W “Spalonych w ogniu” czytelnik znajdzie wszystko, co najlepsze: wciągającą intrygę, niepokojące, niejednoznaczne postaci oraz nieoczekiwane, zabawne literackie nawiązania – gwarancję prawdziwej przyjemności i nostalgicznej refleksji.


Barcelończyk Ismael nie miał łatwego dzieciństwa, ale udało mu się zdobyć wykształcenie i podjąć pracę jako nauczyciel języka i literatury.

Pewnego dnia, szukając guzików, zagląda do pasmanterii, gdzie natyka się na koleżankę z dzieciństwa. Powoli zaczyna rozwijać się między nimi uczucie. Jednak przypadkowe spotkanie ze znajomym ze szkoły wywraca życie Ismaela do góry nogami.

Budzi się on w podejrzanym szpitalu i nie wie, kim są dziwni lekarze ani jak sam ma na imię. Jedynie odzyskanie pamięci pozwoli mu zrozumieć, w jakich opałach się znalazł, ale okaże się to niezwykle trudnym zadaniem.

Cabré przeplata dramatyczne zdarzenia z życia Ismaela z przygodami rezolutnego dzika o zacięciu filozoficznym, który – podobnie jak Stephen W. Hawking w Krótkiej historii czasu – zastanawia się nad kierunkiem strzałki czasu.

***

Najnowsza powieść Jaume Cabrégo jest napisana z ogromną swobodą i oparta na literackich skojarzeniach. Ukazuje kruchość ludzkiej świadomości.
Julià Guillamón, „La Vanguardia”

Książka wibruje od biblijnych gromów, jakby bohaterowie byli zdani na łaskę sił pozostających poza ich kontrolą.
Bernat Puigtobella, Núvol.com

Jaume Cabré
Spaleni w ogniu
Przekład: Anna Sawicka
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 11 stycznia 2023
 
 

IN­CI­PIT

Na pewno kie­dyś nocą wi­dzie­li­ście, jak ćma, obo­jęt­nie, mała czy duża, od­ru­chowo kie­ruje się w stronę la­tarni przy­cią­gana jej bla­skiem. Ten biedny nocny mo­tyl ma do wy­boru: albo się od­dali, za­in­try­go­wany czymś, co zwróci jego uwagę, i ocali ży­cie, albo się przy­bliży i za­cznie krą­żyć wo­kół la­tarni, jak w amoku, na he­li­ko­idal­nej tra­jek­to­rii, im bli­żej ża­rówki lub pło­mie­nia, tym szyb­ciej, a kiedy już za­nu­rzy się w tym świe­tle, na­tych­miast zgi­nie spa­lony. Tak jakby zło­żył sa­mego sie­bie w ofie­rze bogu ognia. Je­żeli świa­tło po­cho­dzi z ża­rówki albo jest za szkłem, ćma kie­ruje się do niego z ta­kim en­tu­zja­zmem, że nie za­sta­na­wia się nad nie­bez­pie­czeń­stwem czy ofiarą. I zde­rza się z osob­ni­kami tego sa­mego ga­tunku, które wcze­śniej wpa­dły na po­dobny po­mysł, a te­raz or­bi­tują, pod­eks­cy­to­wane, w kon­tre­dan­sie wo­kół la­tarni. Aż ja­kiś de­li­katny, po­ko­jowo na­sta­wiony ge­kon, który się przy­czaił na ścia­nie tej la­tarni na mocy daw­nych ukła­dów, nie­pod­wa­żal­nych, otwo­rzy pysz­czek i po­łknie ćmę, którą zwa­bił sen o bla­sku la­tarni. Ten te­ren my­śliw­ski za la­tar­nią, przy ścia­nie, to praw­dziwy fart, ale ge­kon musi się nim dzie­lić z trzema ko­le­gami, któ­rzy rów­nież od­kryli ko­rzy­ści po­lo­wa­nia z za­sadzki, po­zwa­la­ją­cego oszczę­dzić so­bie trudu kło­po­tli­wego bie­ga­nia po ścia­nach bu­dynku i ry­zyka, że ape­tyczne zwie­rzątko zdąży uciec. Je­żeli ge­kon ma szczę­ście, pod ko­niec se­zonu po­dwoi wiel­kość i wagę. A ilość ciem, chwała Bogu, nie zmniej­szyła się ani razu, aż dziw, skąd świa­tło tyle ich wy­wa­bia. No do­brze: my­śla­łem, że w tej hi­sto­rii, którą chcę wam opo­wie­dzieć, je­stem ta­kim de­li­kat­nym, po­ko­jowo na­sta­wio­nym ge­ko­nem, a tym­cza­sem oka­zuje się, że nie, że by­łem sza­rym noc­nym mo­ty­lem ośle­pio­nym ową ja­sno­ścią, nie­świa­do­mym wielu nie­bez­pie­czeństw, ja­kie czy­hają w po­bliżu la­tarni, i okrutną, śmier­telną sku­tecz­no­ścią świa­tła, na­wet je­śli jego źró­dłem jest tylko skromna świeczka.
Tak, to jest moja hi­sto­ria. I hi­sto­ria in­nych też, tak. Aha, mów­cie mi Ismael. Tak, nie prze­sły­sze­li­ście się, Ismael, to nie po­myłka. Jak ten z Moby Dicka, tak. No do­brze… Wszy­scy mnie z nim ko­ja­rzą, tak. Ale nie mam z nim nic wspól­nego, mogę przy­siąc. Cho­ciaż wy­daje mi się, że nie trzeba.

