Debiutancka powieść Virginii Feito to znakomity thriller psychologiczny z elementami czarnej komedii i satyry społecznej.


Akcja powieści rozgrywa się w środowisku elity towarzyskiej Nowego Jorku. Pani March to żona głośnego amerykańskiego pisarza Georgeʼa Marcha.

Najnowsza powieść Georgeʼa robi furorę. Żona jest dumna ze swojego sławnego męża. Pewnego ranka, właścicielka ulubionej cukierni sugeruje Pani March, że jest pierwowzorem literackim bohaterki ostatniej powieści Georgeʼa – odrażającej kobiety o imieniu Johanna.

Ta rzucona mimochodem uwaga powoduje, że pani March nabiera wobec męża coraz więcej podejrzeń… Szperając w jego gabinecie, znajduje wycinek prasowy o zaginionej kobiecie. Czy George miał coś wspólnego z jej zniknięciem?

Zadręczając się, spędza samotne noce ze swoimi myślami. Na domiar złego w jej mieszkaniu pojawiają się karaluchy i słychać dziwne dźwięki. Narastający niepokój i zaciekła determinacja w odkrywaniu sekretów męża stopniowo zaczynają zagrażać całemu jej otoczeniu…

***

Przeczytałam powieść Virginii za jednym razem. Od razu wiedziałam, że muszę ją sfilmować i wcielić się w panią March. Jako postać jest fascynująca, złożona i głęboko ludzka i nie mogę się doczekać, aby zatopić w niej zęby.
Elizabeth Moss, aktorka znana m.in. z seriali „Mad Men” i „Opowieści podręcznej”.

Zarówno literacka, jak i lekka, Pani March, znajduje się na granicy między thrillerem psychologicznym a satyrą społeczną.
„Vogue”

Virginia Feito – urodziła się w 1988 roku w Madrycie. Dzieciństwo spędziła w Londynie i Paryżu, a następnie studiowała w Queen Mary University of London. Mieszka w Madrycie.

Virginia Feito
Pani March
Przekład: Tomasz Wyżyński
Wydawnictwo Echa/Czarna Owca
Premiera: 22 marca 2023
 
 

