Zagadkowe zniknięcie amerykańskiego turysty na wiejskich drogach Wietnamu. Thriller, w którym Bohjalianowi udaje się trzymać czytelnika w niepewności do ostatniej strony.


Pierwsze spotkanie Alexis i Austina przebiegło w bardzo nietypowy sposób – ona, lekarka z oddziału ratunkowego, musiała zszyć ranę postrzałową na jego ramieniu. Sześć miesięcy później jadą razem na wycieczkę rowerową do Wietnamu, na której Austin nie tylko planuje zarazić Alexis swoją pasją do rowerów, ale także odwiedzić miejsce, gdzie jego ojciec i wujek walczyli wiele lat temu na wojnie.

Pewnego dnia Austin nie wraca z solowej przejażdżki. Znika bez śladu, a jedyną wskazówką, jaką znajduje Alexis, jest upuszczone na drogę jasnożółte opakowanie żelu energetycznego.

Nie mogąc się pogodzić ze stratą, Alexis zaczyna odkrywać serię dziwnych kłamstw, które tylko prowadzą do kolejnych pytań. Dokąd pojechał Austin? Dlaczego naprawdę przywiózł ją do Wietnamu? I jak wielkie grozi jej teraz niebezpieczeństwo?

***

Wszystko, co pisze Bohjalian, uzależnia.
„New York Post”

Zmieniające się punkty widzenia i pozornie niepasujące elementy w końcu układają się w całość, tworzą narastające poczucie strachu… Bohjalianowi udaje się trzymać nas w niepewności do ostatniej strony.
„Kirkus Reviews”

Chris Bohjalian
Czerwony lotos
Przekład: Adam Olesiejuk
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 18 stycznia 2023
 
 

PROLOG

Jakie jest przeciwieństwo hospicjum? Nie oddział położniczy ani oddział intensywnej terapii noworodków. To podchwytliwe pytanie.
Prawidłowa odpowiedź brzmi: oddział ratunkowy. W hospicjum robi się wszystko, żeby pozwolić ludziom umrzeć. Na SOR-ze robi się wszystko, żeby utrzymać ich przy życiu.
Dlatego właśnie uwielbiała tam pracować, zwłaszcza na nocnej zmianie w mieście. To bezlitosne tempo, desperacka walka o to, żeby serce nie przestało bić, żeby płuca nie przestały oddychać. Tak, czasami się przegrywało i trzeba było stwierdzić zgon – w wyniku samobójstwa, wylewu, przedawkowania… Ale znacznie częściej odnosiło się zwycięstwo. A przynajmniej opanowywało się sytuację na tyle długo, żeby przenieść pacjenta na salę operacyjną albo na piętro, na tyle długo, że cokolwiek się potem działo z daną osobą (mężczyzną, kobietą, dzieckiem, nie daj Boże niemowlęciem), to był to już problem kogoś innego. Dlatego na ostrym dyżurze stawała się inną osobą, aż w końcu ta praca naprawdę ją zmieniła – i to fundamentalnie, na poziomie sejsmicznym, tak, że własna matka jej nie poznawała. Ta ewolucja dokonała się na przestrzeni nie tysiącleci, ale miesięcy – dokładnie sześćdziesięciu sześciu miesięcy – począwszy od jej pierwszej zmiany, a skończywszy na pierwszej lipcowej nocy w roli lekarza pomocniczego. Wśród tego SOR-owego szaleństwa – pośród tych wszystkich świateł i dźwięków (na oddziale zawsze nakładało się na siebie tak wiele odgłosów, pochodzenia ludzkiego i mechanicznego, w tym jęki rannych, umierających i przerażonych oraz tych, którzy próbowali im pomóc) – uzależniła się od adrenaliny. Przestała być nieśmiałą dziewczyną stroniącą od bycia w centrum uwagi, nieufną wobec aktów życzliwości niczym schroniskowe koty z poszarpanymi uszami, które nawet po adopcji najchętniej siedzą ukryte w ciemnej szafie. Stała się kimś mocniejszym, nieustępliwym, kimś bezkompromisowym.
Na ostrym dyżurze na każdym kroku obcowało się z bólem, strachem i niedowierzaniem. Alexis wysłuchała już tak wielu opowieści, które rozpoczynały się od słów: „To długa historia” albo: „To się stało tak szybko”, albo: „Nie uwierzy mi pani, ale…”. Wszystko działo się w takim pośpiechu, że z łatwością mogła zapomnieć, kim była przedtem. W tej pracy nie było szansy na nawrót stanów lękowych, depresji czy zachowań autoagresywnych, które targały nią, gdy jako nastolatka cięła się po udach staromodną brzytwą albo nożem modelarskim. Żeby tylko poczuć coś innego niż smutek lub zwątpienie, żeby na moment stać się panią własnego bólu. W tej pracy mogła wreszcie przestać się skupiać na sobie, ponieważ zajmowała się ludźmi, którzy – przynajmniej w tej konkretnej chwili – znajdowali się w nieporównanie gorszym stanie niż ona, teraz czy kiedykolwiek wcześniej (w każdym razie patrząc z zewnątrz). Miała na to zwyczajnie za dużo roboty.
I dlatego wydaje się słuszne, że to właśnie na ostrym dyżurze poznała jego. I to, w jakich okolicznościach go poznała.
Chociaż akurat jemu śmierć raczej nie groziła.
