Wendy Holden w powieści “Królewska guwernantka” pokazuje mało znane lata dzieciństwa i młodości jednej z najbardziej rozpoznawalnych postaci ostatniego stulecia – królowej Elżbiety II. To zbeletryzowana historia Marion Crawford, zapomnianej nauczycielki, która miała znaczący wpływ na monarchinię w latach jej dzieciństwa i młodości.


Wendy Holden napisała powieść opartą na życiu Marion Crawford, łącząc w całość fikcję i fakty, do których udało jej się dotrzeć, co nie było łatwe, jako że wiele spraw brytyjskiej rodziny królewskiej było i nadal jest otoczone tajemnicą. Kobieta ta była nauczycielką o postępowych, jak na owe czasy, poglądach. Jej marzeniem i ambicją było uczenie dzieci ze slumsów i najuboższych dzielnic. Ale los postanowił inaczej. W 1933 roku jej życie zmieniło się na zawsze. Na jej metody nauczania zwróciła uwagę księżna Yorku, matka Elżbiety i Małgorzaty. Dwudziestodwuletnia Marion trafiła na królewski dwór, by objąć posadę guwernantki młodych księżniczek. Zmieniła środowisko, ale nie zmieniła poglądów, a za swoje główne zadanie uznała wniesienie pewnej dawki normalności w chronione i uprzywilejowane życie dwóch młodych księżniczek.

Początki nie były łatwe, ale dzięki uporowi Marion i jej walce z opresyjnymi zasadami obowiązującymi w zamkach i pałacach rodziny królewskiej, księżniczki mogły zaznać namiastki zwykłego życia i radosnego dzieciństwa, będącego udziałem zwykłych dzieci. Wycieczki do miasta, jazda metrem, wyprawy na publiczny basen i zakupy w domu towarowym – to tylko niektóre z pomysłów Marion na zapoznanie księżniczek z życiem poza pałacami.

Wendy Holden koncentruje narrację na postaci Marion Crawford, ale siłą rzeczy nie brak w powieści opisów i spostrzeżeń dotyczących spraw dworu, młodzieńczych problemów obu księżniczek i dramatycznych momentów, jak chociażby abdykacja króla Edwarda czy czas wojny i nalotów na Londyn. Autorka starała się odtworzyć relacje między nauczycielką i jej podopiecznymi, emocje, zachowania i dystans, który pozostawał między nimi, mimo, że dziewczęta na swój sposób darzyły uczuciem swoją ukochaną “Crawfie”. W końcu przez kilkanaście lat była ich towarzyszką i powiernicą w wielu kryzysach. Z czasem stało się to, co było nieuniknione – wpływ Marion na dziewczęta osłabł, dorastające księżniczki nie potrzebowały już jej rad a nauczycielka powoli stała się jeszcze jednym meblem w pałacu.

Marion Crawford oddała swoje najlepsze lata życia rodzinie królewskiej, pracując na dworze do czasu zwolnienia ze służby po ślubie księżniczki Elżbiety w 1947 roku. Być może dalsze życie guwernantki potoczyłoby się zupełnie inaczej, gdyby nie kontrowersyjne wydarzenia z lat pięćdziesiątych, gdy Marion uczyniła rzecz niedopuszczalną – w ocenie Pałacu Buckingham, opisując swoje doświadczenia w książce „Małe księżniczki”. Książka, choć nie była krytyczna w stosunku do Windsorów, pokazała część poufnego życia rodziny. Uzyskała rozgłos i sprzedawała się dobrze, ale rodzina królewska poczuła się zdradzona. Nigdy więcej nie rozmawiali z Crawford, a kiedy zmarła w 1988 roku w wieku 78 lat, ani Królowa Matka, ani Królowa Elżbieta II, ani księżniczka Małgorzata nawet nie wspomniały o tym publicznie, nie uczestniczyły w pogrzebie ani nie wysłały kwiatów.

Historia Marion Crawford, opowiedziana przez Wendy Holden to intrygująca i uzależniająca opowieść. Mimo, że jest to utwór zaliczany do kategorii fikcji historycznej, autorce udało się oprzeć narrację na faktach, na tyle, na ile były dostępne, w tym na pamiętnikach samej Marion Crawford. Opowieść Holden brzmi wiarygodnie i realistycznie, a postacie tchną autentyzmem. Marion w ujęciu autorki to kobieta inteligentna i nowoczesna, postępowa nauczycielka i wychowawczyni, która rozumiała, że aby być dobrą królową i zyskać sympatię poddanych, Elżbieta musi ich poznać i zrozumieć.

