Jedno z najlepszych dzieł Remarque’a ukazujące konflikt między winą a poświęceniem. To uniwersalne przesłanie Czasu życia i czasu śmierci z niezmienną siłą przemawia do dzisiejszego czytelnika.


“Czas życia i czas śmierci” to historia żołnierskiego losu młodego Niemca – Ernsta Graebera. Nieoczekiwanie, w czasie klęsk armii niemieckiej, Graeber dostaje urlop. Przepełniony nadzieją udaje się do kraju, do rodzinnego miasta, by szukać wytchnienia od nędzy, głodu, zimna i wszechobecnej śmierci frontu rosyjskiego.

Czeka go z jednej strony ogromne rozczarowanie – jest bowiem świadkiem upadku swojej ojczyzny, a z drugiej niespodziewane szczęście – przeżywa wielką miłość.

Pełen wątpliwości wraca na front, gdzie rozstrzygnie się konflikt między winą a poświęceniem. To uniwersalne przesłanie Czasu życia i czasu śmierci z niezmienną siłą przemawia do dzisiejszego czytelnika.

Erich Maria Remarque (1898–1970) należał do pokolenia, które straciło młodość w okopach I wojny światowej. Nim zyskał sławę dzięki pacyfistycznej powieści Na Zachodzie bez zmian, parał się dziennikarstwem, był też księgowym, nauczycielem i organistą. Po dojściu Hitlera do władzy książki Remarque’a trafiły na stos, a ich autor został pozbawiony niemieckiego obywatelstwa. Lata II wojny światowej spędził w USA, gdzie powstała jedna z jego najlepszych powieści – Czas życia i czas śmierci. Remarque nie był eksperymentatorem. Uznanie czytelników i krytyki zdobył za jędrny styl, „publicystyczną” aktualność tematyki, mistrzowskie budowanie scenerii i sylwetek bohaterów.

Dom Wydawniczy REBIS spośród jego utworów opublikował m.in. Trzech towarzyszy, Nim nadejdzie lato, Hymn na cześć koktajlu i Cienie w raju, a także w nowych przekładach Ryszarda Wojnakowskiego Łuk triumfalny i Na Zachodzie bez zmian.

Erich Maria Remarque
Czas życia i czas śmierci
Przekład: Juliusz Stroynowski
Dom Wydawniczy Rebis
wydanie 5
Premiera w tej edycji: 7 marca 2023
 
 

I

Śmierć inny miała zapach w Rosji niż w Afryce. W Afryce, pod cięż­kim ostrza­łem angiel­skiej arty­le­rii, zwłoki także długo nie­raz leżały mię­dzy liniami nie­po­grze­bane, ale słońce ope­ro­wało szybko. Nocą wiatr przy­no­sił ckliwy, duszący i ciężki zaduch – trupy pęcz­niały od gazów i uno­siły się w świe­tle obcych gwiazd nie­sa­mo­wi­cie, jakby jesz­cze wal­czyły, w mil­cze­niu, bez nadziei, każdy z osobna, ale już następ­nego dnia zaczy­nały się kur­czyć, tulić do ziemi, nie­skoń­cze­nie zmę­czone, jakby chciały się w niej ukryć – a gdy póź­niej je zabie­rano, były lek­kie i wysu­szone; z tych zaś, które gdzieś znaj­do­wano po tygo­dniach, pozo­sta­wały nie­mal tylko szkie­lety kle­ko­cące w zbyt obszer­nych nagle mun­du­rach. To była sucha śmierć – w pia­sku, słońcu i wie­trze. W Rosji śmierć była mazi­sta i cuch­nąca.
 

Padało od wielu dni. Śnieg tajał. Przed mie­sią­cem pokry­wał jesz­cze wszystko prze­szło dwu­me­trową war­stwą. Znisz­czona wieś, która począt­kowo zda­wała się skła­dać jedy­nie ze zwę­glo­nych dachów, wyra­stała teraz bez­gło­śnie z obsu­wa­ją­cego się śniegu, co noc o kawa­łek wyżej. Uka­zały się gzymsy okien, kilka nocy póź­niej – fra­mugi drzwi, potem schodki wio­dące w zmur­szałą biel. Śnieg tajał i tajał, a spod niego wyła­niały się trupy.
Były to stare trupy. O wieś wal­czono kilka razy – w listo­pa­dzie, w grud­niu, w stycz­niu i teraz, w kwiet­niu. Zdo­by­wano ją i opusz­czano, i znów zdo­by­wano; nad­cią­gnęły zamie­cie śnieżne i zawiały zwłoki – w ciągu godziny nie­raz tak głę­boko, że sani­ta­riu­sze wielu nie mogli już odna­leźć – aż wresz­cie każdy nie­mal dzień pokry­wał spu­sto­sze­nie nową war­stwą bieli, jak pie­lę­gniarka przy­krywa zakrwa­wione łóżko bia­łym prze­ście­ra­dłem.
Naj­pierw wyło­niły się stycz­niowe trupy, leżały naj­wy­żej. Nastą­piło to na początku kwiet­nia, wkrótce potem, gdy śnieg zaczął się obsu­wać. Ciała ich były sztywne i zamar­z­nięte, a twa­rze niby z sza­rego wosku.
Pocho­wano je jak deski. Na wznie­sie­niu za wsią, gdzie śnieg nie leżał tak wysoko, odgar­nięto go i wyrą­bano zamar­z­niętą zie­mię. Była to uciąż­liwa praca. Pocho­wano tylko Niem­ców. Rosjan rzu­cono do otwar­tej szopy. Gdy mróz zelżał, zaczęli cuch­nąć. Kiedy zaś odór stał się nie do znie­sie­nia, trupy przy­sy­pano śnie­giem. Nie warto było ich grze­bać; zda­wano sobie sprawę, że wsi nie da się utrzy­mać długo. Pułk znaj­do­wał się w odwro­cie. Nad­cią­ga­jący Rosja­nie sami będą mogli pocho­wać swych zabi­tych.
Przy gru­dnio­wych tru­pach zna­le­ziono broń nale­żącą do pole­głych w stycz­niu. Kara­biny i gra­naty ręczne zapa­dły się głę­biej niż ciała, nie­raz także i hełmy. Tym tru­pom łatwiej było wyjąć spod mun­duru znaki roz­po­znaw­cze, top­nie­jący śnieg zmięk­czył sukno. Otwarte usta wypeł­niała woda jak u topiel­ców. Nie­któ­rym odta­jały już koń­czyny. Gdy zwłoki odno­szono, były jesz­cze sztywne, ale tu i ówdzie dyn­dała zwi­sa­jąca ręka, jakby dawała znaki – prze­raź­li­wie obo­jęt­nie i nie­mal plu­ga­wie. Gdy leżeli w słońcu, u wszyst­kich naj­pierw tajały oczy. Tra­ciły swój szklany połysk, a źre­nice męt­niały. Lód w nich top­niał i powoli wypły­wał – jakby pła­kali.
 