Miał wprawdzie ranę postrzałową, ale przez te wszystkie lata spędzone na oddziale urazowym widziała w życiu znacznie większe koszmary. Najgorsze (a na ostrym dyżurze w tej kategorii panuje silna konkurencja) były trzy nastoletnie dziewczyny postrzelone w szkole podczas treningu hokeja na trawie przez jakiegoś chłopaka (oczywiście) z przyczyn, które na zawsze pozostaną niewyjaśnione, ponieważ stamtąd poszedł prosto do domu i strzelił sobie w głowę. Użył samopowtarzalnego karabinka AR15, przez co dziewczyny miały podziurawione nogi, brzuchy i klatki piersiowe. Jedna z nich była nadal przytomna i na moment przed intubacją błagała, żeby Alexis obiecała jej, że nie umrze. Jej głos był tak sugestywny, że gdy Alexis wymamrotała: „Nie, nie, ćśśś”, sama w to uwierzyła. Naprawdę. Drugiej w trakcie reanimacji dwukrotnie przestało bić serce, więc musieli uruchomić defibrylator, dzięki czemu to biedne dziecko (dziewczyna miała piętnaście lat, na litość boską) zmarło dopiero na sali operacyjnej, a nie u nich. Tylko jedna z tej trójki przeżyła, a kiedy po kolei zniknęły już z oddziału, wszystko – dosłownie wszystko – było zalane krwią. Rękawice i gaza, piła do kości i retraktory, rurki, taśmy i kubły na śmieci. Bluzy i spódnice, które miały na sobie ofiary. Ich białe skarpetki i buty z korkami. Wykafelkowana podłoga była umazana krwią, w której odbiły się ślady stóp ekipy ratowniczej, poprzecinane tu i ówdzie smugami pozostawionymi przez kółka jeżdżących noszy.
To było zupełnie co innego niż rana postrzałowa Austina.
Pojawił się w sobotę w nocy – a właściwie już w niedzielę nad ranem – i Alexis wykonała na nim świetną robotę za pomocą igły, ząbkowanych kleszczy i nożyczek chirurgicznych. Nożycami ratowniczymi fachowo odcięła mu rękaw koszuli. Doskonale poradziła sobie ze skalpelem (i to na długo przed studiami medycznymi), co było o tyle istotne, że kulka utkwiła głęboko w prawej ręce, siedem centymetrów poniżej guzka większego kości ramiennej. Ranę zrobił pocisk o małej prędkości wylotowej, który odłupał fragment kości, ale jej nie roztrzaskał. Dzięki Bogu kula nie rozszarpała tętnicy barkowej, bo wówczas wykrwawiłby się jeszcze w barze, ani stożka rotatorów, co mogłoby uczynić go kaleką do końca życia. Oczywiście bolało go jak diabli, ale nie aż tak, żeby nie mógł się śmiać z tego, co się stało: znalazł się w tym szemranym barze w East Village tylko dlatego, że po wyjściu z imprezy zamówił Ubera, a według aplikacji najbliższy pojazd był dwadzieścia minut od niego. Dla zabawy wstąpił więc do baru popatrzeć, jak paru kolesi gra w rzutki. Jego ironiczny uśmieszek nadawał mu bardziej chłopięcy niż zawadiacki wygląd. Trochę wcześniej wypił, co z pewnością także nieco złagodziło ból. Jego zielone oczy były nieco przymrużone, ale i tak od razu dostrzegła w nich tę nieuchwytną iskrę. Mięśnie żuchwy na przemian napinały mu się i rozluźniały, a oddech pachniał piwem. Gdy nad nim pracowała, krzywił się jak mężczyźni na siłowni, którzy leżąc na ławeczce, wyciskają sto trzydzieści kilogramów. Jak się później przekonała, miał ciało rowerzysty: smukłą, ale silną sylwetkę, mocne mięśnie brzucha i nadspodziewanie umięśnione nogi. Ciemne włosy przypominały barwą czarną kawę. Razem z drugim gościem z baru, tym od rzutków, złapali taksówkę na First Avenue i przyjechali do oddalonego o dwadzieścia przecznic szpitala, którego – jak się okazało – sam był pracownikiem. Nie czekali na karetkę ani na policję. A kto do nich strzelał? Jakiś stuknięty ćpun, przypuszczalnie bezdomny, który wyleciał z baru jak wariat – bo w końcu nim był – gdy tylko zdał sobie sprawę, że naprawdę wystrzelił ze swojego gównianego pistolecika. Jakiegoś śmiesznego kieszonkowego remingtona.
– Czym się zajmujesz? – zapytała, gdy go opatrywała. – Tu, w szpitalu?
Wyjaśnił jej, że jest zatrudniony w dziale administracyjnym, gdzie pozyskuje fundusze i pracuje z ludźmi, którzy zarządzają szpitalem od strony finansowej. Śmiali się z tego, że poznali się akurat w takich okolicznościach, a nie w szpitalnej stołówce czy na bulwarze biegnącym wzdłuż East River. Kiedy już wyciągnęła kulę i go pozszywała, siedzieli razem w boksie za grubymi niebieskimi kotarami i czekali na przyjazd policji, żeby mógł złożyć zeznania. Austin domyślał się, że gliniarze jeszcze byli w barze i przesłuchiwali barmanów oraz wszystkich, którzy zostali na miejscu po tym, jak w środku nocy ktoś na ich oczach prawie zabił jakiegoś japiszona grającego w rzutki. Spytała go o bandaże na palcach lewej ręki. Z niejakim wstydem przyznał, że poprzedniego dnia pogryzł go kot. Zwierzak siedział na kolanach jakiejś kobiety w piekarni, a Austin, który kupował tam kawę i babeczkę, nieroztropnie chciał go pogłaskać przed wyjściem.
– Żeby poflirtować z tą kobietą? – zapytała, co po prawdzie samo stanowiło z jej strony wstęp do flirtu.
