Marcin Wójcik w reportażu „Gęsiego. Z miasta na wieś” opisał drogę, jaką trzeba przejść aby osiedlić się z dala od cywilizacji. Jego książka da do myślenia każdemu, kto planuje taki krok i niekoniecznie zachęci do jego podjęcia.


Czym więcej wiemy o tym, jak destrukcyjnie wpływają na zdrowie i samopoczucie brudne, głośne i zatłoczone miasta, tym więcej osób marzy o ucieczce z nich. Nawet te osoby, które tak jak dziennikarz Marcin Wójcik, w pewnym okresie życia na własne życzenie zdecydowały się na zamieszkanie w tętniącej życiem metropolii, po czasie mogą dojść do wniosku, że na dłuższą metę to jednak nie to. Podobnie jak ci, którzy w miastach się urodzili, ale z upływem lat coraz gorzej znoszą intensywność doznań – przede wszystkim tych negatywnych – jakie miasta serwują całodobowo.

Wymarzonym rozwiązaniem wydaje się ucieczka na wieś. Każdy przecież zna to zdanie: „Wsi spokojna, wsi wesoła” sugerujące, że to właśnie tam czeka upragniona idylla, a wyprawa po spokój z pewnością przyniesie pożądane rezultaty. Tylko czy na pewno? To pytanie jest motywem przewodnim reportażu „Gęsiego. Z miasta na wieś” udowadniającego, że od czasów, gdy Kochanowski wysławiał walory krajowej prowincji, jednak co nieco się na niej zmieniło.

Wieś opisana przez Marcina Wójcika nie jest idealnym balsamem kojącym skołatane nerwy. Co więcej, autor, przywołując własne doświadczenia, pokazuje w jaki sposób to właśnie na wsi nerwy można sobie zszargać. Począwszy od problemów z zakupem większego areału ziemi (trzeba mieć wykształcenie rolnicze), remontem starej chaty i przystosowaniem jej do w miarę wygodnego życia (znalezienie solidnego fachowca i dodatkowe wydatki w trakcie), poprzez niespodziewane inwestycje w okolicy (linia wysokiego napięcia za płotem) a na sporach z sąsiadami-biznesmenami skończywszy (chcę mieć nowy kurnik na milion kurczaków, to będę miał i już).

Formalnie „Gęsiego. Z miasta na wieś” jest reportażem uczestniczącym, a zatem takim, w którym autor opisuje swoje własne doświadczenia. Jednak w tym przypadku został on wzbogacony również o historie innych osób, które podzieliły się z dziennikarzem, a zarazem z czytelnikami, swoimi refleksjami na temat wiejskiego życia. Są tu opowieści o prowadzeniu salonu piękności dla krów, walce z plagą much i wszechogarniającym smrodem z fermy nutrii, problemach hodowców perliczek i kóz, ratowaniu od wyginięcia starych polskich ras zwierząt hodowlanych czy też stosunkowo nowym trendzie budowlanym: tani mały domek (35 mkw) budowany szybko i bez konieczności uzyskania zezwolenia, teoretycznie w celu zamieszkania w ciszy i spokoju z dala od cywilizacji. Teoretycznie – bo jak wykazuje praktyka, jeśli kilka osób wpadnie na ten sam pomysł w tej samej okolicy, koniec ze spokojem.

Ta książka z pewnością da do myślenia każdemu, kto rozważa ucieczkę z miasta na wieś. Jest swoistym rachunkiem zysków i strat, omawia długą listę trudności i możliwych perturbacji na drodze do własnego domu wśród pól i łąk. Może stać się przyczynkiem do rodzinnych dyskusji na ten temat i skarbnicą podpowiedzi. Na pewno nie jest jednoznacznym drogowskazem: zawiera tyle samo zachęt, co przestróg. Agnieszka Kantaruk

Marcin Wójcik, Gęsiego. Z miasta na wieś, Wydawnictwo Agora, Premiera: 12 kwietnia 2023
 
 

Marcin Wójcik
Gęsiego. Z miasta na wieś
Wydawnictwo Agora
Premiera: 12 kwietnia 2023
 
 

POCZĄTEK

Kupiłem dom między Bugiem a Narwią, na skraju puszczy, na Kurpiach Białych – miejscowi mówią „u zajęcy”, bo w łąkach, daleko od sąsiadów. W komplecie obora, stodoła, ziemianka, sad, pięć hektarów ziemi w jednym kawałku i stado myszy zdziwionych, że ktoś tu się pojawił. Przez rok nie miałem odwagi powiedzieć rodzicom, że wróciłem do chłopskich korzeni. Zdradziły mnie gęsi. Ale o tym później.