I

George March wydał kolejną powieść.
Był to duży tom, na okładce znajdowała się reprodukcja starego holenderskiego malowidła przedstawiającego podręczną skromnie dotykającą szyi. Pani March minęła imponującą piramidę egzemplarzy w twardej oprawie na wystawie jednej z księgarń w sąsiedztwie. Książka, wkrótce mająca zostać uznana za opus magnum Georgeʼa Marcha, pojawiała się już na listach bestsellerów i w klubach książki – pani March na razie o tym nie wiedziała – sprzedawała się nawet w rzadziej uczęszczanych księgarniach i entuzjastycznie polecali ją sobie przyjaciele. „Czytali państwo nową książkę Georgeʼa Marcha?” stało się modnym sposobem nawiązania rozmowy na przyjęciach.
Szła do swojej ulubionej cukierni z francuskimi wypiekami – ślicznego małego lokalu z czerwoną markizą i białą ławką na zewnątrz. Dzień był chłodny, ale nie lodowato zimny; pani March spokojnie podziwiała bezlistne drzewa rosnące wzdłuż ulicy, liliowe gwiazdy betlejemskie ozdabiające wystawy sklepowe, ludzi widocznych w oknach domów.
Kiedy dotarła do cukierni, zerknęła na swoje odbicie w szklanych drzwiach, po czym otworzyła je i weszła do środka. W górze zadźwięczał blaszany dzwoneczek, oznajmiając jej przybycie. Natychmiast poczuła ciepłe oddechy klientów w lepkich od potu ubraniach; z kuchni, gdzie pieczono ciastka, nadpływały fale gorąca. Przed ladą ustawiła się długa kolejka, wijąca się wokół nielicznych stolików zajętych przez pary i grupki biznesmenów, którzy pili kawę lub spożywali śniadanie, nie zwracając uwagi na hałaśliwe rozmowy sąsiadów.
Serce pani March zabiło mocniej. Przed rozmowami z ludźmi zawsze odczuwała specyficzną ekscytację połączoną z domieszką nieufności. Stanęła w kolejce, uśmiechając się do otaczających ją nieznajomych, i zdjęła zamszowe rękawiczki. Prezent od Georgeʼa na Boże Narodzenie przed dwoma laty. Miały nietypowy odcień: jasnozielony, podobny do listków mięty. Nigdy nie wybrałaby takiego koloru, nie wierzyłaby, że jest jej w nim do twarzy, ale czuła dreszczyk emocji na myśl, że nieznajomi, widząc ją w zielonych rękawiczkach, uważają ją za beztroską, pewną siebie kobietę, która wybrała taką odważną barwę.
George kupił rękawiczki w ekskluzywnym domu towarowym sieci Bloomingdale’s, co zawsze jej imponowało. Wyobrażała sobie Georgeʼa w stoisku z galanterią, przekomarzającego się z przymilną ekspedientką, w ogóle niezaambarasowanego tym, że robi zakupy w dziale z damską odzieżą. Kiedyś próbowała kupić w Bloomingdale’s trochę bielizny. Tamtego lata było gorąco i parno: halka lepiła się do pleców, a sandały do chodnika. Wydawało się, że nawet ulice się pocą.
W środku dnia Bloomingdale’s odwiedzały głównie zamożne panie domu. Leniwie podchodziły do stojaków z ubraniami, z ironicznymi uśmiechami na ustach pokrytych szminką o barwie pastelowego różu. Wyglądały, jakby wstąpiły do sklepu przypadkowo, niemal wbrew własnej woli, lecz w końcu postanowiły przymierzyć kilka ubrań i może coś kupić. Pani March czuła po południu większy lęk niż wieczorem, kiedy w marketach pojawiały się robotnice oblegające półki sklepowe – szybko przesuwały wieszaki i nie zawracały sobie głowy podnoszeniem sukienek, które spadły na podłogę. Nie miały ani krzty wdzięku, ani poczucia godności.
Tego ranka w Bloomingdale’s panią March wprowadzono do dużej przebieralni o różowych ścianach. W rogu stała wielka kanapa z aksamitnym obiciem, a obok telefon, którym mogła wezwać ekspedientkę. Wyobrażała sobie, że młoda kobieta chichoce i szepce za drzwiami. Wyposażenie pokoju i ściany pomalowane na naiwny, cukierkowaty róż kojarzyły się z piętnastolatką żującą gumę balonową. Stanik, który wybrała, kołysał się prowokacyjnie na wieszaku na drzwiach przebieralni, miękki, jasny, przyjemnie pachnący bitą śmietaną. Przycisnęła koronki do nosa i powąchała, niepewnie dotknęła bluzki, ale nie mogła się zdobyć na zdjęcie biustonosza i przymierzenie stanika.
Skończyło się na tym, że kupiła bieliznę w niewielkim śródmiejskim sklepiku prowadzonym przez kulejącą kobietę pokrytą brodawkami, która trafnie odgadła właściwy rozmiar biustonosza, popatrzywszy na ubraną panią March. Podobało jej się to, że sprzedawczyni zachowuje się przymilnie, komplementuje jej sylwetkę i – co sprawiło pani March największą przyjemność – krytykuje inne klientki, głośno wygłaszając pełne zawodu uwagi o ich figurach. Kobiety obecne w sklepie spoglądały z wyraźną zazdrością na kosztowny strój pani March. Nigdy więcej nie poszła do Bloomingdale’s.
Teraz, stojąc w kolejce w cukierni, spojrzała na trzymane w dłoni zamszowe rękawiczki, a później paznokcie. Z przerażeniem zauważyła, że są suche i popękane. Znowu wciągnęła rękawiczki, a kiedy uniosła wzrok, spostrzegła, że ktoś stanął tuż przed nią. Uznała, że nieznajoma się pomyliła, i postanowiła ustalić, czy po prostu chce pozdrowić kogoś stojącego w kolejce – ale nie, w dalszym ciągu stała przed nią w milczeniu. Pani March z niepokojem zastanawiała się, czy się do niej odezwać. Wpychanie się do kolejki jest dość niegrzeczne, jeśli taka była intencja kobiety, ale może nie? Nic nie powiedziała i przygryzła zębami policzek – nałogowy zwyczaj odziedziczony po matce. Kobieta zapłaciła i odeszła pod kasy, po czym przyszła kolej na panią March.
