Mroczny thriller, w którym psycholog śledczy udaje się do prowincjonalnego miasteczka, by odkryć prawdę o brutalnym morderstwie studentów miejscowego uniwersytetu.


Kiedy dr Philip Taiwo zostaje wezwany przez wpływowego nigeryjskiego polityka do zbadania wydarzeń związanych z publicznym torturowaniem i zamordowaniem w odległym Okriki trzech studentów uniwersytetu, nie ma pojęcia, że zostanie wplątany w niebezpieczną intrygę.

Philip nie jest detektywem. Jest psychologiem śledczym, pracownikiem naukowym, którego bardziej interesują powody popełnienia przestępstwa niż rozwiązanie kryminalnej zagadki.

Kiedy jednak wysiada z samolotu na pogrążonym w kontrolowanym chaosie prowincjonalnym lotnisku, uświadamia sobie, że morderstwo Trzech z Okriki nie jest tak proste, jak początkowo sądził. Wbrew współdziałającym przeciwko niemu oponentom Philip, wspierany przez swojego lojalnego i obrotnego kierowcę Chikę, musi dociec prawdy o tym, co faktycznie się przytrafiło tym trzem studentom i dlaczego zginęli.

***

Fantastyczna książka! Pewne siebie, odznaczające się doskonałym tempem pisarstwo. Dr Philip Taiwo to bohater, którego chcę spotkać ponownie, a oryginalne miejsce akcji jest świetnie zarysowane. Powieść inteligentna, trzymająca w napięciu i wciągająca czytelnika bez reszty.
Will Dean, autor „Martwej ciszy”

Femi Kayode
Poszukiwacze światła
Przekład: Agnieszka Sylwanowicz
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Premiera: 24 stycznia 2023
 
 

ŹRÓDŁO

Październikowe słońce jest tak rozgrzane jak krew rozzłoszczonego tłumu.
John Paul podąża za ludźmi, którzy coś skandują i popychają trzech młodych mężczyzn, rozebranych do naga i bitych tak, że ich rany nigdy nie zamienią się w blizny; strach sprawił, że skurczyły im się moszny. Kije. Kamienie. Cegły. Żelazo. Pękają kości, płynie krew. Rozdzieranie tkanek wyrywa ze zmęczonych płuc krótkie wrzaski. Młodzieńcy upadają, lecz są szybko podnoszeni i wleczeni ulicami ku miejscu, którego nikt nie wybrał, lecz które chyba wszyscy znają.
Poprzedniego dnia padało i czerwona ziemia jest gdzieniegdzie błotnista. Kiedy mężczyźni upadają, są wbijani w nią kopniakami głębiej, a ich krew miesza się z błotem. Kiedy na ich szyjach lądują opony jak ogromne naszyjniki, a zapach benzyny staje się tak silny, że niektórzy ludzie z tłumu zakrywają sobie nosy, resztę dnia ogarnia szaleństwo.
Potarcie zapałki rodzi płomień, a cegła miażdży głowę jednego z katowanych; wycieka z niej mózg i życie, więc on akurat nie wyje i nie wije się jak pozostali dwaj, kiedy ich skórę i włosy zaczyna lizać ogień.
Telefon w dłoni Johna Paula wibruje. Wskaźnik naładowania baterii miga czerwienią. John Paul opuszcza smartfon i się rozgląda. Nie on jeden tworzy cyfrowe świadectwo rozgrywającej się egzekucji. Zastanawia się nad wykorzystaniem telefonu komórkowego, który odebrał jednemu z palących się ludzi, zanim rzucił się na nich tłum, lecz zawarta w tym ironia nie byłaby tego warta. Tak czy owak, jest już po wszystkim. Czas odejść.
Kiedy John Paul się oddala, idę za nim wśród cieni, niezdolny odwidzieć koszmaru, który stworzył za nami.
A ponieważ nie ogląda się do tyłu, nie robię tego i ja.

