Autorka bestsellerowych “Córek Wawelu” powraca z monumentalną opowieścią o wpływowych kobietach renesansu, które przetrwały „zmierzch świata rycerzy” i uporządkowały po nich rzeczywistość na nowo.


Wprost z Wawelu, kolebki jagiellońskich królewien, Anna Brzezińska zabiera nas w podróż po Europie: do Burgundii Walezjuszów, która onieśmiela ostentacyjnym przepychem i bogactwem kultury dworskiej; Rzymu Borgiów, gdzie duch nowej epoki towarzyszy nepotycznym machinacjom; Ferrary d’Estów, krainy walecznych bękartów i renesansowych mistrzów pióra.

Pisarka roztacza przed czytelnikami fascynującą panoramę ostatnich dekad średniowiecza i początków ery nowożytnej, niespodziewanie aktualną, stanowiącą zaskakujący komentarz do dzisiejszych czasów. Pokazuje nam transformację ustalonego, niezachwianego dotychczas męskiego porządku oczami wpływowych kobiet epoki – z Małgorzatą Andegaweńską, Małgorzatą York, Izabelą Portugalską, Marią Burgundzką i Lukrecją Borgią na czele.

Tło dla splatających się losów żeńskich bohaterek stanowią: wielość wątków obyczajowych i kulturowych, ówczesne praktyki wojenne, seksualne, polityczne, religijne i artystyczne, tradycje i życie codzienne poszczególnych warstw społecznych, zaczynając od teatru władzy i związanych z nim knowań, poprzez opisy uczt i życia w miastach, na przesyconych symboliką mitów arturiańskich burgundzkich turniejach rycerskich kończąc.

Tę doskonale udokumentowaną książkę historyczną, dzięki pisarskiemu doświadczeniu Anny Brzezińskiej czyta się niczym wciągającą powieść. Zmierzch świata rycerzy to przełomowy moment dziejów Europy na styku epok średniowiecza i renesansu, opowiedziany w świeży, olśniewający sposób – nareszcie przez kobietę!

„Burgundzcy Walezjusze, Yorkowie, Borgiowie, Sforzowie z Mediolanu czy Estowie z Ferrary nie doczekali się swojego Homera. Lecz ich matki, żony, córki dobrze znały los Penelopy, usiłującej przetrwać i zachować rodzinne dziedzictwo (…). Te kobiety, rozbitkowie po widziadłowych dynastiach, okazywałysię mistrzyniami przetrwania i niestrudzonymi strażniczkami pamięci. Dlatego właśnie one są w tej książce przewodniczkami po krainie renesansu, który należał zarówno do rycerzy, jak i do skrybów, zanim rozpaliła się nowa epoka, pochłaniając rycerskie czyny i rycerskie książki.
Nie pochłonęła ich jednak doszczętnie”.

Anna Brzezińska
Zmierzch świata rycerzy
O kobietach, którym zawdzięczamy nowożytność
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 12 kwietnia 2023
 
 