Uśmiechnęła się zza kontuaru do Patricii, właścicielki cukierni, kobiety o bujnych włosach i rumianych policzkach. Lubiła Patricię, przywodzącą na myśl bohaterkę powieści Dickensa, tęgą, dobroduszną szynkarkę o niewyparzonym języku opiekującą się grupką obdartych sierot.
– Ach, nasza największa elegantka! – odezwała się Patricia na widok pani March, która rozpromieniła się i rozejrzała po sklepie, by sprawdzić, czy ktoś słyszał słowa właścicielki. – To co zwykle, kochanie?
– Tak, ciemny chleb z oliwkami – odpowiedziała pani March. – Tym razem proszę też o dwa pudełka makaroników. Te większe.
Patricia krzątała się za ladą. Szukała zamówionych towarów, jej bujne loki kołysały się w obie strony. Pani March wyjęła portmonetkę, w dalszym ciągu uśmiechając się z rozmarzeniem z powodu komplementu Patricii, i pogładziła czubkami palców ostre guzki na strusiej skórze.
– Czytałam powieść pani męża – powiedziała Patricia, po czym zniknęła na chwilę za kontuarem. – Kupiłam ją dwa dni temu i już prawie skończyłam. Nie mogłam się oderwać. Jest fantastyczna! Naprawdę fantastyczna!
Pani March przysunęła się bliżej i oparła o szklaną gablotę z sernikami i muffinkami różnych rodzajów. W cukierni panował gwar i chciała lepiej słyszeć słowa Patricii.
– Och, bardzo się cieszę – odpowiedziała, zaskoczona tematem rozmowy. – Jestem pewna, że George też będzie zadowolony.
– Wczoraj wieczorem wspomniałam siostrze, że znam żonę autora i że musi być strasznie dumna.
– Cóż, napisał wcześniej tyle książek…
– Ale po raz pierwszy to pani jest pierwowzorem głównej bohaterki, prawda?
Pani March zdrętwiała, ściskając w ręku portmonetkę. Jej rysy stwardniały, poczuła ściskanie w żołądku i miała wrażenie, że za chwilę pobiegnie do toalety. Patricia niczego nie zauważyła, postawiła zamówione artykuły na ladzie i zajęła się sumowaniem rachunku.
– Ja… – zaczęła pani March, czując ukłucie w piersi. – Co masz na myśli?
– No cóż… główną bohaterkę. – Patricia się uśmiechnęła.
Pani March zamrugała z otwartymi ustami, nie mogąc wykrztusić słowa. Miała wrażenie, że jej myśli ugrzęzły w smole, że nie może ich oderwać od kości czaszki.
Zapadła chwila milczenia. Patricia zmarszczyła brwi.
– Oczywiście mogę się mylić, ale… jesteście przecież takie podobne. Tak mi się wydawało… Wyobrażałam sobie panią w czasie lektury. Zresztą sama nie wiem…
– Ale… czy główna bohaterka nie jest… – Pani March pochyliła się i szepnęła: – Nie jest… dziwką? – Patricia roześmiała się dobrodusznie. – I do tego nikt nie chce z nią sypiać? – dodała pani March.
– Tak, oczywiście, ale to jeden z sekretów jej uroku. – Uśmiech Patricii przybladł, gdy zobaczyła minę pani March. – Tak czy inaczej, nie o to chodzi… Jej sposób mówienia, manieryzmy, a nawet styl ubierania się…
Pani March zerknęła na swoje długie futro, nogi w pończochach i lśniące skórzane półbuty z chwostami na noskach. Później spojrzała na Patricię.
– Przecież to okropna baba – powiedziała. – Brzydka i głupia. Nigdy nie chciałabym być kimś takim.
Zabrzmiało to bardziej emocjonalnie, niż zamierzała, i na tęgiej twarzy Patricii pojawił się wyraz zdziwienia.
– Och, no cóż… Po prostu pomyślałam… – Zmarszczyła brwi, pokręciła głową i skrzywiła się głupawo. Pani March czuła do niej pogardę. – Jestem pewna, że się pomyliłam. Rzadko czytam książki, nie znam się na literaturze – uśmiechnęła się promiennie, jakby sprawa była załatwiona. – Czy to wszystko, pani March?
Pani March przełknęła ślinę, czując mdłości, i popatrzyła na brązowe papierowe torebki leżące na kontuarze, w których znajdowały się chleb z oliwkami, muffinki i makaroniki zamówione na przyjęcie jutro wieczorem. Miało to być domowe, urządzone ze smakiem spotkanie najbliższych przyjaciół Georgeʼa (przynajmniej tych najważniejszych), by uczcić premierę ostatniej powieści. Odsunęła się od lady, patrząc na rękawiczki trzymane w brzydkich dłoniach, zaskoczona, że znowu je zdjęła.
– Chyba… chyba czegoś zapomniałam – powiedziała, cofając się o krok. Kiedy znowu znalazła się w bezpiecznym miejscu, hałas zmienił się w konspiracyjne szepty. Odwróciła się, by zidentyfikować winowajców. Zauważyła uśmiechniętą kobietę siedzącą przy jednym ze stolików i powiedziała do Patricii: – Przepraszam, muszę sprawdzić, czy…
Zostawiła torby na ladzie i poszła do wyjścia wzdłuż zakręconej kolejki. Słyszała pomruki klientów cukierni, czuła na skórze gorące, cuchnące oddechy i nacisk ciał. Desperacko przepchnęła się przez drzwi i wyszła na chodnik. Lodowate powietrze rozdarło jej płuca i przez chwilę nie mogła oddychać. Oparła się o pobliskie drzewo. Z tyłu rozległ się dźwięk dzwonka w drzwiach sklepu. Przeszła na drugą stronę ulicy. Nie oglądała się za siebie, na wypadek gdyby Patricia pobiegła za nią. Nie chciała patrzeć do tyłu, bo mógł to być ktoś inny.