 
Przyjechałem zobaczyć siedlisko wiosną. Dom wydawał się smutny i szary jak kupa popiołu.
– Pan się nie martwi, przez wieś mają zrobić asfalt. Wójt obiecał, że wyleje do grudnia – powiedziała właścicielka, patrząc na moje zakurzone buty.
Kiedyś hodowano tu krowy, świnie, kury. Był czas, że gospodarze tuczyli gęsi, by potem sprzedać już ubite na Bazarze Różyckiego w Warszawie. Przed Bożym Narodzeniem szły jak świeże bułeczki. Ale to czasy mięsa na kartki.
Zwiedzanie zaczęliśmy od obory, podzielonej na kilka pomieszczeń, każde z oddzielnym wejściem. Pajęczyny w drzwiach zdradzały, że dawno nikt tędy nie przechodził. W największym pomieszczeniu mieszkały kiedyś krowy, ze ścian zwisały zardzewiałe łańcuchy do uwięzi, a spróchniałe pale i deski to pewnie pozostałość po żłobach. Właścicielka chodziła po dawnych legowiskach i przed każdym jej krokiem rozbiegały się myszy. Szukając schronienia, nurkowały w ściółce, której nikt przez lata nie wyrzucał. Jako cierpiący na nieuleczalną mysią fobię chyba po raz pierwszy w życiu nie byłem bardziej przerażony niż myszy.
Wyszliśmy z obory w stronę murowanej stodoły. Jej wielki cień padał na podwórko. Kiedyś były w niej słoma, siano, wozy drabiniaste. Teraz stała niemal pusta, w zasiekach leżały resztki słomy, pozostałość po dawnym życiu gospodarstwa, tak dawnym, że wystarczyło jej dotknąć, by wzbiła się chmura kurzu. Podobnie jak w oborze czuć tu było zapach mysiej obecności.
A dom zostawiliśmy na deser. Podpiwniczony, parterowy, z 1979 roku. W centrum przedpokój obity plastikową boazerią, z niego wejście do łazienki, kuchni i dwóch pokoi; trzeci, przechodni, łączył kuchnię z salonem.
Dom był zbyt szczery jak na pierwsze spotkanie: zapadające się podłogi, wilgoć na ścianach, spróchniałe okna, nieczynna łazienka, bo szambo „zamuliło” i rdza przeżarła rurę odpływową, przez co zawartość rury kapała w piwnicy, tworząc rdzawą kałużę. Na ścianach wisiały wyblakłe od słońca obrazy świętych i popularny kiedyś krzyż ze świecącym nocą Chrystusem – miałem ochotę pomodlić się do niego, by mnie oświecił i odwiódł od pomysłu kupna siedliska.
Ale dom miał coś w sobie. Słońce i łąki wchodziły do środka przez pozbawione firanek okna; do kuchni wchodził stary sad; kaflowy piec kuchenny za każdym razem, gdy się na niego spojrzało, mówił na zachętę: „Ugotuję ci rosół w mroźne dni”. Mówił też salon: „Pod oknem postawisz stół dla gości, przy drzwiach zrobisz kominek”. Sypialnia, do której wchodził orzech włoski, również przemawiała: „Postawisz wielkie łóżko. Takiej wielkości jak twój mały pokój w bloku”. Zachęcał nawet strych zawalony starymi kołyskami, kołowrotkami do przędzenia wełny, żeliwnymi bańkami na mleko, zeszytami szkolnymi z lat osiemdziesiątych; była tam też tekturowa walizka z wytartą rączką – znak, że ktoś często podróżował i wracał na swoje Kurpie Białe. Na strychu najgłośniej przemówiły pożółkłe książki porozrzucane po kątach: Gospodarski chów kur z 1962 roku, Intensywna uprawa ziemniaków z 1972, Ulepszajmy nasze obory z 1976, Uprawa warzyw pod szkłem i folią z 1979, Zofia Dzięgielewska radzi młodym gospodyniom z 1990.
Poszliśmy zobaczyć ziemię. Obchodząc jej granice, poczułem w nogach, co to jest pięć hektarów. Łąki na północnej stronie kończą się lasem, na południowej niewielką rzeką Strugą, która jest dopływem wielkiej Narwi. Kiedy staliśmy nad brzegiem Strugi, akurat przepływała ławica ryb, doskonale widoczna w przezroczystej wodzie. Rzeczka nie była głęboka – zapewne przez żeremia bobrów powyżej.
– Rzeka również byłaby moja? – zapytałem nieśmiało właścicielkę, wpatrzony w ławicę, która wiła się w miejscu.
– Uważaliśmy ją za swoją. Tam dalej jest kładka. Sąsiad przegania krowy na pastwisko. Mieliśmy podobną. Szło przejechać wozem drabiniastym. Chłopaki chodzili tędy do szkoły.
No i na miedzach stały dęby. Naliczyłem pięć. Dwa najstarsze chyba pamiętają powstanie styczniowe, kiedy te ziemie wchodziły w skład Królestwa Polskiego. Tu niedaleko, w Sieczychach, nadal stoi dąb, na którym Rosjanie wieszali powstańców ukrywających się na pobliskich Pulwach. Czasu zapisanego w pniach moich dębów nie da się objąć uściskiem jednego człowieka. Gdyby potrafiły mówić, opowiedziałyby o Kurpiach, którzy żyli w Puszczy Białej, wybierali miód z dziupli, polowali, robili z łyka lipowego buty, na które mówili „kurpsie”. A nazwa Puszcza Biała pochodzi od bielących się wydm piaskowych.
Właścicielka od dawna już tu nie mieszkała, kilkanaście lat wcześniej przeniosła się bliżej stacji PKP. Wychowała na gospodarstwie trzech synów. Sama, bo mąż zmarł, kiedy najmłodszy miał osiem miesięcy. Rano wstawała do zwierząt i dzieci, później biegła do pracy, wracała po południu i znowu zwierzęta i dzieci. Nawet dojście na przystanek autobusowy było wyzwaniem – piaszczysta droga i odległość. Skrót prowadził przez łąki.
– Chłopaki, jak jeździli do szkół średnich, to szli przez łąki w gumowcach. W torbie mieli czyste buty, zmieniali na przystanku, gumowce zostawiali za przystankiem. Nie oni jedni.
Opowiadała o świecie, który przeminął: swoim dzieciństwie, rodzicach, braciach. Powiedziała, że oddałaby wiele, żeby móc wrócić na ojcowiznę. Liczyła na to, że któryś z synów będzie chciał się osiedlić na ziemi dziadków, ale wybrali Warszawę.

 
Myśląc o przeprowadzce na wieś, nie brałem pod uwagę zmiany zawodu. Nie zamierzałem utrzymywać się z rolnictwa, od początku chciałem łączyć wieś z tym, co robiłem do tej pory. Reportaże do gazety mogę pisać przy biurku z widokiem na łąki zamiast przy biurku z widokiem na ulicę, bez możliwości otwarcia okna po dziewiątej, bo hałas stawał się nieznośny. Chciałem być blisko stolicy z powodu ogromnego sentymentu, jaki mam do Warszawy. W ciągu godziny dojeżdżałbym do jej granic i ta bliskość była jednym z kryteriów przy poszukiwaniu siedliska. Chciałem mieszkać pięknie jak na Mazurach, a zarazem blisko Warszawy.
Tego miejsca szukałem przez trzy lata. Przez ten czas odwiedziłem kilkanaście innych siedlisk.
Pod Garwolinem bałem się bliskości elektrowni w Kozienicach.
Pod Ciechanowem stały w rzędach kosmiczne kurniki.
Pod Pułtuskiem nie było gminnej drogi dojazdowej do działki i musiałbym liczyć, że właściciel drogi nadal będzie miły.
Pod Siedlcami znowu zobaczyłem kurniki.
Pod Węgrowem pejzaż psuły wiatraki.
Pod Mińskiem miała powstać autostrada.
Pod Sochaczewem zbyt blisko pędziły pociągi Warszawa – Berlin.
Pod Długosiodłem wszystko było idealne.
Od tego dnia moje warszawskie mieszkanie stało się ciasne. Balkon, który wydawał się duży, skurczył się, a widok na drzewo otoczone biurowcami uświadamiał mi ograniczenia. Życie w mieście to jednak życie w betonie, sztuczna wyspa oddzielona murem od piękna i zjawisk przyrody. Takie myśli przychodziły do mnie za sprawą nowego punktu odniesienia. Wracało też przekonanie, chociaż przepędzane: „Muszę kupić siedlisko pod Długosiodłem”. Pieniądze na kupno mogłem mieć ze sprzedaży mieszkania. Musiałem tylko rozstać się z wymarzonym M2, blisko kawiarń na Saskiej Kępie, parku Skaryszewskiego, domów przyjaciół. Z jednej strony ciągnęło mnie na wieś, z drugiej smutno mi się robiło na myśl o porzuceniu miasta, które do tej pory było dla mnie wszystkim.
 