WSTĘP
Utracony renesans rycerzy

W początkach XVII wieku Miguel de Cervantes uczynił swojego bohatera zakładnikiem romansów rycerskich. Don Kichot tak się w nich rozsmakował, że dnie i noce trawił na lekturze, napełniając swój umysł czarami, urokami, zabijatykami, potyczkami, ranami, miłościami, sercowymi żałościami, zapałami, udręczeniami, srogościami i tym podobnymi niedorzecznościami. Z ich powodu zaniechał troski o gospodarstwo i myśliwskich rozrywek, a nawet sprzedał sporą część majętności, by dokupić kolejnych rycerskich książek. Pod zgubnym wpływem lektur życie splotło mu się z fikcją tak ciasno, że poczuł się błędnym rycerzem i wyruszył na poszukiwanie przygód, z opłakanym, jak wiadomo, skutkiem.
– Nic innego, tylko te z piekła rodem książczyska wariackie, do których go raz wraz szatan kusił, musiały mu w głowie popsuć – lamentowała wierna służąca don Kichota.
– Wujaszek często po dwa dni i dwie noce kamieniem siedział nad tymi przeklętymi księgami – ubolewała jego siostrzenica.
Przebiegłe niewiasty, pochodzące z kraju, gdzie kacerze nader często odchodzili ku wieczności poprzez ogień, postanowiły uczynić nad zgubną literaturą sąd, zwieńczony, podobnie jak procesy heretyków, okazałym stosem. A że w bibliotece don Kichota znajdowało się ponad sto foliałów oraz nieprzebrane mnóstwo mniejszych tomów rycerskiej kontrabandy, kobiety z bezlitosną pasją wrzucały w płomienie dzieło za dziełem, bezpowrotnie niszcząc przygody Amadisa z Walii, Orlanda, rycerzy Karola Wielkiego i wielu, wielu innych.
Ten ogień, rozpalony przez dwie kobiety niewątpliwie pełne dobrych intencji, trzeźwe i niepodatne na uroki fantazji, wciąż płonie. Epoka nowożytna obeszła się bowiem bardzo surowo zarówno z bohaterami rycerskich romansów, jak i ich czytelnikami. Potomkowie siostrzenicy i gospodyni don Kichota nie rozsmakowali się w opowieściach o paladynach Karola Wielkiego i nie szukali w nich inspiracji dla własnych życiowych decyzji, uwięziwszy ich wraz z Rycerzami Okrągłego Stołu w jałowej krainie szkolnych lektur. W samym don Kichocie, zapamiętałym miłośniku rycerskiej przygody, widziano anachronicznego dziwaka lub zwyczajnego obłąkańca, niepotrafiącego oddzielić fikcji od prawdziwego życia, w którym trzeba iść z postępem i gromadzić grosz, by załatać dziurawy dach i przyodziać grzbiet.
Jednakże wielcy monarchowie późnego średniowiecza, zarówno ci pochodzący z uznanych rodów, jak i ambitni parweniusze, żyli jeszcze w świecie, gdzie literacka fikcja nieustannie mieszała się z rzeczywistością, stanowiąc źródło prestiżu, inspiracji oraz genealogii. Gdyby bohaterowie Iliady lub Eneidy ocknęli się znienacka w XV-wiecznej Europie, ze zdumieniem odkryliby, że monarsze dwory oraz arystokratyczne zamki zaludnia nieprzebrane mrowie ich potomków, na dodatek pochodzących od indywiduów nieodnotowanych w literaturze klasycznej lub poczętych w przedziwnych literackich okolicznościach.
Nie jest bowiem prawdą, że wieki średnie nie znały literatury klasycznej. Przeciwnie. Średniowiecze kochało antycznych bohaterów. Po prostu wyobrażało ich sobie jako rycerzy, najwspanialszych na świecie, oraz jako własnych protoplastów, oczywiście.
Lecz fabuły i literackie modele ścierały się ze sobą. Czasami równie zajadle jak bohaterowie rycerskich eposów. Jak wiadomo, renesans zaczął się od książek, od wielkiego polowania na starożytne manuskrypty, wyszukiwane zachłannie w bibliotekach odległych klasztorów, tłumaczone z greckich czy arabskich źródeł. Jednakże humanistyczni erudyci, patrycjusze z miejskich republik wydający majątek na klasyczne księgozbiory czy sekretarze z kurii papieskiej z pasją wertujący greckie i hebrajskie teksty wyobrażali sobie przeszłość zupełnie inaczej niż rycerze napędzani średniowieczną tradycją. Ich wielkim patronem stał się Petrarka, który w zbiorze listów O sprawach bliskich z bezlitosną surowością ocenił epokę, która trwała od przyjęcia przez Rzym chrześcijaństwa aż do czasów mu współczesnych, czyli wieku XIV, i pogardliwie nazwał ją ciemną.
Dla Petrarki oraz dla jego uczniów, miłośników i następców odkrywana na nowo kultura klasyczna i piękna literacka łacina stały się światłem wydobywającym świat ze stuleci barbarzyńskiego mroku. Choć tak wielu humanistów było sługami Kościoła, przemilczali ze wzgardą, że nawet ta kluczowa metafora mrocznego średniowiecza została przez ich mistrza skradziona innym dawnym mistrzom i obrócona przeciwko własnej przeszłości. Bo przecież wieki średnie również przesycało światło, choć innego rodzaju. Wraz z narodzinami w Betlejem rozbłysło po wiekach pogańskiej ciemności. Tyle że jego źródło biło w Ewangelii, nie zaś w pismach Platona i Arystotelesa.