Nagle znów chwy­cił silny mróz i trzy­mał przez kilka dni. Śnieg zesko­ru­piał w lód i prze­stał opa­dać. Ale potem na nowo powiał zgniły, parny wiatr.
Począt­kowo widać było tylko szarą plamę w więd­ną­cej bieli. W godzinę póź­niej poja­wiła się kur­czowo wycią­gnięta ręka.
– Jesz­cze jeden tam leży – ode­zwał się Sauer.
– Gdzie? – spy­tał Immer­mann.
– Tam, przed cer­kwią. Spró­bu­jemy go wyko­pać?
– Po co? Wiatr sam go wygrze­bie. Śnieg jest tam jesz­cze głę­boki, co naj­mniej na jeden lub dwa metry. Ta prze­klęta wieś leży niżej ani­żeli wszystko dokoła. Czy koniecz­nie chcesz, żeby ci się lodo­wata woda nalała do butów?
– Pewno, że nie. – Sauer spoj­rzał w stronę kuchni. – Może wiesz, co dosta­niemy dziś do żar­cia?
– Kapu­stę. Kapu­stę z wie­przo­winą, kar­to­flami i wodą. Z tą wie­przo­winą to oczy­wi­ście bujda.
– Kapu­sta! Wia­domo! Już po raz trzeci w tym tygo­dniu! – Sauer roz­piął spodnie i zaczął się zała­twiać. – Przed rokiem jesz­cze szcza­łem wiel­kim łukiem – oświad­czył roz­go­ry­czony. – Ostro, po woj­sko­wemu, jak się należy. Dobrze się czu­łem. Pierw­szo­rzędne żar­cie! Marsz naprzód, codzien­nie tyle a tyle kilo­me­trów! Myśla­łem, że wkrótce będę znów w domu. Teraz sikam jak cywil, smut­nie i bez przy­jem­no­ści.
Immer­mann wsu­nął rękę pod mun­dur i dra­pał się leni­wie.
– Mnie by tam nie obcho­dziło, jak szczam, byle­bym tylko znowu był cywi­lem.
– Mnie też. Ale wygląda na to, że wiecz­nie pozo­sta­niemy żoł­nie­rzami.
– Racja. Boha­te­ro­wie do zasra­nej śmierci. Tylko ese­sowcy szczają jesz­cze wiel­kim łukiem.
Sauer zapiął spodnie.
– Mogą sobie na to pozwo­lić. My odwa­lamy brudną robotę, a te dra­nie zagar­niają całą chwałę. My wal­czymy dwa, trzy tygo­dnie o jakieś prze­klęte mia­sto, a ostat­niego dnia przy­cho­dzi SS i zwy­cię­sko wkra­cza przed nami. A przy tym jakie mają zaopa­trze­nie! Zawsze naj­grub­sze płasz­cze, naj­lep­sze buty i naj­więk­sze kawały mięsa!
Immer­mann uśmiech­nął się zło­śli­wie.
– Teraz SS także już nie zaj­muje miast. Teraz i oni się cofają. Tak samo jak my.
– Nie tak jak my. My nie palimy i nie roz­strze­li­wu­jemy każ­dego, kogo zła­piemy.
Immer­mann prze­stał się dra­pać.
– Co się z tobą dzieje? – spy­tał zasko­czony. – Nagle ludz­kie uczu­cia! Uwa­żaj, żeby cię Ste­in­bren­ner nie usły­szał, bo szybko wylą­du­jesz w kar­nej kom­pa­nii. Popatrz, śnieg przed cer­kwią się zapadł! Teraz widać już kawa­łek ramie­nia.
Sauer spoj­rzał w tamtą stronę.
– Jeżeli dalej tak będzie top­niało, jutro te zwłoki zawi­sną na jakimś krzyżu. Leżą na odpo­wied­nim miej­scu. Aku­rat na cmen­ta­rzu.
– Tam jest cmen­tarz?
– No chyba. Już zapo­mnia­łeś? Sta­li­śmy tu prze­cież w cza­sie naszej ostat­niej ofen­sywy, w końcu paź­dzier­nika. Nie byłeś wtedy z nami?
– Nie.
– A gdzie byłeś? W szpi­talu?
– W kar­nej kom­pa­nii.
Sauer gwizd­nął przez zęby.
– W kar­nej kom­pa­nii! Do dia­bła! Za co?
– Były komu­ni­sta.
– Co? I oni cię wypu­ścili? Jakim cudem?
– Czło­wiek ma szczę­ście. Jestem dobrym mecha­ni­kiem. Widać bar­dziej potrze­bują mnie tutaj niż tam.
– Moż­liwe. Ale jako komu­ni­sta! I w dodatku tu, w Rosji! Że też nie wysłali cię gdzie indziej! – Sauer spoj­rzał na Immer­manna z nagłą podejrz­li­wo­ścią.
Immer­mann uśmiech­nął się iro­nicz­nie.
– Nie bój się, nie zosta­łem szpic­lem. I nie zamel­duję o tym, co powie­dzia­łeś o SS. To mia­łeś na myśli, prawda?
– Ja? By­naj­mniej. Nie przy­szło mi to nawet do głowy! – Sauer się­gnął po menażkę. – Przy­je­chała już kuch­nia polowa! Prędko, bo dosta­niemy same pomyje.
 