WRACAM NA STUDIA

W mojej wyobraźni obraz życia poza Warszawą nabierał realnych kształtów. Niemal spadłem z krzesła, kiedy przeczytałem, że trzeba mieć wykształcenie rolnicze, by kupić ziemię powyżej trzydziestu arów – a to niewiele, właściwie tyle, co dom i ogród. To nie wszystko! Ze świadectwem ukończenia studiów rolniczych trzeba iść do Krajowego Ośrodka Wsparcia Rolnictwa i prosić o zgodę na kupno ziemi. Bez niej żaden notariusz nie sporządzi aktu kupna. Oblał mnie jednocześnie zimny i gorący pot, serce przyśpieszyło, żołądek się ścisnął. Przecież nie mam wykształcenia rolniczego i nie zdobędę go ot, tak!
Cały dzień szukałem w internecie informacji, czy można ominąć nowe prawo. Wszędzie pisali, że nie można. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego rząd rzucał mi takie kłody pod nogi. Byłem dzieckiem i wnukiem rolników, a jednocześnie nie miałem prawa zająć się ziemią bez udokumentowania, że na uczelni zdobyłem wiedzę rolniczą. Miałem ochotę pójść pod Sejm i wykrzyczeć, że jako sześciolatek zbierałem ziemniaki, karmiłem kury, pasłem krowy i już w szkole podstawowej doiłem je ręcznie, a oni każą mi teraz uczyć się podstaw rolnictwa.
Po tygodniach wściekania się dotarło do mnie, że nie mam wyjścia. Jeśli chcę kupić siedlisko, to muszę zrobić studia. No i co najmniej na rok odłożyć kupno domu nad Narwią, co mogło oznaczać, że ktoś mnie ubiegnie.
Zadzwoniłem do Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie.
– Tak, mamy studia podyplomowe dla absolwentów studiów wyższych nierolniczych. Trwają rok, co drugi weekend. Trzy tysiące dwieście złotych za całość. Lista jest już zamknięta. Wpiszę pana na następną, na pewno zbierze się grupa.
– Aż tak dużo osób chce studiować rolnictwo?
– My się z tego bardzo cieszymy.
– Co konkretnie będę studiował?
– Uprawa, hodowla, budowa maszyn, ekologia plus zajęcia praktyczne w naszych gospodarstwach.
Nie miałem czasu na studiowanie, ale się zapisałem. Pomyślałem, że i tak nie uda mi się kupić siedliska nad Narwią, ale kiedy znajdę kolejne, będę mógł to zrobić natychmiast. Tylko czy w ogóle uda mi się skończyć studia, na których wymagana jest frekwencja na zajęciach, egzamin i praca dyplomowa?

 
Szkoła Główna Gospodarstwa Wiejskiego jest jak amerykański kampus. Nowoczesne budynki rozsiane na przystrzyżonym trawniku, gdzie w ciepłe dni przesiadują studenci. Na moim roku było jakieś pięćdziesiąt osób: urzędnicy, budowlaniec, aptekarz, ubezpieczyciel, nauczyciele, bankowiec, sadownik – kobiety i mężczyźni. Chcieli studiować, by móc kupić ziemię, dom, starać się o dotację unijną, podnieść kwalifikacje. Założyłem zeszyt i przez dziewięć miesięcy robiłem notatki.
W 1933 roku Allis-Chalmers wprowadził opony do kół ciągnika.
Ziemniak ma liście nieparzysto pierzastodzielne.
W czasie wojny ginęły również zwierzęta. W 1945 roku w Polsce był tylko milion świń. Piętnaście lat później dziesięć milionów.
W latach siedemdziesiątych XX wieku w Polsce próbowano karmić bydło odchodami drobiowymi. Bydło miało dobre przyrosty masy, świat zaczął się interesować nowinką, ale technologia obróbki odchodów okazała się zbyt droga.
Pierwszą fabrykę nawozów miał profesor Mościcki, późniejszy prezydent.
W latach pięćdziesiątych XX wieku był przydział i obowiązkowy wykup nawozów. Rolnicy wyrzucali je do rowów, bo się bali.
Wyładowania atmosferyczne to darmowy azot od przyrody dla rolnika.
Kury w systemie klatkowym mają gołe piersi, bo wycierają sobie pióra, sięgając po paszę na taśmociągu.
Łoże siewne to pole przygotowane pod zasiew.
Ciąża u świni trwa trzy miesiące, trzy tygodnie i trzy dni.
W Chinach rozwija się różne dziedziny nauk rolniczych, budowane są uniwersytety, ściągają naukowców z całego świata.
Ryż i orzeszki ziemne próbowano uprawiać w Skierniewicach.
Agrokelner to robot do podawania pasz w oborze.
Polacy nawożą więcej niż Francuzi.
Chińczycy zabijali wróble, bo im zjadały zboża. Nie było wróbli i przyszło robactwo. Sprowadzali wróble z ZSRR.
Stare rasy świń mają mniej sutków, przez co mogą wykarmić mniej prosiąt. Nowym świniom naukowcy dodali sutki.
Oprócz wykładów były zajęcia praktyczne. Przyglądaliśmy się karmieniu krów w oborze w podwarszawskich Oborach, głaskaliśmy owce w Żelaznej, próbowaliśmy pomidorów i świdośliwy w Skierniewicach. Kupowałem książki wydawnictw rolniczych, by zrobić dyplom – odzwyczaiłem się od takich form pisania. Na koniec oddałem pracę pod tytułem Chów gęsi z wykorzystaniem zielonek.
Do gęsi mam sentyment, ciocia Irena z Taciszowa je hodowała i piekła w wielkiej żeliwnej brytfannie, a w ferie zimowe darliśmy u niej pierze. Na ustnym egzaminie tłumaczyłem, dlaczego zielonki są ważne dla gęsi, i odpowiadałem na pytania z łoża siewnego ziemniaka. Nie były dla mnie trudne, pamiętałem z dzieciństwa, jak się trzeba obchodzić z ziemniakami.
Dostałem świadectwo. Zadzwoniłem do właścicielki siedliska nad Narwią, czy sprzedaż wciąż jest aktualna. Nie odebrała. Następnego dnia też nie odebrała. Smutek i wściekłość – siedlisko sprzedane. Nic dziwnego, rok to długo. Kto czekałby, aż skończę studia, jeśli pojawił się nowy, zdecydowany kupiec?
Siedziałem akurat w pociągu, kiedy oddzwoniła. Wybiegłem na korytarz.
– Miałam problemy z telefonem, dopiero doszło do mnie, że pan dzwonił.
– S p r z e d a l i  państwo siedlisko? – wyjąkałem, bojąc się odpowiedzi.
– Nie, czeka na pana. Ktoś chciał kupić, założyć tu hodowlę jeleni, ale przestał się odzywać.
Pomyślałem, że może tak jak ja musiał najpierw zrobić studia rolnicze.
Wróciłem do przedziału i z radości miałem ochotę uściskać współpasażerów.
Ze świadectwem ukończenia studiów pobiegłem do Krajowego Ośrodka Wsparcia Rolnictwa w Warszawie, na placu Bankowym, żeby dali mi zgodę na kupno siedliska „u zajęcy”.
– Nie wcześniej niż za trzy miesiące będzie decyzja – powiedziała sekretarka.
– Dopiero? – jęknąłem.
– Mamy za mało pracowników, a do tego zaczynają się urlopy.
Zjechałem windą i usiadłem w ogródku kawiarnianym z widokiem na wieżowce w centrum. Kołatała mi w głowie tylko jedna myśl, odbijała się od tych wieżowców i wracała: „Naprawdę już nie chcę mieszkać w mieście?”.

 
Wybierając siedlisko nad Narwią, przestudiowałem rozkład jazdy autobusów. Do tej wsi można dojechać z Warszawy z dwiema przesiadkami, łącznie półtorej godziny. Najwięcej połączeń jest rano, najmniej po południu, nie ma w ogóle wieczorem. Więc żeby ułatwić sobie życie, powinienem zrobić prawo jazdy – kolejne wyzwanie po studiach rolniczych. I kolejny dowód na to, że w mieście jest wygodniej. Nie potrzebowałem tutaj samochodu, mając pod nosem tramwaj, autobus, pociąg, metro. I czy w ogóle w wieku trzydziestu siedmiu lat da się zrobić prawo jazdy?