– Nie, po prostu nie spodziewałem się zobaczyć tam kota. Siedział w takim specjalnym nosidle.
Nalegała, żeby zdjąć te trzy bandaże, niezbyt duże, i ze zdziwieniem stwierdziła, że rany są całkiem głębokie. Zdezynfekowała je i zaczęła mówić o wściekliźnie, a on z absolutnym przekonaniem utrzymywał, że kot na sto procent był zdrowy. (I ewidentnie miał rację, ponieważ od tej nocy, gdy przyjechał taksówką do szpitala, minęło siedem miesięcy. Gdyby tamten kot z piekarni miał wściekliznę, Austin już dawno by nie żył). Mimo to oczyściła mu rany, nałożyła maść z antybiotykiem i wypisała receptę na Augmentin. Tymczasem jego nowy kolega (no, raczej znajomy) siedział zły na zewnątrz, pod jasnymi lampami poczekalni oddziału urazowego, i wydawał się bardziej rozdrażniony niż wystraszony tym, że w boksie obok jest facet z kulą w bicepsie.
Czekała na policję i w międzyczasie zajmowała się też innymi pacjentami, co chwila zakładając i zdejmując lateksowe rękawiczki. Pojawili się między innymi mały chłopiec z gorączką i przerażoną matką (niepotrzebnie, bo badanie krwi nie wykazało powodów do niepokoju) oraz sklepikarz, który odciął sobie spory kawałek palca krajalnicą do wędlin – kroił ozór na plastry – ale nie naruszył kości, więc wystarczyły szwy i antybiotyki. Nie trafiło się nic wyjątkowo ciężkiego ani stresującego. Żadnych rentgenów ani tomografów. Jak na sobotnią noc było dość spokojnie – na ściennych uchwytach nie wisiało zbyt wiele kart pacjentów wymagających oględzin, na noszach nie leżały zastępy pokiereszowanych pechowców, którzy czy to kwiląc żałośnie, czy też zachowując stoicki spokój, oczekiwali na swoją kolej niczym petenci liczący na audiencję.
Patrząc wstecz, ich pierwsze spotkanie nie wyglądało może jak żywcem wzięte z komedii romantycznej, ale wiedzieli, że jeśli ich związek przetrwa i dożyją razem starości, to pewnego dnia będzie co opowiadać wnukom.

JEDENAŚCIE DNI
CZWARTEK

Rozdział 1
Jaskółki z rozpostartymi skrzydłami odbijały się jak płaskie kamienie od tafli basenu. Obserwowała je samotna kobieta w przewiewnym okryciu plażowym – sama nazwałaby je tuniką, gdyby to słowo nie kojarzyło się jej z leciwą matroną. Odzienie nie tylko chroniło jej bladą skórę przed słońcem, które powoli chowało się już za drzewami na zachodzie, ale także zasłaniało przed resztą świata blizny na jej udach, przy samym brzegu kostiumu kąpielowego. Ptaki, o upierzeniu bardziej granatowym i bardziej białym niż u ich kuzynów w Ameryce Północnej, wyglądały tak, jakby dobrze się bawiły. Ich figlarność zaczynała ją drażnić, ponieważ ją samą z minuty na minutę ogarniała coraz większa trwoga. Zsunęła nieco okulary przeciwsłoneczne, żeby rzucić okiem na widoczny za basenem długi, płaski podjazd, ogrodzony szpalerem drzew dwuskrzydłowatych, liczących co najmniej siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt lat. Zasadzili je tu jacyś francuscy koloniści, a one przetrwały wojenną zawieruchę i stały dalej na swoim miejscu, niczym milczący wartownicy. Miała nadzieję, że go tam wypatrzy, zobaczy, jak na swoim rowerze mija bramę z kutego żelaza i budynek stróżówki (gdzie tego dnia pełnił dyżur miły, drobny chłopak w mundurze przywodzącym na myśl gońca z jakiegoś luksusowego hotelu z dawno minionej epoki) i wjeżdża na gładką, asfaltową ścieżkę. Ale niczego takiego nie zobaczyła. Ani rowerzysty, ani żadnych samochodów, ani wozów dostawczych. Przeszło jej przez myśl, że może w drodze powrotnej zatrzymał się przy którymś z wielkich hoteli przy plaży, żeby wskoczyć na chwilę do oceanu. W końcu nie krył rozczarowania faktem, że w ramach tej wyprawy rowerowej nie dostali domu nad wodą, tak jak wtedy, kiedy był tu poprzednim razem. Nikomu nawet nie przyszłoby do głowy, że ten wysoki Amerykanin nie jest gościem hotelowym, gdyby wparował na plażę, oparł rower o pień palmy i w szortach wskoczył do morza, żeby zażyć ochłody wśród fal.
Nadal jednak próbowała go przywołać siłą woli, samą wyobraźnią sprawić, żeby jego czarno-czerwony kask wyłonił się z upalnego powietrza, które nawet o tak późnej porze dnia unosiło się jak mgła ponad nagrzanym chodnikiem.