Wendy Holden uważa, że kara dla “Crawfie” – skazanie na zapomnienie – była surowa i nadszedł czas, aby jej znaczący udział w królewskiej historii został przypomniany. Ta książka pomaga zrozumieć, co przyczyniło się do tego, że Elżbieta została królową silną, niezłomną i wyrozumiałą, która w ciągu długich lat rządów zyskała powszechne uznanie. Warto pamiętać, kto wziął znaczący udział w kształtowaniu przyszłej królowej – zwraca uwagę Holden. Wanda Pawlik

Wendy Holden, Królewska guwernantka, Przekład: Alina Patkowska, Wydawnictwo HarperCollins Polska, Premiera: 22 marca 2023
 

konkurs

 

Wendy Holden
Królewska guwernantka
Przekład: Alina Patkowska
Wydawnictwo HarperCollins Polska
Premiera: 22 marca 2023
 
 

Prolog

Aberdeen, Szkocja
Lipiec 1987


Wszystko już przygotowano. Mahoniowy stół w jadalni nakryty był białym koronkowym obrusem. Światło słońca wpadające przez szerokie wykuszowe okno rozświetlało złocone brzegi porcelanowych filiżanek. Obok talerzy leżały białe lniane serwetki. Srebrne widelczyki do ciasta wyjęto z pudełek i wypolerowano. Szczypczyki do cukru, srebrny dzbanek do śmietanki i srebrne łyżeczki lśniły nienagannie.
W chłodzie kuchni na najlepszych talerzach czekały kanapki: wędzony łosoś, kurczak, szynka i ogórki, obrane ze skórek. Były też okrągłe kanapki z dżemem – tak zwane „grosiki z dżemem”, bardzo lubiane, a także bułeczki, muffinki i wspaniałe ciasto czekoladowe.
Wszędzie stały kwiaty, kupione specjalnie na tę okazję. Wazony i dzbanki wyciągnięto z ciemnych szafek, wymyto i przywrócono do użytku. Pastelowe letnie płatki pyszniły się na każdej płaskiej powierzchni, mocny zapach róż mieszał się z zapachem pszczelego wosku.
Po drugiej stronie korytarza, przy oknie salonu, stała wysoka, sztywno wyprostowana stara kobieta w bladoróżowej sukience. Na jej szyi i w broszce przypiętej do gorsu lśniły perły, duże oczy o opadających kącikach błyszczały wyczekiwaniem. Oddychała szybko, przyciskając kostki palców do parapetu, bez reszty skupiona na miejscu, gdzie ulica łączyła się z ruchliwą główną drogą. Stamtąd mieli nadjechać jej goście.
Jeszcze nigdy nie byli w tej pięknej, dużej willi z miejscowego szarego granitu, stojącej przy jednej z najlepszych ulic miasta. W kiepską pogodę willa wydawała się ponura, ale w słoneczne dni lśniła na tle błękitnego nieba. Dziś, przy końcu lipca, był właśnie jeden z tych pięknych, słonecznych dni.
Światło wpadające do salonu przez wielkie okno rozjaśniało elegancki kamienny kominek, na którym stał rządek fotografii oprawionych w srebrne ramki. Jedna z nich przedstawiała dwie uśmiechnięte dziewczynki, ubrane w identyczne sweterki i spódniczki w czerwoną szkocką kratę. Starsza trzymała w ramionach brązowego psa ze spiczastymi uszami, a młodsza go głaskała. Stały przy rabacie tulipanów, za nimi widać było wieże zamku.