Zapisałem się na kurs. Od razu spaliłem się ze wstydu. Bo żeby nie wiedzieć, gdzie się wkłada kluczyk… Zresztą żeby tylko na tym się skończyło.
– Nie, nie, pedału gazu szuka się tam, gdzie stopy, a nie przy kierownicy – zareagował instruktor, który tego dnia sprawiał wrażenie, jakby wolał pracować w edukacji wczesnoszkolnej, niż siedzieć tu ze mną.
Po pierwszych kilku lekcjach pogodziłem się z myślą, że mieszkając na wsi, będę zdany na komunikację publiczną. Bezpośrednie autobusy do Warszawy odjeżdżają pięć kilometrów od siedliska, pociągi sześć kilometrów. Latem mogę dojeżdżać do przystanku rowerem – kombinowałem – zimą łapać okazję albo też próbować rowerem, bo przecież zimy są teraz łagodne. No i jest opcja przemieszczania się z przesiadką. Po co mi prawo jazdy. Ale uparłem się, żeby później nie mieć wyrzutów sumienia, że nie spróbowałem.
Egzamin teoretyczny zdałem za pierwszym razem, praktyczny za drugim. Było to dla mnie jedno z bardziej niewiarygodnych wydarzeń w życiu – bardziej niż zdanie matury. Od razu zacząłem jeździć sam po Warszawie, przez co zaliczyłem prawdziwą szkołę przetrwania. Wyjazdy na wieś, żeby zobaczyć siedlisko, stały się cotygodniowym rytuałem.
Tak jak powiedziała sekretarka w biurze podawczym Krajowego Ośrodka Wsparcia Rolnictwa – na zgodę czekałem trzy miesiące. Przez ten czas schudłem pięć kilo. Nie, nie bałem się, że nie dostanę zgody. Bałem się, że ją dostanę.
 

KUCHNIA I KORYTARZ W BŁĘKICIE

Pełnych kartonów było chyba z pięćdziesiąt. Do tego worki, walizki, reklamówki i regały na książki, bo z mebli zabrałem tylko regały. Resztę zostawiłem nowemu właścicielowi mieszkania.
– Pojedzie pan siedemdziesiąt kilometrów za Warszawę? – zapytałem kierowcę busa przeprowadzkowego, który siedział w samochodzie przed centrum handlowym.
– Pojadę.
– Za ile?
– Pięćset złotych.
– Czterysta.
Dziwne to uczucie: zapakować życie do busa i jechać za nim drugim samochodem, patrzeć, jak kołysze się na wyboistej polnej drodze prowadzącej do domu, który jeszcze nie jest domem, gdzieś na Kurpiowszczyźnie.
Dorobek życia trafił do sutereny, bo w części mieszkalnej wciąż zapadały się podłogi. Suterena na czas remontu stała się moim schronieniem. Tutaj mogłem usiąść, napić się kawy, zjeść kanapkę.
– Będzie pan w tych kartonach koczował? – zapytał mnie majster, który przyszedł obejrzeć dom przed remontem. – Jakby pan rozłożył łóżko polowe, to i przespać się da. Widzę, że w kranie jest woda. Nawet wychodek stoi przy stodole. Po co dojeżdżać z miasta?
Na szczęście na czas remontu miałem gdzie mieszkać w Warszawie. Klucze do siedliska zostawiłem majstrowi, przyjeżdżałem co trzeci dzień zobaczyć postępy w pracach.
Majstra poleciła mi sąsiadka – przyjaciółka byłej właścicielki siedliska. Pani Bożena uczyła kiedyś w szkole, pracowała też za granicą, no i pisze wiersze. Oprócz tomiku wierszy dostałem od niej sadzonki truskawek.
Do majstra pojechałem rowerem, mieszka w drugiej części wsi. Remontuje domy, ale i hoduje krowy. Drzwi otworzyła elegancka, uśmiechnięta kobieta koło czterdziestki. Zanim wyjaśniłem, o co mi chodzi, ona opowiedziała mi o wianuszku psów, które właśnie mnie obwąchiwały. Wszystkie to przybłędy. Nie mogła odmówić im dachu nad głową. A w stodole były koty. Jeszcze większy wianuszek. Też nie odmówiła im schronienia i jedzenia.
– Szukam speca od remontów. Słyszałem, że tu mieszka – powiedziałem.
– Tak, tu.
– Zajmuje się hydrauliką?
– Potrafi.
– A glazurą?
– Też.
– Kładzie podłogi?
– Kładzie.
– A ocieplenie robi?
– Robi.
– Maluje ściany?
– Proszę pana, mój mąż wszystko potrafi – i wskazała ręką na ładny, nowoczesny dom, w którym mieszkają. Obok stała kurpiowska chatka, z której niedawno się wyprowadzili.

