriel wlał alkohol do parującego napoju. – To nie było takie trudne, prawda?
– Cieszę się, że mogliśmy panu pomóc.
– Pomóc? Chyba się… Ech, niech pan lepiej zdradzi, gdzie ma pan szczelinę do wrzucania napiwków.
– Nie rozumiem.
– Żartowałem. Proszę się nie przejmować.
W polu widzenia pojawił się mężczyzna, z którym był umówiony. Cały jego ubiór otaczała aura bogactwa: brązowa dyplomatka, szary garnitur w kratę w stylu angielskim i karmazynowe lakierki błyszczące niczym lustra. Z pewnością miał dużo pieniędzy, ale wątpliwy gust. Gabriel z przyjemnością skonstatował, że elegancja pozostała jedną z nielicznych rzeczy, których nie można kupić.
– Przepraszam za szczerość, ale wyglądasz okropnie – stwierdził bez ogródek nowo przybyły, sadowiąc się przy stoliku.
Miał rację. Byli równolatkami – obaj liczyli pięćdziesiąt osiem lat. Razem studiowali dziennikarstwo. A jednak tamten wyglądał znacznie młodziej. Należał do ludzi, którym upływ czasu nie tylko nic nie zabrał, lecz wręcz przeciwnie – dodał uroku. Siwizna objęła głównie skronie, każda zmarszczka wydawała się specjalnie zaprojektowana, by podkreślić szlachetność oblicza, a cała postać tchnęła młodzieńczą energią kogoś, kto codziennie uprawia sport. Uśmiech zaś odsłaniał uzębienie równie olśniewająco białe, co sztuczne. Gabriel znów poczuł się staro. Spojrzał na swoje dłonie. Plamy starcze mnożyły się niczym złowrogie wielokropki przepowiadające nieunikniony kres. Siwe włosy wygrywały z kasztanowymi, skóra stawała się coraz bardziej przezroczysta, a w oczach zagnieździły się typowe dla alkoholików czerwone pajęczyny. Jasne było, że życie potraktowało każdego z tych mężczyzn całkiem inaczej.
– Masz telefon? – zapytał Gabriel.
– Wariat z ciebie – stwierdził przybyły, pokazując mu zawartość kieszeni. – Nie da się podsłuchiwać rozmów za pomocą telefonu.
– Zrobiłeś to, o co prosiłem?
– Wiesz, co by było, gdyby ktoś zrobił nam teraz zdjęcie i wrzucił do internetu? Moja reputacja ległaby w gruzach. Wiele ryzykuję, spotykając się z tobą, Gabrielu. Tobie nie zależy, bo nie masz nic do stracenia. A ja owszem. Żeby Fernando Portela, szef działu informacji telewizji publicznej…
– Wiem, jaka z ciebie szycha. Nie musisz mi o tym przypominać. Poprosiłem cię o przysługę ze względu na dawne czasy.
Fernando się rozejrzał. Nikt nie celował do nich z obiektywu telefonu. Uff.
– Nie stało się nic wyjątkowego, panikarzu. Ta dziennikarka…
– Marta Alonso.
– Niech ci będzie. Marta Alonso po prostu dostała w kawiarni nagłego ataku serca. I tyle. Miała wadę genetyczną, która predysponowała ją do takich schorzeń. Widziałem raport z autopsji i rozmawiałem z lekarzami, którzy próbowali ją ratować. Jej śmierć nie ma w sobie nic podejrzanego. Przestań widzieć wszędzie upiory, Gabrielu. Za jej śmierć odpowiada wyłącznie chore serce.
Gabriel się zamyślił.
– Mogli sfałszować autopsję, a lekarzy kupić. Nie byłby to pierwszy raz.
– Skończ już, dobra? Prosiłeś mnie, żebym zebrał więcej dowodów, więc je zebrałem. Dajmy temu spokój. Co u Julii? Jak sklep?
– Coraz piękniejsza, coraz inteligentniejsza. I coraz bardziej odległa. Czasem myślę, że dobrze robi, oddalając się ode mnie, ale i tak mnie to boli. Nie mogę patrzeć, jak własna córka staje się dla mnie kimś obcym. A sklep? Kiepsko. Nikt już nie kupuje antyków. Nikogo nie obchodzi przeszłość. Wszyscy chcą nowinek. Ostatnich krzyków mody. Starocie się wyrzuca.