AKT I

światło odbite od chropowatej przeszkody rozprasza się w kilku kierunkach

NIE CO, ALE DLACZEGO
Jeśli się nie mylę, to w hali odlotów krajowego lotniska w Lagos zaraz wybuchną zamieszki.
— Ktoś nam powinien przynajmniej powiedzieć, co się dzieje! — wykrzykuje zirytowany pasażer do niewzruszonej pracownicy linii lotniczych, pryskając jej w twarz śliną.
Powodzenia — myślę znad mięsnej zapiekanki i coca-coli. Siedzę przy stoliku w barze Mr. Bigg’s naprzeciwko stanowiska odpraw, w miejscu, które starannie wybrałem, żeby nie zostać na lotnisku, kiedy opóźniony samolot w końcu zdecyduje się polecieć do Port Harcourt.
— Lot jest opóźniony, sir — powtarza pracownica. — Mówiłam panu…
— Co go opóźnia?
— Nie potrafię na to odpowiedzieć, sir. Jeśli okaże pan cierpliwość…
— Jak długo? — Pytanie to zadaje inna spocona pasażerka, która nie ma prawa być tak zdenerwowana, ponieważ widziałem, jak wchodzi do hali mniej niż trzydzieści minut przed planowanym startem. — Czekamy od…
Trzech godzin i siedemnastu minut. Ale jeśli uwzględnić to, kiedy uber przywiózł mnie na lotnisko, to byłoby ponad pięć godzin. Przypuszczam, że pozostali pasażerowie nie uciekali z domów, żeby uniknąć konfrontacji z niewierną małżonką. No dobra. Prawdopodobnie niewierną małżonką. Prawda jest taka, że pośpiech, z jakim się spakowałem i wyszedłem z domu wczesnym rankiem, miał niewiele wspólnego z punktualnością, a bardzo wiele wspólnego z moją niechęcią zadania żonie nurtującego mnie pytania: „masz romans?”.
Zduszenie tego pytania wymagało tego ranka dużej siły woli, kiedy Folake stała w lekkiej bawełnianej podomce, wziąwszy się pod boki. Długie loki miała odgarnięte do tyłu, więc dezaprobata, z jaką obserwowała moje poczynania, była doskonale widoczna.
— Naprawdę to robisz?
— Tak — mruknąłem, ostentacyjnie licząc majtki.
— I to, że uważam to za zły pomysł, nie ma znaczenia?
Włożyłem bokserki do walizki i odpowiedziałem głosem, który, jak miałem nadzieję, był wyważony i neutralny.
— Już o tym rozmawialiśmy, Folake.
— Nie jesteś detektywem, Philipie.
Zaakcentowała moje imię tak, jak to robi, kiedy bezskutecznie stara się zachować cierpliwość.
— Twoja wiara inspiruje i motywuje — odparłem ze smutkiem.
— Nie graj tą kartą! Nikt nie okazuje więcej wiary w ciebie niż ja.
— I uważasz, że już czas przestać?
— Nie możesz jechać do jakiejś wioski, żeby rozwiązać sprawę nieruszaną od ponad roku, i spodziewać się, że wyprawię ci pożegnalne przyjęcie.
Odwróciłem się do niej, w końcu patrząc jej w oczy.
— Niczego nie rozwiązuję. Badam, dlaczego wydarzyło się to, co się wydarzyło.
— I to nie jest rozwiązywanie sprawy? Przecież nie zdołasz zrozumieć, dlaczego coś się zdarzyło, nie wiedząc, co się zdarzyło.
Gdybym wtedy zaczął objaśniać moją pracę psychologa śledczego, nie czekałbym tu na opóźniony lot. Chociaż wspieraliśmy się nawzajem podczas pisania naszych doktoratów, to kiedy to pasuje mojej żonie, moja żona udaje, że nie rozumie mojej pracy.
— Folake, to jest okazja do wykorzystania moich umiejętności w prawdziwym świecie…
— Prawdziwym i niebezpiecznym świecie — przerwała mi ostro.