Zdjęcie obok przedstawiało te same dziewczynki w małych koronach na głowach. Wyglądały bardzo poważnie w długich białych sukniach, płaszcze lamowane futrem spływały im z ramion jak aksamitna rzeka. Za nimi stali mężczyzna i kobieta, również w płaszczach, na głowach mieli korony ciężkie od klejnotów. Mężczyzna wydawał się niespokojny, ale spojrzenie kobiety miało stalową siłę.
Starsza pani wciąż czekała w ciszy salonu. Od czasu do czasu wzdychała z podnieceniem, jakby miało się spełnić z dawna hołubione marzenie. Może spełni się wreszcie w tym roku. Nigdy nie opuściła jej nadzieja i ta nadzieja każdego roku kazała jej polerować srebra, starannie wybierać kwiaty, przygotowywać kanapki.
Poza tym w salonie słychać było tylko tykanie stojącego zegara. W kominku między półkolistymi niszami tańczyły płomienie. Może i było lato, ale w wielkich szkockich domach panował chłód, a szkockie zamki były jeszcze zimniejsze. Niewielu ludzi wiedziało o tym lepiej od niej.
Naraz wstrzymała oddech. Ta chwila nadeszła. Na głównej drodze prowadzącej z lotniska pojawiła się limuzyna. To na pewno eskorta policyjna. Jej goście powinni siedzieć w następnym samochodzie. Stare dłonie mocniej zacisnęły się na parapecie. Wydawało jej się, że dostrzegła z tyłu blady błysk znajomej twarzy.
Na przednim siedzeniu drugiego samochodu młody mężczyzna w konserwatywnym prążkowanym garniturze otworzył aktówkę. Był nowy w tej pracy i jego ruchy zdradzały nerwowość. Wyjął kartkę papieru i obrócił się do tyłu, gdzie siedziały dwie ciemnowłose kobiety w średnim wieku. Ich wyraźne podobieństwo zdradzało, że są siostrami.
Jedna miała mocny makijaż, ciemną opaleniznę, a na sobie jaskrawą sukienkę w koralowej barwie i teatralną białą biżuterię. Druga, bardziej konserwatywna, ubrana była w beżowy bliźniak i kraciastą spódnicę, jej szyję zdobił podwójny sznur pereł. Włosy nad jej czołem tworzyły ciemną falę.
Nowy koniuszy królewski odchrząknął z szacunkiem.
– Jeśli wolno mi wspomnieć, ma’am, za chwilę będziemy mijać ulicę, przy której mieszka była pracownica królewskiego dworu.
Kobieta w bliźniaku przeniosła spojrzenie z okna na koniuszego.
– Nazywa się Marion Crawford. Twierdzi, że przez siedemnaście lat była guwernantką Waszej Królewskiej Mości. Podobno co roku przysyła Waszej Wysokości zaproszenie na herbatę w drodze do Balmoral. – Koniuszy urwał na chwilę. – Pomyślałem, że może…
– Listy od Marion Crawford należy czytać, trzymając je w bardzo długich szczypcach! – zawołała piskliwie kobieta z opalenizną i wyraźnie poruszona, spojrzała na siostrę. – Lilibet?
Nie było odpowiedzi. Szofer delikatnie przycisnął hamulec. Niebieska tabliczka z nazwą wskazywała koniec ulicy, przy której mieszkała stara kobieta.
W domu, za błyszczącym oknem salonu, pomarszczona dłoń pomachała gorączkowo. Samochody zwolniły! W końcu, po tylu latach, skręcą w aleję i wjadą na jej podjazd! Brama była otwarta, jak co roku.
– Lilibet! – powtórzyła stanowczo kobieta w jaskrawej koralowej sukience.