Zabiła komara, który usiadł jej na kolanie, i podniosła się na szezlongu, opierając bose stopy na płytkach z niebieskiego piaskowca. Odrzuciła na bok magazyn i wytarła dłonie wilgotne od potu i kremu do opalania o swoją tunikę. Pod siedzeniem przemknęło jakieś zwierzę, przypuszczalnie maleńki gryzoń, i skryło się w najbliższych zaroślach. Niedaleko zamarła mała salamandra. Alexis sięgnęła po telefon i wysłała mu jeszcze jednego SMS-a z pytaniem, czy wszystko w porządku. To była piąta wiadomość z rzędu, a z każdej kolejnej przebijało coraz większe zniecierpliwienie i zaniepokojenie. Spóźniał się już półtorej godziny. Gdyby złapał gumę, odezwałby się. Firmowy minivan wyjechałby mu na ratunek. W tej części Wietnamu sieci komórkowe miały całkiem dobry zasięg, chociaż najwyraźniej zdarzały się gorsze miejsca na niektórych odcinkach w głębi lądu i na przełęczy, którędy biegła jego trasa. Gdyby zatrzymał się gdzieś na mrożoną kawę – albo i gorącą, bo niezmiennie fascynowało go, że w większości lokali kelnerzy przynosili na stolik cały zaparzacz – dałby jej znać. Gdyby się zgubił, przysłałby zapewne jakiś komicznie sformułowany sygnał SOS. Ale odkąd się rozstali późnym rankiem, nie dał znaku życia.
Wprawdzie do zachodu słońca zostało dobrych kilka godzin, ale i tak zaczęła się martwić tym, że jego rower nie ma lampki.
Już od godziny pogrążała się w coraz mroczniejszych myślach i powoli zaczynała wpadać w panikę. Na pewno potrącił go samochód i teraz leży gdzieś ranny na poboczu. Uderzyła go ciężarówka, z taką siłą, że przeleciał przez barierkę, a jego pogruchotane ciało wykrwawia się w tej chwili na jakimś polu ryżowym albo w gęstym skupisku bambusów. Doznał urazu głowy i potrzebował natychmiast badania pod kątem wstrząśnienia mózgu według sportowego protokołu SCAT 2. Ile razy przeprowadziła na innych tę procedurę w ciągu ostatniego roku? Trzydzieści pięć, czterdzieści? Pewnie jeszcze więcej. Robiła to średnio raz w tygodniu, bo zawsze zdarzał się jakiś pieszy potrącony przez samochód, dzieciak, który grał z kumplami w kosza, czy student, który zrobił coś głupiego. Jak można zafundować sobie wstrząśnienie mózgu podczas piwnego ping-ponga albo innych imprezowych gierek? Trafiło się jej na oddziale kilku chłopaków z pierwszego roku college’u, którym ta trudna sztuka się udała.
Po raz kolejny sporządziła w głowie kompletną listę potencjalnych niegroźnych powodów nieobecności Austina. Przy trasie leżały liczne wioski, na płaskich terenach po północnej stronie góry były miejsca, gdzie zaopatrywali się lokalni rybacy, a na południowym zboczu małe budki z przekąskami, gdzie się zatrzymywali turyści, żeby posiedzieć na plastikowych krzesłach i pogapić się na morze. Mógł wstąpić na porcję makaronu albo placków ryżowych na parze czy nawet puszkę swojego ulubionego piwa Tiger i niechcący zostawić telefon na jednym z okrągłych drewnianych stolików piknikowych. Albo rozładowała mu się bateria. Albo zasięg komórkowy na tych górskich serpentynach okazał się gorszy, niż zakładali. Albo wydawało mu się, że napisał SMS-a, tylko zapomniał wcisnąć „wyślij”. Jej też się to czasem zdarzało i potem znajdowała gotową, ale wciąż niewysłaną wiadomość po kilku godzinach, czy nawet dopiero następnego ranka. W tym scenariuszu jego telefon, nieopatrznie wyciszony przed wyjazdem, siedział po prostu w lewej kieszeni jego bluzy kolarskiej. (Nawiasem mówiąc, w okolicach brzegu krótkiego rękawa tej samej bluzy znajdowała się blizna po tamtej ranie postrzałowej).
Ale nieważne, ile układała w myślach podobnych scenariuszy, nie zmieniało to faktu, że powinien był wrócić już dawno temu.
Znał wietnamski na tyle, żeby zapytać o drogę na ulicy i zamówić obiad w restauracji – chociaż wszędzie, gdzie jadali razem z resztą wycieczki, obsługa mówiła dobrze po angielsku – a kiedy zamawiał garnitur u krawca w Hoi An, zaczął mówić do niego i jego dwóch młodych asystentek w ich języku, ale od początku było widać, że rozmawiają z nim po wietnamsku tylko przez grzeczność. Na co dzień przychodziło do nich tylu zachodnich turystów, że potrafili się porozumiewać nie tylko po angielsku, ale też po niemiecku i francusku. Szybko więc ukrócili tę niepotrzebną szopkę i od tej chwili nie różniło się to już niczym od wizyty w eleganckim butiku na Manhattanie. Tak samo było, kiedy zamawiali dla niej czarno-srebrną qipao – tak krótką, że przypominała raczej halkę – z kołnierzem ciasnym jak obroża dla psa. Tak naprawdę nie wyobrażała sobie, że mogłaby coś takiego włożyć przy jakiejkolwiek okazji z wyjątkiem gry wstępnej. Oba stroje miały zostać dostarczone do ich hotelu dziś wieczorem.
W każdym razie gdyby zaszła taka potrzeba, na pewno umiałby zapytać o drogę po wietnamsku. Oczami wyobraźni widziała, jak z szerokim uśmiechem zwraca się do jakiegoś napotkanego rolnika, staruszki czy kelnera: „Da Nang? Hoi An?”, wskazując palcem to w jedną, to w drugą stronę.
Ściągnęła czapkę z daszkiem i poprawiła kucyk. Wiedziała, że po powrocie będzie się śmiał z jej obaw, a ona nawrzeszczy na niego za to, że tak ją wystraszył.