Petrarka, a wraz z nim wielcy humaniści widzieli w swojej epoce moment przełomu i zerwania ze średniowieczem, które z kolei wyparło się klasycznych idei, zasad i instytucji. Jednakże nie dostrzegli bądź nie chcieli zobaczyć, że klasyczne dziedzictwo nigdy nie zostało zapomniane. Począwszy bowiem od św. Pawła, wielcy myśliciele chrześcijaństwa podejmowali próby – mniej lub bardziej udane, ochocze i intelektualnie uczciwe – pojednania antyku z nową religią i nowymi czasami. Klasyczne dziedzictwo przetrwało w języku i liturgii Kościoła, w prawie i instytucjach, księgach i budowlach, we wspomnieniach o chwale cesarstwa rzymskiego i opowieściach o podbojach Aleksandra Wielkiego.
Ponieważ jednak spuścizna antyku pozostawała żywa, podlegała nieustannej zmianie i ciągłym reinterpretacjom, oddalając się nieuchronnie od pierwowzoru, bo jedynie przeszłość jest niezmienna, podczas gdy pamięć o niej utrwalana jako historia nigdy nie zastyga na dobre.
Nie istniała więc jedna opowieść o antyku. Nie powstała też jedna opowieść o renesansie.
Humaniści mieli poczucie doniosłości swoich odkryć i swojej wizji świata, obejmującej nową naukę i nową sztukę. Przeświadczenie o początku nowej epoki było w XV-wiecznych Włoszech powszechne. Wybrzmiewało w niezliczonych tekstach, począwszy od pierwszego wielkiego renesansowego historyka, Flavia Bionda z Forlì – który patriotyzm łączył z przywiązaniem do klasycznych korzeni włoskiej kultury i który upowszechnił określenie wieków średnich jako epoki trwającej od upadku Rzymu do jego współczesności – aż po florenckich patrycjuszy, zgodnie z ówczesnym zwyczajem spisujących prywatne dzienniki.
Quattrocento, jak nazywa się XV stulecie we włoskiej kulturze, ufało w moc ludzkiego ducha. Wierzyło, że dzięki niestrudzonym wysiłkom myślicieli i artystów zdoła przywrócić utraconyZłoty Wiek. Nowe, renesansowe książczyska z piekła rodem powoli zmieniały średniowieczną Europę, ale też utrwalały jej przefiltrowany przez marzenia i mniemania humanistów obraz dla przyszłych pokoleń.
Renesans, jaki zna większość z nas, zrodził się bowiem za przyczyną książki – monumentalnego dzieła Giorgia Vasariego, opublikowanego po raz pierwszy w 1550 roku, a następnie w poprawionej i rozszerzonej wersji w roku 1568. Vasari, nadworny artysta Cosima, pierwszego księcia Toskanii z rodu Medyceuszy, stworzył renesans takim, jakim poznaje go większość z nas, bezwzględnie wywyższając włoską, przede wszystkim toskańską, tradycję kulturalną i artystyczną. Niezachwianie wierzył w postęp – pod tym względem również był heroldem rodzącej się właśnie nowożytności – a jako ojców nowej sztuki namaścił malarza Ceniego di Peppa, zwanego Cimabue, i jego ucznia Giotta di Bondonego, który po wiekach gotyckiej katastrofy odnowił malarstwo i przywrócili mu dawną świetność. Pod piórem Vasariego sztuka stała się lepsza dzięki zerwaniu ze średniowieczem, z gotykiem, pogardzanym jako obmierzła maniera tedesca, którą zastąpiła wartościowsza humanistyczna buona maniera. Na kartach jego Żywotów najsławniejszych malarzy, rzeźbiarzy i architektów kolejni wybitni artyści udoskonalali tę nową sztukę, aż po Michała Anioła, niedoścignionego i wszechstronnego geniusza, który zdaniem Vasariego przewyższył starożytnych.
W literaturze w podobny sposób mistrzem nowej sztuki ogłoszono Dantego Alighieriego, który – jak pisał w 1363 roku Giovanni Boccaccio – ponownie zaprosił do Italii Muzy i odnowił martwą sztukę poezji.
Nowa sztuka szybko zyskiwała nowych patronów, uwalniając się spod kurateli Kościoła oraz feudalnych elit. Bankierzy, kupcy i rzemieślnicy ze Sieny, Florencji, Genui czy Pizy utożsamiali swoje miasta z antycznymi republikami i opisywali je językiem zaczerpniętym z antycznych źródeł, utwierdzając się w lokalnej dumie, obywatelskim duchu i przekonaniu o wyższości swojego stylu życia nad resztą świata.
– Tylko zwierzęta żyją na wsi – zauważył z pogardą Paolo da Certaldo, syn florenckiego notariusza i handlarz zbożem.
Dla jego sąsiadów to właśnie miasta, z ich antyfeudalną ideologią, osobistą wolnością, polityczną aktywnością i nieustanną konkurencją, dawały szansę na życie najlepsze z możliwych i pielęgnowanie cnoty. Właśnie tam, w alchemicznym miejskim tyglu, ludzie, stając się obywatelami, w niedorównany sposób doskonalili się i nabierali ogłady, w przeciwieństwie do wieśniaków, trwających uparcie w stanie na poły zwierzęcej dzikości, oraz archaicznego i nieoględnego rycerstwa. Miasta kolonizowały zarówno przestrzeń, jak i wyobraźnię. Kiedy bogaci patrycjusze zaczynali rezydować w podmiejskich willach i doceniać sielskie rozkosze w starannie zaaranżowanej scenerii winnic i oliwnych gajów, nie przejmowali wiejskich upodobań, tylko zawłaszczali wieś i przeszczepiali tam własne wzorce.
