Finalistka Bookera 2021, nominowana do Women’s Prize for Fiction, jedna z najlepszych książek roku według ponad 20 zagranicznych magazynów. Powieść fragmentaryczna i wszechogarniająca, przenikliwa i autentyczna.


“Nikt o tym nie mówi” jest listem miłosnym do nieskończonego skrolowania, a jednocześnie głęboką, współczesną medytacją na temat miłości, języka i związków międzyludzkich. To fabuła o istnieniu podzielonym na dwie połowy. O tym, co się wydarza, gdy prawdziwe życie zderza się z narastającym absurdem świata udostępnianego za pośrednictwem ekranu.

Książka „onieśmielająco utalentowanej autorki” („The New York Times Book Review”) stawiająca pytanie: Czy jest życie po Internecie?

Na początku tej ogromnie aktualnej i wymykającej się podziałom gatunkowym książki kobieta, która niedawno zyskała rozpoznawalność dzięki postom zamieszczanym w mediach społecznościowych, podróżuje po całym świecie, by spotykać się z zakochaną w niej publicznością. Jest przytłoczona lawirowaniem w meandrach nowego języka i obyczajów tego, co nazywa „portalem”, i nie potrafi się pozbyć poczucia, że ten chór nieprzeliczonych głosów dyktuje jej myśli.

Gdy na horyzoncie zaczynają majaczyć zagrożenia egzystencjalne – zmiana klimatu, niestabilność gospodarcza, epidemia samotności, dojście do władzy nienazwanego dyktatora – kobieta swoimi postami coraz głębiej zatapia się w pustce portalu. Lawina obrazów, szczegółów i odniesień stwarza pejzaż post-rozsądku, post-ironii, post-wszystkiego.

„Czy jesteśmy w piekle?” – pytają się nawzajem obywatele portalu. „Czy wszyscy będziemy to robić aż do śmierci?”.

Przez ten chaos przebijają się dwie wiadomości od matki: „Coś poszło nie tak” i „Jak szybko możesz przyjechać?”. Gdy prawdziwe życie zderza się z narastającym absurdem portalu, kobieta konfrontuje się ze światem, który wydaje się zawierać zarówno mnóstwo dowodów na istnienie dobra, empatii i sprawiedliwości, jak i mnóstwo świadectw, że jest wprost przeciwnie.

***

Naprawdę uwielbiam tę książkę.
Sally Rooney, autorka Normalnych ludzi

Patricia Lockwood to arcypotomkini społeczno-literackiego stylu Jane Austen. Powieść obserwacyjna, skrzyżowana ze wspomnieniami z rodzinnego kryzysu, napisana jako poemat prozą, przesiąknięta metaforą.
New York Review of Books

Intelektualny i emocjonalny roller coaster.
Daily Mail

Patricia Lockwood
Nikt o tym nie mówi
Przekład: Dorota Konowrocka-Sawa
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 22 marca 2023
 
 


Część pierwsza

Otworzyła portal i umysł ochoczo wyszedł jej naprzeciw

Otworzyła portal i umysł ochoczo wyszedł jej naprzeciw. W środku było śnieżnie i tropikalnie, a pierwszy płatek zamieci wszystkiego wylądował jej na języku i stopniał.
Zbliżenie zdobionych paznokci, kamyczek z kosmosu, oczy złożone tarantuli, antycyklon na powierzchni Jowisza jak brzoskwinie w puszce, Jedzący kartofle Van Gogha, chihuahua przycupnięty na męskim członku we wzwodzie, wymalowane sprayem na drzwiach garażu słowa PRZESTAŃ! NIE PISZ MAILI DO MOJEJ ŻONY!!!
Czemu portal wydawał się tak ustronny, choć wkraczało się do niego właśnie wtedy, gdy chciało się być wszędzie?

. . .

Obmacała zielony marmur dnia w poszukiwaniu najdrobniejszej rysy, która pozwoliłaby jej się wydostać. Nic na siłę. Powietrze wisiało upięte w girlandy, chmury piętrzyły się stertami kanapowych poduszek, a po południowej stronie nieba drgał czuły punkt, w którym chciała wydarzyć się tęcza.
– Trzy łyki kawy i okno się otwarło.

. . .

Moim zdaniem świat zrobił się zbyt pełny lol, napisał do niej brat. Ten sam, który co wieczór unicestwiał się prywatną kometą w postaci cynamonowej whisky.

. . .

Kapitalizm! To było bardzo ważne, żeby go nienawidzić, choć pozwalał zarabiać pieniądze. Powoli i niemal bezwiednie przesuwała się na pozycje tak filozoficzne, że nie utrzymałby ich sam Jezus: musiała nienawidzić kapitalizmu, choć uwielbiała ujęcia nagrane w centrach handlowych.