Oczywiście przypomni mu również, że poznali się, kiedy wyciągała mu kulę z ramienia, więc już zawsze będzie miała powody, żeby się martwić o jego bezpieczeństwo. W końcu był, jaki był. Jednego razu podczas wyprawy rowerowej w górach Adirondack rozpędził się do dziewięćdziesięciu na godzinę na długim, pochyłym zjeździe do doliny Keene i wymijał ciężarówki transportujące drzewo, furgonetki UPS i w końcu faceta w lexusie. Opowiedział jej o tym zeszłego lata jeden z jego znajomych kolarzy – podobno Austin tak bardzo wyprzedził resztę grupy, że dotarł na sam dół o kilka minut wcześniej od wszystkich. Dosłownie kilka minut. Rok temu, kiedy pierwszy raz przyjechał z rowerem do Wietnamu, niemalże doprowadził przewodników do szału, gdy jednej nocy zniknął na trzy godziny po kolacji w Ho Chi Minh. Czekali na niego w hotelowym barze i zanim się w końcu pojawił, byli już gotowi dzwonić na policję i do amerykańskiego konsulatu. Jak się wytłumaczył? Po prostu chciał pozwiedzać miasto. Spotkał trzech francuskich kolarzy i zaczęli wymieniać się spostrzeżeniami na temat górskich etapów Tour de France, ponieważ wszyscy zawitali tam w jakimś momencie swojego rowerowego życia.
Oprócz swoich magazynów, iPada i telefonu przyniosła też ze sobą na basen mapę na dzisiejszy dzień z zaznaczonymi dwiema możliwymi trasami. W wycieczce uczestniczyło ich w sumie ośmioro, co stanowiło ponoć mniejsze grono niż zazwyczaj, i dziś pozwolono im wybrać 40- albo 60-kilometrowy przejazd. Wpatrywała się teraz w mapę, chociaż dobrze wiedziała, że Austin znajdzie się na szlaku dopiero pod sam koniec, bo nie interesowała go żadna z proponowanych tras. Wczoraj grupa planowała pokonać przełęcz Hai Van: 55 kilometrów wzdłuż autostrady numer 1 i jedyny podjazd z prawdziwego zdarzenia w całym programie wycieczki. Austin nie mógł się tego doczekać, po części z uwagi na samo wyzwanie, ale głównie ze względu na aspekt osobistej pielgrzymki – ta trasa zawiodłaby go niedaleko miejsca, gdzie jego wujek zginął, a ojciec został ranny podczas konfliktu, który Amerykanie nazywają wojną w Wietnamie, a Wietnamczycy wojną z Ameryką. Niestety cały dzień lało, a organizatorzy wycieczki nie chcieli, żeby ktokolwiek – nawet tak doświadczony kolarz jak Austin – zjeżdżał po krętym, stromym zboczu w deszczu. Przy śliskiej nawierzchni byłoby to stanowczo zbyt niebezpieczne. Dlatego cała grupa ruszyła vanem z hotelu w Hue od razu do następnego planowanego przystanku na obrzeżach Hoi An i poszła na zakupy w Mieście Latarni. Tam właśnie Austin kupił sobie garnitur i sprezentował jej sukienkę.
Za to dzisiaj postanowił nadrobić zaległości, fundując sobie tym samym dwa podjazdy zamiast jednego: najpierw chciał się cofnąć na północ w kierunku Hue, a potem jeszcze raz przeprawić przez tę samą górę i miasto Da Nang do ich małego hoteliku pod Hoi An. Trasa, wynosząca w sumie ponad 110 kilometrów, dla wielu byłaby długa i wyczerpująca, ale nie dla niego. On każdego lata zaliczał co najmniej pół tuzina takich rajdów, w tym co najmniej dwie 150-kilometrówki. A prognozy zapowiadały dzisiaj słoneczne, bezchmurne niebo i temperaturę w okolicach 25 stopni. Idealne warunki, żeby trochę się rozruszać i uzyskać to przyjemne uczucie, kiedy po całym dniu na siodełku nogi są jak z galarety. A także do tego, żeby złożyć hołd swoim przodkom. Czyste, błękitne niebo oznaczało, że dziś w końcu uda mu się odwiedzić ten zakątek świata, który pod tak wieloma względami zdefiniował życie jego ojca. Austin nie pochodził z rodziny o tradycjach wojskowych, ale mimo to jego nazwisko cieszyło się określoną pozycją i prestiżem. Od takich rodów pięćdziesiąt lat temu oczekiwano, że kiedy zajdzie potrzeba, spełnią swoją powinność: obaj jego dziadkowie służyli w Europie podczas drugiej wojny światowej, obaj przeżyli i zrobili później dużą (i lukratywną) karierę w różnych gałęziach bankowości. Tak więc kiedy w 1970 roku w loterii poborowej los wskazał na ojca Austina, został wzięty do wojska i pojechał walczyć. Koniec końców musiał odroczyć pierwszy rok studiów w Bates o całe trzy lata. Jego cztery lata starszy brat, świeżo upieczony absolwent Syracuse, zaciągnął się dobrowolnie, bo nie wyobrażał sobie, żeby miał puścić swojego młodszego braciszka samego do dżungli. To nie wydawało mu się fair. Wysłano go do szkoły oficerskiej Fort Benning, którą opuścił ze stopniem porucznika. Powierzono mu dowództwo nad 43-osobowym plutonem żołnierzy dosłownie na chwilę przed lądowaniem na terenie ówczesnego Wietnamu Południowego.