Część pierwsza
EDYNBURG, 1932

Rozdział pierwszy


Klasa wyglądała ponuro. Wszystko było brązowe, od otwieranych pulpitów z otworami na kałamarze po drewniane ławki i deski podłogi. Brązowy był też ciężki bakelitowy zegar oraz rama otaczająca portret króla Jerzego V z wyłupiastymi oczami i królowej Marii z twardą, zaciętą twarzą. W kościstej dłoni nauczyciela podrygiwała brązowa skórzana dyscyplina. Wyglądała na wysłużoną, jakby była często
używana.
Marion wzdrygnęła się na ten widok. Jej zdaniem w nowoczesnej szkole nie było miejsca na kary cielesne ani też dla takich osób jak doktor Stone, wychudzony nauczyciel w czarnym ubraniu, który prowadził lekcję.
– Spodziewałem się kogoś znacznie starszego – warknął, witając się z nią. – A także mężczyzny.
Marion nie miała pojęcia, dlaczego panna Golspie, dyrektorka college’u, wysłała ją na obserwację w takie miejsce. Glenlorne była najdroższą prywatną szkołą przygotowawczą w Edynburgu, przeznaczoną dla synów zamożnych mieszkańców miasta, którzy później wybierali się na najznakomitsze prywatne uczelnie. Panna Golspie dobrze wiedziała, że takie rzeczy nie przemawiają do Marion. Jej zainteresowania skupiały się na przeciwnym krańcu hierarchii społecznej.
Do tego doktor Stone przez cały czas wpatrywał się w jej włosy i w ich stronę kierował wszystkie swoje uwagi, jakby miał to być wyraz sarkazmu. W krótkiej nowoczesnej fryzurze Marion miała wyglądać szykownie i modnie, jak wyemancypowana kobieta. Ale może rzeczywiście przypominała królika obdartego ze skóry?
– Proszę usiąść z tyłu – powiedział doktor Stone do jej włosów.
Marion poczuła bunt. Tego już było za wiele. W każdym razie miała włosy, nawet jeśli krótkie, a na jego upiornej czaszce krzyżowało się zaledwie kilka tłustych pasm.
– Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu – poinformowała go rzeczowo – wolałabym obserwować lekcję, siedząc z przodu.
Rozejrzała się za wolnym krzesłem. Zauważyła takie w zacienionym kącie, zwrócone siedzeniem do ściany. Przez drewniane listewki oparcia przeświecał biały stożek. Podeszła bliżej i zobaczyła literę O jak „osioł”. Zamrugała. Czy to możliwe? W dzisiejszych czasach?
– Zamierza pani usiąść na oślim krześle? – W głosie dyrektora brzmiało jadowite rozbawienie.
Marion nie odpowiedziała. Dwoma palcami podniosła upokarzające nakrycie głowy i opuściła je lekko na podłogę, a potem spokojnie usiadła na krześle i uśmiechnęła się do uczniów. Dwa rzędy chłopców wpatrywały się w nią okrągłymi ze zdziwienia oczami.
Rozległ się ostry trzask: doktor Stone uderzył pałką w dłoń i chłopcy drgnęli.
– Oto panna Crawley – powiedział z wyraźną niechęcią.
– Dzień dobry, panno Crawley – przywitali ją chórem.
– Crawford – poprawiła łagodnie. Spodziewała się, że poczuje odrazę do tych małych szkockich lordów, tymczasem było jej ich żal. Wyglądali tak słodko w szarych blezerkach. Nie zasłużyli sobie na takiego starego sadystę.
Kolejny trzask dyscypliny; chłopcy znów drgnęli.
– Panna Crawley szkoli się, aby zostać nauczycielką, i w ramach swojego szkolenia będzie obserwować naszą lekcję geografii. – W słowach „nauczycielka” i „szkoli się” brzmiało potępienie.
Chłopcy nadal wpatrywali się w nią z zaciekawieniem. Marion wciąż odpowiadała im promiennym uśmiechem, który mówił: „Nie zwracajcie uwagi na tego gburowatego starego piernika. Kobiety mogą teraz zdobywać stopnie naukowe, mogą kształcić się do różnych zawodów. Powiedzcie o tym swoim siostrom! Powiedzcie swoim matkom!”.
Doktor Stone na chwilę odłożył dyscyplinę i pisał coś na tablicy. Kreda skrzypiała przy każdym ruchu kościstej żółtej dłoni. Imperium Brytyjskie, mówiły nieporządne bazgroły. Z biurka pod tablicą wyłoniła się teraz długa, cienka trzcina. Zbiorowe westchnienie w klasie sugerowało, że ona również w swoim czasie wymierzała bolesne kary.
Trzcina zastukała w szybę, pod którą znajdowała się duża mapa świata.
– Widzicie ten kolor, który pojawia się wszędzie? – warknął Stone.
Podniosło się kilka rąk.
– Chodzi o różowy, sir?
Oczy za okularami w stalowych oprawkach błysnęły triumfalnie.
– W istocie! Różowy to kolor Imperium Brytyjskiego! Nie ma na Ziemi kontynentu, na którym nasz wielki i chwalebny naród nie posiadałby terytoriów!
Marion poruszyła się niespokojnie. Tego rodzaju staromodny szowinizm sprawiał, że czuła się nieswojo.
– Więc nawet jeśli ktoś mieszka tutaj – trzcina zatrzymała się na zachodniej części Afryki – jest poddanym brytyjskim.
zapytać jeden z chłopców i wzdrygnął się, gdy nauczyciel zbliżył się do niego ze złością.
– Absolutnie nie są tacy sami jak my! To poddani z kolonii!
– Ale co to za różnica, sir?
– Bo oni – parsknął doktor Stone – są dzikusami.