Niewątpliwie podróż do Okriki można by uznać za niebezpieczną dla kogoś takiego jak ja, kto spędził większość dorosłego życia w Stanach i przybył do Nigerii osiem miesięcy temu, ale miło by było, gdyby moja żona powiedziała zamiast tego: „Jedź, kochanie. Jeśli ktokolwiek może się dowiedzieć, co doprowadziło do tłumnego zaatakowania i spalenia żywcem trzech studentów, to ty. To zadanie dla ciebie”.
— To szaleńczy plan i dobrze o tym wiesz! Nie wiem, co usiłujesz udowodnić — ciągnęła tymczasem Folake.
— Że jestem kimś więcej niż podrzędnym naukowcem bez stałej posady — odpaliłem, powstrzymując się od krzyczenia.
— Stałej posady nie zapewni ci opuszczenie rodziny, by przeprowadzić śledztwo w sprawie wielokrotnych morderstw — powiedziała równie nieprzyjemnym głosem.
Ale odwróci moją uwagę od smutnej możliwości, że mnie zdradzasz… Oczywiście nie wypowiedziałem tego na głos. Nie znoszę kłótni, zwłaszcza jeśli łączy się z tym podniesiony ton. Co więcej, niewielu jest ludzi, którzy potrafią obronić swoją pozycję w wojnie na słowa z profesor Afolake Taiwo, najmłodszą osobą na stanowisku profesora prawa na uniwersytecie w Lagos. W ciągu niemal siedemnastu lat małżeństwa rzadko wygrywałem sprzeczki z moją żoną.
— W porządku, Philipie. Powiedzmy, że tam dotrzesz i dowiesz się, co naprawdę się wydarzyło albo dlaczego się wydarzyło. Co potem? Co chcesz zrobić? Napisać książkę?
— To jest Nigeria, Folake — stwierdziłem drwiącym tonem. — Tu nie dogrzebuje się szczegółów działania wspólnego i w porozumieniu w nadziei na napisanie bestsellera.
— To w imię wszystkiego, co święte, powiedz mi, na co masz nadzieję?
— Powiedziałem ci, że ojciec jednej z ofiar wynajął mnie, żebym…
— Tak, tak, wiem. — Wyrzuciła ręce w górę i przewróciła oczami. — Chce, żebyś sporządził jakiś raport, bo nie wierzy, że jego syn był złodziejem, chociaż to wszystko jest w mediach społecznościowych.
— Widziałaś wideo?
Folake się wzdrygnęła.
— Ja je widziałem co najmniej sto razy — ciągnąłem, by nie musiała mówić, co zapewne widziała na którejś z kilku stron, gdzie zamieszczono filmiki ze śmiercią Trzech z Okriki. — I wiesz co? Za każdym razem przychodzi mi do głowy ta sama myśl: ludzie nie mogą być tak szaleni, żeby spalić tych chłopców w biały dzień tylko dlatego, że przyłapano ich na kradzieży.
Folake usiadła na łóżku z opuszczonymi ramionami, a ja nie wiedziałem, czy to z powodu naszej sprzeczki, czy mojej wzmianki o tym niepokojącym wideo.
— Nic w tym kraju nie ma sensu — powiedziała, kręcąc głową.
— Wszystko ma sens, jeśli się wie, dlaczego ludzie robią to, co robią.
— Psychobełkot — warknęła. Jej dłoń uniosła się szybko do ust, jakby chciała cofnąć te słowa.
Folake przekroczyła granicę i miała tego świadomość.
Niezwykle starannie zapinałem suwak walizki, aż zyskałem pewność, że potrafię zachować obojętny wyraz twarzy. Kiedy spojrzałem na żonę, głos miałem tak obojętny, jak na początku rozmowy.
— Dziękuję. Teraz pojadę użyć mojego psychobełkotu w sprawie, za którą zostanę dobrze wynagrodzony. Przepraszam.
Podniosłem walizkę i szybko wyszedłem, zanim zdołała się pozbierać.
Rozmyślania przerywa mi gniewny głos kolejnego pasażera.
— To nie do przyjęcia! Tylko w Nigerii jest możliwe…
Daję rozgniewanym pasażerom i niegrzecznej obsłudze naziemnej jakąś godzinę, zanim dojdzie do wymiany ciosów. Na razie skupiam się na jednej rzeczy, do której zrozumienia jestem wyszkolony.
Na miejscu zbrodni.