Ręka rosła i rosła. Wyda­wało się, że to nie śnieg taje, lecz wła­śnie ręka wyra­sta powoli z ziemi, jak jakaś wid­mowa groźba lub woła­nie o pomoc.
Dowódca kom­pa­nii przy­sta­nął.
– Co to jest?
– Pew­nie jakiś Iwan, panie porucz­niku.
Rahe popa­trzył uważ­niej. Z daleka można było roz­po­znać kawa­łek spło­wia­łego rękawa.
– To nie Rosja­nin.
Feld­fe­bel Mücke poru­szał pal­cami w butach. Nie zno­sił swego dowódcy. Wpraw­dzie stał przed nim wyprę­żony jak struna – kar­ność przede wszyst­kim! – aby jed­nak zazna­czyć swoją pogardę, nie­wi­docz­nie poru­szał pal­cami w butach. „Głu­pie bydlę – pomy­ślał. – Bał­wan!”
– Trzeba go wydo­być – powie­dział Rahe.
– Wedle roz­kazu!
– Postaw­cie do tego od razu kilku ludzi. Nie jest to piękny widok.
„Mazgaj – pomy­ślał Mücke. – Gów­niarz! Widok mu się nie podoba! Jakby to był pierw­szy trup, któ­rego widzimy!”
– To nie­miecki żoł­nierz – ode­zwał się Rahe.
– Wedle roz­kazu, panie porucz­niku. Ale od czte­rech dni znaj­du­jemy tylko Rosjan.
– Każ­cie go wydo­być. Wtedy zoba­czymy, co to za jeden.
Rahe zawró­cił do swo­jej kwa­tery.
„Zaro­zu­miała małpa – pomy­ślał Mücke. – Ma piec, cie­pły dom, a na szyi dynda mu Krzyż Rycer­ski. Ja nie mam nawet Żela­znego Krzyża I klasy, choć zasłu­ży­łem na to chyba nie mniej niż on na swoją bla­szaną rupie­ciar­nię”.
– Sauer! – krzyk­nął. – Immer­mann! Chodź­cie tutaj! I weź­cie ze sobą łopaty! Jest tam jesz­cze kto? Gra­eber! Hir­schland! Ber­ning! Ste­in­bren­ner, obej­mie­cie komendę! Widzi­cie tę rękę? Wyko­pać i pocho­wać, jeżeli to Nie­miec! Zało­żył­bym się, że to nie nasz.
Ste­in­bren­ner przy­czła­pał powoli.
– Zało­żymy się? – spy­tał. Miał wysoki, chło­pięcy głos i bez­sku­tecz­nie usi­ło­wał mówić basem. – O ile?
Mücke zawa­hał się.
– Trzy ruble – powie­dział po chwili. – Trzy ruble oku­pa­cyjne.
– Pięć! Poni­żej pię­ciu nie zakła­dam się.
– Zgoda, niech będzie pięć. Ale gotówką!
Ste­in­bren­ner zaśmiał się. Jego zęby zabły­sły w bla­dym słońcu. Miał dzie­więt­na­ście lat, blond włosy i twarz gotyc­kiego anioła.
– Natu­ral­nie, gotówką! Jak­żeby ina­czej?
Mücke nie bar­dzo lubił Ste­in­bren­nera, ale się go bał i wolał być ostrożny. Ste­in­bren­ner przy­szedł z SS. Miał złotą odznakę Hitler­ju­gend. Nale­żał wpraw­dzie do kom­pa­nii, ale wszy­scy wie­dzieli, że jest dono­si­cie­lem i szpic­lem gestapo.
– Dobrze już, dobrze. – Mücke wycią­gnął z kie­szeni papie­ro­śnicę z wiśnio­wego drewna. Na wieczku wypa­lony był wzór w kwiaty. – Zapa­lisz?
– No pew­nie!
– Ste­in­bren­ner! Führer nie pali – ode­zwał się nie­dbale Immer­mann.
– Stul pysk!
– Sam stul pysk, ty bękar­cie!
– Widać zbyt dobrze ci się powo­dzi! – Dłu­gie rzęsy Ste­in­bren­nera unio­sły się w górę; spoj­rzał z ukosa na Immer­manna. – Zapo­mnia­łeś już o wszyst­kim, co?
Immer­mann zaśmiał się.
– Tak łatwo nie zapo­mi­nam, Maks. Wiem, co masz na myśli. Ale i ty nie zapo­mi­naj, co ja powie­dzia­łem: führer nie pali. Tylko tyle. Mam na to czte­rech świad­ków. A führer naprawdę nie pali. Wszy­scy o tym wie­dzą.
– Dosyć tego glę­dze­nia – prze­rwał Mücke. – Weź­cie się do kopa­nia. Roz­kaz dowódcy kom­pa­nii.
– No to jazda! – Ste­in­bren­ner zapa­lił papie­rosa, któ­rego mu dał Mücke.
– Odkąd to wolno palić na służ­bie? – spy­tał Immer­mann.
– To nie służba. – Mücke był wyraź­nie ziry­to­wany. – Prze­stań­cie wresz­cie gadać i wykop­cie tego Rosja­nina. Hir­schland, wy też.
Hir­schland zbli­żył się. Na jego widok Ste­in­bren­ner zare­cho­tał:
– Wyko­py­wa­nie tru­pów to w sam raz robota dla cie­bie, Izaak! Dobrze to zrobi two­jej żydow­skiej krwi. Taka praca wzmac­nia ciało i ducha. Jazda, bierz się do roboty!
– Jestem w trzech czwar­tych Aryj­czy­kiem – powie­dział Hir­schland.
Ste­in­bren­ner dmuch­nął mu dymem z papie­rosa pro­sto w twarz.
– Tak ty uwa­żasz! W moim poję­ciu jesteś ćwierć-Żydem i tylko wspa­nia­ło­myśl­no­ści führera zawdzię­czasz, że pozwo­lono ci wal­czyć ramię przy ramie­niu z praw­dzi­wymi nie­miec­kimi żoł­nie­rzami. Jazda, wykop tego Ruska! Zbyt­nio już śmier­dzi dla deli­kat­nego nosa naszego porucz­nika.