Po powrocie do Kolegium Nauczycielskiego Moray House, z sercem łomoczącym z oburzenia, od razu pospieszyła do dyrektorki, stukając obcasami po pachnących woskiem korytarzach.
– Proszę wejść.
Gabinet panny Golspie był jasny i nowoczesny, o ścianach wyłożonych boazerią z jasnego dębu, niemal w całości zastawionych półkami na książki, pełen kolorowych dywanów, obrazów i wazonów. Dyrektorka, równie nowoczesna jak otoczenie, w zwiewnej sukience z jaskrawym abstrakcyjnym wzorem, podniosła wzrok znad biurka. Przystojna, inteligentna twarz pod dobrze obciętymi na pazia siwymi włosami wyrażała zdziwienie.
– Marion, moja droga, wydajesz się blada. – Sięgnęła po filiżankę w barwne wzory. – Napijesz się herbaty?
– Tak, dziękuję.
Panna Golspie napełniła filiżankę z imbryka projektu Clarice Cliff, podała ją Marion i wskazała dużą pomarańczową sofę we wnęce okiennej.
– Usiądź i wszystko mi opowiedz.
Marion usiadła i opowiedziała. Była zbulwersowana wszystkim, ale najbardziej uwagą o dzikusach.
– Nie powinno się tak mówić o ludziach – złościła się. – Wszyscy jesteśmy równi, a w każdym razie powinniśmy być. Ilu jeszcze nauczycieli wbija dzieciom do głów takie staroświeckie uprzedzenia?
– Sądzę, że wielu – odrzekła sucho panna Golspie. – W każdym razie w tego rodzaju szkołach.
Duże oczy Marion zapłonęły.
– Nigdy nie zgodziłabym się pracować w takim miejscu!
Dyrektorka odstawiła filiżankę na spodek.
– Moja droga, nie możesz ignorować pewnych postaw tylko dlatego, że ci się nie podobają. Poza tym takie poglądy dominują. Jeśli chcesz to zmienić, musisz otwarcie wystąpić w obronie tego, co słuszne.
– To brzmi jak wypowiedzenie wojny – wymamrotała Marion.
– A czym innym jest walka z ignorancją?
Zapadła cisza. Marion piła herbatę o niezwykłym dymnym aromacie.
– Lapsang souchong – uśmiechnęła się dyrektorka na widok jej pytającego spojrzenia. – Bardzo ją polubiłam, kiedy uczyłam w Chinach.
Najwyraźniej dotychczasowe życie panny Golspie pełne było przygód i ukształtowało w niej egzotyczne upodobania oraz zaangażowaną osobowość. Była najbardziej ciekawą świata i interesującą osobą, jaką Marion znała, pełną energii i pomysłów, nieustającą inspiracją dla uczniów. Mogła być mniej więcej w tym wieku co doktor Stone, ale na tym podobieństwo się kończyło. Wydawało się zadziwiające, że tych dwoje ludzi żyje na tej samej planecie, nie mówiąc już o tym, że również w tym samym mieście i że wykonują ten sam zawód.
– Dlaczego wysłała mnie pani do Glenlorne? – zapytała Marion już spokojniej. – To naprawdę nie miejsce dla mnie.
Dyrektorka przyglądała się jej bystrymi, ciemnymi oczami znad brzegu wzorzystej filiżanki.
– Nie, twoje miejsce jest w dzielnicach biedoty.
Marion szybko zatrzymała na niej spojrzenie. Panna Golspie zawsze wspierała jej ambicje, by uczyć właśnie tam.
– Tak – stwierdziła stanowczo. – Ktoś musi to robić.
Trzy lata po krachu na Wall Street i kryzysie gospodarczym, który nastąpił później, wciąż trwało przekonanie, że biedacy są sami sobie winni. Ale nawet jeśli była to prawda, w co Marion wątpiła, ich dzieci na pewno nie były temu winne. Czysto zawodowa ciekawość zaprowadziła ją na cuchnące uliczki Grassmarket, jednej z najbardziej znanych dzielnic biedoty w Edynburgu. Litość i oburzenie sprawiły, że od tego czasu wracała tam w każdą sobotę. Nędza i smród były już wystarczająco złe, ale to, co bieda potrafiła zrobić z umysłem, zapierało dech w piersiach. Dzieci ze slumsów miały trudności z koncentracją, były otępiałe, a skrajne niedożywienie upośledzało ich wzrok i słuch. Przebrnięcie przez jedną prostą książkę zajmowało im całą wieczność. Wskaźnik analfabetyzmu wynosił niemal sto procent, przez co ich szanse na wyrwanie się z Grassmarket, znalezienie pracy i ułożenie sobie życia w sposób, który można byłoby uznać za satysfakcjonujący w jakimkolwiek stopniu, były niemal zerowe. Chyba że ona sama coś z tym zrobi.
Ciemne oczy panny Golspie patrzyły na nią w zamyśleniu.
– Rozumiem, dlaczego czujesz to, co czujesz. Ale co z drugim końcem skali?
– Z bogatymi? – zdziwiła się Marion. – Oni nie potrzebują mojej pomocy.
– Jesteś pewna?
– Oczywiście. To elita. Mają wszelkie przewagi.
– Mają doktora Stone’a – zauważyła dyrektorka. – Sama przed chwilą powiedziałaś, że żal ci jego uczniów.
– Tak. Bardzo.
– Więc cóż to za przewaga?
Marion zastanowiła się.
– Nie jestem do końca pewna, do czego pani zmierza – odrzekła w końcu.
Isabel Golspie z uśmiechem odchyliła się na oparcie krzesła.
– To, do czego zmierzam, jest dość radykalne. Próbuję ci zasugerować, że choć twoja chęć pomocy najniższej warstwie społeczeństwa jest godna podziwu, najwyższa warstwa też cię potrzebuje. Jeśli im pomożesz, oni będą mogli pomóc innym.
Marion czuła się zupełnie zagubiona. Ale jeżeli panna Golspie sugerowała jej zatrudnienie w Glenlorne, nic z tego.
Dyrektorka spokojnie piła herbatę.
– Widziałaś, jak wygląda elitarna szkoła. Ci chłopcy pewnego dnia będą mieli władzę. A jedną z osób o największym wpływie na ich dzieciństwo będzie doktor Stone. Jak ma z tego powstać sprawiedliwe społeczeństwo?
Marion wpatrywała się w filiżankę herbaty. Nie potrafiła sobie teraz przypomnieć nazwy tego brązowego płynu, pamiętała jednak dyscyplinę, oślą czapkę, strach na twarzach chłopców.
– Chcę pracować w slumsach – stwierdziła z uporem.
– I właśnie dlatego powinnaś uczyć bogatych – oznajmiła panna Golspie. – Kto inny może im opowiedzieć, jak żyją biedacy? Kto im powie o feminizmie, równych szansach, sprawiedliwości społecznej i innych rzeczach, które są dla ciebie ważne? Możesz być pewna, że doktor Stone tego nie zrobi.