PTASZKI
Miejsca zbrodni potrafią się zmieniać z uporządkowanych w irytująco chaotyczne. Usiłuję odseparować się od lotniskowego hałasu i zastanowić nad słowami mojego dawnego nauczyciela i mentora, profesora Alberta Cooka: „Śmierć jest niechlujna, Philipie, ale umieranie to szambo”.
Prof, jak nadal czule go nazywam, nigdy nie podzielał poglądu, że miejsce zbrodni może pasować do danego zestawu cech. Mawiał: „Ludzie partaczą i w tym kryje się wskazówka, co się naprawdę stało”.
Prof był promotorem mojego doktoratu na Uniwersytecie Południowej Kalifornii, moim pierwszym szefem oraz osobą, która wprowadziła mnie w rozwijającą się wówczas dziedzinę psychologii śledczej. Chociaż jest już na emeryturze, wciąż się udziela „przez zaglądanie do szamb innych ludzi”, jak to nazywa. Może powinienem mu wysłać link do egzekucji Trzech z Okriki na YouTubie. Ciekawie byłoby poznać przemyślenia staruszka na temat tego szczególnego wychodka.
Patrzę na moje notatki. Pod nagłówkiem „Zorganizowane miejsce zbrodni” wpisuję duży znak zapytania. Zważywszy na to, jak gniew tłumu był wyraźnie skierowany na trzech młodzieńców, których ów tłum zabijał — mordował — mogły tu mieć zastosowanie przynajmniej niektóre warunki określające zorganizowane miejsce zbrodni. Weźmy agresję wobec ofiar przed ich spaleniem. Klasyczna premedytacja. I te opony. Przecież nie mogły się tak po prostu pojawić same z siebie. Ktoś albo jacyś ludzie musieli się napracować, by przynieść je na miejsce zbrodni, które dla tego ćwiczenia powinienem ograniczyć do miejsca, gdzie chłopcy zostali w końcu zabici.
„Personalizacja ofiar(y)”. Teoretycznie bezpiecznie jest założyć, że w zabójstwie dokonanym przez tłum nie ma nic osobistego, a zatem przestrzeń ta nosi cechy niezorganizowanego miejsca zbrodni. Właściwie, biorąc pod uwagę gwałtowność, z jaką zostali zabici Trzej z Okriki, nie można wykluczyć zbiorowego przeniesienia. Jeśli ci młodzieńcy byli podejrzewanymi złodziejami, to znaczna liczba atakujących ich ludzi mogła być ofiarami poprzednich rabunków, które nie spotkały się z karą. Ale czy da się obronić ten argument w odniesieniu do niemal stu rozzłoszczonych osób?
Obok słowa „personalizacja” stawiam kilka pytajników i piszę: „Zebrać dane na temat skali rabunków w okolicy w miesiącu zabójstwa oraz wcześniej”.
Istnieją też inne oznaki zorganizowanego miejsca zbrodni. Klasycznymi wskaźnikami są tu żądania uległości ofiar i skrępowanie ich w pewnym momencie całego tego przygnębiającego wydarzenia. Lecz typologia zaplanowanego miejsca zbrodni na tym się kończy.
Podnoszę wzrok, by sprawdzić, czy któryś ze sfrustrowanych pasażerów uciekł się do przemocy. Jeszcze nie. Następnie wracam do moich notatek, gdzie wyliczyłem cechy charakterystyczne niezorganizowanego miejsca zbrodni.
„Ciała pozostawione na miejscu zbrodni”. Ptaszek.
„Ciała pozostawione na widoku, by każdy mógł je zobaczyć”. Ptaszek.
„Depersonalizacja ofiar”. Ptaszek.
Rysuję wokół tego esy-floresy. Czy można mieć pewność? Czy jest możliwe, że nikt tych chłopców nie znał? A co z osobą, która twierdziła, że została okradziona?
Piszę: „Przesłuchać tego, kto podniósł alarm”.
„Minimum rozmów”. Tłumy nie wdają się w dyskusje ani negocjacje ze swoimi ofiarami. A zatem ptaszek.
„Spontaniczność”…
Najwyraźniej tłum rzucił się na chłopców po tym, jak ktoś podniósł alarm, że okradają innego studenta poza kampusem. Ponieważ żadną miarą setka rozzłoszczonych osób nie mogła czekać w pogotowiu na wezwanie do wzięcia udziału w zabójstwie przy pomocy opon, tu też stawiam ptaszek.
Istotnie, umieranie to szambo. Mieszanka cech odnosząca się do tego miejsca zbrodni jest irytująca, lecz może okazać się inspirująca przy rozwiązywaniu tego zadania. Muszę pamiętać, by do czasu, kiedy zdobędę więcej danych oprócz zdjęć zaczerpniętych z nagrań na YouTubie i notatek z rozmów z rodzicami ofiar, zachować otwartość umysłu.
Piszę: „Pojedynczy motyw ukryty pod zbiorowym zamiarem lub uprzedzeniem?”. To mogłoby wyjaśnić tę mieszaną typologię, najbardziej charakterystyczną cechę niezorganizowanego miejsca zbrodni.
„Niespodziewana i nagła przemoc wobec ofiar”. Ptaszek.
Tu się zatrzymuję. Jak jednak niespodziewana i nagła była ta przemoc? Równie ważne, co samo miejsce zbrodni, są opisy zbrodni. Motywacja narratora — sprawcy, ofiary czy świadka — może rzucić znaczne światło na to, co się naprawdę wydarzyło.
Przerzucam notatki do miejsca, w którym napisałem: „Emeka Nwamadi”.