II

Pani March szła szybko ulicą, bez określonego celu. Nie podążała normalną trasą – bez codziennego chleba z oliwek i muffinek jedzonych na śniadanie nic nie wydawało się zwyczajne. Przypuszczała, że makaroniki da się czymś zastąpić, bo do przyjęcia zostało sporo czasu. Albo może później posłać po nie Marthę. Patricia i Martha nigdy się nie spotkały, choć Patricia mogłaby coś podejrzewać, gdyby Martha poprosiła o te same artykuły. „Nie mogę wysłać Marthy, to zbyt ryzykowne” – powiedziała na głos pani March i mijający ją mężczyzna lekko się żachnął.
Uważała za dziwne, że nigdy więcej nie zobaczy Patricii, która przez wiele lat stanowiła stały element jej życia. Kiedy tamtego ranka wciągała rajstopy i wybrała czerwonobrązową spódnicę pasującą do marszczonej kremowej bluzki, nie wyobrażała sobie, że ujrzy Patricię po raz ostatni. Wybuchłaby śmiechem, gdyby ktoś to zasugerował. Patricia na pewno w końcu zrozumie, że było to ich ostatnie spotkanie, i przeanalizuje szczegóły – co pani March miała na sobie i co mówiła – a potem ona również będzie się dziwić, że wydarzyło się coś tak kompletnie niezrozumiałego.
Może sytuacja nie jest aż tak dramatyczna, ale Patricia nie powinna pleść trzy po trzy. Niestety, okazała się jedyną osobą, która ośmieliła się zasugerować podobieństwo między panią March a tą kobietą. „Postacią literacką” – poprawiła się. Johanna nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Pierwowzorem może być prawdziwa osoba… ale przecież George nigdy… prawda?
Z rozpaczą skręciła w ruchliwą ulicę rojącą się od przechodniów. Wokół trąbiły samochody. Z billboardu uśmiechała się do niej porozumiewawczo kobieta, unosiła brwi jak klientka cukierni. NIE MIAŁA POJĘCIA – brzmiał podpis i pani March zatrzymała się tak nagle, że wpadł na nią jakiś mężczyzna. Wysłuchała wylewnych przeprosin, po czym doszła do wniosku, że powinna usiąść, i weszła do najbliższego lokalu, ciasnej kawiarenki.
Wydawała się obskurna i niezbyt przytulna. Farba na suficie się łuszczyła, stoły były pokryte spiralnymi plamami, jakby wycierano je w pośpiechu, porysowana klamka toalety wyglądała, jak gdyby ktoś próbował się do niej włamać. Zauważyła dwóch klientów, niezbyt ciekawe typy. Snuła się koło wejścia, czekając na wolne miejsce, choć wiedziała, że w lokalach tego rodzaju trzeba się zwrócić do kelnera. Zdjęła jasnozielone rękawiczki w kolorze listków mięty, a kiedy na nie spojrzała, natychmiast przypomniały jej się niedawne nieprzyjemne wydarzenia. Słowa Patricii, powieść Georgeʼa. Johanna.
Wstydziła się do tego przyznać, ale nawet nie przeczytała książki. W ogóle jej nie znała. Przed rokiem przejrzała jedną z wczesnych wersji. Wiele lat wcześniej czytywała w dawnym mieszkaniu rękopisy Georgeʼa, siedząc boso w wiklinowym fotelu i ssąc plasterki pomarańczy. Tamte czasy odeszły w przeszłość, zniknęły w szarej, skażonej teraźniejszości. Oczywiście miała ogólne pojęcie o powieści – wiedziała, że główna bohaterka to gruba, żałosna prostytutka – ale się nad tym nie zastanawiała. Uważała, że Johanna jest odrażająca, a opisy niesmaczne, zbyt obrazowe: nie chciała dalej czytać. „Manieryzmy” – mruknęła pod nosem. Znowu popatrzyła na swoją dłoń. Zastanawiała się, czy Johanna też miała popękane paznokcie.
– Dzień dobry pani. Jest pani sama?
Popatrzyła na kelnera w czarnym fartuchu, który wyglądał dziwnie ponuro w tej kawiarence.
– Nie, nie jestem sama…
– A zatem stolik dla dwóch osób?
– No cóż, nie jestem pewna. Przyjaciółka, z którą mam się spotkać, może nie przyjść. Może ten? – Wskazała stolik pod ścianą w pobliżu toalety.
– Naturalnie. Czy woli pani zaczekać na przyjaciółkę, czy chce pani od razu coś zamówić?
Pani March miała wrażenie, że widzi na twarzy kelnera zadowolony uśmiech człowieka sprawdzającego blef.
– Zaczekam – odpowiedziała. – Złożymy zamówienie razem.
– Tak, madame.