– To nie Rosja­nin – ode­zwał się Gra­eber, który uło­żył tym­cza­sem pomost z desek i zaczął odgar­niać śnieg z ramion i piersi trupa. Teraz widać było wyraź­nie prze­sią­kły wodą mun­dur.
– Nie Rosja­nin? – Ste­in­bren­ner szybko i pew­nie jak tan­cerz prze­biegł po chwiej­nych deskach i przy­kuc­nął obok Gra­ebera. – Rze­czy­wi­ście! To nie­miecki mun­dur! – Odwró­cił się. – Mücke, to nie Rosja­nin! Wygra­łem!
Feld­fe­bel zbli­żył się ocię­żale. Spo­glą­dał w głąb dołu, z któ­rego brze­gów powoli spły­wała woda.
– Nic nie rozu­miem – mruk­nął. – Pra­wie przez cały tydzień znaj­do­wa­li­śmy tylko Rosjan. To widać jakiś z grud­nia, tylko zapadł się głę­biej.
– Rów­nie dobrze może to być któ­ryś z paź­dzier­nika – powie­dział Gra­eber. – Wtedy nasz pułk tędy prze­cho­dził.
– Bzdura! To żaden z naszych.
– Ow­szem. Doszło tu wów­czas do noc­nego star­cia. Rosja­nie cof­nęli się, a my musie­li­śmy zaraz iść dalej.
– Słusz­nie – potwier­dził Sauer.
– Bzdura! Nasze odwody na pewno zna­la­zły i pogrze­bały wszyst­kich pole­głych. Na pewno!
– To wcale nie jest takie pewne. Pod koniec paź­dzier­nika była już nie­li­cha śnie­życa, a my posu­wa­li­śmy się wtedy jesz­cze szybko naprzód.
– Już drugi raz to mówisz. – Ste­in­bren­ner spoj­rzał prze­cią­gle na Gra­ebera.
– Jeśli chcesz, możesz to usły­szeć jesz­cze raz. Wtedy prze­szli­śmy do prze­ciw­na­tar­cia i posu­nę­li­śmy się o ponad sto kilo­me­trów.
– A teraz cofamy się, tak?
– Teraz wró­ci­li­śmy na to samo miej­sce.
– Chcesz powie­dzieć, że się cofamy? Tak czy nie?
Immer­mann ostrze­gaw­czo szturch­nął Gra­ebera.
– A może idziemy naprzód? – spy­tał Gra­eber.
– Po pro­stu skra­camy front – wtrą­cił Immer­mann, spo­glą­da­jąc szy­der­czo w twarz Ste­in­bren­nera. – Od roku już. Stra­te­giczna koniecz­ność, aby wygrać wojnę. Każdy o tym wie.
– On ma pier­ścio­nek na palcu – powie­dział nagle Hir­schland. Kopał dalej i odgar­nął śnieg z dru­giej ręki trupa.
Mücke nachy­lił się.
– Rze­czy­wi­ście! Nawet złoty! To ślubna obrączka.
Wszy­scy spoj­rzeli w tę stronę.
– Strzeż się Ste­in­bren­nera – szep­nął Immer­mann do Gra­ebera. – Przez tę świ­nię możesz stra­cić urlop. Zade­nun­cjuje cię jako defe­ty­stę. Czyha na takie oka­zje.
– On tylko robi z sie­bie waż­nego. Lepiej sam uwa­żaj. Na cie­bie jest jesz­cze bar­dziej cięty.
– Mnie wszystko jedno. I tak nie dostanę urlopu.
– To odznaki naszego pułku – zawo­łał Hir­schland, roz­grze­bu­jąc śnieg rękami.
– A więc już na pewno nie Rosja­nin, co? – Ste­in­bren­ner wyszcze­rzył zęby do feld­fe­bla.
– Nie, nie Rosja­nin – przy­znał gniew­nie Mücke.
– Dawaj pięć rubli! Szkoda, że nie zało­ży­li­śmy się o dzie­sięć.
– Nie mam przy sobie pie­nię­dzy.
– A gdzie je cho­wasz? W banku? Jazda, dawaj forsę!
Mücke z wście­kło­ścią spoj­rzał na Ste­in­bren­nera. Wydo­był zawie­szoną na piersi sakiewkę i odli­czył pie­nią­dze.
– Pechowy dzień, do dia­bła!
Ste­in­bren­ner scho­wał wygraną. Gra­eber na­dal poma­gał Hir­schlan­dowi odgrze­by­wać trupa.
– Zdaje się, że to Reicke – powie­dział nagle.
– To pod­po­rucz­nik Reicke z naszej kom­pa­nii. Spójrz­cie na nara­mien­niki. A tu, u pra­wej ręki, brak mu kawałka palca.
– Bzdura! Reicke był raniony i ode­słano go na tyły. Tak nam póź­niej powie­dziano.
– A jed­nak to Reicke.
– Odgar­nij­cie mu śnieg z twa­rzy!
Gra­eber i Hir­schland kopali dalej.
– Ostroż­nie z łopatą! – zawo­łał Mücke. – Nie roz­wal­cie mu głowy!
– On już i tak nic nie czuje – powie­dział Immer­mann.
– Stul pysk, ty komu­ni­sto! Tu spo­czywa nie­miecki ofi­cer, który padł na polu chwały.
Spod śniegu wynu­rzyła się twarz. Była mokra i robiła oso­bliwe wra­że­nie. W oczo­do­łach pełno jesz­cze było śniegu, jakby rzeź­biarz nie zdą­żył wykoń­czyć maski i pozo­sta­wił ją ślepą. Mię­dzy sinymi war­gami mocno błysz­czał złoty ząb.
– Nie mogę go poznać – mruk­nął Mücke.
– To na pewno on. Wtedy stra­ci­li­śmy tylko tego jed­nego ofi­cera.
– Wytrzyj­cie mu oczy.
Gra­eber zawa­hał się. Po chwili deli­kat­nie zmiótł śnieg ręka­wiczką.
– To on – powtó­rzył.
Mücke był wyraź­nie pod­nie­cony. Sam objął teraz komendę. Ponie­waż cho­dziło o ofi­cera, uwa­żał, że powinna się tym zająć wyż­sza szarża.