. . .

Polityka! Problem polegał na tym, że aktualnie rządził dyktator, co według niektórych (białych) nigdy wcześniej nie miało miejsca, zaś według innych (całej reszty) zdarzało się nieprzerwanie od początku świata. Własna głupota wywoływała w niej ataki paniki, podobnie jak brzmienie własnego głosu, kiedy mówiła do ludzi, którzy jeszcze nie przestali być głupi.
Problem polegał na tym, że dyktator był bardzo zabawny, co być może cechowało wszystkich dyktatorów od zarania dziejów. To niedorzeczne – pomyślała. Nagle nabrały sensu wszystkie rosyjskie powieści, w których mężczyzna w wiejskim domu zamienia się w łyżeczkę konfitur jeżynowych.

. . .

Czym była ta piękna myśl, ta jasna głębia, dla której zapisania podniosła się z łóżka? Otworzyła notes z nadzieją towarzyszącą jej zawsze w takich chwilach. Może to wreszcie to? Słowa, które wyryją na jej nagrobku?
Hulakula może mi skoczyć wiecie gdzie

. . .

Po śmierci – pomyślała, myjąc starannie nogi pod strumieniem bieżącej wody, bo usłyszała niedawno, że niektórzy tego nie robią – każdy dostanie wykres kołowy z wyszczególnieniem części życia spędzonej pod prysznicem na sprzeczkach z ludźmi, których nigdy nie spotkał. Och, naprawdę. Jakby to było mniej warte niż badanie grubości bobrzych żeremi, pozwalające rzekomo prognozować surowość nadchodzącej zimy.

. . .

Czy dotknęły ją stereotypie? Obawiała się, że tak.

. . .

To, co zawsze tam było:
Słońce.
Jej ciało i mikroskopijne zmarszczki przy mieszkach włosowych.
Prawie-muzyka w powietrzu, pierwotna, nieuporządkowana, splątana jak kolorowe motki wełny, rozłożone w oczekiwaniu.
Temat muzyczny dziecięcego programu, w którym manekiny ożywały nocą w centrum handlowym.
Nagranie bez nazwy, wyemitowane na kanale Historia: szare miliony na marszu, samoloty o rekinich pyskach, płynne zrzucenie ładunków, atomowe grzyby.
Odcinek serialu dokumentalnego True Life o dziewczynie, która lubiła smarować się olejem, wchodzić do kotła z mieszanką warzywną i udawać, że zaraz pożrą ją kanibale. Seksualnie.
Prawie-uformowana prawie-myśl: czy coś po mnie łazi??
Wielki wstyd za to wszystko, za wszystko.

. . .

Gdzie podziała się dawna tyrania, tyrania męża nad żoną? Przypuszczała, że większa jej część została przekierowana na przedziwne wyobrażenia o suplementach, spory o rzekomo cieplejsze brzmienie płyt winylowych i awantury o ekspresy nieobrażające podniebienia kawosza. Sto lat temu kopałbyś węgiel i miał czternaścioro dzieci, a wszystkie nosiłyby imię Jane, myślała, patrząc na mężczyznę grożącego palcem żonie przed witryną producenta ekspresów. Dwieście lat temu siedziałbyś w jakiejś kawiarni w Getyndze, wygładzał gazetę codzienną i rozgryzał aktualne problemy… a ja pewnie trzepałabym pościel w oknie, nie umiejąc czytać. Lecz czyż tyrania nie zajmowała się zawsze tym, co już było?

. . .

Mylisz się, gdy sądzisz, że życie innych ludzi nie było równie głębokie jak twoje. Poza tym twoje życie też wcale nie było takie głębokie.

. . .

Skala podsłuchu była ogromna, a jej implikacje jeszcze nieznane. Opływał ją strumień pamiętników innych ludzi. Przykładowo, czy wolno jej było przysłuchiwać się rozmowom nastolatków? Czy powinna tak zapamiętale śledzić komplementy prawione gwiazdkom porno przez wiejskich szeryfów niezdających sobie sprawy, że są obserwowani przez innych? A co z wątkiem kobiet, które jednocześnie uzmysłowiły sobie, że mają na kolanie identyczną bliznę? „Ja też mam taką bliznę!” – wtrąciła jakaś biała, lecz uciszono ją szybko i skutecznie, bo to nie było to samo. Zaburzyła poczucie wspólnoty, a świat, w którym dorobiła się blizny, nie był światem reszty tych kobiet.

. . .