Pani March przypomniała sobie, kiedy po raz pierwszy nazwano ją „madame”. Była nieprzygotowana i wstrząsnęło nią to niczym policzek. Tuż przed swoimi trzydziestymi urodzinami pojechała z Georgeʼem do Paryża na cykl spotkań autorskich. Została rano w apartamencie hotelowym, a George podpisywał książki. Zamówiła dekadenckie śniadanie: rogaliki, filiżankę czekolady oraz francuskie naleśniki z masłem i cukrem. Kiedy kelner wtoczył wózek, przyjęła go w luźnym szlafroku, z włosami ciągle wilgotnymi po kąpieli, z rozmazanym makijażem. Martwiła się, że wygląda zbyt prowokacyjnie, zbyt zmysłowo, z wargami nieco nabrzmiałymi po wycieraniu śladów wina z poprzedniego wieczoru. Podziękowała kelnerowi (chudemu młodemu człowiekowi, zaledwie dwudziestoletniemu, z opaloną szyją) i dała mu napiwek. „Dziękuję, madame” – powiedział i wyszedł z pokoju. Tak po prostu. W ogóle nie wydała mu się atrakcyjna. Prawdopodobnie uznałby jej nagie ciało za odrażające. Choć nie była jeszcze na tyle stara, by być jego matką, musiał ją za taką uważać.
Kelner w czarnym fartuchu kręcił się w pewnej odległości, z roztargnieniem gładząc strupek na nadgarstku.
– Czym mogę pani służyć, madame?
Kiedy zamówiła dwie kawy – espresso dla siebie i latte dla wyobrażonego gościa – odetchnęła głęboko i zaczęła się zastanawiać nad książką George«a. Johanna. Pamiętała, że główna bohaterka miała na imię Johanna. Szepnęła to imię. Nigdy wcześniej o tym nie myślała, nie zastanawiała się, dlaczego wybrał to imię. Nigdy w życiu nie poznała żadnej Johanny. Ciekawe, czy George poznał. Miała nadzieję, że tak, bo dowodziłoby to, że ta monstrualnie karykaturalna postać jest portretem kogoś zupełnie innego.
Trzymała w ręku filiżankę espresso i przypomniała sobie – czując współczucie dla siebie – jak wspierała Georgeʼa na początku jego kariery: słuchała go, zawsze przyznawała mu rację, nigdy się nie skarżyła. George wiele razy powtarzał przepraszająco, że pisanie nie daje pieniędzy; to samo mówił jego ojciec (mniej przepraszająco). W owych czasach George zabierał ją wieczorami do swojej ulubionej taniej włoskiej restauracji, w której kelnerzy recytowali z pamięci menu – zawsze inne, zawsze nowe. Siedzieli przy stoliku bez obrusa, paliła się między nimi świeca i opowiadał jej swój najnowszy pomysł na fabułę, jakby on także miał każdego wieczoru nowe menu. Zdumiewało ją, że ten szacowny wykładowca uniwersytecki szczerze interesuje się jej opiniami. Była grzeczna, nigdy nie zaprzeczała, uśmiechała się, kiwała głową i mówiła komplementy. Wszystko dla niego, dla Georgeʼa.
Czym zasłużyła na takie upokorzenie? Teraz cały świat będzie patrzeć na nią inaczej. George dobrze ją zna – może przyjął, że nigdy nie przeczyta powieści? Ryzykowne założenie. Nie, pomyślała z pogardą, wcale dobrze jej nie zna. Johanna – w tej chwili wyraźnie ją sobie wyobrażała, siedzącą w zatłoczonej kafejce, spoconą, z poczerniałymi zębami, w poplamionej sukience – w ogóle nie przypomina pani March. Johanna prowadziła nędzne, groteskowe życie, miała brodawki na piersiach. Pani March wyobraziła sobie, że odwiedza wszystkie księgarnie w Nowym Jorku, wykupuje cały nakład powieści i pali go na ogromnym ognisku w grudniową noc – szalony pomysł, oczywiście.
Bębniła palcami w blat stołu, zerknęła niewidzącym wzrokiem na zegarek i w końcu, nie mogąc dłużej znieść lęku, postanowiła iść do domu i przeczytać książkę. George miał w gabinecie kilkanaście egzemplarzy, a wróci dopiero wieczorem. Zapłaciła za kawę, przepraszając za nieobecność przyjaciółki, Johanny, której nietknięta latte stygła na stole. Kelner w czarnym fartuchu nie zwracał na nią uwagi, gdy wychodziła na zimną ulicę; rajstopy zmarszczyły jej się na kostkach, jakby reagując na chłód.
W drodze do domu pani March minęła sklep z odzieżą, w którym dwie ekspedientki rozbierały manekina na wystawie. Kobiety gwałtownie szarpały ubranie – jedna zdjęła kapelusz, a druga zaczęła ściągać sukienkę, obnażając lśniącą pierś bez sutka. Manekin miał wyraziste błękitne oczy o długich czarnych rzęsach i pani March musiała odwrócić wzrok.