Alexis wiedziała, że Austin nie czuł podobnej presji. Nie wykazał chęci zaciągania się do wojska trzynaście lat temu, kiedy skończył studia. W tamtym czasie Ameryka rozpaczliwie próbowała się wyplątać z bałaganu w Iraku, zastanawiając się jednocześnie, czy kiedykolwiek będzie możliwe wycofanie się z Afganistanu. A Austin? Powiedział jej kiedyś – ze smutkiem kręcąc głową, przez co brzmiało to jak spowiedź – że nie jest taki jak jego ojciec ani wujek. Po prostu był inaczej skonstruowany.
Alexis westchnęła, wyobrażając sobie tych dwóch braci, którzy byli sobie tak bliscy, że nawet pojechali razem na krytykowaną ze wszystkich stron wojnę.
Żałowała, że rano się nie uparła, by Austin zabrał ją ze sobą w trasę. Z drugiej jednak strony zdawała sobie sprawę, że jej organizm pewnie by jej nie wybaczył, gdyby spróbowała pokonać te 110 kilometrów, w tym półtora kilometra stromego podjazdu. Poza tym oczywiście tylko by go spowalniała. Nawet na krótszych przejażdżkach ledwo była w stanie za nim nadążyć. Zawsze wysuwał się nieco do przodu, po czym widząc, jak bardzo została w tyle, zatrzymywał się i zawracał. Dlatego zamiast jechać z nim, Alexis wybrała się dziś na normalną, 60-kilometrową trasę razem z większością ich grupy: dwiema singielkami i małżeństwem księgowych. Tylko starsza para z Karoliny Północnej, państwo Cooperowie, wybrała krótszą trasę, niecałe 40 kilometrów, nie z braku sił, ale dlatego, że Alan Cooper chciał spędzić popołudnie w jakimś pobliskim rezerwacie ornitologicznym. Oboje byli już po siedemdziesiątce, lecz mieli zadziwiająco dobrą kondycję. Alexis mogła tylko mieć nadzieję, że za czterdzieści lat będzie się trzymać choć w połowie tak dobrze jak oni.
W przeddzień ich wylotu do Wietnamu, tuż po kolacji, na ostry dyżur przywieziono starszego mężczyznę, mniej więcej w wieku Alana, z krwotokiem śródmózgowym. Stracił przytomność przy stole, rozlewając wino i przewracając wieżę z polenty, bazylii i krojonych pomidorów. Zanim przyjechała karetka, długo był nieprzytomny. Alexis od razu się domyśliła, że mózg tego biedaka dosłownie tonie we krwi, co zaraz potwierdziła tomografia komputerowa. Trzeba było natychmiast operować, ale wszyscy wiedzieli, że nawet jeśli mężczyzna przeżyje, najprawdopodobniej po wszystkim będzie warzywem. Mimo to utrzymywała go przy życiu, czekając, aż członkowie jego rodziny przyjadą na miejsce albo przynajmniej ustalą między sobą telefonicznie, co dalej. Zdecydowali się na operację, do czego mieli pełne prawo. Kiedy następnego ranka przed wyruszeniem na lotnisko Alexis zadzwoniła do szpitala, dowiedziała się, że pacjent zmarł na stole operacyjnym. To wspomnienie sprawiało, że tym bardziej zachwycał ją widok Cooperów na wycieczce rowerowej w Wietnamie. Nigdy nie wiemy, ile czasu nam zostało – w każdej chwili nagły wylew może zmienić każdego z nas w marionetkę z odciętymi sznurkami, leżącą bezwładnie na podłodze jadalni obok niedojedzonych resztek kolacji.
Zanim w weekend czwartego lipca Austin zaproponował jej tę podróż, nie przypuszczała, że jeszcze kiedyś wsiądzie na jakiś inny rower niż miejski, który wypożyczała czasem, żeby dla rozrywki pojeździć po dalszych rejonach Manhattanu albo wybrać się do innej dzielnicy Nowego Jorku. (Jej znajoma pielęgniarka zażartowała kiedyś, że jeśli pewnego dnia w mieście wybuchnie pandemia, to winne będą właśnie zarazki roznoszone na kierownicach i siodełkach tych komunalnych pojazdów). Ale była młoda i w dobrej formie, a dzięki dodatkowym zajęciom na rowerze treningowym, na które chodziła przez całą jesień, ich wietnamska eskapada okazała się zaskakująco łatwa. Wprawdzie pierwszego wieczora miała trochę zmęczone nogi i obolałe kolana, ale później weszła w odpowiedni rytm i teraz czuła się już całkiem dobrze.
Giang, ich lokalny kierownik wycieczki, zaoferował się, że będzie towarzyszył Austinowi, ale on powtarzał, że pojedzie sam, skoro tylko jego interesowała ta trasa. Jeden z dwojga amerykańskich przewodników, kolarz o imieniu Scott, też wtrącił, że w tandemie byłoby bezpieczniej, lecz jego kolano wciąż było dość mocno opuchnięte po upadku, który zaliczył poprzedniego dnia. Austin jednak przekonywał, że fizycznie jest przecież odpowiednio przygotowany, i konsekwentnie – wręcz uparcie – nalegał, aby pozwolili mu odbyć tę wyprawę w pojedynkę. Jak tłumaczył, trasa prowadziła zarówno przez pola ryżowe, na których został ranny jego ojciec, jak i przez część dżungli, gdzie zginął jego wujek, dlatego chciał odwiedzić te tak ważne dla niego miejsca w samotności. Ta emocjonalna ekspedycja stanowiła główny powód, dla którego w ogóle przybył do Wietnamu – a ściślej, dla którego przyjechał tu ponownie. W zeszłym roku również przeszkodziły mu deszcze – gwałtowna, trwająca trzy dni bez przerwy burza, przez którą nie udało mu się dotrzeć do żadnego z tych dwóch miejsc. Razem z resztą tamtej wycieczki spędził cały pobyt w ośrodku na plaży, korzystając z zabiegów w spa i obserwując z okien luksusowych domków nad morzem, jak wiatr zgina drzewa palmowe. Tak więc w tym roku Giang i Scott poszli Austinowi na rękę – a przynajmniej postanowili się z nim nie awanturować. Scott pojechał razem z parą z Karoliny Północnej na krótką trasę, a Giang i druga amerykańska przewodniczka, kobieta z Vermontu imieniem Colleen, zabrali resztę grupy na dłuższą. Jeden z firmowych vanów przywiózł Cooperów i Scotta tu, do hotelu, a drugi doglądał pozostałych do końca 60-kilometrowej trasy.