PIERWSZY KONTAKT
— Chiemeka Nwamadi — powiedział, potrząsając moją dłonią.
— Miło mi pana poznać, panie Nwamadi.
— Mów mi Emeka, proszę. Nie róbmy ceregieli.
— Usiądźmy — rzekł Abubakar Tukur, który byłby moim szefem, gdybym miał stałą umowę z Wyższą Szkołą Policyjną, a nie pracował w niej jako gościnny wykładowca, którego usługi są zamawiane w ścisłym związku z wysokością budżetu. Zaproponował nam — a raczej rozkazał — byśmy usiedli w pierwszym rzędzie krzeseł stojących naprzeciwko biurka, znad którego właśnie wygłosiłem wykład o panowaniu nad tłumem. Abubakar pochodzi ze starej szkoły; jest trzydziestym drugim komendantem Wyższej Szkoły Policyjnej, który wciąż pielęgnuje złudzenia na temat przywrócenia czasów chwały Policji Nigeryjskiej.
Sadowiąc się wygodnie na solidnym krześle, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że skądś znam nazwisko „Nwamadi”.
— Emeka jest dyrektorem zarządzającym Banku Narodowego — rzekł Abubakar i wszystko wskoczyło na swoje miejsce.
Ten człowiek jest głową trzeciego co do wielkości komercyjnego banku w kraju. Kiedy tylko sobie to uświadomiłem, na skraju mojej świadomości zamajaczył kolejny niewyraźny szczegół i na ratunek znowu przybył Abubakar.
— Nie wiem, czy znasz sprawę Trzech z Okriki… — zaczął.
Moją pierwszą reakcją był szok, a następnie współczucie. W trzecim tygodniu mojego pierwszego cyklu wykładów o psychologii tłumu, które wygłaszałem w szkole, poprosiłem kadetów o przedstawienie analiz zbrodni popełnionych przez tłum. Ponad połowa prac dotyczyła incydentu z południowo-wschodniej części kraju, który media ochrzciły mianem Trzech z Okriki. Ponieważ większość prac była niespójna — co ma do siebie większość studenckich analiz — poświęciłem nieco czasu na poczytanie o tej sprawie w mediach. W ten sposób dowiedziałem się, że ojcem jednego z trzech studentów pobitych i spalonych żywcem ponad rok temu w uniwersyteckim miasteczku Okriki jest Emeka Nwamadi. Walka, jaką prowadził z innymi rodzicami o pociągnięcie do odpowiedzialności ludzi, którzy zabili ich synów, stanowiła temat nagłówków prasowych na kilka miesięcy przed moim wyjazdem ze Stanów śladem mojej żony, spędzającej urlop naukowy na Uniwersytecie w Lagos.
Co można powiedzieć rodzicowi, który stracił dziecko w tak okrutny sposób?
— Przykro mi, sir — powiedziałem niezręcznie.
Emeka Nwamadi skinął głową. Twarz miał nieprzeniknioną.
— Dlatego tu jesteśmy, Philipie. Wszyscy famiętają, co się stało.
Kiedy Abubakar jest podekscytowany, zdradza go jego hausańskie dziedzictwo. Jego „p” zmieniają się w „f”, a „r” w „l”.
Tylko że ja nie pamiętałem tak dobrze. Nie wtedy. Naczytawszy się wystarczająco dużo, by mieć kontekst do oceniania prac kadetów, usiłowałem to wszystko wyrzucić z pamięci. Moi synowie, bliźniacy, właśnie skończyli szesnaście lat i nietrudno mi było wyobrażać ich sobie na uniwersytecie, z dala od domu, gdzie mogliby się znaleźć w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Przed szukaniem informacji o Trzech z Okriki, a nawet oglądaniem wideo na YouTubie powstrzymał mnie instynkt samozachowawczy.
— Nie bardzo rozumiem, jaka jest tu moja rola, sir? — powiedziałem.
— Powiedz mu.
Abubakar dał Emece znak skinieniem głowy.
Emeka się nie odezwał, lecz sięgnął do skórzanej teczki i wyjął dwa oprawione dokumenty. Położył je na stole między nami, a ja natychmiast je rozpoznałem. Pierwszym była moja praca magisterska o poetyckim tytule Dziwny owoc. opis psychologii tłumów dokonujących linczów na Południu. Drugim był mój doktorat, swego rodzaju kontynuacja pierwszego: Dziwne żniwa. jak tłum unika odpowiedzialności za morderstwo. Oba teksty zostały zapewne wydrukowane po ściągnięciu ich z internetowej biblioteki uniwersytetu, gdzie prowadziłem badania i pisałem prace. Przedstawiłem je też jako część mojego dorobku naukowego, kiedy składałem podanie o pracę w Wyższej Szkole Policyjnej.