Budząca się właśnie epoka nowożytna pragnęła jednak słuchać Francesca Petrarki i jego następców, którzy mieli poczucie wyjątkowości i doniosłości swych czasów i którzy z całego serca pragnęli je oddzielić od ponurej, jak wierzyli, przeszłości, zapominając, jak głęboko byli w niej zanurzeni i zadłużeni. Dlatego w kolejnych stuleciach opowieść o renesansie jako przełomowym momencie, kiedy włoscy geniusze dzięki antycznemu dziedzictwu na nowo odkryli rozum, naukę i potęgę człowieka, rozwijano i wzbogacano o nowe elementy. Dla wielkich myślicieli oświecenia, przywiązanych do wizji historii jako rozwoju i postępu, Włochy stały się kolebką nowoczesnego świata, wyzwolonego z jarzma średniowiecznych przesądów religijnych. Dla romantyków – triumfem indywidualizmu i ludzkiego ducha, uosabianego przez włoskich mistrzów, którzy najpierw popchnęli ku zwycięskiej
przyszłości swoich rodaków, potem zaś resztę świata.
XIX-wieczni historycy wychwalali ducha przedsiębiorczości, jaki powodował włoskimi kupcami, bankierami i rzemieślnikami, a także miejski styl życia, jaki przedkładali nad dawne feudalne ekscesy. Czynili ich tym samym protoplastami kapitalistycznego mieszczaństwa i wcieleniem indywidualizmu, we Florencji natomiast widzieli źródło nowoczesnego republikanizmu i demokracji liberalnej.
W ten sposób renesans włoskich miast oddzielił się niepostrzeżenie od feudalnego średniowiecza. Periodyzacja narzuca jednak wyobraźni oczywiste ograniczenia. Uwypukla różnice i odwraca uwagę od ciągłości – od idei, motywów i estetyk, które nakładały się na siebie, hybrydyzowały i przeobrażały pod wzajemnymi wpływami. W rzeczywistości mieszkańcy renesansowych Włoch częściej sięgali po rycerskie romanse niż po traktaty Arystotelesa. Pierwszy włoski rycerski poemat epicki z końca XV wieku, Orlando innamorato (Roland zakochany) pióra Mattea Marii Boiarda, dworzanina z Ferrary, był tak popularny, że w ciągu piętnastu lat doczekał się czternastu wydań, by po tej krótkiej chwili chwały ulec kompletnemu zapomnieniu. Jednakże jeszcze w czasach największej popularności poematu jego autorowi zarzucano, że nie traktuje materii klasycznej z odpowiednią pieczołowitością.
– Nie dość, że przekształca i wzbogaca o nowe wątki antyczne opowieści, to na dodatek osadza je w dziwacznej krainie średniowiecznego romansu rycerskiego – gderali puryści, gdyż służąca i siostrzenica don Kichota miały wielu godnych protoplastów, którzy może nie ośmielali się publicznie palić rycerskich manuskryptów, ale bez skrupułów okazywali im pogardę.
Po raz ostatni poemat Orlando innamorato wydano drukiem w 1544 roku, po czym popadł w zapomnienie i trwał jedynie w widmowej bibliotece don Kichota. Zaćmiła go, wraz z jego światem dwornej miłości i rycerskiej przygody, inna wizja renesansu. Nowi mistrzowie z pasją kwestionowali tradycyjną dworską kulturę. Zmieniały się gusty i upodobania. W pałacowych komnatach zamalowywano stare freski z wyobrażeniami polowań i dam przypatrujących się zmaganiom rycerzy w szrankach. Wymieniano meble, przerabiano klejnoty i suknie. Przede wszystkim jednak jedna po drugiej odchodziły w niepamięć dynastie, które hołdowały rycerskim tradycjom i nagradzały ich piewców oraz kronikarzy rzeką złota.
– To Homer uczynił Agamemnona zwycięzcą, a Trojan zwyczajnymi tchórzami i zmienił Penelopę w wierną małżonkę, ofiarę tysiąca krzywd zalotników – napisał cynicznie Ludovico Ariosto, kolejny wielki włoski renesansowy twórca z Ferrary, który zainspirowany dziełem Boiarda kontynuował opowieść o losach Rolanda w swoim wielkim poemacie Orlando furioso (Roland szalony).
Burgundzcy Walezjusze, Yorkowie, Borgiowie, Sforzowie z Mediolanu czy Estowie z Ferrary nie doczekali się swojego Homera. Lecz ich matki, żony i córki dobrze znały los Penelopy, usiłującej przetrwać i zachować rodzinne dziedzictwo, podczas gdy mężczyźni, których wyobraźnię ukształtowały podróże Odyseusza, przewagi Hektora oraz przygody Lancelota, Parsifala i Galahada, wyruszali na swoje wojny i krucjaty. Zapewne wiele z nich rozpaczało nad pokłosiem tych z piekła rodem książczysk wariackich, jak je z pogardą nazwała służąca don Kichota, kiedy posłańcy przynosili z pól bitew tragiczne wieści. Jednakże te kobiety, rozbitkinie po widziadłowych dynastiach, okazywały się mistrzyniami przetrwania i niestrudzonymi strażniczkami pamięci. Dlatego właśnie one są w tej książce przewodniczkami po krainie renesansu, który należał zarówno do rycerzy, jak i do skrybów, dopóki nie rozpaliła się nowa epoka, pochłaniając rycerskie czyny i rycerskie książki.
Nie pochłonęła ich jednak doszczętnie.