Postanowiła tym razem zadzwonić do Austina, i tak jak się spodziewała, odpowiedziała jej poczta głosowa.
– Cześć, kochanie – powiedziała do telefonu. – To ja. Jest prawie wpół do piątej. Martwię się o ciebie. Gdzie ty, do cholery, jesteś?
Kiedy się rozłączyła, przez dłuższą chwilę wpatrywała się w zdjęcie, które miesiąc temu wstawiła na ekran główny swojej komórki. Austin miał na policzkach lekki ciemny zarost, przez co wyglądał znacznie mniej oficjalnie niż na co dzień. Kiedy widywała go na szpitalnym korytarzu albo w stołówce, gdzie wpadali coś razem przekąsić, zazwyczaj był gładko ogolony i miał na sobie garnitur. W końcu wstała, włożyła sandały i zaczęła się wspinać po schodach prowadzących do okazałej willi, która kiedyś stanowiła część gospodarstwa rolnego, potem służyła jako rezydencja francuskiemu dyplomacie, by ostatecznie stać się niewielkim, eleganckim hotelem. Miała nadzieję, że znajdzie tam Gianga, Scotta albo Colleen. Giang, podobnie jak ona, nie tak dawno skończył trzydzieści lat i, tak samo jak jej chłopak, był wysoki i szczupły, z wyjątkiem łydek i ud, tak mocno umięśnionych, że wydawały się niemalże grube. Colleen dobijała do trzydziestki i dopiero od niedawna pracowała w ich firmie wycieczkowej. Uwielbiała jeździć na rowerze, a także skończyła stosunki międzynarodowe na uniwersytecie Bucknell. (Austin żartował, że pewnie jest szpiegiem. Organizowanie wypraw rowerowych w różnych zakątkach świata? Idealna przykrywka!) Scott miał pięćdziesiąt kilka lat, był niski i krępy, jego ciało nie wydawało się stworzone do noszenia spodenek rowerowych, a jednak właśnie w tym kierunku potoczyło się jego życie. Jutro zamierzali pokonać ostatnią część trasy, odcinek południowy w kierunku Tam Ky. W sobotę połowa grupy, w tym Alexis i Austin, miała lecieć do domu, podczas gdy reszta zamierzała kontynuować zwiedzanie Azji na własną rękę.
Znalazła Scotta w salonie przerobionym na bar z winem. Gawędził z dwiema singielkami z St. Louis. Obie były od niej starsze o dziesięć lat (jedna była po rozwodzie), przyjaźniły się od dzieciństwa i podobnie jak Austin w jeździe na rowerze nie miały sobie równych. Były wysokie, szczupłe i z pewnością na zajęciach ze spinningu wprawiały zwykłych śmiertelników w niemałą frustrację. Siedziały na długiej, czerwonej skórzanej sofie, lekko pochylone do przodu, z bosymi stopami spoczywającymi na podłodze. Scott przycupnął na krawędzi kunsztownie rzeźbionego, zabytkowego biurka, które prawdopodobnie ważyło więcej niż samochód. Nie miał kolana obłożonego lodem, ale na orientalnym dywanie leżał niebieski kompres żelowy, teraz już roztopiony, przez co przypominał wyrzuconą na plażę meduzę. Biurko zostało wykonane z drewna orzechowego, jego front pokrywały rzeźby aniołów i świętych, a bogato zdobione krawędzie blatu przywodziły na myśl wnętrze francuskiej katedry czy toskańskiej bazyliki. Kolorem pasowało do ciągnących się wzdłuż ścian regałów na książki, gdzie stały zarówno sfatygowane egzemplarze w miękkich okładkach zostawione przez poprzednich gości – większość w języku angielskim, choć znalazłoby się też coś po francusku, a nawet po chińsku – jak i eleganckie, oprawione w skórę segregatory zawierające stuletnią kronikę posiadłości i prowadzonego tu przed wojną biznesu sadowniczego.
– Cześć, Alexis – przywitał ją z uśmiechem Scott. – Rozumiem, że Austin wrócił?
Alexis i Austin. Austin i Alexis. Ludziom, którzy ich znali, chyba podobała się aliteracja ich imion, jak również to, że z reguły trzymali się tak blisko siebie na imprezach albo kiedy wychodzili większą grupą do restauracji czy baru na Brooklynie bądź Manhattanie. Czasami znajomych dziwiło, że nie mieszkają razem. Jeszcze nie.
Bo rzecz jasna zakładała, że kiedyś to nastąpi. Wydawało się to wielce prawdopodobne. Przeszło jej to przez myśl nie raz, jemu też musiało. Spotykali się już niemal od siedmiu miesięcy.