– Pod­nie­ście go! Hir­schland i Sauer za nogi, Ste­in­bren­ner i Ber­ning za ręce. Gra­eber, uwa­żaj­cie na głowę! Tylko jed­no­cze­śnie – raz, dwa, hoop…
Zwłoki poru­szyły się.
– Jesz­cze raz! Raz, dwa, hop!
Zwłoki poru­szyły się znowu. Spod nich, ze śniegu, dobie­gło jakby głu­che wes­tchnie­nie. To ze świ­stem wdarło się tam powie­trze.
– Panie feld­fe­blu! – krzyk­nął nagle Hir­schland. – Noga odpada!
W isto­cie, but się obsu­wał. Ciało prze­gniło w skó­rza­nej cho­le­wie i roz­pa­dało się teraz.
– Puść­cie! Opuść­cie go z powro­tem! – wrzesz­czał Mücke.
Ale było już za późno. Zwłoki wyśli­znęły się i but pozo­stał w ręku Hir­schlanda.
– Czy jest tam w środku noga? – zapy­tał Immer­mann.
– Odstaw­cie but na bok i kop­cie dalej! – krzyk­nął Mücke do Hir­schlanda. – Kto mógł przy­pusz­czać, że on już tak prze­gnił. A wy, Immer­mann, bądź­cie cicho. Trzeba mieć sza­cu­nek dla śmierci!
Immer­mann spoj­rzał na Mückego zdu­miony, ale zamilkł.
W kilka chwil póź­niej odgar­nęli resztę śniegu wokół ciała. W mokrym mun­du­rze zna­leźli port­fel z doku­men­tami. Pismo, choć zama­zane, dało się jesz­cze odcy­fro­wać. Gra­eber miał rację – to był pod­po­rucz­nik Reicke, który na jesieni dowo­dził plu­to­nem w ich kom­pa­nii.
– Musimy o tym natych­miast zamel­do­wać – powie­dział Mücke. – Zostań­cie tu! Zaraz wrócę!
Ruszył w stronę domu, w któ­rym miesz­kał dowódca kom­pa­nii. Był to jedyny budy­nek w nie­złym sta­nie. Przed rewo­lu­cją miesz­kał tu chyba pop. Rahe sie­dział w dużej izbie. Mücke spoj­rzał nie­na­wist­nie na wielki rosyj­ski piec, w któ­rym pło­nął ogień. Na przy­piecku spał owcza­rek dowódcy. Feld­fe­bel zło­żył mel­du­nek i Rahe wyszedł razem z nim.
Pod­po­rucz­nik długo przy­glą­dał się zwło­kom Reic­kego.
– Zamknij­cie mu oczy – powie­dział wresz­cie.
– Nie da rady, panie porucz­niku – odparł Gra­eber. – Powieki już prze­gniły. Urwą się.
Rahe spoj­rzał w stronę zruj­no­wa­nej cer­kwi.
– Zanie­ście go na razie tam. Czy mamy trumnę?
– Mie­li­śmy kilka na szcze­gólne oka­zje, ale zosta­wi­li­śmy – mel­do­wał Mücke. – Zdo­byli je Rosja­nie. Mam nadzieję, że im się przy­da­dzą.
Ste­in­bren­ner zaśmiał się. Rahe nawet się nie uśmiech­nął.
– Czy można by skle­cić jakąś trumnę?
– Za długo to potrwa, panie porucz­niku – odpo­wie­dział Gra­eber. – Ciało już się roz­pada. Zresztą we wsi nie ma odpo­wied­niego drewna.
Rahe ski­nął głową.
– Złóż­cie go więc na płachtę bre­zen­tową. Zosta­nie w niej pocho­wany. Wykop­cie grób i zbij­cie krzyż.
Gra­eber, Sauer, Immer­mann i Ber­ning zanie­śli roz­pa­da­jące się zwłoki do cer­kwi. Za nimi szedł, ocią­ga­jąc się, Hir­schland z butem, w któ­rym tkwiły szczątki nogi.
– Feld­fe­bel Mücke! – ode­zwał się Rahe.
– Tak jest, panie porucz­niku!
– Przy­ślą nam dzi­siaj czte­rech schwy­ta­nych par­ty­zan­tów rosyj­skich. Jutro rano mają być roz­strze­lani. Nasza kom­pa­nia dostała taki roz­kaz. Spy­taj­cie w waszym plu­to­nie, kto pój­dzie na ochot­nika. Jeżeli nikt się nie zgłosi, kan­ce­la­ria wyzna­czy ludzi.
– Tak jest, panie porucz­niku!
– Dia­bli wie­dzą, dla­czego aku­rat my to musimy robić. Zresztą w tym bała­ga­nie…
– Mel­duję się na ochot­nika – powie­dział Ste­in­bren­ner.
– Dobrze. – Twarz Rahego pozo­stała bez wyrazu. Wyko­paną w śniegu dróżką zawró­cił do domu.
„Z powro­tem do swo­jego pieca – pomy­ślał Mücke. – Co za mazgaj! Wielka mi rzecz, roz­strze­lać kilku par­ty­zan­tów. Tak jakby oni nie roz­wa­lali set­kami naszych towa­rzy­szy!”
– Jeżeli Rosja­nie przyjdą wcze­śniej, mogliby od razu wyko­pać grób i dla Reic­kego – rzekł Ste­in­bren­ner. – Nie będziemy mieli z tym roboty, odwalą wszystko za jed­nym zama­chem. Co, panie feld­fe­blu?
– Niech i tak będzie! – Mückego żółć zale­wała. „Bel­fer­ska dusza – pomy­ślał o swoim dowódcy. – Chuda szczapa w rogo­wych oku­la­rach. Porucz­ni­czyna jesz­cze z pierw­szej wojny! Teraz też nie dochra­pał się awansu. Dzielny, to prawda, ale któż z nas nie jest dzielny? Nie ma jed­nak natury wodza…”
– Co sądzi­cie o Rahem? – zwró­cił się do Ste­in­bren­nera.
Ten spoj­rzał na niego zdzi­wiony.
– To nasz dowódca kom­pa­nii.
– Zgoda, ale poza tym?
– Poza tym? Co poza tym?
– Nic – burk­nął Mücke.
 