 
Ekipa remontowa skuwała tynki. Młotkami odsłaniali czterdzieści lat życia domu, a poszczególne etapy zapisały się w farbach: od białych motywów kwiatowych, robionych wałkiem na beżowych ścianach, po jednolity róż, który miał iść w nowoczesność. Pył wdzierał się do nosa i uszu, osiadał na wargach i rzęsach. Nie mniej go było przy zrywaniu podłóg i wyburzaniu ścian łazienki, bo starym groziło zawalenie. To, co zdrapane i wyrwane, zmieściło się na trzech traktorowych przyczepach, które podstawił Zakład Gospodarki Komunalnej.
Ogołocony dom wreszcie był gotowy na nowe. Kuchnia i korytarz w błękicie – klasyczny kolor dawnych wiejskich kuchni, tak zwany farbkowy. Pokoje w delikatnej szarości, z białą stolarką.
Zadzwonił majster. Byłem akurat w Warszawie.
– Piec w kuchni to na pewno ma zostać? – zapytał.
– Na pewno.
– Ja bym go rozwalił.
– Nie ma takiej możliwości! – wręcz się uniosłem.
– Pana sprawa, pan się z nim będzie męczył.
– To zabytek, jedyne, co zostanie ze starego domu! – uniosłem się po raz drugi.
– Co tam zabytek, skoro będzie podtruwał.
Majster miał rację. Nie udało się uratować kuchennego pieca – był zbyt spękany, z zapadniętymi przewodami kominowymi. Na jego miejsce trafiła westfalka – piec metalowy z piekarnikiem, opalany drewnem. A w salonie stanęła koza grzewcza z białych kafli, jako czarodziejka nastroju w zimowe wieczory.
A jak ubrać ściany zewnętrzne? Zerwać istniejące ocieplenie ze styropianu czy dołożyć kolejną warstwę? A może nic nie zrywać i nic nie dokładać? Dołożyłem. Styropian nie jest ekologiczny, ale straty ciepła zimą również nie są ekologiczną praktyką. Mógłbym zbudować dom ze słomy, okleić go gliną i mieć naturalne izolatory, ale kupiłem stary murowany dom, już ocieplony styropianem. Ekologiczniej będzie stworzyć w nim i wokół niego przyjazny mikroświat, niż wyburzać i budować od nowa. Namawiam wszystkich do kupowania starych siedlisk!
Dowiozłem z Warszawy farby na ściany wewnętrzne. Przyjechałem po południu, tuż przed burzą. Czuć było, że nie będzie to zwykła burza, bo zerwał się wiatr, drzewa traciły liście, z zachodu ciągnęły nisko czarne chmury. Na wypadek gradu schowałem samochód do stodoły. Miałem problem z utrzymaniem ciężkich wierzei, wiatr bawił się nimi jak kartką papieru, musiałem je podeprzeć grubymi deskami. Uciekłem do domu, mrużąc oczy od piachu. Zrobiło się ciemno jak o dwudziestej drugiej, choć była dopiero siedemnasta, lipiec.
Pioruny waliły. Miałem wrażenie, że skumulowały się przy kominie. Woda już nie wsiąkała, tylko rozlewała się wokół domu. I właśnie sobie uświadomiłem, że wczoraj ekipa remontowa odkopała fundamenty, że były łyse, gołe, miały przeschnąć, by je ocieplić styropianem i zasypać. Wyjrzałem przez okno i aż jęknąłem – dom stał w wodzie, która zalała fundamenty, wyglądało to tak, jakbym był otoczony fosą obronną. Bałem się, że pod fundamentem woda zrobiła ujście i wlewa się do sutereny. Ubrałem się w kurtkę przeciwdeszczową i zbiegłem na dół, popędzany przez pioruny. Nigdzie nie zauważyłem przecieku. Ale i tak nie dawało mi to spokoju.
– Co robić, Tomek?! – zadzwoniłem do majstra, z którym przeszedłem już na ty.
– Trzeba szybko ocieplić i zasypać!
– Ale kiedy?
– Ze cztery dni niech schnie. Potem zasypmy, żeby przy następnej ulewie dom nie odpłynął – powiedział majster tak poważnie, że ta powaga zmartwiła mnie bardziej niż słowa.
Deszcz i wiatr biły mocno w szyby. Wyobrażałem sobie, że płynę z domem w stronę Strugi, potem do Narwi, Wisły, Bałtyku i zatrzymuję się na wybrzeżu Szwecji.
Przez kolejne tygodnie nie spadła nawet kropla deszczu. Fundamenty pięknie przeschły. Można było je pomalować emulsją przeciw wilgoci i okleić styropianem. W czasie ulewy do sutereny nie wdarła się nawet strużka wody.
Zwieńczeniem remontu domu była leluja, wycinanka kurpiowska w kształcie kogutów, oprawiona w ramy. Zawisła w salonie. Chciałem, żeby ktoś z sąsiadów ją zrobił, żeby miała swojego twórcę tu, na miejscu. Nie znalazłem nikogo takiego. Przyjechała z Ostrołęki.
 

PIERWSZE ZWIERZĘTA

W oborze mieszkały pająki. Bo myszy się wyniosły, to znaczy zostały wyniesione. Zjadła je bezpańska kotka, która przychodziła z łąk. Nakładałem łyżeczkę karmy do miski i zwabiałem ją do obory, po czym zamykałem drzwi, żeby nie uciekła. Po kilku godzinach otwierałem, a ona wychodziła z brzuchem nabitym mysiną. Później już sama zachodziła do obory i z wdzięczności za możliwość polowań przynosiła mi myszy na schody – pewnego przedpołudnia przyniosła aż cztery. Tyle samo musiała zjeść, bo znowu miała brzuch jak balon.
Nagle przestała przychodzić. Prawdopodobnie pożarł ją lis, który wieczorami węszył za stodołą. Więc kotka zjadła myszy, a kotkę zjadł lis. Do myszy szybko dotarła ta wiadomość i zaczęły intensywnie pracować nad odbudowaniem strat. Do czasu, aż przyjechał kurier z dziesięcioma kilogramami różowej pszenicy, która przenosi gryzonie do lepszego świata.
– To morderstwo! – zarzuciła mi przyjaciółka z Krakowa.
– Jeśli nic nie zrobię, to myszy zjedzą mi zboże i przyniosą choroby, które zagrożą ptactwu, a nawet mnie. Wejdą do piwnicy, do domu, będą biegać po półkach z talerzami, przegryzą instalację elektryczną.
– To kota sobie załatw!
– Przecież też zabija myszy – mówię.
– Ale z kotem mysz ma szansę wygrać, a z trucizną nie!
Obora przypominała stajnię Augiasza, króla Elidy na Peloponezie. Natchniony pomysłem Heraklesa przez trzy dni polewałem szlauchem obornikową skałę, aż zamieniła się w breję, której wywiezienie zajęło również trzy dni. Najtrudniej było zdrapać ze ścian zeschnięte krowie odchody. Szczotka do metalu okazała się pomocna, ale gogle i maseczka budowlana przeciw pyłom – już mniej. Krowieńcowy pył pchał się do uszu, nosa, ust. Ściekająca wieczorem woda pod prysznicem nigdy nie była tak brudna.