III

Państwo Marchowie mieszkali w dość ładnym apartamencie w dzielnicy Upper East Side, z zieloną markizą nad wejściem. Znajdował się na niej numer domu – tysiąc czterdzieści dziewięć – napisany kursywą: każde słowo zaczynało się od dużej litery jak w tytule książki albo filmu (oczywiście po angielsku).
Budynek, o niewielkich kwadratowych oknach z małymi kwadratowymi klimatyzatorami, był w ciągu dnia pilnowany przez umundurowanego, służbistego portiera, który pozdrowił panią March, gdy weszła do holu. „Jest uprzejmy, ale mną gardzi” – pomyślała. Zawsze to podejrzewała, choć przypuszczała, że traktuje w ten sam sposób wszystkich pozostałych lokatorów. Jak mógł nimi nie gardzić, skoro musiał im służyć i przystosowywać się do ich zwyczajów? Żyli w luksusie i nie raczyli nawet na niego spojrzeć. A może inni sąsiedzi próbowali czegoś się o nim dowiedzieć? Może traktuje ją ozięble, bo nigdy nie interesowała się jego życiem prywatnym, nigdy nie zauważyła, że nosi obrączkę, nie zwracała uwagi, czy ozdabia recepcję dziecięcymi rysunkami? Musi ją uważać za nieciekawą, godną pogardy, zwłaszcza w porównaniu z innymi mieszkankami budynku – emerytowanymi tancerkami baletowymi, byłymi modelkami i dziedziczkami wielkich fortun (kilkoma). Przeszła przez hol, jak co roku ozdobiony z okazji Bożego Narodzenia. W rogu, w pobliżu wejścia stała choinka udekorowana gwiazdami i cukierkami w kształcie lasek, bez motywów religijnych (żadnego chóru aniołów ani wiejskiej szopki); nad lustrem wisiały jodłowe wieńce z plastiku. Pani March popatrzyła na swoje odbicie i jak zwykle uznała, że wygląda brzydko; próbowała poprawić włosy.
Kiedy wchodziła do windy – wspaniałej eleganckiej kabiny – obejrzała się, czy ktoś chce również wejść. Często czuła się niezręcznie w czasie spotkań z sąsiadami. Nie miała dziś ochoty wygłaszać banalnych uwag na temat sytuacji w kraju, stanu budynku, a szczególnie rozmawiać o pogodzie (największy horror).
W lustrach w windzie odbijało się kilka pań March – wszystkie patrzyły na nią z zaniepokojeniem. Odwróciła wzrok i spojrzała na podświetlane guziki z numerami pięter. W końcu winda zatrzymała się na piątym. Pani March zamknęła oczy, westchnęła i próbowała wziąć się w garść.
Kiedy dotarła do drzwi apartamentu numer sześćset sześć, była już trochę spokojniejsza. Zawsze uważała, że to piękny, estetyczny numer. Po takim złym dniu czułaby się gorzej, gdyby wróciła do mieszkania o numerze sto dwadzieścia trzy albo innym, równie niepokojącym.
Otworzyła drzwi, poczuła prąd świeżego powietrza – pewnie Martha wietrzyła salon – i ruszyła pośpiesznie korytarzem, za wszelką cenę chcąc uniknąć spotkania ze służącą. Weszła do swojej sypialni, w której usłyszała za ścianą szybki jazz dobiegający z mieszkania sąsiadów. Ściany były haniebnie cienkie jak na taki luksusowy apartament. Pani March zaczęła się zastanawiać, nie po raz pierwszy, dlaczego nie zajęli się tym w czasie remontu po zakupie apartamentu. Prawdopodobnie nie zwracała wtedy uwagi na hałasy.
Zdjęła płaszcz i rękawiczki, jakby uwalniała się ze zbroi, po czym ściągnęła buty i wyszła do holu, lekko stąpając po drewnianej podłodze, która tak często zdradzała jej obecność. Stała nieruchomo przez kilka sekund, oświetlona ciepłymi promieniami słońca wpadającymi przez otwarte drzwi sypialni. Pozostałe drzwi w korytarzu były zamknięte. Podeszła na palcach do drzwi gabinetu Georgeʼa, wślizgnęła się do środka i cicho zamknęła je za sobą, słysząc wołanie dobiegające z salonu – prawdopodobnie był to głos Marthy.
Niemal spodziewała się zobaczyć publiczność nagradzającą brawami jej popis żałosnej głupoty, lecz zobaczyła tylko ciemnoczerwoną tapetę z chińskimi scenami, półki pełne książek i abstrakcyjne obrazy uchodzące za dzieła sztuki. Pani March w sekrecie przypuszczała, że George, podobnie jak ona, kompletnie nie rozumie sztuki współczesnej, choć oboje udawali jej entuzjastów. Pod jedną ze ścian stała ogromna skórzana kanapa typu chesterfield, pokryta okruszkami, z dziurkami wypalonymi przez popiół z cygar. George czasem sypiał w gabinecie, gdy intensywnie pracował nad nową książką.
Okno wychodziło na ceglany mur. George nie lubił, gdy coś rozpraszało jego uwagę w trakcie pisania, lecz nawet ten dość ponury widok musiał mu się wydawać rozpraszający, ponieważ biurko było zwrócone w stronę drzwi.
Pani March podeszła do biurka, prawie czując wyrzuty sumienia. Nigdy nie ośmielała się wchodzić do gabinetu Georgeʼa pod jego nieobecność, a cóż dopiero zakradać się w sekrecie. Matka nazywała takie zachowania buszowaniem w cudzych rzeczach.
Jak niewidoma przesunęła palcami po blacie, dotykając piór z monogramami. Uniosła wieczko porcelanowego słoja i obejrzała jego zawartość (cygara i pudełka zapałek). Zauważyła, że z notesu wystaje róg wycinka prasowego. Wyjęła go delikatnie. Z czarno-białej fotografii, prawdopodobnie pochodzącej z kroniki szkolnej, uśmiechała się do pani March piękna młoda dziewczyna. Miała długie ciemne włosy i policzki z dołeczkami, uśmiechała się naturalnie, jakby zdjęcie nie było upozowane. Nagłówek brzmiał: ZAGINIONA SYLVIA GIBBLER W DALSZYM CIĄGU NIE ZOSTAŁA ODNALEZIONA. PRAWDOPODOBNIE NIE ŻYJE. Uznała za dziwne, że George przechowuje wycinek dotyczący takiej makabrycznej sprawy. Poczuła ściskanie w żołądku. Niewyraźnie pamiętała, że krajowe media opisywały zaginięcie Sylvii Gibbler, która zniknęła ze swojego domu w Maine. Poszukiwania trwały wiele tygodni i nie dały żadnych rezultatów. „Pewnie zbiera materiały do książki” – pomyślała, wsuwając wycinek z powrotem do notesu.