– Dosyć głę­boko? – spy­tał naj­star­szy Rosja­nin.
Był to męż­czy­zna lat około sie­dem­dzie­się­ciu, z brudną, siwą brodą i ciem­no­nie­bie­skimi oczami. Mówił łamaną niem­czy­zną.
– Stul pysk, bol­sze­wiku, mów tylko wtedy, kiedy cię pytają – wark­nął Ste­in­bren­ner. Był bar­dzo oży­wiony. Wzro­kiem śle­dził kobietę, która znaj­do­wała się wśród par­ty­zan­tów. Była młoda i krzepka.
– Głę­biej – powie­dział Gra­eber; pil­no­wał jeń­ców razem ze Ste­in­bren­ne­rem i Sau­erem.
– Dla nas? – spy­tał znów Rosja­nin.
Ste­in­bren­ner przy­sko­czył szybko i zwin­nie i z całej siły ude­rzył go na odlew w twarz.
– Powie­dzia­łem ci już, dziadku, że masz zamknąć pysk. Co ty sobie wyobra­żasz? Tu nie jar­mark!
Uśmiech­nął się. W jego twa­rzy nie było zło­ści. Malo­wało się na niej jedy­nie zado­wo­le­nie, jakie widać cza­sem u dziecka, gdy znęca się nad schwy­taną muchą.
– Nie, ten grób nie jest dla was – odparł Gra­eber.
Rosja­nin nawet nie drgnął. Stał spo­koj­nie i tylko patrzył na Ste­in­bren­nera. Ten rów­nież go obser­wo­wał. Twarz mu się nagle zmie­niła: była teraz napięta i czujna. Przy­pusz­czał, że Rosja­nin rzuci się na niego, i cze­kał tylko na pierw­szy odruch. Nie mia­łoby wiel­kiego zna­cze­nia, gdyby go teraz zastrze­lił; ten czło­wiek i tak został ska­zany na śmierć i nikt by nawet nie spy­tał, czy Ste­in­bren­ner dzia­łał w obro­nie wła­snej czy nie. Dla niego jed­nak nie było to obo­jętne. Gra­eber zasta­na­wiał się, czy pro­wo­ko­wa­nie Rosja­nina było dla Ste­in­bren­nera tylko pew­nego rodzaju spor­tem, czy też tkwiła w nim jesz­cze resztka jakiejś dzi­wacz­nej pedan­te­rii, która kazała mu szu­kać pre­tek­stu, aby i mor­der­stwo miało pozór legal­no­ści. Zapewne cho­dziło o jedno i dru­gie. O jedno i dru­gie rów­no­cze­śnie. Gra­eber nie­raz już zdo­łał to zaob­ser­wo­wać.
Rosja­nin nie poru­szył się. Krew cie­kła mu z nosa i wsią­kała w brodę. Gra­eber roz­my­ślał, jak by on sam postą­pił w podob­nej sytu­acji: czy rzu­ciłby się na wroga, wie­dząc, że czeka go natych­mia­stowa śmierć, czy też przy­jąłby wszystko spo­koj­nie, w zamian za kilka godzin, za jesz­cze jedną noc życia. Sam nie wie­dział.
Rosja­nin powoli schy­lił się i się­gnął po kilof. Ste­in­bren­ner cof­nął się o krok. Był gotowy do strzału. Ale Rosja­nin nie wypro­sto­wał się. Znów zaczął kopać na dnie dołu. Ste­in­bren­ner uśmiech­nął się szy­der­czo.
– Kładź się – roz­ka­zał.
Rosja­nin odsta­wił kilof i poło­żył się w dole. Leżał bez ruchu i tylko kilka gru­dek śniegu spa­dło na niego, gdy Ste­in­bren­ner pod­szedł do grobu.
– Dosyć długi? – spy­tał Ste­in­bren­ner Gra­ebera.
– Chyba tak. Reicke nie był wysoki.
Rosja­nin spoj­rzał w górę. Miał sze­roko otwarte oczy. Wyda­wało się, że to błę­kit nieba w nich się odbija. Broda wokół jego ust falo­wała lekko przy oddy­cha­niu. Przez chwilę jesz­cze Ste­in­bren­ner spo­glą­dał na niego z góry.
– Raus! – zawo­łał wresz­cie.
Rosja­nin wygra­mo­lił się z dołu. Mokra zie­mia oble­piła mu kaftan.
– No dobrze – powie­dział Ste­in­bren­ner, spo­glą­da­jąc na kobietę. – Teraz pój­dziemy kopać groby dla was. Nie muszą być tak głę­bo­kie. Nic się nie sta­nie, jeśli was latem lisy zeżrą.
 