Spojrzałem na Abubakara, lecz odezwał się Emeka.
— Jest mnóstwo relacji o tym, co się wydarzyło w dniu, kiedy został zabity mój syn. Żadnej z nich nie daję wiary, więc jestem tu, by poprosić pana o pomoc w dowiedzeniu się, co tam naprawdę zaszło.
Takie prośby nie były mi obce i miałem na nie standardową odpowiedź.
— Proszę nie mylić mnie z detektywem, panie Nwamadi. Jestem psychologiem mającym doświadczenie w badaniu motywów zbrodni oraz sposobu ich popełnienia. Większość moich śledztw to wyłącznie ćwiczenia akademickie.
Ta przemowa była dobrze wypróbowana w ciągu wielu lat wyjaśniania granic mojego doświadczenia byłym kolegom z policji w San Francisco.
— Znam te książki — oznajmił Emeka, pokazując je palcem.
— To są prace akademickie.
— Moim zdaniem błyskotliwe. Nigdy nie czytałem niczego podobnego do pańskich analiz zachowania tłumu.
— To są obserwacje po fakcie, niemające znaczenia kryminalistycznego ani sądowego.
Starałem się mówić lekceważącym tonem, ale komplement sprawił mi przyjemność.
— Niemniej, wnikliwe — upierał się przy swoim Emeka.
— Mówiłem ci, że jest skromny — rzekł do niego Abubakar, a potem zwrócił się do mnie. — Phirifie — jego hausański tryb policyjnego szefa rozkręcił się na dobre — jesteś jedynym człowiekiem, który fotlafi złożyć w całość tamte wydarzenia. Ci ludzie fotrzebują twojej fomocy. Jako jedyny fsycholog śledczy w tym klaju…
— Którego znasz.
Abubakar machnął ręką, jakby bronił się przed jakąś absurdalną propozycją.
— Skoro ich nie znam, to nie istnieją. Ciebie znam.
Jeśli nauczyłem się czegokolwiek podczas ośmiu i pół roku spędzonych w policji w San Francisco na paraliżującym duszę „składaniu w całość” motywów i sposobów działania sprawców najbardziej nieludzkich zbrodni znanych człowiekowi, to tego, że w kwestii zbrodni związanej z utratą życia nie ma zwycięzców. Zupełnie wystarczało mi bycie wykładowcą. Byłem gotów wygłosić bardziej stanowczą odmowę.
— Oglądał pan wideo, panie doktorze? — zapytał Emeka.
— Proszę mówić mi po imieniu.
— Philipie — zgodził się bez wahania. — Oglądałeś wideo?
Pokręciłem głową; Emeka sięgnął po swój smartfon, stuknął dwa razy w ekran i podał mi go z wyzywającym spojrzeniem. Po kilku sekundach w mojej dłoni rozegrały się ostatnie minuty życia Kevina Nwamadiego.
Kiedy Abubakar i Emeka wyszli z sali, groza tego, co ujrzałem, nie opuszczała mnie przez dłuższą chwilę. Po ponad półtorej dekady badania ludzkich uchybień niemal opanowałem niezbędną sztukę dystansowania się. Teraz jednak po raz pierwszy obejrzałem dokonywanie zbrodni i byłem sparaliżowany faktem, że ona już się rozegrała i nie dało się jej powstrzymać.
Nie mogłem pozbyć się obrazów tych trzech bitych, katowanych i palonych żywcem młodzieńców. Trudno było mi pojąć ból, jaki muszą czuć Emeka Nwamadi i pozostali rodzice. Bardzo trudno jest znieść stratę dziecka, lecz świadomość, że ta bolesna śmierć — to umieranie — trwa w niekończącej się cyfrowej pętli w internecie, musi się składać na straszliwą egzystencję.
Przyjęcie tego zlecenia z wielu powodów przemawiało do tkwiącego we mnie badacza. Jednym z nich była okazja do odniesienia niektórych z moich hipotez na temat psychologii tłumu do kontekstu nigeryjskiego. Nie zaszkodziłoby to też moim szansom na zostanie konsultantem przy Wyższej Szkole Policyjnej lub równie szacownej instytucji na bardziej stałych zasadach. Jednak to tkwiący we mnie ojciec rozbudził we mnie chęć pomocy Emece Nwamadiemu w znalezieniu zakończenia sprawy, którego tak wyraźnie potrzebował.
Tamtego dnia wyszedłem z pracy wcześniej, niż zaplanowałem, i pojechałem do biura Folake, chcąc podzielić się z nią moimi wstępnymi wrażeniami na temat tej sprawy. Nie zrobiłem tego.
Ten dzień okazał się dość skomplikowany; był w tym samym stopniu niepokojący, co przygnębiający, ponieważ to na tym parkingu podniosłem wzrok i w oknie biurowca ujrzałem moją żonę w ramionach innego mężczyzny.