Każdego ranka z rozkoszą padała pod lawiną szczegółów: zdjęcie śniadania w Patagonii, dziewczyna nakładająca podkład jajkiem na twardo, shiba inu podskakujący na widok właściciela, siniaki jakiejś upiornie bladej kobiety – świat napierał coraz mocniej, sieć ludzkich połączeń puchła tak bardzo, że wydawała się mienić nieprzerwanym jedwabiem, a dzień wciąż się przed nią nie otwierał. Z jakich powodów pozwolono jej to dostrzec?
Gdy zaczynała przygryzać dolną wargę, co robiła prawie zawsze po wypiciu gorzkiej jak cybet porannej kawy z mlekiem, wchodziła do łazienki, za której oknem bluszcz zapuszczał grzywkę, i bardzo starannie malowała sobie wargi soczystą czerwienią znaku „stop” – jakby późnym wieczorem miała wystąpić w nocnym klubie z muzyką alternatywną, do którego pójdzie goła jak zgubiony cekin, by wydestylować wielobarwną chmurę ludzkich uczuć w piosenkę rozpisaną na sześć słów.

. . .

Coś bolało ją w tyle głowy. To była jej nowa świadomość klasowa.

. . .

Każdego dnia ich nienawiść – wszystkich jednocześnie, jakby byli ławicą ryb w słonecznym blasku – musiała obracać się ku komuś innemu. Czasem ofiarą padał zbrodniarz wojenny, a czasem ktoś, kto dodał coś naprawdę paskudnego do guacamole. Nie ciekawiła jej właściwie sama nienawiść, lecz jej raptowne złagodzenie, jakby wskutek decyzji podjętej przez kolektyw krwi. Jakby należeli do gatunku wypuszczającego obłok trucizny lub chmurę atramentu na dnie oceanu. No wiecie, czytaliście ten tekst o tym, jak inteligentne są ośmiornice? Czytaliście, jak śliską i posłuszną armią wychodzą z morza na suchy brzeg?

. . .

– Aha-ha-ha! – zaśmiała się tym nowym, zabawniejszym śmiechem, oglądając nagranie ludzi dyndających na piekielnej karuzeli w wesołym miasteczku rozstawionym w Ohio. Ich powietrzna trajektoria była łukiem czystej radości, ich koszulki robiły się całkiem mokre; spójrzcie tylko, co potrafi wyczyniać ludzkie ciało, gdy się całkiem podda, gdy kompletnie pęknie…
– Co cię tak śmieszy? – zapytał jej mąż, siadając bokiem na krześle i przewieszając przez podłokietnik patykowate nogi, lecz w tym momencie przewinęła już resztę wątku i doczytała, że jedna osoba nie żyje, a pięć innych balansuje na granicy życia i śmierci.
– Boże! – powiedziała, gdy wreszcie do niej dotarło. – Chryste, nie! Boże!

. . .

Każdego wieczoru o dziewiątej odkładała swój umysł. Wyrzekała się go, jakby był wiarą. Zrzekała się go jak tronu, z miłości. Otwierała lodówkę, puszczała sobie w twarz chłodne powietrze, odciskała palce w szadzi na butelce i nalewała sobie do kieliszka czegoś, co było bardzo czyste. A potem była szczęśliwa, choć co wieczór towarzyszyła jej podświadoma obawa, czy to wystarczy.

. . .

Na portalu mężczyzna, który jeszcze trzy lata temu umieszczał na okrągło wpisy w rodzaju „Jestem przecwelonym cymbałem”, nawoływał ludzi, by otworzyli oczy na potęgę socjalizmu, co w aktualnej sytuacji rzeczywiście zaczęło się wydawać jedynym wyjściem.

. . .

Na portalu jej własny zaimek, do którego nigdy nie czuła się specjalnie przywiązana, odpływał coraz dalej i dalej, nurkując w pejzażu nas i jego, i my, i ich. Już tylko czasem przysiadał jej na ramieniu, jak papuga powtarzająca wszystko, co się powie, która poza tym nie ma z człowiekiem nic wspólnego. Papuga zostawiona w spadku przez zdziwaczałą ciotkę, która na łożu śmierci warknęła tylko: „Radź sobie!”.
Przeważnie jednak ostatecznie zwyciężało wy, wy, wy, wy, aż wreszcie nie miała pojęcia, gdzie się kończy, a gdzie zaczyna reszta tego tłumu.

. . .