Ismael uro­dził się w naj­zim­niej­szym dniu roku. To była środa i nie­liczni prze­chod­nie, któ­rzy zna­leźli się na ulicy o ósmej wie­czo­rem, my­śleli tylko o tym, by jak naj­szyb­ciej schro­nić się gdzieś pod da­chem. W naj­zim­niej­szym dniu roku, a może ca­łej de­kady. Jego oj­ciec był fle­ci­stą w Or­kie­strze Miej­skiej i za­wo­do­wym ko­pi­stą par­ty­tur i nut dla róż­nych or­kiestr. Po­noć Ram­pal za­mó­wił u niego ko­pie pięć­dzie­się­ciu in­dy­wi­du­al­nych za­pi­sów nu­to­wych ze swo­jego naj­czę­ściej gry­wa­nego re­per­tu­aru, co po­zwo­liło im żyć przez ja­kiś czas na cał­kiem nie­złym po­zio­mie. Tak mó­wią, ale nikt nie mógłby przy­siąc z ręką na Bi­blii. Kiedy Ismael skoń­czył dzie­sięć lat, jego oj­ciec na­dal był fle­ci­stą i ko­pi­stą. A pew­nego dnia po­sa­dził go przed sobą i po­wie­dział synu mój, mu­sisz wie­dzieć, że uro­dzi­łeś się z zimna i że przez od­czu­wane zimno twoja biedna matka, a moja mał­żonka za­cho­ro­wała na za­pa­le­nie płuc, które nie­mal nam ją za­brało do nieba. Z two­jej winy.
– Ależ, tato… Nie mia­łem o ni­czym po­ję­cia.
– Nie trzeba mieć po­ję­cia – po­wie­dział oj­ciec tym prze­mą­drza­łym to­nem, który po­zwa­lał mu czuć się kimś waż­nym – żeby po­no­sić od­po­wie­dzial­ność za nie­szczę­ście in­nych.
Chło­piec przez chwilę się za­sta­na­wiał, ze łzami w oczach, i my­ślał tak in­ten­syw­nie, że sły­chać było zgrzy­ta­nie śru­bek w mó­zgu. I w końcu po­wie­dział prze­cież mama nie umarła z zimna, tato.
– Pod tym wzglę­dem masz ra­cję: nie umarła z zimna. Ale na zimno cier­piała.
– A ja mia­łem dzie­więć lat, kiedy umarła.
– Dzie­więć?
– To było w ubie­głym roku.
– W ubie­głym roku?
– Tak.
– Nie­ważne, ale od­kąd się uro­dzi­łeś, stała się taka de­li­katna, że śmierć była tylko kwe­stią czasu. I za­pa­mię­taj so­bie, że to twoja wina.
Dzie­się­cio­letni chło­piec nie umie oce­nić, czy jego oj­ciec aby nie zwa­rio­wał. Je­dyne, co czuł, to smu­tek. Więc się roz­pła­kał. A wtedy oj­ciec za­czął go stro­fo­wać, tak, wła­śnie tylko tego bra­ko­wało, że­byś mi się tu roz­be­czał. Co na to po­wie twoja są­sia­deczka?
– Niech mówi, co chce.
To nie była prawda: spa­liłby się ze wstydu, gdyby Leo zo­ba­czyła czy usły­szała, jak on pła­cze.
Po tej roz­mo­wie w ży­ciu ro­dzin­nym wiele się wy­da­rzyło. Mi­nęło parę mie­sięcy, parę lat i pew­nego dnia oj­ciec do­ko­nał sa­mo­oka­le­cze­nia palca wska­zu­ją­cego pra­wej ręki, co unie­moż­li­wiło grę na fle­cie, a na­wet prze­pi­sy­wa­nie par­ty­tur, i oświad­czył le­ka­rzowi, że zro­bił to, po­nie­waż ro­botę miał głę­boko w du­pie i te­raz chciałby od­po­cząć. A na­wet mi­mo­cho­dem in­sy­nu­ował, że wszyst­kiemu wi­nien jest jego syn, który nie usu­nął z domu noży. Za­nim go umiesz­czono w domu wa­ria­tów, spraw­dzono, czy od­zy­skałby rów­no­wagę du­cha, wy­ko­nu­jąc ja­kąś inną pracę. I pewna mą­dra głowa wpa­dła na po­mysł, że praca na sta­cji ben­zy­no­wej, dzięki temu, że nie wy­maga my­śle­nia, to naj­lep­szy spo­sób na od­zy­ska­nie rów­no­wagi. A pew­nego dnia, kiedy Ismael od­krył za­in­try­go­wany po­ja­wia­nie się owło­sie­nia na ca­łym ciele i utratę kon­troli nad gło­sem – to