 
Nie miałem jeszcze drzwi do pokoi i łazienki ani łóżka i szaf. Kupiłem łóżko polowe, takie na biwak, żeby móc zostawać na weekendy. Pierwszy wieczór, kiedy tu spałem, był ciepły, czerwcowy. Na kolację usmażyłem liście rzodkiewki z czosnkiem, do tego duszona w pomidorach pierś indyka i czerwone wino. Rozłożyłem stolik na werandzie. Ptaki były nadzwyczaj kłótliwe, przelatywały z drzewa na drzewo. Z pól dochodziło ryczenie krów wracających z pastwisk, a na topoli za stodołą usiadł bocian i klekotał. Po kolacji poszedłem na łąki ze szklanką wina, co nie było najlepszym pomysłem, bo z okolicy zleciały się meszki. Z rojem meszek nad głową wróciłem z łąk i usiadłem na ławce przed oborą. Zastanawiałem się, jakimi zwierzętami zapełnić puste chlewy.
A gdyby tak zaprosić stare rasy, na granicy wyginięcia, które zostały wyparte przez wydajne brojlery? Ich ochroną zajmuje się państwowy Instytut Zootechniki, prowadzi Program Ochrony Zasobów Genetycznych Zwierząt Gospodarskich. W Programie są przedwojenne i powojenne kury, gęsi, kaczki, owce, świnie, krowy, konie, kozy, króliki, a także pszczoły i ryby. Wieś już ich nie chce. Dają za mało mleka, mięsa, jaj, za długo rosną, a dzisiaj wszystkim się śpieszy i mało kto chce czekać cztery miesiące na zagrodowe kurczaki, skoro brojlery rosną pięć tygodni. Ale czy ja – mieszczuch od osiemnastu lat – poradzę sobie z hodowlą? Ostatni raz obsługiwałem zwierzęta w rodzinnym gospodarstwie.
Niedziela rano, piąta trzydzieści. Wschodziło słońce. Pobudka. Razem z przyjaciółmi z Warszawy zapakowałem pudła do samochodu i pojechaliśmy na targowisko do Grabówca pod Pułtusk, czterdzieści pięć minut stąd, drogami wśród pól i lasów. Mało tu przyjeżdża przedstawicieli dużych ferm, głównie drobni rolnicy, którzy sprzedają to, co im zbywa. Postanowiłem, że jeśli zobaczę stare polskie rasy, to kupię, jeśli nie, to wezmę te, które są, byleby zapełnić puste chlewy.
Parking był pełny. Zostawiliśmy samochód na poboczu. W stronę głównego placu targowego szedł tłum. W pudełkach, klatkach, koszykach ludzie nieśli drobnicę na sprzedaż. Każdy chciał zająć jak najlepsze miejsce. Wyglądali jak podróżni z walizkami, którzy śpieszą się na pociąg. Przechodząca obok kobieta niosła dwa kocie transportery, w nich żółte jak kaczeńce kaczki. Rozmawiała z inną, która w pudełku miała żółte i czarne kurczaki. Pozostali nieśli gołębie, króliki, gęsi, perliczki. Na stolikach i krzesłach leżały twarogi, konfitury, mleko, jaja, drożdżówki z serem i jagodami wypiekane w domach. Starsza kobieta usiadła na rozkładanym krześle, nalała sobie kawy ze słoika, przy nogach miała drewnianą klatkę z żółtymi kaczętami. Odgłosy zwierząt mieszały się z rozmowami ludzi. Gwar. Tak musiały wyglądać przedwojenne jarmarki.
– Po ile pisklęta? – zapytałem mężczyznę, który w skrzynce po jabłkach miał gęsi, szarozielonkawe, z ciemnymi dziobami. – Dwadzieścia dwa złote. Dwutygodniowe. Kubańskie – czyli takie jak chciałem, wpisane do programu ochronnego, sprowadzone do Polski w 1977 roku z rosyjskiej fermy w Krasnodarze, dziś utrzymywane tylko w małych gospodarstwach.
Oprócz sześciu gęsi kupiłem pięć perliczek i dziesięć kurczaków. Ani perliczki, ani kurczaki nie należały do ginących ras, ale chciałem już ożywić mury starej obory. Choć wcześniej zaopatrzyłem się w pszenicę i owies, to musiałem dokupić – jak mówią we wsi – paszę z fabryki. Do tej pory tak były żywione, bo nawet drobni rolnicy wolą kupić pisklętom zbilansowaną paszę, niż dawać własne zboże.
Podjechaliśmy pod oborę wyścieloną słomą. Każdy gatunek trafił do swojego chlewu. Całą niedzielę spędziły zamknięte w nowych domach, by poczuły się bezpiecznie. Na pierwszy obiad dostały gotowane ziemniaki z płatkami owsianymi, siekanymi pokrzywami i liśćmi mleczy. Nawet nie spojrzały, przyzwyczajone do granulatu z fabryki.
Nie mogłem zasnąć. Bałem się, że podczas sprzątania przeoczyłem szparę, przez którą mogły się wślizgnąć łasica, kuna, szczur. Nastawiłem budzik na drugą trzydzieści i poszedłem zobaczyć, czy wszystko w porządku. Perliczki spokojnie spały wtulone w siebie. Podobnie kurczaki. Gęsi się nie przytulały, ale leżały blisko siebie.
Tydzień później znowu pojechałem do Grabówca. Od razu moją uwagę zwrócił wąsaty postawny gospodarz, który w kartonowym pudle miał szarą indyczkę z pstrokatymi pisklętami.
– Z inkubatora czy wysiedziane? – zapytałem.
– Wysiedziane.
– To brojlery?
– Gdzie tam. Nasze, zagrodowe.
– Po ile?
– Osiemnaście złotych sztuka.
– Ile sztuk?
– Czternaście.
– Po szesnaście biorę wszystkie plus ich matka za dziewięćdziesiąt – powiedziałem.
Tego dnia kupiłem jeszcze dwie dorosłe gęsi kubańskie – parę. Od chłopaka, który miał może szesnaście lat. Powiedział, spryciarz, że gęś będzie się niosła do zimy. Wtedy nie wiedziałem, że gęsi kubańskie niosą się maksymalnie do lipca.
Znowu nastawiłem budzik na drugą trzydzieści. Latarka rozświetliła indycznik. Rozkokoszona w kącie indyczka przykrywała sobą młode. Spojrzała na mnie spokojnie, jakby chciała powiedzieć: „Wszystko gra, po coś wstawał?”.
Więc każdy gatunek dostał w posiadanie chlew – niepisaną umowę, której świadkami były górujące nad siedliskiem dęby. Po kilku tygodniach perliczki zignorowały akt własności i przeniosły się do indyków. Zaczęły nimi rządzić, choć są dwa razy mniejsze, za to dziesięć razy sprytniejsze: wskazują kierunek wypasu, porę kąpieli w piasku, ustalają hierarchię siedzenia na grzędzie – oczywiście one siedzą najwyżej, przez co ich odchody lądują na indykach, ale tym to nie przeszkadza. Zrobiły sobie z indyków bodyguardów ochraniających je przed jastrzębiami, które nie ruszą perliczki, gdy indyk jest w pobliżu. Zaś kury chodzą swoimi ścieżkami, każda sama, zosie samosie, tylko na grzędzie siedzą ciasno, jakby czuły się bezpieczniej, przytulając się do koleżanek. Z kolei to gęsi muszą być razem przez całą dobę, ciągle w stadzie, nawet wtedy, gdy się kłócą nie wiadomo o co, bo gęsi są kłótliwe.
 