W końcu zauważyła to, czego szukała – spostrzegła na skraju blatu jaskrawe, barokowe kolory okładki najnowszej powieści Georgeʼa. Po lewej stronie biurka stał na podłodze cały karton egzemplarzy autorskich.
Wzięła książkę. Wydała jej się ciężka, jej palce pozostawiały tłuste ślady na lśniącej powierzchni okładki. Dotknięcie wytrąciło ją z równowagi. Okładka była dziwnie gładka, jak skóra węża, którego musiała kiedyś wziąć do ręki w czasie szkolnych zajęć z biologii. Nerwowo otworzyła powieść, szukając dedykacji. Zerknęła na stronę tytułową i początek pierwszego rozdziału, potem znowu na stronę tytułową. Niczego nie znalazła. Było to dziwne, ponieważ George zawsze zaczynał powieści od dedykacji. W jednej z dawnych książek uhonorował również panią March. Po jej opublikowaniu poprosiła, by umieszczał autografy dla przyjaciół właśnie na tej stronie, bo chciała zwrócić na siebie uwagę.
Przerzuciła kilka kartek i z frustracją pogodziła się z myślą, że tym razem nie ma dedykacji. Otworzyła powieść na przypadkowej stronie; grzbiet zatrzeszczał. Czytała szybko, nieuważnie, lecz mimo to docierały do niej słowa, tak piękne i miękkie, że topiły się jak wosk.
Lafirynda z Nantes. Słaba, brzydka, godna pogardy, żałosna kreatura, niekochana, niegodna miłości. Opis Johanny mógł pasować do pani March, ale był tak ogólnikowy, że nie potrafiła ocenić, czy George celowo ją sportretował. Johanna zawsze nosiła futra, a jej szorstkie dłonie były okryte rękawiczkami (pani March przejrzała książkę, szukając wzmianki o ich kolorze – padłaby trupem, gdyby była to barwa listków mięty). Johanna regularnie prasowała i perfumowała halki, choć rzadko ktoś je widywał, bo klienci, płacący z litości, nie chcieli z nią sypiać. W końcu spotkał ją nieunikniony los, skutek biedy i nędzy, śmierć godna włoskiej opery, ropa z jątrzących się ran wsiąkająca w futro z norek…
Coś tak odrażającego opisanego tak pięknie. Pomyślała, że zastawił na nią pułapkę, że chce, by przeczytała książkę i stopniowo utożsamiła się z odrażającą bohaterką. „Cały świat będzie wiedział, że to ty. Przejrzą cię na wylot, poznają wszystkie twoje grzeszki”.
Pod wpływem niepokojącej intuicji przejrzała gruby tom i dotarła do podziękowań – wydawca, agent literacki, profesorowie specjalizujący się w historii Francji, rodzice („zawsze w naszych myślach i modlitwach”) – aż dotarła do ostatniego zdania: „W końcu przekazuję wyrazy wdzięczności swojej żonie, nieustannemu źródłu inspiracji”.
Chwyciła się za pierś. Oddychała ciężko, konwulsyjnie i nagle zauważyła, że ciekną jej z oczu łzy. Uniosła książkę, uderzyła nią w biurko, otworzyła na stronie z fotografią autora, wydrapała Georgeʼowi oczy, potargała zszyty grzbiet i wyrwała garść stronic – fruwały po pokoju jak ptasie pióra.
Zrozumiała, co zrobiła, dopiero wtedy, gdy ostatnia kartka wylądowała na podłodze. Jęknęła. „O nie” – powiedziała na głos. „O nie, o nie, o nie…” Splotła dłonie i mocno je ścisnęła, jak często w chwilach zdenerwowania. W tej chwili wiedziała już, że Johanna również miała taki nawyk.
Wyjęła z pudła egzemplarz autorski książki i położyła go na biurku, zastępując ten, który zniszczyła. Później podkasała spódnicę i ściągnęła rajstopy, pochylona, niepewnie przestępując z nogi na nogę – włosy opadły jej na twarz, ciekło jej z nosa. Uklękła na podłodze i wepchnęła do rajstop pozostałości zniszczonej książki: wyrwane strony, strzępy papieru, resztki okładki. Związała lśniące rajstopy, tworząc coś w rodzaju worka. Doszła do wniosku, że to jedyny sposób, by przenieść dowody rzeczowe do kosza na śmieci w kuchni (gdzie George nigdy nie zajrzy).
Po raz ostatni zerknęła na gabinet i wyszła równie cicho, jak weszła.
W holu oparła się o ścianę, drżąc na całym ciele. Minęła salon – wzdrygnęła się, słysząc dźwięk przesuwanego fotela – i dotarła do kuchni. Chłodna podłoga pokryta terakotą wydała się rozkosznie bezpieczna.
Kosz na śmieci znajdował się za zasłoną pod zlewem. Pani March z trudem ją odsunęła i umieściła worek wykonany z rajstop w zatłuszczonym pudełku po torcie. Triumfalnie wyszła z kuchni i nagle zauważyła Marthę.
– Ach… – powiedziała służąca, zaskoczona jej widokiem. Dawno temu zawarły niepisaną umowę, że Martha dzierży niepodzielną władzę w kuchni. Kiedy przebywały razem w apartamencie, zawsze starannie się omijały, co czasem wymagało pewnej ekwilibrystyki. Krążyły wokół siebie, przechodziły z pokoju do pokoju, jakby grały w gorące krzesła, nigdy się nie spotykając. Tak przynajmniej zachowywała się pani March.
– Wszystko w porządku, proszę pani?
– O tak – odpowiedziała pani March, lekko zdyszana. – Zastanawiałam się po prostu, czy nie podać dziś na kolację spaghetti. George przepada za spaghetti z kiełbasą.
– Nie mamy wszystkich potrzebnych składników. Spaghetti na kolację… radzę z tego zrezygnować, pani March. Zwłaszcza po wczorajszej zapiekance z kurczaka z warzywami.
Martha, około pięćdziesięcioletnia, miała szerokie ramiona i włosy związane w boleśnie ciasny kok. Lekko piegowata, bez makijażu, z oczami otoczonymi czerwonymi obwódkami, wydawała się anielsko cierpliwa. W gruncie rzeczy pani March trochę się jej bała. Obawiała się, że Martha pragnie zająć jej miejsce jako pani domu, relegując ją do roli sprzątaczki.
– Proponowałabym na dzisiejszy wieczór filety z włócznika atlantyckiego – powiedziała służąca.
– Cóż, może… – odparła pani March. – Ale George naprawdę przepada za spaghetti…
Martha zrobiła krok do przodu. Cóż za tupet!
– Radzę podać spaghetti w przyszłym tygodniu.
Pani March przełknęła ślinę i skinęła głową. Martha uśmiechnęła się poważnie, prawie przepraszająco, i pani March wycofała się z kuchni. Miała nadzieję, że służąca nie zauważyła jej gołych łydek.