* * *

Kilka wieków później pewna dziewczynka, choć zapewne nie ona jedna, dorastała w domu przypominającym bibliotekę. Jej rodzinny księgozbiór nie dorównywał oczywiście książęcej bibliotece Estów i nie był wyposażony tak bogato jak biblioteka don Kichota, ale ukształtował jej wyobraźnię opisami podróży Odyseusza, przewag Hektora, tęsknot Tristana, przygód Lancelota, Parsifala i Galahada. Pewnego razu, wędrując swobodnie w gąszczu półek i tomów, sięgnęła po Jerozolimę wyzwoloną Torquata Tassa, by z zaskoczeniem spostrzec, że coś go łączy ze ślepym greckim pieśniarzem, ale i z autorami romansów rycerskich. Z tamtego dziecięcego zdumienia i zachwytu powstała dzisiaj ta książka.
Za przyczyną dawnych opowieści, które przepoczwarzają się i w zmieniają w czasie, i jeśli słabną, to potem odzyskują siły i porastają nowymi słowami, jak również z powodu przeszłości, która się w tych opowieściach przegląda i która się za nimi ukrywa.
Właśnie te opowieści ukształtowały Europę.
Dlatego, co tu kryć, jest to także książka o bardzo starej miłości.

Burgundia
Wielkie Księstwo Zachodu

Krwawe błoto pod Nancy

W zimowy poranek 7 stycznia 1477 roku grupa burgundzkich dworzan mozolnie przetrząsała pobojowisko nieopodal Nancy, stolicy Lotaryngii. Ich władcę, księcia Karola Zuchwałego, ostatni raz widziano dwa dni wcześniej, gdy desperacko rzucił się w wir bitwy, której nie mógł już wygrać, ponieważ Szwajcarzy sprzymierzeni z księciem René Lotaryńskim w zacinającym śniegu podkradli się na tyły jego armii i uderzyli z dwóch stron. Kiedy burgundzkie wojsko – zdziesiątkowane przez choroby, mróz, głód i dezercję oraz dodatkowo osłabione zdradą włoskich najemników – rzuciło się do bezładnej ucieczki, bitwa przerodziła się w rzeź.
Zwycięscy Szwajcarzy pamiętali okrucieństwa popełniane niedawno przez burgundzką armię. Książę Karol nie słynął jako przykład chrześcijańskiego miłosierdzia. Jak zanotował burgundzki kronikarz Jean Molinet, wieszał buntowniczych górali w takiej obfitości, że konary drzew łamały się pod ciężarem ciał. Teraz, w poczuciu sprawiedliwej zemsty, szwajcarscy piechurzy bezlitośnie mordowali pokonanych rycerzy, nawet gdy ci się poddawali i oferowali okup. Lotaryńczycy okazali się bardziej pragmatyczni i podatni na opowieści o legendarnym burgundzkim bogactwie: wzięli w niewolę wielu książęcych dostojników i krewnych, w tym jego przyrodniego brata Antoniego, noszącego wymowny tytuł Wielkiego Bastarda Burgundii.
Wśród jeńców nie odszukano jednak księcia Karola. Nie znając losu pokonanego wroga, René Lotaryński rozesłał posłańców do okolicznych miast, gdzie książę mógł szukać schronienia. Wrócili z niczym. Zwycięzcy pozostawali jednak niespokojni i pełni obaw. Nie śmieli uwierzyć, że Karol Zuchwały, Wielki Książę Zachodu, po prostu zginął. Władca Burgundii spędził wszak ostatnie lata na nieustannych wojennych zmaganiach i dotychczas z wszelkich opresji wychodził cało. Przed laty przetrwał nawet morderczą bitwę pod Montlhéry, gdzie – choć został ranny w szyję i brzuch – zdołał zebrać grupkę rycerzy, wyrwać się z okrążenia i odwrócić pewną, zdałoby się, klęskę. W ostatnich miesiącach fortuna mu co prawda nie sprzyjała. Po sromotnej klęsce pod Grandson, kiedy to w ręce Szwajcarów wpadły skarby księcia i co gorsza nieomal cała burgundzka artyleria, Karol popadł w głęboką melancholię. Lecz książę nie potrafił się cofać. Ostrożność też nie leżała w jego naturze. Podobno oznajmił mediolańskiemu posłowi, że musi walczyć, póki nie zwycięży lub nie zginie, jeśli zaś los poskąpi mu śmierci w bitwie, jest gotów popełnić samobójstwo.
– Czy człowiek uchodzący za niezwyciężonego wojownika i czujący się następcą Aleksandra Wielkiego naprawdę mógł zginąć w jakiejś niedorzecznej bitwie? – zastanawiali się lotaryńscy dworzanie.
Zwycięstwa księcia René mogło zatem dopełnić dopiero odnalezienie Burgundczyka. Okazało się, że jako ostatni widział go Baptista Colonna. Młody Włoch w służbie neapolitańskiego dowódcy najemników, kondotiera Cola di Montefortego, potrafił wskazać miejsce na skraju zamarzniętego jeziora, gdzie w wirze walki koń Karola potknął się i upadł. Odszukanie księcia nie było jednak łatwe, gdyż bitwa rozegrała się w lesie pełnym wąwozów i zamarzniętych strumieni. Poza tym pobojowisko zostało już splądrowane, martwych obdarto z przyodziewku oraz kosztowności, po czym pozostawiono na pastwę wilkom i drapieżnemu ptactwu.
Książę Burgundii, kiedy go wreszcie odnaleziono, spoczywał nago w zamarzniętym błocie, wśród ciał towarzyszy, którzy do ostatniej chwili starali się go chronić. Trudno było rozpoznać w nim najbogatszego władcę w Europie. Głowę miał zniekształconą od potężnego ciosu zadanego halabardą poniżej ucha, policzek ogryziony przez wilki, a na brzuchu i udzie ślady po dwóch pchnięciach piką. Dopiero gdy zmasakrowane ciało obmyto w ciepłej
wodzie z winem i oczyszczono, najbliżsi słudzy księcia – portugalski lekarz, paź księcia, jego kapelan i mistrz dworskich ceremonii Olivier de la Marche – znaleźli ślady w niepodważalny sposób potwierdzające tożsamość zmarłego. Świadczyły o niej stare blizny, przetoka w pachwinie oraz wybite z górnej szczęki zęby, bo niedawno książę się przewrócił i dotkliwie poranił, a przede wszystkim paznokcie, które Karol zwykł nosić bardzo długie.
Zwłoki godnie przyodziano i umieszczono na czarnym katafalku przed ołtarzem kościoła św. Jerzego w Nancy. Lecz nawet wtedy wielu powątpiewało, czy Burgundczyk, od lat przyprawiający o ciężką zgryzotę króla Francji i książęta Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, rzeczywiście był martwy.
– Daj znać, jeżeli książę Burgundii przeżył i znów rozpęta wojnę – mieli na odchodnym powiedzieć René Lotaryńskiemu jego szwajcarscy sprzymierzeńcy.
– Jeżeli przeżył – odpowiedział młody książę – latem znów będziemy walczyć.
Tymczasem w oddalonych zamkach i rezydencjach wrogowie oraz przyjaciele burgundzkiego księcia wstrzymali dech w oczekiwaniu na wieści z lotaryńskiej kampanii, nieświadomi, że wielka rzeka historii uniosła już księcia Karola bezpowrotnie i toczy się dalej przez młodą krainę, którą my nazwiemy nowożytnością i w której nie będzie już Wielkiej Burgundii. Na razie jednak, podczas pierwszych tygodni 1477 roku, cała Europa spekulowała, czy śmierć księcia Karola – jeżeli naprawdę umarł – zakończy niezwykłą karierę młodszej gałęzi francuskich Walezjuszów, którzy w przeciągu zaledwie czterech pokoleń zdołali pomiędzy Francją i Rzeszą stworzyć niezwykłą sieć księstw, hrabstw i innych posiadłości, różniących się historią i kulturą, lecz podlegających jednemu władcy. Coś się jednak skończyło.
Według wielu późniejszych historyków, właśnie w 1477 roku – w stratowanym końskimi kopytami, zamarzniętym błocie pod Nancy – dobiegło kresu feudalne średniowiecze i otworzyła się ścieżka prowadząca ku nowej epoce: epoce państw narodowych i wielkich imperiów.