KUSTOSZE

Nie wiem, czym jest pamięć genów. Czasami wydaje mi się, że moje pamiętają trud pracy pradziadków, dziadków, rodziców; i pamiętają radość ze wschodzących warzyw, dobrze chowających się zwierząt, zbierającej się chmury deszczowej, która przyniesie ulgę uprawom. Cieszy mnie wołanie kur, które koło południa gdaczą w gniazdach, bo zniosły jajko; lubię dźwięk skrzypiących wierzei do stodoły; napawam się widokiem kupy gnoju za oborą, bo to znak, że gospodarstwo żyje.
Moja rodzina, tak po stronie mamy, jak i taty, mieszka od pokoleń na pograniczu Beskidu Żywieckiego i Podhala, tam gdzie styka się kultura górali beskidzkich z kulturą górali podhalańskich, we wsi Osielec, w gminie Jordanów. Jest to rodzina chłopska, ciężko pracujący górale, uparci nie mniej niż puszczański Kurp. Tylko dziadek ze strony taty miał w mieście dalekie, wykształcone kuzynki – dwie siostry, które nie wyszły za mąż. Mieszkały razem w Krakowie. Stefania była nauczycielką w liceum, Emilia bibliotekarką. Mam ich przedwojenne zdjęcia. Idą w kapeluszach przez krakowski Rynek, jest z nimi mężczyzna, również w kapeluszu, wszyscy uśmiechnięci, szczęśliwi, to chyba wczesna wiosna. Na odwrocie zdjęcia ktoś napisał ołówkiem: 1938 rok. Powojennych zdjęć już nie miały, jakby czas na robienie zdjęć zatrzymał się w 1938. Mówiło się, że mężczyzna z fotografii zginął na wojnie.
Pamiętam, że raz w roku jeździłem z rodzicami do Krakowa, żeby zawieźć ciotkom płody ziemi. Na starość były głuche. Staliśmy długo na klatce schodowej, zanim otworzyły drzwi. Gościły nas w kuchni, bo w pokojach grasowała bestia – wielki jak cielak wilczur, ujadał przez całą wizytę, a ja nerwowo zerkałem w stronę drzwi, czy już je przegryzł. W czasie tych odwiedzin zawsze podawały nam brązowy chleb i pulpety ze słoika.  Z a w s z e.
Na tydzień wakacji – przed żniwami – rodzice wywozili mnie do Grzechyni (okolice Makowa Podhalańskiego). W domu, gdzie urodziła się mama, mieszkał jej brat z rodziną. Pamiętam kurczaki, które grasowały w sieni i jadły gotowane jajka z pokrzywą. A najbardziej lubiłem chodzić do obory wujka, patrzeć na dorodne byki i biegające pod ich brzuchami króliki. Z kuzynostwem odwiedzałem też sąsiednie obory; obok mieszkała moja dalsza rodzina, mieli piękną, dużą oborę pełną bydła i trzody chlewnej. Bawiliśmy się tam w chowanego między krowami i cielakami, najodważniejsi chowali się za świniami. Bałem się świń. A na tyłach obory – w betonowych boksach – przetrzymywane były nutrie; przerażały mnie ich pomarańczowe zęby i świadomość, że z tych „szczurobobrów” ciocia robi kiełbasy.
Od dziecka ekscytowały mnie wizyty w oborze. Mieszkałem obok moich kuzynek Justyny i Eweliny. Ich babcia i dziadek mieli fajną oborę, zawsze było tam czysto, krowy spały na pachnącej słomie. Z Justyną i Eweliną wbijaliśmy kije w trawnik i bawiliśmy się w wypas bydła. A później wykradaliśmy jajka z naszych kurników i robiliśmy placki. Przepis? Bardzo prosty! Dowolna ilość jaj, woda, trawa, ziemia – najlepiej z kretowiska.
Jeździliśmy też do rodziny pod Gliwicami – ja, mama i starsze rodzeństwo. Za każdym razem, gdy z okna pociągu widziałem krowę, nie mogłem opanować radości i pokazywałem ją palcami, biegłem do kolejnych okien, by widzieć ją jak najdłużej. Siostra – dobrze się ucząca harcerka, oczytana, marząca o dostaniu się do liceum, a później na studia nauczycielskie (dziś jest doktorem pedagogiki) – wstydziła się mnie i przechodziła do innego wagonu, by nie kojarzono jej ze mną, bratem wieśniakiem. Brata również wyprowadzało to z równowagi, mówił z politowaniem: „Żeby drzeć gębę na widok krowy…”. Tym bardziej było to dziwne, że w rodzinnym gospodarstwie mieliśmy bydło.

 
Dziadkowie i rodzice chyba nigdy się nie zastanawiali, jakiej rasy są krowy w ich oborze. Po prostu czerwono-białe i czerwone, o kształtnym wymieniu, zdrowych czterech strzykach, powinny mieć długi kręgosłup i nie mieć byczej głowy. Nie wiedziałem, skąd grymas na twarzy taty, kiedy mówił, że krowa ma byczą głowę. Nigdy nie padło to wprost, zamiast słów był grymas, krowa z byczą głową była zła, niechciana, kojarzyła się z najgorszym wyborem. Po prostu. Kompromitacją było pytać o wyjaśnienie. Dopiero po latach zrozumiałem, że te o byczej głowie dawały mniej mleka. Być może chodziło o to, że były krzyżówką rasy mlecznej z mięsnym buhajem, przez co spadała wydajność mleczna, a rosła rzeźna. W gospodarstwie mlecznym nie jest to pożądana cecha.
W mojej rodzinnej wsi to dzieciaki wypasały krowy. W wieku dwunastu lat awansowało się na głównego pasterza, a na pomocnika aplikowały sześciolatki. Z siostrą i bratem pakowałem do płóciennej torby ziemniaki, sól, masło, chleb, do dzbanka herbatę i szliśmy z krowami na łąki w góry. Miały łańcuchy na rogach, trzeba było je prowadzić jak psa na smyczy, żeby po drodze nie weszły komuś w szkodę, czyli w uprawy. Na łące przywiązywaliśmy je do pala wbitego w ziemię kamieniem. Po porannym dojeniu nikt nie zostawiał krów w oborze, dlatego rano dochodził z gór łomot wbijanych pali. Łomot ten jest jednym z zapamiętanych przeze mnie dźwięków z dzieciństwa.
Pasły się cały dzień, do wieczornego udoju. Lato, upał. Spędzaliśmy je do źródełka, żeby się napiły. Piliśmy razem lodowatą wodę – dzieciaki i krowy. W tafli wody jak w lustrze odbijały się nasze głowy – dzieciaków i krów. Spokojną taflę wprawiały w ruch nasze wargi, chłeptaliśmy wodę – dzieciaki i krowy. Świat, który minął bezpowrotnie, niezatrzymany nawet w skansenach.
Wiesław Myśliwski w Widnokręgu napisał, że w krowach jest cała tajemnica stworzenia, głębsza niż w człowieku, równa tajemnicy gwiazd, słońca, śmierci. I dodałbym jeszcze, że krowa daje poczucie bezpieczeństwa – jakiś pierwotny spokój, że nie zabraknie mleka i nawozu, który zapewni dobre plony.
Jeszcze w klasie maturalnej brałem książki i z Krasulą na łące przygotowywałem się do egzaminów. Wtedy rodzice mieli już tylko jedną sztukę, bo przyszły czasy, kiedy taniej było kupić mleko i mięso w sklepie.
Dzisiaj wiem, że mieliśmy dwie stare rasy krów: polską czerwono-białą i polską czerwoną. Wtedy nikt nie nazywał ich rasami, a tym bardziej nie było mowy o ochronie genów zagrożonych wyginięciem, bo do końca XX wieku nikomu nie przeszło przez myśl, że nastaną czasy, kiedy na wsi nie będzie krów.
Nasze Krasule, Maliny, Łaciate, Wiśnie nie wymagały zbilansowanych pasz ani kiszonki z kukurydzy – wystarczyło siano, słoma, trawa, buraki, trochę ześrutowanego zboża. Ich atutem były zdrowotność i łatwość wycieleń – to takie fachowe określenie na krowie porody. Nikt nie mówił, że krowa jest delikatna, że musi mieć lepszą paszę i opiekę – tak mówiło się o koniach. Wszyscy uważali tylko na koniczynę. Każde dziecko wiedziało, że krowa po koniczynie pęka jak balon kupiony na odpustowym straganie przed kościołem. Przez lata przy wypasie prześladowało mnie to wyobrażenie pękającej krowy. Pamiętam, jak w okolicy pękała krowa. Przebili jej brzuch i przeżyła. O tym, że krowy mają wrażliwe podniebienia, rolnicy dowiedzieli się dopiero, kiedy kupili bardziej wydajne rasy, zwłaszcza najpowszechniejszą na świecie holsztyńsko-fryzyjską, mercedesa wśród ras mlecznych.