IV

Kiedy wieczorem zasiedli do kolacji, pani March obserwowała Georgeʼa. Wszedł do jadalni, wpatrując się w czubki swoich butów i drapiąc się po podbródku, pogrążony w myślach. Zesztywniała i czekała, aż na nią spojrzy, by posłać mu przygotowany uśmiech. Nie uniósł oczu, więc odsunęła krzesło i usiadła. Uśmiech zbladł.
Kolację podano w niewielkiej jadalni połączonej z salonem z przeszklonymi drzwiami. W tle brzmiały nokturny Chopina. Stół był bogato zastawiony, zwyczaju tego nauczyła panią March matka, która często powtarzała, że zdrowe małżeństwo opiera się na wartościach rodzinnych. Po powrocie z pracy mąż zawsze powinien widzieć piękną żonę i wspaniały dom, z którego byłby dumny. To podstawa udanego związku. Matka podkreślała, że jeśli pani March nie potrafi być dobrą gospodynią, powinna zaangażować odpowiednią służącą. Marthę nauczono nakrywać do stołu, każdego dnia i każdego wieczoru stawiała na nim srebrne świeczniki, serwetki z monogramami, ciemny chleb z oliwkami w srebrnym koszyku, masywną karafkę z winem. Na stole leżał haftowany obrus należący niegdyś do babki pani March (stanowiący część jej wyprawy małżeńskiej, z którą matka rozstała się niechętnie, ponieważ córka wychodziła za rozwodnika i do tego brała tylko ślub cywilny).
Piękne nakrycie stanowiło w domu zwyczaj, nawet jeśli pani March sama siadała do stołu, co często się zdarzało. Kiedy George intensywnie pracował nad książką, prawie nic nie jadł, z wyjątkiem kanapek przynoszonych do gabinetu przez Marthę. Wyjeżdżał na wieczory autorskie albo konferencje; spotykał się na wykwintnych kolacjach i lunchach z agentami literackimi albo wydawcami. W takich dniach pani March również puszczała Chopina, korzystała ze srebrnych sztućców i luksusowej porcelany; popijała wino z zabytkowego, ozdobnego kieliszka, obserwowana przez postacie z wiktoriańskich portretów olejnych wiszących na ścianach jadalni.
Państwo Marchowie najczęściej spożywali posiłki w milczeniu. Wydawało się, że cisza uspokaja Georgeʼa. Pani March zerknęła kątem oka na męża. Pod konserwatywnym, szarym blezerem uwypuklał się brzuch, brodę pokrywały nierówne kępki włosów. Jadł dość głośno, choć nie otwierał ust. Słyszała chrzęst gryzionych szparagów, widziała, jak porusza winem w ustach, nim je połknie; kiedy rozchylał wargi, w ich kąciku widać było kropelkę śliny. Wytrącało ją to z równowagi. Poza tym od czasu do czasu głośno, niepokojąco pociągał nosem. Zauważył jej spojrzenie i uśmiechnął się. Ona również się uśmiechnęła.
– Wszystko gotowe na jutrzejsze przyjęcie? – spytał.
– Hm, tak sądzę. – W głosie pani March zabrzmiała nuta niepewności, jakby nie była zupełnie pewna, czy przygotowania zakończyły się sukcesem. Gdyby coś się nie udało, kompletnie by się załamała. Nonszalancko spytała, nakładając sobie z półmiska nową porcję filetów z miecznika Marthy: – Co z powieścią? Jakieś nowiny?
George przełknął kęs jedzenia i otarł usta serwetką. Pani March uznała, że chce się z czegoś zwierzyć.
– Całkiem nieźle – odparł. – To chyba mój największy sukces. Tak przynajmniej mówi Zelda.
Zelda była agentką literacką Georgeʼa. Paliła jak komin, mówiła ochrypłym głosem, nosiła fryzury na boba i używała jasnobrązowych szminek. Uśmiechała się, szczerząc zęby. Pani March wątpiła, czy Zelda, zawsze otoczona świtą zapracowanych asystentów, kiedykolwiek przeczytała choć jedną powieść Georgeʼa. Z pewnością nie od deski do deski.
– Cudownie, kochany – powiedziała. – Czy… – ostrożnie, ostrożnie – …chciałbyś, żebym ją przeczytała? – Martha jadła kolację w kuchni, szczęk jej sztućców rozlegał się w holu i docierał do jadalni.
George wzruszył ramionami.
– Jak wiesz, uwielbiam twoje komentarze, ale w tej chwili nie mogę nic zmienić, bo książka już się ukazała.
– Masz oczywiście rację. Nie przeczytam jej. Właściwie po co?
– Nie to miałem na myśli.
– Tak, wiem – odparła pani March nieco łagodniejszym tonem. – W końcu ją przeczytam. Kiedy skończę obecną lekturę. Wiesz, że nie znoszę czytać dwóch książek jednocześnie. Nie mogę się skoncentrować na żadnej z nich i wszystko zaczyna się mieszać…
Poczuła dotknięcie i spojrzała na swoją dłoń. George uspokajająco położył na niej rękę.
– Przeczytaj powieść, kiedy będziesz miała ochotę – odezwał się łagodnie.
Uspokoiła się trochę. Nie chciała kapitulować, zdawała sobie sprawę, że później będzie ją to męczyło.
– Przeczytałam fragmenty, naprawdę.
– Wiem.
– Jest bardzo… obrazowa.
– Tak, to cecha tamtej epoki. Jak wiesz, prowadziłem długie studia historyczne.
Pani March dobrze wiedziała: wyjazd do Nantes, rozmowy z historykami z Bibliothèque Universitaire, książki przysyłane do domu przez uczonych z całego świata pragnących udzielić pomocy – obserwowała roczne studia męża. Nie zwracała na nie uwagi, bo nie przypuszczała, że George może tak ją zohydzić.
– Prowadziłeś studia nad… ladacznicami?
– Oczywiście. – Kiwnął głową. – Nad całym tłem epoki.
Dalej jadł, nie zwracając na nią uwagi. Pani March głęboko odetchnęła. Może Patricia się pomyliła? Może pierwowzorem lafiryndy z Nantes, żałosnej Johanny, nie jest wcale pani March? „A może – pomyślała z nagłym dreszczem zadowolenia – pierwowzorem jest jego matka?!” Stłumiła radosny chichot.
Po kolacji pożegnali się z Marthą, która czekała przy drzwiach bez fartuszka, z kwadratową oliwkową torebką dyndającą na nadgarstku. Zamknęli za nią drzwi, George poszedł do swojego gabinetu, a pani March do sypialni. Świeża pościel, biała flanelowa koszula nocna i egzemplarz Rebeki Daphne du Maurier w twardej oprawie na nocnym stoliku.
Oparła plecy na poduszce i westchnęła z ulgą, którą mylnie brała za zadowolenie. Ostrożnie ujęła powieść czubkami palców, jakby nie chciała jej poplamić kremem do rąk, ale kiedy próbowała obrócić stronicę, kciuk ześlizgnął się po papierze, rozmazując słowo „tchórzostwo”. Spojrzała ponuro na wysoki stos książek na stoliku Georgeʼa. Zawsze zazdrościła mężowi intymnego kontaktu z książkami: tego, jak ich dotykał, gryzmolił na marginesach, gniótł kartki. Wydawało się, że się z nimi przyjaźni, znajduje w nich coś, czego pani March nie potrafiłaby odnaleźć, choćby nawet z całych sił próbowała.
Z determinacją wróciła do lektury. Po chwili okazało się, że nie jest w stanie się skupić – stale myślała o budzących onieśmielenie gościach zaproszonych na przyjęcie i możliwych wpadkach związanych z kateringiem. W końcu zażyła ziołowe tabletki kupione bez recepty przed dwoma tygodniami. Farmaceutka zapewniała, że działają bardzo łagodnie, ale poskutkowały i wkrótce pani March zapadła w głęboki sen. Nawet nie zauważyła, kiedy George w końcu położył się spać – i czy w ogóle wrócił do sypialni.

 
Wesprzyj nas