Rozdział drugi


Następnego dnia była sobota, dzień, kiedy Marion chodziła do slumsów. Jak zawsze przed wyjściem do Grassmarket ubrała się starannie. Tamtejsze dzieci dość już się napatrzyły na brudne szmaty. Chciała pokazać im coś lepszego i nieco je rozweselić widokiem swoich najmodniejszych i najbarwniejszych ubrań.
Nowa różowa sukienka wirowała wokół kolan. Nikt by nie pomyślał, że uszyto ją według darmowego wykroju dołączonego do czasopisma. Matka Marion umiała sobie radzić z igłą. Obniżony stan opadał idealnie, spódnica miała akurat taką długość, by widać było szczupłe nogi.
Szła szybko, jakby chciała zostawić za sobą słowa panny Golspie, które przez całą noc rozbrzmiewały w jej snach. Rozumiała argument dyrektorki, jak zwykle błyskotliwy, ale całym sercem była oddana edynburskiej biedocie.
W samą porę cofnęła się ze skraju ulicy. Obok niej przemknął samochód, błyszczący i ozdobiony królewskim herbem. Niedawna ulewa zostawiła w rynsztoku kałuże, w które teraz trafiły koła auta. Brudna woda ochlapała spódnicę i pończochy Marion.
Zaklęła pod nosem, patrząc na błyszczący, oddalający się samochód, który zmierzał w stronę pałacu Holyrood. Przechodnie rodzina królewska przybyła tu na jedną ze swoich regularnych wizyt? Marion przypomniała sobie portret Jerzego V na ścianie klasy doktora Stone’a. Czy to ten władca imperium z wytrzeszczem oczu zniszczył jej sukienkę? Poczuła przypływ antypatii do rodziny królewskiej.
– Może się przyda? – Głos dobiegał zza jej pleców. Młody mężczyzna wyciągał do niej pomiętą chustkę.
– Dziękuję. – Przyjęła ją szybko, nie podnosząc wzroku. Najważniejsza w tej chwili była sukienka. Ale kiedy ją wycierała, jej wzrok padł na buty na chodniku. Brązowa skóra była przetarta, jedno sznurowadło rozwiązane, ale buty były w dobrym gatunku i drogie.
– Powinienem się przedstawić – powiedział mężczyzna. – Mam na imię Valentine.
– Valentine? – Przestała wycierać sukienkę, podniosła wzrok i napotkała spojrzenie bystrych ciemnych oczu. – Jak na walentynkowej kartce?
– Wszyscy tak mówią – odrzekł spokojnie. – Właściwie tak jak w sztuce Dwaj panowie z Werony.
Marion wyprostowała się.
– Nigdy nie widziałam tej sztuki.
– To też wszyscy mówią. Jak pani na imię?
– Marion.
– Jak z historii o Robin Hoodzie?
– Wszyscy tak mówią. – Właściwie nikt tak nie mówił, ale nie zamierzała mu tego powiedzieć.
Uśmiechnął się. Był bardzo atrakcyjny i biła od niego energia. Niższy od niej, podobnie jak większość mężczyzn, ale wydawał się silny. Włosy miał ciemne i gęste, lśniący kosmyk opadał na oko, nadając mu chłopięcy wygląd, chociaż przypuszczała, że ma tyle lat co ona – dwadzieścia dwa. Podniszczone buty pasowały do znoszonej tweedowej marynarki, pogniecionych flanelowych spodni i czerwonego jak płomień szalika. Niósł dużą płócienną torbę w zielonym kolorze, z klapą na górze. Cokolwiek w niej było, wydawało się ciężkie i nieporęczne. Książki?
– Student? – zapytała. Uniwersytet pełen był zuchwałych młodzieńców, którzy chodzili po ulicach takim krokiem, jakby to miejsce należało do nich.
Pokiwał głową.
– Przyznaję się do winy.
– Angielski?
– Właściwie studiuję historię.
Wzniosła oczy do nieba.
– Mam na myśli pana. Jest pan Anglikiem.– Z całą pewnością miał angielski akcent, ale nie z tych zimnych i nieprzyjaznych. Jego głos był niski, ciepły i nieco się łamał w bardzo atrakcyjny sposób.
Wydawał się rozczarowany.
– Czy to takie oczywiste?
– Cóż, nie mówi pan jak Szkot.
– To trudny akcent – odrzekł z kamienną twarzą. – Nawet dla Szkotów. Wydaje się, że ludzie w Glasgow bardzo się z nim męczą.
Roześmiała się, a on wyglądał na zadowolonego.
– Jestem z Londynu – powiedział. – Była tam pani kiedyś?
Potrząsnęła głową. Nigdy nie wyjeżdżała ze Szkocji. Naraz poczuła się jak ograniczona prowincjuszka. Oddała mu chusteczkę.
– Muszę już iść.
– Czy mogę pani towarzyszyć?
– Dlaczego? – zdziwiła się.
– Bo jest pani piękna.