– A ty? Jak się czujesz?
Nie znalazł odpowiedzi. Był niemal zawiedziony, że dziennikarka zmarła z przyczyn naturalnych. Wolałby usłyszeć, że ją zabito, nawet jeśli wiązałoby się to z powrotem lęku i poczucia, że jest śledzony i naznaczony. W przeciwnym bowiem razie był po prostu pijakiem, który wymyśla nieistniejących wrogów. Biednym, chorym na samotność, godnym pożałowania człowieczkiem, który stracił wszystko i szuka winnych, bo nie ma odwagi przyznać, że zawinił wyłącznie on. Tak, był tym człowieczkiem, a spojrzenie Fernanda Porteli to potwierdzało. Ale nie wszystko sobie wymyślił. Coś widział, coś wiedział.
Jeśli tylko ty znasz tajemnicę, jesteś sam na świecie.
– Muszę iść – powiedział przepraszająco Portela, wstając z krzesła. – Ludzie, którzy z tobą rozmawiają, mają nieprzyjemny zwyczaj tracić pracę, a ja wolałbym tego uniknąć.
– Niektórzy nawet umierają.
– Pójdę prosto do lekarza, żeby cię uspokoić. Słuchaj, o czym gadałeś z kelnerem? Kiedy przyszedłem, miałem wrażenie, że się kłócicie.
– Od tego patrzenia w ekrany komputerów i telefonów ludzie stają się coraz bardziej tępi. Młode pokolenie ma atrofię mózgu.
– Wiesz, jak to brzmi? Jakbyś był rozżalony, że się starzejesz, i wyładowywał żal na młodych i na postępie. Tak jak to zwykle bywa między pokoleniami.
– To coś znacznie poważniejszego, Fernando. Nie o mnie tu chodzi. Rozejrzyj się wokół. Nie widzisz, w co się zmieniło nasze społeczeństwo? Oddaliśmy kontrolę nad własnym życiem. Wolimy, żeby inni rządzili nim za nas. Jesteśmy jak dzieci, które potrzebują tylko zabawy i rozrywki. Chcemy słuchać w kółko tej samej bajki, by czuć się bezpieczni. Gdybyśmy dorośli, musielibyśmy stawić czoło złym wieściom, które przynosi nam życie, więc się od tego migamy. Nie chcemy odpowiedzialności. Nie chcemy nic wiedzieć. Odkryliśmy, że im głupsi jesteśmy, tym mniej mamy zmartwień. Wskoczyliśmy w objęcia ignorancji i tulimy się do niej radośnie.
– Straszny z ciebie defetysta, Gabrielu. Nie wiem, czy przyszło ci do głowy, że twój sposób widzenia świata nie odpowiada jego rzeczywistemu stanowi rzeczy ani temu, jak widzą go inni. Być może to, co nazywasz ignorancją, dla nich oznacza radość. Radość, której i ty mógłbyś od czasu do czasu zaznać. Odrobina wytchnienia dobrze by ci zrobiła. Żegnaj, Gabrielu. Nie dzwoń do mnie więcej.
Gdy tylko się upewnił, że Gabriel już go nie widzi, wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki telefon, wybrał numer z listy kontaktów i wcisnął zielony guzik. Po pierwszym sygnale odezwał się męski głos:
– Myślisz, że uwierzył w atak serca?
– Nie wiem – odparł Portela. – Ale przynajmniej zaczął się zastanawiać.
– To za mało. Może znowu zacząć gadać z dziennikarzami. Wiele osób chciałoby wejść w posiadanie tajemnic.
– To alkoholik. Po prostu coś sobie roi. Nie sądzę, by stanowił zagrożenie.
– Nóż pozostaje nożem, nawet jeśli od dawna nie był ostrzony.
– Co chcecie zrobić?
– Gdybyś wiedział, ile problemów rozwiązała poezja… Świat potrzebuje jej więcej.

 
Wesprzyj nas