Stulecie nienawiści

Kiedy na francuski dwór dotarły wieści o klęsce Karola pod Nancy, król Francji Ludwik XI, srodze doświadczony nieustanną walką z uciążliwym burgundzkim kuzynem, nie zamierzał udawać rozpaczy ani przywdziewać żałoby. Przeciwnie. Z radości wyprawił ucztę.
– Burgundia nareszcie wraca do Korony – oświadczył, kiedy pogłoska o śmierci księcia zamieniła się w pewnik.
Ziemie burgundzkich Walezjuszów składały się niejako z dwóch części: hrabstwa i księstwa Burgundii, które od drugiej połowy XIV wieku dzierżyli oni jako wasale króla Francji, oraz kalejdoskopu rozmaitych lenn położonych nad kanałem La Manche, częściowo należących do cesarstwa, które niebawem zmienią się w Niderlandy. Współcześni dostrzegali ten dualizm, a w oficjalnych dokumentach książęcej kancelarii Burgundię właściwą – czyli księstwo Burgundii – nazywano czasami „krajami leżącymi tam”, podczas gdy prowincje niderlandzkie, przede wszystkim Flandrię i Brabancję, gdzie władcy przebywali najczęściej, tytułowano „krajami leżącymi tutaj, przy nas”. Z każdym pokoleniem ciężar władzy przesuwał się coraz bardziej na północ, ku ludnym portowym miastom Niderlandów. Domena księcia Karola liczyła niemal 80 000 kilometrów, w dokumentach tytułowano go zaś księciem Burgundii, Brabancji, Lotaryngii, Limburgii, Luksemburga i Geldrii, hrabią Flandrii, Artois, Franche-Comté, Haunaut, Holandii, Zelandii, Namur i Zutphen. Jednakże kolebką Walezjuszów pozostawało księstwo Burgundii, którą w 1363 roku król Francji Jan II Dobry przekazał czwartemu ze swoich synów, Filipowi Śmiałemu.
– A co król Francji dał – zacierał ręce francuski monarcha w 1477 roku – król Francji może równie łatwo zabrać.
Następnie pomimo zimowej pory zebrał wojsko, by ruszyć po ziemie, które uważał za część Francji. Nie spodziewał się oporu. I nie przewidział, że na drodze staną mu kobiety – wdowa po Karolu, Małgorzata z rodu Yorków, i jego córka Maria.
Maria, jedyna córka księcia Karola, liczyła w dniu jego śmierci dwadzieścia lat i chociaż była dziedziczką najzasobiniejszych ziem w Europie, brakowało jej doświadczenia, a w tamtej chwili także wojska, stronników oraz pieniędzy, a na dodatek jej flandryjskie prowincje ogarnęło wrzenie. Wieści o katastrofie pod Nancy zastały ją w zamku Ten Waele w Gandawie, najbardziej zrewoltowanym i skłonnym do przemocy spośród licznych miast burgundzkiej domeny. Niewykluczone, że otrzymała nowiny o klęsce ojca równie wcześnie jak król Francji, czyli już 8 stycznia. Jednakże przez następne dwa tygodnie wraz z przybraną matką niespokojnie wyglądały kolejnych wieści, łudząc się nadzieją, że książę Karol wciąż żyje.
Maria i Małgorzata pochodziły z dwóch potężnych i drapieżnych rodów – burgundzkich Walezjuszów i angielskich Yorków – które gorliwie wykorzystywały słabość suwerenów, by sięgać po władzę. W czasach, gdy przeszłość stanowiła źródło tożsamości i dumy, pamięć dynastyczna podpowiadała im, że każde berło jest śliskie od krwi i tylko dzięki niezłomnej wytrwałości można je utrzymać. Księża z kolei nauczali, że ukojenie posiądą cisi i pokornego serca, więc wyczekując wieści o Karolu, obie z pewnością modliły się gorliwie, jak przystało dobrym chrześcijankom. Ale wychowały się zbyt blisko tronu, by poprzestawać na modlitwie.
– Fortuna z jednaką łatwością wynosi i poniża – mówiła pasierbicy księżna Małgorzata, która dorastała podczas bratobójczej wojny Yorków z Lancasterami – lecz nikt nie okazuje litości słabym.
Nie wiemy, czy przeszłość napawała je strachem, czy też we wspomnieniach o przodkach szukały otuchy. Dla poddanych każda z nich była symbolem tego, co minęło, i zarazem zalążkiem nowych możliwości, choć na razie nie wiadomo było, czy wystarczy im śmiałości, by kształtować przyszłość, czy też bezwolnie się tej przyszłości poddadzą. W przeciwieństwie do zaginionego męża i ojca, nie mogły poprowadzić zbrojnych przeciwko francuskiej inwazji, której należało się lada dzień spodziewać – ich dłonie miały trzymać wrzeciono, nie miecz. Jednakże jako córki władców rozumiały również prawa krwi i władzy, gdyż dzieje ich rodów były nierozerwalnie splecione z wojną stuletnią, zaciekłym feudalnym konfliktem pomiędzy królestwami Anglii i Francji.