Znów udało mu się ją rozśmieszyć. Cóż za pochlebca! Nie była piękna. Miała duże oczy i ładne kasztanowe włosy, choć teraz obcięte bardzo krótko. Do diabła z tą przeklętą fryzurą. Przyciągała tylko uwagę do jej dużego nosa i podkreślała sylwetkę, zbyt wysoką i zbyt chudą. Matka nazywała ją gidią.
No cóż, nie zamierzała zarabiać na życie wyglądem. W dzisiejszych czasach kobiety miały inne możliwości.
– Podobają mi się włosy pani – powiedział Valentine.
Mimowolnie ogarnęła ją wielka fala ulgi. Uśmiechnęła się w podziękowaniu i ruszyła przed siebie.
Valentine szedł obok niej. Nie spodziewała się tego, ale nie było to niemiłe.
– Dokąd pani idzie?
– Grassmarket.
Ciemne oczy otworzyły się szerzej.
– Pani… tu mieszka?
Kusiło ją, by z niego zażartować, ale powiedziała prawdę.
– Nie, uczę tam w wolnym czasie.
Teraz z pewnością zostawi ją w spokoju. Jej zainteresowanie biedotą szokowało większość ludzi.
On jednak nie odszedł, tylko przerzucił ciężką torbę na drugie ramię.
– Jestem pod ogromnym wrażeniem.
To przesadne stwierdzenie wzbudziło w niej odruch obronny.
– Nie musi pan – odrzekła sztywno. – Kształcę się na nauczycielkę. Szczególnie interesują mnie upośledzone społecznie dzieci.
Teraz na pewno odejdzie. A jednak wciąż dotrzymywał jej kroku.
– Naprawdę? – powiedział pogodnie. – To niezwykle fascynujące.
– Można tak uznać – zgodziła się.
Byli prawie u szczytu Royal Mile. Wypogodziło się już zupełnie; niebo miało piękny błękitny kolor. Na północy zatoka Firth of Forth błyszczała jak kobierzec naszywany szafirami. Na południu ponad wieżami i iglicami wznosiła się wielka naga bryła Góry Artura. Nad ogromną czarną kamienną bramą zamku lśniło w słońcu złotem motto: „Nemo Me Impune Lacessit”.
– Nikt nie sprowokuje mnie bezkarnie – przetłumaczył swobodnie Valentine.
– Szkoci powiedzieliby: „Nie zadzieraj ze mną, bo…!” – dodała Marion.
– A jednak wciąż ktoś z nimi zadzierał – zauważył Valentine. – Maria, królowa Szkotów, i Karol I stracili głowy, a Jakub II i książę Karol Stuart całe królestwa. Tamci na dole – wskazał na pałac Holyrood na drugim końcu długiej ulicy – powinni uważać.
Marion zerknęła na swoją sukienkę. Wilgotny rąbek, poszarzały od błota, przyklejał się do kościstych kolan.
– Owszem – zgodziła się. – Niech pan tylko spojrzy, co zrobili z moją sukienką.
– Nie to miałem na myśli – powiedział. Żartobliwy ton zniknął z jego głosu; teraz wydawał się nieco zniecierpliwiony. Jego twarz pod rozwichrzonymi ciemnymi włosami spoważniała. Miał piękne rysy, usta pełne i kształtne, kości policzkowe wyraźnie zaznaczone.
– Co więc pan ma na myśli? – zapytała. – Na co mają uważać?
– Na międzynarodową rewolucję proletariacką – oświadczył.
Przeszył ją dreszcz zdumienia.
– Jest pan republikaninem?
– Blisko. – Ciemne oczy rozbłysły. – Monarchia to przestarzała instytucja. Jak można usprawiedliwić system, w którym przywileje, władza i pozycja uzależnione są od zupełnie przypadkowego urodzenia? We współczesnym świecie nie ma na to miejsca. – Przerwał na chwilę i dodał z przejęciem: – Tak jak po zimie musi nastąpić wiosna, tak triumf robotników nad klasą rządzącą jest historycznie nieunikniony.
Otworzyła usta ze zdziwienia.
– Jest pan komunistą!
– A jeśli tak? Jeśli jestem czerwonym szpiegiem, który czai się pod pani łóżkiem?
Nie odrywał od niej rozbawionego spojrzenia. Wyobraziła go sobie pod swoim łóżkiem, a nawet w nim. Próbowała odsunąć od siebie ten obraz, ale było już za późno – poczuła ostry skurcz w podbrzuszu.
Otworzył klapę torby. W środku znajdowała się sterta nie książek, lecz gazet. Zobaczyła czerwony emblemat sierpa i młota oraz tytuł: „Daily Worker”. Gazeta dla robotników.
Valentine uśmiechnął się do niej.
– Czy chciałaby pani dostać egzemplarz? Coś sensacyjnego do poczytania w pociągu?
Nie odrywała od niego wzroku.
– Sprzedaje je pan? Tutaj? – Szacowny Edynburg nie był szczególnie lewicowym miastem.
– Wszyscy członkowie partii muszą je sprzedawać. Szerzenie słowa to nasz socjalistyczny obowiązek.