Scott posługiwał się biegle co najmniej trzema językami – włoskim, angielskim i francuskim – ponieważ organizował także wyprawy rowerowe w Europie. Umiał się też w miarę sprawnie porozumiewać po wietnamsku, bo wycieczki do tego kraju stawały się coraz popularniejsze, a wielu powracających klientów miało już zjeżdżone trasy po Normandii, Irlandii czy Umbrii. Przyznawał otwarcie, że nie potrafi napisać w tym języku ani słowa, ale za to szalenie jej imponowało to, jak swobodnie gawędził z miejscowymi, ilekroć zatrzymywali się w leżących na trasie wioskach. Dorastał w Savannah w stanie Georgia i nadal mówił z lekkim południowym akcentem, przez co gdy łączył oba ich imiona – Alexis i Austin, Austin i Alexis – brzmiało to wyjątkowo melodyjnie.
– Nie, jeszcze go nie ma – sprostowała.
– Boże, ile on postanowił wyrobić nadprogramowych kilometrów? – odezwała się Talia. – Sto dziesięć mu nie wystarczyło? – Jej wciąż wilgotne cornrowsy świadczyły o tym, że niedawno wyszła spod prysznica. Miała na sobie czarne szorty, a jej nogi, nawet zgięte w kolanach, wydawały się ciągnąć w nieskończoność. Pokręciła głową i upiła łyk wina.
– Nie wiem, co się stało, ale na pewno coś jest nie tak – powiedziała Alexis do Scotta, świadoma drżenia własnego głosu, a on natychmiast stanął nieco bardziej wyprostowany. – To znaczy, myślę, że coś jest nie tak.
– Mów dalej.
– Ciągle go nie ma, a zakładał, że wróci przed trzecią. Najpóźniej o wpół do czwartej. To było godzinę temu.
– I nie odezwał się do ciebie?
– Nie. Ani słowa.
Przewodnik odruchowo spojrzał na zegarek.
– Rzeczywiście jest mocno spóźniony. Ale zamierzał pokonać przełęcz Hai Van, i to dwa razy. Całą drogę, w górę i w dół, a potem to samo z powrotem. Tam są naprawdę duże stromizny. Poza tym wiem, że po drugiej stronie chciał odwiedzić jakieś ważne dla niego miejsce. Rzuciłem okiem na mapy i ostrzegłem go, że ten dodatkowy odcinek oznacza dobre pięć, sześć kilometrów po piachu. Czyli w sumie nawet dwanaście. To mogło go poważnie spowolnić, tym bardziej że po tej wczorajszej ulewie pewnie zrobiło się tam błoto.
Alexis pokręciła głową.
– Widziałeś, jak on jeździ. Sam mówiłeś, że będzie z powrotem grubo przed trzecią. A dzisiaj w ogóle nie padało, ani kropli. Na pewno w tym słońcu wszystko już zdążyło wyschnąć. Zresztą mówił, że wróci dopiero po południu, bo pewnie w drodze powrotnej zatrzyma się gdzieś na kawę albo piwo.
– Pisałaś do niego?
– Oczywiście, mnóstwo razy. Przed chwilą nagrałam mu się na pocztę.
Talia podeszła do szafki pod ścianą i wzięła z niej otwartą butelkę cabernet sauvignon.
– Napij się – powiedziała, podając Alexis kieliszek, po czym nalała jej słuszną porcję wina. Sheri, druga z kobiet, również podniosła się z kanapy i stanęła obok nich.
– Domyślam się, że zazwyczaj nie pozwalacie swoim gościom jeździć w trasy samodzielnie – powiedziała. Sheri była prawniczką i w jej głosie wyraźnie dało się słyszeć dezaprobatę.
Wszyscy zrozumieli aluzję: decyzja Scotta i Gianga była nie tylko nieodpowiedzialna, ale także mogłaby mieć katastrofalne konsekwencje prawne dla ich firmy, gdyby Austinowi faktycznie przytrafiło się coś złego.
– To wcale nie zdarza się tak rzadko, jak myślisz – odparł Scott asekuracyjnie. On także wiedział dobrze, co sugerowała. – Zwłaszcza w przypadku kolarza takiego kalibru jak Austin.
– No nie wiem – nie odpuszczała Sheri. – Chyba co innego pozwolić komuś na samotną przejażdżkę w Sienie, a co innego tutaj.
– Na pewno nie masz nic złego na myśli, ale nie wydaje ci się, że to trochę zaściankowe podejście? Od lat przywozimy rowerzystów do tego kraju. Sama widziałaś, jacy serdeczni ludzie tu mieszkają.
– Spokojnie – odparła, podnosząc ugodowo ręce, żeby rozładować napięcie. – To tylko taka luźna uwaga.
– Słuchaj, możemy podyskutować o polityce naszej firmy, kiedy wróci Austin – stwierdził Scott. – A teraz chyba po prostu pojadę go poszukać. Dam znać Colleen i razem z Giangiem weźmiemy vana. – Zdaniem ich szefa firmowe furgonetki (żółte jak dojrzały banan, z zamontowanymi na dachu krowiastymi stojakami na rowery) nie pasowały estetycznie do willi i małych, butikowych hoteli, w których zatrzymywali się podczas objazdu, dlatego przewodnicy zawsze parkowali je gdzieś na uboczu, gdzie nie rzucały się w oczy. W tym akurat miejscu chowali je za oddalonymi o kilkaset metrów kamiennymi budynkami, gdzie kiedyś trzymano świnie.
Alexis wzięła duży łyk wina.
– Jadę z wami.
– Nie trzeba – odparł Scott, a w jego głosie pobrzmiewała nuta zaniepokojenia. Zupełnie jakby on również spodziewał się najgorszego.
– Oczywiście, że trzeba – powiedziała stanowczo. – Nie zapominaj, że to ja pracuję na oddziale ratunkowym.

 
Wesprzyj nas