Jak zostało powiedziane, pierwszy z wielkich protoplastów Marii Burgundzkiej, książę Filip Śmiały (1342–1404), otrzymał księstwo Burgundii w darze od swojego ojca, króla Francji Jana II Dobrego, za męstwo okazane w boju z Anglikami pod Poitiers. Dzięki małżeństwu z Małgorzatą Flandryjską poszerzył zaś rodowe posiadłości o Artois, Franche-Comté i bogate kupieckie miasta Flandrii.
– Ale flandryjscy mieszczanie nie ulękli się nawet sławy wojownika spod Poitiers – szeptały z trwogą dwórki księżniczki Marii. – Kiedy książę Filip Śmiały ujął ich twardą ręką, Gandawa buńczucznie poderwała się do walki. Musiały minąć cztery lata, nim książę zdołał ją poskromić. Czy teraz rajcy okażą się bardziej pokorni wobec dwóch słabych kobiet?
Rzeczywiście, tuż po fatalnie przegranej bitwie pod Nancy jedynie niepewność co do losu księcia Karola Zuchwałego powstrzymywała jego butnych flamandzkich poddanych przed rewoltą. Jednakże opowieść o początkach burgundzkiej potęgi zawierała jeszcze jedno gorzkie przesłanie: podwaliny pod tę potęgę położyły wiana książęcych małżonek; Maria zdawała sobie zatem sprawę, że gdy tylko zabraknie jej ojca i opiekuna, zalotnicy zaczną walczyć o jej rękę jak stado wygłodniałych psów o soczystą kość. Taki był porządek świata i dotychczas jej przodkowie obracali go na swoją korzyść. Równie zręczną politykę matrymonialną prowadzili bowiem wszyscy władcy Burgundii, poprzez małżeństwa dynastyczne z pokolenia na pokolenie rozszerzając i umacniając wpływy w regionie. Książę Filip przebiegle ożenił swego dziedzica tronu, Jana bez Trwogi (1371–1419), z Małgorzatą Bawarską z rodu Wittelsbachów, ta zaś, po wygaśnięciu męskiej gałęzi owego rodu, wniosła mężowi w posagu kolejne ważne prowincje – Holandię, Zelandię i Hainaut.
– Lecz to, co przychodzi wraz z kobietami, wraz z kobietami może odejść – powtarzano w 1477 roku na rynkach i w gospodach Gandawy, spoglądając na obramowane złotogłowiem postaci księżniczki Marii i jej macochy Małgorzaty, kiedy szły do kaplicy na modły wyprostowane jak struny, by wszyscy widzieli, że nie uginają się pod ciężarem cierpienia i lęku. – Jeszcze nie wiadomo, czy nasz książę dycha, a już król Francji zagarnął Burgundię i Franche-Comté. Któż wie, jakiego zalotnika wyszuka naszej pani król Francji, jeśli książę Karol rychło nie powróci, by mieczem bronić tego, co swoje?
Chociaż współcześni wychwalali bitewną zuchwałość księcia Karola, w oczach historyków za najzręczniejszego wodza wśród czterech pokoleń burgundzkich książąt uchodzi jego dziadek – Jan bez Trwogi. Militarną karierę rozpoczął podczas zakończonej katastrofalną klęską krucjaty. W 1396 roku jego marzenia o sławie wyzwoliciela Grobu Chrystusa prysły w bitwie pod Nikopolis, gdzie chrześcijańscy panowie, zlekceważywszy przeciwnika, zostali paskudnie wciągnięci w pułapkę i wyrżnięci przez Turków. Młody książę wykazał się wielką odwagą, ale i tak go pojmano. Plany wyprawy krzyżowej miały długo jeszcze towarzyszyć burgundzkim Walezjuszom, tymczasowo jednak sponiewierany i zaledwie dwudziestotrzyletni dziedzic Burgundii cierpiał w tureckiej niewoli. Ojciec, książę Filip Śmiały, musiał go wykupić za bajońską kwotę w wysokości 200 000 dukatów.
– Bo nie ma takiego złota, którego książęta nie przetraciliby na swoje wojny i chybione zamysły – sarkali w 1477 roku kupcy, przesuwając koraliki w liczydłach. – Kto wie, ile przyjdzie nam zapłacić, jeśli książę Karol dał się nieopatrznie pojmać do niewoli? Na dodatek król Francji nie poprzestał na Burgundii, już pustoszy Pikardię i Artois. Szaleństwa wielkich nieodmiennie przywodzą do ruiny małych.
Na razie jednak burgundzcy poddani wciąż liczyli na powrót księcia Karola Zuchwałego z jego lotaryńskiej awantury, bo od ojców i dziadków przejęli pamięć o nadzwyczajnej żywotności swoich książąt, którzy w przedziwny sposób potrafili się wymykać śmierci.