GRZECHY OJCÓW
Abubakar przez wiele dni drążył sprawę, usiłując przekonać mnie do przyjęcia tego zlecenia, ale nie mogłem mu powiedzieć, że Trzech z Okriki jest moim najmniej ważnym problemem. Nie odpowiadałem na SMS-y Emeki Nwamadiego i nie odbierałem telefonów od niego. Nie robiłem trudności. Po prostu nie funkcjonowałem na tyle dobrze, by się w cokolwiek angażować. Aż do dnia, w którym wezwał mnie do siebie ojciec.
O powadze sytuacji w klanie Taiwów świadczyła pora dnia, w której moi rodzice postanawiali ją omawiać. Rodzinne dyskusje na tematy obejmujące zakres od nagan za dokonania akademickie poniżej normy po poważne naruszenia honoru rodziny odbywały się późnym wieczorem, kiedy nie było niebezpieczeństwa, że przeszkodzą nam goście. Ostatnio poważne rozmowy, które mój ojciec nazywał „spotkaniami strategicznymi”, zostały przesunięte na świt. To wtedy omawia się możliwości rozwoju karier, dzieli się niepokojem związanym z zachowaniem któregoś z trojga mojego rodzeństwa albo z wielkością naszego wkładu finansowego do rodzinnych przedsięwzięć, którym mój ojciec obarczył swoje dzieci, zwykle bez naszej zgody.

 
Wesprzyj nas