 
Dzisiaj w mojej rodzinnej wsi nieliczni mają drób, a tym bardziej krowy. Jaja i mleko kupują w sklepach wielkopowierzchniowych, przez co mieszkaniec małej wioski je to samo, co mieszkaniec dużego miasta. Żeby dla każdego wyprodukować to samo, potrzebne są identyczne rasy zwierząt, stłoczone w setkach i tysiącach sztuk na fermach, o wyśrubowanej genetyce nastawionej na szybki przyrost mięśni, wyżyłowaną mleczność i nieśność. Takie warunki odbijają się na zdrowiu zwierząt, więc potrzebne są antybiotyki. Przepisy weterynaryjne dopuszczają ich stosowanie tylko wtedy, gdy zwierzęta chorują. W praktyce bywa, że podawane są na wszelki wypadek. Nie radzi sobie z tym inspekcja weterynaryjna.
Kilka lat temu Najwyższa Izba Kontroli przyjrzała się inspekcjom weterynaryjnym w województwie lubuskim. Wnioski opublikowała na swojej stronie internetowej. Są co najmniej niepokojące:
System nadzoru weterynaryjnego nie gwarantuje, że mięso, które trafia do sprzedaży, jest bezpieczne dla zdrowia konsumentów.
Precyzyjnych danych na temat stosowania antybiotyków w hodowli zwierząt nie ma Ministerstwo Rolnictwa. Wiarygodnymi danymi nie dysponowały także skontrolowane inspekcje.
Do przyczyn powszechnego stosowania antybiotyków w produkcji zwierzęcej zalicza się nie tylko względy lecznicze, ale również niezgodne z prawem podawanie antybiotyków w celach profilaktycznych.
Jedną z najgroźniejszych konsekwencji niedomagań systemu jest fakt, że o zastosowaniu antybiotyków decyduje weterynarz wolnej praktyki i właściciel stada, bez możliwości urzędowej weryfikacji zasadności takich decyzji.
Inspekcjom weterynaryjnym brakuje pracowników z wykształceniem weterynaryjnym, więc zatrudniają magistrów polonistyki i wychowania fizycznego[1].
Tyle raport NIK.

ONZ, a konkretnie jego komórka do spraw wyżywienia i rolnictwa, Food and Agriculture Organization of the United Nations (w skrócie FAO), zainteresowała się zapomnianymi zwierzętami gospodarskimi, ponieważ mogą uratować świat. W 1996 roku Polska przystąpiła do międzynarodowego programu ochrony starych ras, ratyfikując konwencję o ochronie różnorodności biologicznej.
Jacques Diouf, dyrektor generalny FAO: „Szeroki wachlarz zasobów genetycznych zwierząt jest niezbędny dla przystosowywania i rozwijania systemów produkcji rolnej. Zmiany klimatyczne oraz pojawienie się nowych i zakaźnych chorób wskazują na konieczność zachowania tej zdolności adaptacyjnej. (…) Tempo wymierania ras budzi wielkie zaniepokojenie, ale jeszcze większym powodem do obaw jest utrata nieudokumentowanych zasobów genetycznych. Zasoby te nigdy nie zostały zbadane, nie oceniono też ich potencjału. (…) Hodowcy zwierząt i pasterze – często ubodzy ludzie żyjący na terenach marginalnych – byli kustoszami znaczącej części różnorodności genetycznej zwierząt. Nie można pomijać ich znaczenia i zaniedbywać ich potrzeb”[2].
FAO szacuje, że na świecie jest blisko dziewięć tysięcy ras zwierząt gospodarskich, z czego kilkadziesiąt procent wymaga ochrony przed wyginięciem. W Polsce chronionych jest ponad osiemdziesiąt ras. Ale nie ma już krowy rawickiej i śląskiej, zagrożone wyginięciem są krowy czerwone i czerwono-białe (czyli takie jak te z mojego rodzinnego gospodarstwa). Nie ma świni wielkiej białej pomorskiej, zagrożone są świnie puławskie, złotnickie pstre i złotnickie białe. Nie ma tarpana, wyginięcie grozi konikowi polskiemu. Nie ma owiec booroola, kent, polskiej owcy długowełnistej, krukówki, karnówki, zagrożone są owce kamienieckie, cakle podhalańskie, wrzosówki, wielkopolskie. Nie ma gęsi gorkowskiej, a wymarcie grozi gęsiom podkarpackim, pomorskim, lubelskim, suwalskim, kieleckim, kubańskim, kartuskim, biłgorajskim, garbonosym. Nie ma już kaczek astra i khaki. Wymarły, bo ludzie ich nie chcieli, zachłysnęli się brojlerami.
Stare rasy są ważne ze względu na swoją odporność na choroby, długowieczność, mniejsze wymagania żywieniowe, możliwość wypasu na łąkach i, co dzisiaj szczególnie istotne, zdolność dostosowania do zmian klimatu. To również ochrona kultury i tradycji, bo trudno sobie wyobrazić górskie hale bez owiec rasy cakiel podhalański. Nie da się takim samym systemem wypasać na halach wymagających owiec fryzyjskich.
Przez rolnictwo wielkotowarowe – fermy coraz częściej są w rękach globalnych spółek i korporacji – stare rasy zostały zepchnięte na margines. Zastąpiły je nowe, bardziej wydajne, ale słabsze, nieodporne, niedługowieczne, niemające zdolności adaptacji do zmiennych warunków klimatycznych. Krowa holsztyńsko-fryzyjska słabo żywiona padnie, zaś krowa polska czerwona „przełączy się” na tryb oszczędny i będzie czerpać ze zgromadzonych w organizmie zapasów. Kurczakowi brojlerowi nie wystarczy śruta pszenna i trawa, powinien dostać zbilansowaną paszę z fabryki.
Globalne spółki i korporacje rolne będą się rozwijać, bo przestajemy hodować zwierzęta w przydomowych oborach i kurnikach. Tymczasem, jak mówi Grażyna Polak, krajowy koordynator ds. zasobów genetycznych zwierząt gospodarskich, najlepszym sposobem ochrony tych zasobów zwierząt jest ich użytkowanie. Nie chodzi o to, by wyprowadzić się z miasta i wypasać owce. Są restauracje, które w menu podają, z jakiej rasy zwierząt jest mięso na talerzu. Byłem w takiej w Warszawie – aż poprosiłem kelnera, by podziękował właścicielowi i szefowi kuchni, bo przy pieczeni z wieprzowiny dopisali, że mięso pochodzi ze świni puławskiej. A jeśli już mieszkasz na wsi i masz warunki, to nie obsadzaj każdego skrawka ziemi tujami, nie siej ozdobnej trawy, ale posiej warzywa, zrób wolierę dla kilku kur, indyków, gęsi. Można osiągnąć niezależność żywieniową z niewielkiego areału. Tak mi się przynajmniej wydaje. Sprawdzę.

 
Moja obora jest jak arka Noego tuż przed wystąpieniem z brzegów oceanów. Wciąż przybywają nowe zwierzęta. Zaprosiłem już kury: karmazyna, sussex, żółtonóżkę i zielononóżkę; gęsi: kubańską, kartuską, landes; indyki lekkie zagrodowe; króliki popielniańskie i mieszańce; perliczki. Rozważam owce kamienieckie lub uhruskie; kozę sandomierską lub burską; no i którąś z krów: białogrzbietą, polską czerwono-białą, polską czerwoną lub niemiecką hinterwald, która mnie urzekła, bo jest łagodna i daje dobre mleko. Nie upieram się, że muszą to być polskie chronione rasy. Gęsi landes i kury sussex stały się polskimi przez powszechność.

 
Wesprzyj nas