ostat­nie bar­dzo go zmar­twiło ze względu na Leo, z każ­dym dniem co­raz pięk­niej­szej, bo bał się, że usły­szy, jak mówi dy­sz­kan­tem – zde­cy­do­wał się pójść na sta­cję; oj­ciec koń­czył wła­śnie ob­słu­gi­wać sfa­ty­go­wa­nego, spra­gnio­nego pa­liwa forda; po­chło­nięty tą pracą trzy­mał jesz­cze wąż w ręce, kiedy za­uwa­żył syna; wzru­szył ra­mio­nami, a po­nie­waż chło­piec się nie od­zy­wał, sam za­py­tał, co, u dia­bła, tu robi, za­miast sie­dzieć w szkole.
– To nie była moja wina.
– O czym ty do mnie mó­wisz?
– O śmierci matki. I o wy­padku z twoim pal­cem.
– No, ja wcale nie po­wie­dzia­łem, że…
– Wła­śnie że tak mó­wisz. Je­steś do mnie uprze­dzony.
– Ej, spie­przaj stąd.
– Jak so­bie ży­czysz – po­wie­dział chło­piec, ale nie ru­szył się z miej­sca.
– Aha, niby że taki z cie­bie mą­drala.
– Tato…
– Wra­caj do szkoły, bo cię ob­leję ben­zyną. Zo­ba­czysz, jak bę­dziesz spie­przał.
– Tato…
Oj­ciec wy­ce­lo­wał w niego wąż i pu­ścił stru­mień ben­zyny na syna, a ten scho­wał się za lśnią­cym strom­ber­giem wjeż­dża­ją­cym w tym mo­men­cie na sta­cję. Ismael uciekł, nie oglą­da­jąc się za sie­bie, i przez cały dzień błą­kał się po mie­ście, po­chli­pu­jąc, a kiedy póź­nym wie­czo­rem wró­cił do domu, za­stał tam ja­kąś pa­nią, bar­dzo miłą; za­py­tała go, czy ma na imię Ismael, od­po­wie­dział, że tak. A na to ona cho­dzi o to, że twój oj­ciec…
– Co mu się stało?
– Mu­sie­li­śmy go za­brać do szpi­tala.
– On jest sza­lony. Sza­lony jak za­jąc wio­sną.
– Nie mów tak o nim. On jest chory.
– Chory na sza­leń­stwo. Chciał mnie spa­lić żyw­cem.
– Wiemy o tym. Te­raz jest na le­cze­niu, a ty i ja mu­simy po­roz­ma­wiać.
– O czym?
– Co mamy z tobą zro­bić. O tym mu­simy…
– Co pani chce po­wie­dzieć?
– Słu­chaj, chłop­cze… Nie mo­żesz miesz­kać sam.
– Od dwóch lat ku­puję je­dze­nie i co­dzien­nie go­tuję.
– Skąd bie­rzesz pie­nią­dze?
– Oj­ciec wkłada je do sło­ika po cu­krze.
– No więc za­bie­rzemy cię do miej­sca, gdzie wszystko do­sta­niesz go­towe.
– Nie chcę iść do wię­zie­nia. To mój oj­ciec jest wa­ria­tem.
– Nie, nie, skar­bie… – Miła pani ro­ze­śmiała się. – Nie do wię­zie­nia. Bę­dziesz miesz­kał z trzema chłop­cami i z opie­ku­nem.
– Nie ma mowy, pro­szę pani.
Tej sa­mej nocy zo­stał przed­sta­wiony trzem nie­za­in­te­re­so­wa­nym nim współ­miesz­kań­com i wy­cho­wawcy. Je­stem Àlex. Ja­sne?
W po­koju, do któ­rego go przy­dzie­lono, stały dwa łóżka. Dru­gie zaj­mo­wał je­den z tych no­wych obo­jęt­nych ko­le­gów; miał na imię Simó i jak Ismael wy­wnio­sko­wał z ob­ser­wa­cji, spę­dzał cały dzień na czy­ta­niu, i wy­daje się, że mi­nęła do­bra go­dzina, za­nim się zo­rien­to­wał, że ko­goś mu do­kwa­te­ro­wali.
– Cześć – po­wtó­rzył Ismael po raz trzeci. Wtedy Simó pod­niósł wzrok znad książki i wpa­try­wał się w niego bez słowa nie­skoń­cze­nie długą chwilę. Po tym spraw­dzia­nie wło­żył za­kładkę, za­mknął książkę i od­po­wie­dział mu cześć.
Na­stęp­nego dnia Simó po­in­for­mo­wał go, że jego ro­dzice są w wię­zie­niu pod fał­szy­wymi za­rzu­tami. A to­bie co się stało?
– Mama nie żyje. Umarła z zimna. Dawno temu.
– O cho­lera. A twój oj­ciec?

 
Wesprzyj nas