Był wcze­sny ranek. Nad hory­zon­tem wsta­wał bla­do­ró­żowy świt. Śnieg skrzy­piał pod nogami, nocą znów chwy­cił przy­mro­zek. Czer­niły się wyko­pane groby.
– Cho­lera! – zaklął Sauer. – Wszystko zwa­lają na nas! Dla­czego my to mamy robić, a nie SD[1]? To prze­cież spe­cja­li­ści od roz­wa­la­nia ludzi. My jeste­śmy porząd­nymi żoł­nie­rzami. Dla­czego więc my? I to już po raz trzeci.
Gra­eber opu­ścił kara­bin. Palce mu zgra­biały od zim­nej stali; nacią­gnął ręka­wice.
– SD zajęte jest na tyłach.
– To prawda. Ci pano­wie nie pchają się na front. Czy Ste­in­bren­ner nie słu­żył daw­niej w SD?
– Podobno był w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym. Jako komen­dant bloku czy ktoś w tym rodzaju.
Nade­szli pozo­stali. Z nich wszyst­kich tylko Ste­in­bren­ner był oży­wiony i wyspany. Twarz miał zaró­żo­wioną jak dziecko.
– Słu­chaj­cie! – zawo­łał. – Tę krowę zostaw­cie dla mnie!
– Jak to dla cie­bie? – spy­tał Sauer. – Już nie zdą­żysz jej zro­bić bachora. Trzeba było wcze­śniej spró­bo­wać.
– Toteż pró­bo­wał – powie­dział Immer­mann.
– Skąd ty o tym wiesz? – Ste­in­bren­ner odwró­cił się gniew­nie.
– Tylko że ona go nie dopu­ściła.
– Coś taki cwany? – wark­nął Ste­in­bren­ner. – Gdy­bym chciał, mógł­bym mieć tę czer­woną krowę.
– Albo i nie!
– Dość tego gada­nia! – Sauer odgryzł kawa­łek prymki. – Jeśli ma ochotę sam ją roz­wa­lić, pro­szę bar­dzo. Nie będę mu prze­szka­dzał. Nie palę się do tego.
– Ja też nie – oświad­czył Gra­eber.
Pozo­stali mil­czeli. Zro­biło się wid­niej. Hir­schland spoj­rzał na zega­rek.
– Śpie­szy ci się, Izaak? – spy­tał Ste­in­bren­ner. – Powi­nie­neś się cie­szyć, że cię wyzna­czono. Taka egze­ku­cja to dosko­nałe lekar­stwo na twoje żydow­skie sen­ty­menty. – Splu­nął. – Roz­strze­li­wać taką bandę! Szkoda amu­ni­cji! Nale­ża­łoby ich wszyst­kich powie­sić! Tak robimy gdzie indziej!
– Na czym? – Sauer rozej­rzał się dokoła. – Znajdź tu jakieś drzewo. A może mamy jesz­cze budo­wać szu­bie­nicę? Z czego?
– Już idą – powie­dział Gra­eber.
 