Istnieje taka kultowa fotografia, szeleszcząca pielęgniarskim kitlem: zdjęcie kobiety odchylonej do tyłu i całowanej w Dniu Zwycięstwa na nowojorskim Times Square przez jakiegoś żołnierza. Widywaliśmy ją przez całe życie i zdawało nam się, że pojmujemy ten szczególny entuzjazm, który na niej uchwycono, tymczasem kobieta wyłoniła się z mroku dziejów, by powiedzieć wszystkim, że tego mężczyzny nie znała, a całe spotkanie bardzo ją wystraszyło. Dopiero wtedy nabrały oczywistości jej stulona jak koliber lewa dłoń, nieprawdopodobne wygięcie kręgosłupa, łokieć żołnierza przytrzymujący jej kark. „W życiu go nie widziałam” – powiedziała kobieta i oto był na zdjęciu i w naszych głowach. Ściskał ją jak zwycięstwo i nie wypuszczał z objęć.

. . .

Oczywiście najwięcej kradli zawsze ludzie nazywający się oświeconymi. Ci, którzy najwcześniej podchwycili nowy żargon. Żeby pokazać… co? Że nie są tacy jak inni? Że wiedzą, co warto kraść? To oni byli najbardziej winni. Ale wina była nic niewarta.

. . .

Pojawiła się nowa zabawka. Z początku wszyscy się z niej śmiali, lecz gdy ktoś powiedział, że wymyślono ją dla autystów, nikt się już nie śmiał, drwiono jedynie z ludzi, którzy śmiali się wcześniej. Niedługo później ktoś odkrył w jakimś muzeum jej kamienną wersję sprzed miliona lat i wydawało się, że to czegoś dowodzi, po czym okazało się, że pochodzenie zabawki ma coś wspólnego z Izraelem i Palestyną, więc wszyscy zawarli milczący pakt, by nigdy więcej o tym nie mówić. Wszystko wydarzyło się w ciągu mniej więcej czterech dni.

. . .

Otworzyła portal. „Ale co, będziemy to robić aż do śmierci?” – pytali się ludzie nawzajem tym samym tonem, którym zadawali wcześniej pytanie: „Czy jesteśmy w piekle?”. Nie w piekle – pomyślała – w oświetlonej jarzeniówkami poczekalni, gdzie oczekuje się na wprowadzenie do pamięci historii, kartkując w międzyczasie wieczyście przestarzałe numery pisma „Mama i Ja” albo „Werandy”.

. . .

W tym miejscu, w którym niemal traciliśmy cielesność, ciało stawało się nagle najważniejsze. W tym wielkim tyglu nabierało znaczenia, czy jako dziecko mówiłeś przyszedłem czy przyszłem, czy twoja matka gotowała w domu czy kupowała garmaż, czy w twoim mieszkaniu wisiały prawdziwe obrazy czy może pozowane zdjęcia krewnych siedzących na zwalonym pniu przed namalowanym tłem, i wreszcie, czy miałeś w kuchni plastikowy pojemnik na jedzenie kompletnie przebarwiony na żółto. Oglądaliśmy się pod mikroskopem i przez teleskop, braterstwo ludzkości, i pod pewnymi względami nigdy nie byliśmy dalej od siebie. Powiększaliśmy się i przybliżaliśmy tak bardzo, że wreszcie zaczynaliśmy wyglądać jak zlodowaciały księżyc.

. . .

– Co robisz? – zapytał jej mąż miękko i niezobowiązująco, powtarzając swoje pytanie tak długo, aż uniosła nieprzytomne spojrzenie. Co robiła? Nie widział, że miała ręce pełne klejnotów natychmiastowości? Nie wiedział, że tamtego dnia męski feminista zamieścił na portalu zdjęcie swojego sutka?

. . .

Zasłynęła bardzo krótkim postem, zwykłym: Czy pies może być bliźniętami? To wszystko. Czy pies może być bliźniętami? Jej post niedawno osiągnął współczynnik penetracji, przy którym nastolatki zaczęły jej wysyłać emotki płaczącej buźki. To licealistki. Zapamiętają Czy pies może być bliźniętami? zamiast daty traktatu wersalskiego, której – spójrzmy prawdzie w oczy – sama też nie znała.

. . .

Zdobyła w ten sposób efemeryczną rozpoznawalność. Na całym świecie zapraszano ją do wypowiadania się z wysokości wału szkwałowego, tak to w każdym razie odbierała, na temat nowych mediów i strumienia zaśmigłowego informacji. Zasiadała na scenie obok mężczyzn znanych najlepiej pod swoimi nickami i kobiet rysujących sobie brwi tak wyraźne, że sprawiały wrażenie nienormalnych, a potem próbowała wyjaśnić, dlaczego mówienie „w internetach” zamiast „w internecie” jest obiektywnie zabawniejsze. Nie wyglądało to na prawdziwe życia, w każdym razie nie całkiem, ale co dziś tak wyglądało?