– A co to właściwie za słowo? – Marion była zaciekawiona. Interesowała się polityką, ale niewiele wiedziała o komunizmie. Kojarzył jej się z gwałtownymi, brodatymi Rosjanami, burzliwymi powstaniami i mordowaniem carów, a nie z dobrze wychowanymi młodymi Anglikami.
– No cóż – zawahał się. – Czy wierzy pani w równość płci?
– Bezwarunkowo.
– A czy zgadza się pani, że wszyscy powinni mieć równy status społeczny i ekonomiczny?
Żarliwie pokiwała głową.
– Wierzy pani w miłość, a nie w pieniądze?
– Hmm… – Popatrzyła na niego i na widok jego uśmiechu oblała ją fala gorąca. Samo przebywanie blisko niego było ekscytujące. Nigdy wcześniej nie spotkała nikogo podobnego. Próbowała wymyślić jakąś ciętą odpowiedź, ale nic jej nie przychodziło do głowy i uznała, że ma już dość tego niepokojącego nieznajomego.
– Muszę iść – wymamrotała. Odwróciła się i stukając obcasami, zaczęła schodzić z zamkowego wzgórza po ciemnych schodach. Spodziewała się, że usłyszy za sobą jego kroki, a gdy tak się nie stało, poczuła ulgę przemieszaną z żalem. Wyczuła coś w kieszeni i zdała sobie sprawę, że nie oddała mu chusteczki.
U stóp wzgórza bruk był zabłocony, a drzwi wejściowe domów ciemne i przegniłe. W tych zniszczonych budynkach ze spadzistymi dachami mieszkała kiedyś miejska arystokracja. Teraz Grassmarket dawał schronienie – o ile można to tak nazwać – mieszkańcom z przeciwnego krańca skali. Wzięła głęboki oddech i zanurkowała w labirynt ponurych zaułków.
Drzwi McGintych znajdowały się na pierwszym piętrze. Prowadziły do nich połamane schody bez poręczy. Zniszczony portal wyglądał tak, jakby mógł się zawalić od pukania. Przez szparę podejrzliwie wyjrzała drobna blada twarz, zaraz jednak zapłonęła zachwytem.
– Panna Crawford!
To Annie poprzedniej zimy po raz pierwszy przyprowadziła Marion do Grassmarket. Miała około siedmiu lat, ale wyglądała na trzy mniej. Jej ojciec był kataryniarzem; krążył po ulicach Edynburga i zabierał córkę ze sobą. Tamten dzień był mokry i zimny, a bose stopy dziecka na lśniącym od wilgoci chodniku wydawały się przemarznięte i bezbronne, jednak śpiewała The Bonnie Banks of Loch Lomond z uroczym entuzjazmem.
Płaszcz Marion był stary, a buty pamiętały lepsze czasy, mimo to cieszyła się, że je ma. Schroniła się pod markizą pobliskiego sklepu, udając, że patrzy na lśniące sztućce. Okazja pojawiła się, gdy ucichł zgrzyt katarynki. Odwróciła się; ojciec odsunął się na bok, więc podeszła.
– Dlaczego nie jesteś w szkole? – zapytała łagodnie, wzdrygając się na widok sińców na chudych ramionach dziecka. Pod brudnymi włosami dostrzegła na jej czole niezagojone rozcięcie.
Wielkie oczy Annie wypełniły się lękiem. Powiedziała, że chciałaby chodzić do szkoły, ale ilekroć jej ojciec wychodził z katarynką, ona musiała iść z nim. W tym momencie ojciec wyłonił się z drzwi podłego pubu. Miał małe, podłe oczy bojowego psa i wycierał usta wierzchem brudnej dłoni. Odezwał się szorstko do dziewczynki i pociągnął ją ulicą, wyrywając spomiędzy chudych palców sześciopensówkę, którą dała jej Marion. Poszła za nimi w dyskretnej odległości i znalazła nie tylko Grassmarket, ale również to, co teraz uważała za swoje powołanie.
Na szczęście McGinty’ego nie było. Matka Annie, blada, wymęczona istota, która pracowała jako szwaczka, leżała na łóżku. Oczy miała zamknięte, głowę obwiązaną kawałkiem brudnej flaneli.
– Mamę boli głowa – wyjaśniła Annie.
Marion spojrzała na nią, żałując, że nie jest w stanie pomóc. Ale nie była lekarzem, a tym bardziej hydraulikiem, szklarzem, stolarzem, elektrykiem ani przedstawicielką żadnego innego z zawodów, które, połączone, mogłyby choćby z grubsza przystosować to nędzne miejsce do zamieszkania. Była tylko nauczycielką, i to niezupełnie wykwalifikowaną. Ale to już było coś. Gdyby Annie nauczyła się czytać, pisać i trochę liczyć, mogłaby dostać porządną pracę i uciec z tej zatęchłej nory. Może nawet zabrać ze sobą matkę.

 
Wesprzyj nas