Nad­szedł Mücke, pro­wa­dząc czworo Rosjan. Dwaj żoł­nie­rze szli przed nimi, dwaj za nimi. Na prze­dzie kro­czył sta­rzec, za nim szła kobieta, na końcu – dwaj młodsi męż­czyźni. Nie cze­ka­jąc roz­kazu, wszy­scy czworo usta­wili się sze­re­giem przed gro­bami. Tylko kobieta spoj­rzała jesz­cze w głąb dołu, nim się odwró­ciła. Miała na sobie czer­woną weł­nianą spód­nicę.
Z domu dowódcy kom­pa­nii wyszedł pod­po­rucz­nik Müller z pierw­szego plu­tonu. Zastę­po­wał Rahego przy egze­ku­cji. To absur­dalne, ale czę­sto jesz­cze zacho­wy­wano pozory. Nie wia­domo było, czy tych czworo Rosjan jest par­ty­zan­tami czy nie, lecz prze­słu­chano ich i ska­zano jak naj­bar­dziej for­mal­nie, choć nie dano im naj­mniej­szej moż­li­wo­ści obrony. Cóż było zresztą do udo­wod­nie­nia? Podobno mieli broń. Teraz zostaną roz­strze­lani z zacho­wa­niem całego rytu­ału i w asy­ście ofi­cera. Jakby im to w grun­cie rze­czy nie było obo­jętne.
Pod­po­rucz­nik Müller miał dwa­dzie­ścia jeden lat. Przed sze­ścioma tygo­dniami przy­dzie­lono go do tej kom­pa­nii. Popa­trzył na ska­za­nych i odczy­tał wyrok.
– Krowa dla mnie – szep­nął Ste­in­bren­ner.
Gra­eber spoj­rzał na kobietę. Stała spo­koj­nie przed gro­bem w swo­jej czer­wo­nej spód­nicy. Była młoda, silna, zdrowa i stwo­rzona do rodze­nia dzieci. Nie rozu­miała ani słowa z tego, co czy­tał Müller, ale wie­działa, że to wyrok śmierci. Wie­działa, że za kilka minut życie, które tak sil­nie tęt­niło w jej żyłach, usta­nie na zawsze. A mimo to stała spo­koj­nie, jak gdyby ni­gdy nic, i wyda­wało się jedy­nie, że mar­z­nie z lekka w poran­nym chło­dzie.
Gra­eber zauwa­żył, że Mücke, zaafe­ro­wany, szep­cze coś do ucha pod­po­rucz­ni­kowi. Müller pod­niósł wzrok.
– Nie można tego potem zro­bić?
– Lepiej teraz, panie porucz­niku. Wygod­niej.
– Dobrze. Rób­cie, jak chce­cie.
Mücke wystą­pił naprzód.
– Powiedz temu tam, żeby ścią­gnął buty – zwró­cił się do sta­rego Rosja­nina, który rozu­miał po nie­miecku, i wska­zał na młod­szego jeńca.
Stary prze­ło­żył roz­kaz towa­rzy­szowi. Mówił cicho i nie­mal śpiew­nie. Tam­ten, wątły męż­czy­zna, nie zro­zu­miał począt­kowo, o co cho­dzi.
– Prę­dzej! – wark­nął Mücke. – Buty! Ścią­gaj buty!
Sta­rzec powtó­rzył swoje słowa. Wresz­cie młod­szy zro­zu­miał i spiesz­nie, jak ktoś, kto zanie­dbał obo­wiązku, zaczął ścią­gać buty. Zata­czał się przy tym, sto­jąc na jed­nej nodze.
„Dla­czego się tak śpie­szy? – myślał Gra­eber. – Chce umrzeć o minutę prę­dzej?”
Męż­czy­zna pod­niósł buty i podał je usłuż­nie Mückemu. Były dobre. Mücke burk­nął coś i wska­zał na bok. Rosja­nin odsta­wił buty i wró­cił do sze­regu. Stał teraz na śniegu w brud­nych onu­cach, z któ­rych wysta­wały żółte palu­chy; pod­kur­czał je zmie­szany.
Mücke zlu­stro­wał pozo­sta­łych Rosjan. U kobiety zauwa­żył futrzane ręka­wice. Kazał je doło­żyć do butów. Przez chwilę jesz­cze przy­glą­dał się czer­wo­nej spód­nicy. Była nie­znisz­czona i z dobrego mate­riału. Ste­in­bren­ner zachi­cho­tał ukrad­kiem, ale Mücke zosta­wił kobietę w spo­koju. Nie wia­domo, czy bał się Rahego, który ze swego okna mógł obser­wo­wać egze­ku­cję, czy też nie wie­dział po pro­stu, co począć ze spód­nicą. Cof­nął się.
Kobieta powie­działa szybko kilka słów po rosyj­sku.
– Spy­taj­cie ją, czego jesz­cze chce – ode­zwał się pod­po­rucz­nik Müller. Był bar­dzo blady, pierw­szy raz w życiu brał udział w egze­ku­cji.
Mücke spy­tał sta­rego Rosja­nina.
– Ona nic nie chce. Prze­klina was tylko.
– Co?! – zawo­łał Müller, nie dosły­szaw­szy.
– Prze­klina was – powtó­rzył Rosja­nin gło­śniej. – Prze­klina was i wszyst­kich Niem­ców, któ­rzy znaj­dują się na rosyj­skiej ziemi! Prze­klina wasze dzieci! Ona życzy wam, aby jej dzieci zabi­jały tak kie­dyś wasze dzieci, jak wy nas teraz zabi­ja­cie.
– Co za bez­czel­ność! – Mücke wle­pił wzrok w kobietę.
– Ona ma dwoje dzieci – cią­gnął dalej sta­rzec. – A ja mam trzech synów.
– Dosyć, Mücke – zawo­łał Müller ner­wowo. – Nie jeste­śmy spo­wied­ni­kami. Bacz­ność!
Żoł­nie­rze znie­ru­cho­mieli. Gra­eber, który znów ścią­gnął ręka­wice, moc­niej ujął kara­bin. Duży i wska­zu­jący palec przy­warły do zim­nej stali. Obok niego stał Hir­schland. Zżółkł, lecz stał nie­po­ru­szony. Gra­eber posta­no­wił celo­wać w pierw­szego Rosja­nina z lewej strony. Począt­kowo, gdy przy­dzie­lono go do plu­tonu egze­ku­cyj­nego, strze­lał w powie­trze. Ale póź­niej już tego nie robił. W ten spo­sób nie odda­wało się przy­sługi ska­zań­com. Inni postę­po­wali podob­nie i zda­rzało się, że pra­wie wszy­scy roz­myśl­nie chy­biali. Egze­ku­cję powta­rzano, tak że jeńcy roz­strze­li­wani byli dwu­krot­nie. Raz wpraw­dzie jakaś kobieta, gdy nie została tra­fiona, padła na kolana i ze łzami w oczach dzię­ko­wała za tę jedną czy dwie minuty życia, które w ten spo­sób jesz­cze zyskała. Gra­eber nie­chęt­nie ją wspo­mi­nał. Zresztą tego rodzaju histo­rie już się wię­cej nie zda­rzyły.
– Cel!
Nad muszką kara­binu Gra­eber widział Rosja­nina. Był to ów sta­rzec z brodą i nie­bie­skimi oczami. Celow­nik roz­ci­nał mu twarz na dwoje. Gra­eber obni­żył lufę. Ostat­nim razem odstrze­lił ska­zań­cowi szczękę. „Pierś jest pew­niej­sza” – pomy­ślał. Spo­strzegł, że Hir­schland unosi wyżej lufę i chce strze­lać ponad głowy.
– Mücke cię widzi! – szep­nął. – Opuść niżej! Bar­dziej na bok!
Hir­schland obni­żył wylot kara­binu.
– Ognia! – padła komenda.
Rosja­nin jak gdyby się uniósł i chciał pod­biec do Gra­ebera. Wygiął się niby postać odbita w krzy­wym zwier­cia­dle usta­wio­nym w jar­marcz­nej budzie. Wygiął się i runął w tył, do grobu. I tylko nogi jego ster­czały na zewnątrz.
Dwaj inni padli tam, gdzie stali. Ten bez butów w ostat­niej chwili pode­rwał ręce, aby osło­nić twarz. Jedna dłoń zwi­sała teraz na ścię­gnach jak łach­man. Rosja­nom nie skrę­po­wano rąk ani nie zawią­zano oczu. Po pro­stu zapo­mniano o tym.
Kobieta upa­dła do przodu. Żyła jesz­cze. Wspie­ra­jąc się na ręku, unio­sła głowę i patrzyła na żoł­nie­rzy. Na twa­rzy Ste­in­bren­nera malo­wało się zado­wo­le­nie. On jeden w nią celo­wał. Dostała kulą w brzuch. Ste­in­bren­ner był cel­nym strzel­cem.
Stary Rosja­nin wychar­czał coś z grobu i zamilkł. Tylko kobieta jesz­cze żyła. Wpiła oczy w żoł­nie­rzy i syczała, ale nikt już nie mógł prze­tłu­ma­czyć jej słów. Leżała wsparta na rękach, jak wielka kolo­rowa żaba, która nie może się już poru­szać, i syczała, ani na chwilę nie odwra­ca­jąc oczu. Nie zauwa­żyła nawet, że z boku zbliża się roze­źlony Mücke. Syczała i syczała i dopiero w ostat­niej chwili spo­strze­gła rewol­wer. Szarp­nęła głową i wgry­zła się w dłoń feld­fe­bla. Mücke zaklął i lewą ręką trza­snął ją w szczękę. Gdy kobieta roz­warła usta, strze­lił jej w tył głowy.
– Cho­lera! – wark­nął Müller. – Nie umie­cie celo­wać?
– To Hir­schland, panie porucz­niku – zamel­do­wał Ste­in­bren­ner.
– Nie, to nie Hir­schland – ode­zwał się Gra­eber.
– Mil­czeć! – wrza­snął Mücke. – Cze­kaj­cie, aż was zapy­tają. – Spoj­rzał na Müllera. Pod­po­rucz­nik stał nie­ru­chomo, był bar­dzo blady. Mücke pochy­lił się nad pozo­sta­łymi Rosja­nami. Jed­nemu z nich przy­ło­żył rewol­wer za ucho i strze­lił. Głowa odsko­czyła i znów spo­częła bez­wład­nie. Mücke scho­wał rewol­wer, obej­rzał rękę i owi­nął ją wycią­gniętą z kie­szeni chustką.
– Trzeba zajo­dy­no­wać – powie­dział Müller. – Gdzie tu jest sani­ta­riusz?
– W trze­cim domu na prawo, panie porucz­niku.
– Idź­cie tam zaraz.
Mücke odda­lił się. Müller popa­trzył na trupy. Kobieta leżała na roz­mię­kłej ziemi twa­rzą w dół.
– Wrzuć­cie ją do dołu i zasyp­cie – powie­dział. Był strasz­nie roz­draż­niony, sam nie wie­dząc dla­czego.

SD – Sicher­he­its­dienst – Służba Bez­pie­czeń­stwa SS.

 
Wesprzyj nas