. . .

W Australii, gdzie była zagadkowo popularna, tonęła w blasku jupiterów obok innego eksperta od internetu, z wypisaną na twarzy satysfakcją z tytułu bycia Kanadyjczykiem i włosami bardzo widocznie wystylizowanymi żelem po trzydzieści dolarów tubka. Trafnie i obszernie wypowiadał się na wiele tematów, ale nosił szerokie bojówki, które zakładaliśmy w czasach, gdy sądziliśmy jeszcze, że po internecie wypada jeździć na desce. Ani na chwilę nie zdjął odblaskowych okularów, jakby chronił się przed oślepiającym blaskiem cyfrowości, padającym ze słońca, które nosił dokładnie na linii wzroku – gwiazdy przyszłości osadzonej w starej panewce nieba.
– W internetach jest zabawniejsze, nie? – zapytała go.
– Bez wątpienia – odparł. – W internetach wiecznie żywe.

. . .

Podczas takich wystąpień wstępowało w nią coś, co w myślach nazywała demonem spektaklu: nieskazitelna osobowość, do której zwykle nie miała dostępu. Demon wchodził w nią i rozlewał się na zewnątrz, krzesząc z jej ciała obszerne gesty. Późniejsze nagrania oglądała zawsze w osłupieniu. Kim była tamta kobieta? I kto jej powiedział, że może zwracać się do ludzi w taki sposób?

. . .

– Problem! – Brzmiała bardzo wojowniczo, jak mało znana sufrażystka. W tuszu do rzęs utknął jej komar nieznanego gatunku, w ustach czuła posmak nieco inaczej parzonej kawy, którą Australijczycy uznawali za smaczniejszą od latte. Widownia utkwiła w niej zachęcające spojrzenia. – Problem polega na tym, że szybko zbliżamy się do punktu, w którym nie będziemy umieli świntuszyć inaczej niż zdaniami w rodzaju: Dojeb mi dopaminy, strono internetowa!

. . .

Czemu wybrała życie ograniczone do portalu? To miało coś wspólnego z dzieckiem przykutym łańcuchem na podwórku. Jej prababka, inwalidka z urojenia, trzymała swojego pierworodnego przykutego do słupka na podwórku, żeby zawsze widzieć przez okno, co robi. Wolałaby inną linię rodowodową ze strony matki – jakieś pilotki, wyzwolone miłośniczki jazzu, agentki międzynarodowego wywiadu – ale dostało jej się dziecko przykute na podwórku i już nie chciało puścić.

. . .

Chyba w każdym kraju wydawano gazetę o nazwie „The Globe”. Wyszukiwała ją wszędzie tam, gdzie ją akurat zaniosło, kładła na ladzie swoje korony, funty i franki, lecz często porzucała lekturę w połowie dla natychmiastowości portalu. Bo przecież jak długo czytała wiadomości linijka po linijce, minuta po minucie, tak długo miała coś do powiedzenia w tej sprawie, prawda? Musiała mieć coś do powiedzenia w sprawie tego, co się zdarzyło, choćby to było tylko: COOO?
Choćby to było tylko: EJ!

. . .

W tym miejscu wiedziała, co się zdarzy. W tym miejscu zawsze wybierała słuszną stronę i klęskę ponosiła historia, nie ona. W tym miejscu nie czytała niesłusznych pisarzy, nie unosiła się na fali entuzjazmu dla niesłusznych przywódców, nie jadała niesłusznych zwierząt, nie oklaskiwała walk byków i nie nazywała małych dziewczynek cipciami. W tym miejscu nie wierzyła we wróżki ani w media, w fotografię spirytystyczną ani w czystość krwi, w Objawione Przeznaczenie i nocne powietrze. Nie ordynowała córkom lobotomii i nie wysyłała synów na wojnę. Nie ciskały jej tu i tam prądy, pływy i zawieje ducha czasów, któremu umknąć potrafił jedynie geniusz, a i ten zapewne niezależnie od wszystkiego lał żonę, porzucał dzieci, szczypał w tyłek służące i w ogóle miał służące. Obserwowała stulecie dochodzące wreszcie do konkluzji i wiedziała, jak się to wszystko skończy, bo wszystko zostało zadekretowane przez niebo w sędziowskich togach, ona zaś unosiła się ponad nim jako głowa i widziała wszystko, wszystko, wstecz, wstecz, aż zalękniona odwróciła twarz od własnego jasnego dnia.

. . .

– Kolonializm – syknęła na piękną kolumnę, a przewodnik popatrzył na nią z troską.

 
Wesprzyj nas