– Dziad miłościwie nam panującego księcia pana, książę Jan bez Trwogi, powrócił do domu w dwa lata po tym, jak wyruszył na krucjatę. Może i książę Karol jeszcze się pokaże – wzdychano ciężko.
Dalsze losy Jana bez Trwogi dowiodły, że czas w niewoli i burgundzkie złoto na okup zostały właściwie zainwestowane. Oswobodzony młody książę nauczył się używać armii. Nie polegał odtąd ślepo na dowódcach i starannie planował każdy krok. Nigdy więcej nie powtórzył katastrofy takiej jak ta pod Nikopolis.
Jako władca Burgundii i jeden z najpotężniejszych wasali Francji, Jan bez Trwogi usiłował zdobyć militarną i polityczną kontrolę nad swoim suzerenem. Bezwzględnie wykorzystywał słabość tronu, na którym zasiadał król Karol VI, zwany Szalonym. Francuską monarchię rozrywały wówczas konflikty, podsycane przez kłótnie i ambicje ponad trzydziestu książąt krwi, z których każdy pożądał swojego udziału we władzy. Król, słaby na ciele i umyśle, nie umiał ich okiełznać. Kiedy obłęd przybierał na sile, Karol VI stawał się zagrożeniem dla najbliższych. W 1392 roku w przypływie szału zaatakował mieczem własnego brata i zanim go obezwładniono, zarąbał czterech rycerzy. Na dworze zaczęto natychmiast podejrzewać, że króla otruto lub, co gorsza, zaczarowano. Po skrupulatnym zbadaniu pacjenta królewscy medycy przedłożyli inną diagnozę:
– Król cierpi na nieodwracalną słabość intelektu – orzekli. – Niestety, spalenie czarownic na to nie pomoże. Nic się nie da zrobić.
Ponieważ monarcha nie był w stanie rządzić krajem, rada królewska skłaniała się ku królewskiemu bratu, Ludwikowi, księciu Orleanu. Uchodził za bardzo uzdolnionego, lecz jako młodszy syn nie mógł aspirować do korony. Szeptano jednak, że skoro z racji urodzenia nie zdołał zasiąść na tronie, umościł się w łożu osławionej królowej Izabeli Bawarskiej, która podczas napadów szaleństwa męża przejmowała władzę. Orleańczyk cieszył się opinią wielkiego uwodziciela. Miał jakoby tak przemożny wpływ na kobiety, że współcześni przebąkiwali o magii miłosnej. Możliwe jednak, że wcale nie musiał sięgać po magiczne dekokty, ponieważ był urodziwy i odważny w boju – współcześni utrzymywali, że wsławił się już w bitwie pod Roosebeke, gdzie walczył jako jedenastolatek – a przy tym był świetnie wykształcony, wprawny we wszelkich formach rycerskiego rzemiosła oraz pełen dwornej galanterii. Podobno równie zręcznie układał ballady i wiersze, lecz ponieważ uważano go za głównego architekta polityki fiskalnej monarchii, musiał się też mierzyć ze swoim odbiciem w cudzej twórczości literackiej. Nie zawsze przypadało mu to do gustu. Wydany w 1404 roku królewski ordonans zapowiadał straszliwe kary tym, którzy będą rozpowszechniali wymierzone w księcia Ludwika pamflety lub przytwierdzali je na bramach, drzwiach oraz domach.
Burgundzki książę Jan bez Trwogi uważał się za najgodniejszego z francuskich panów i zajadle rywalizował z Orleańczykiem o wpływy. Wrogość tych dwóch książąt kształtowała charakter królewskiego dworu, a z czasem także całej Francji. Burgundczyk budował swoją popularność wśród paryskiego plebsu, wykorzystując przy tym zręcznie powszechną niechęć do podatków, jak również hojnie obdarowywał wpływowych paryżan oraz dworskich bywalców wyśmienitymi winami ze swojej burgundzkiej domeny. Ambicje i temperamenty obu książąt były tak podobne, że starcie stawało się nieuniknione. Na próżno Christine de Pisan, pierwsza Europejka utrzymująca się z pióra, zachwalała w Mieście Dam zalety kobiecej regencji, sugerując, że najlepszą rozjemczynią pomiędzy wrogimi frakcjami stanie się królowa, z racji płci wyłączona z dziedziczenia tronu, a poprzez miłość macierzyńską zdolna wyrzec się osobistych ambicji i uczynić wszystko, by uchronić dziedzictwo syna. Nie był to realistyczny plan, tylko piękne marzenie, przedwczesne i niemożliwe do ziszczenia. Owszem, Francja znała potężne monarchinie, lecz Izabela Bawarska do nich nie należała i nie cieszyła się powszechną miłością. Poza tym Jan bez Trwogi miał własne plany. Usiłował przejąć opiekę – lub straż – nad delfinem Francji.
Królestwo stawało się łupem, niczym więcej.

 
Wesprzyj nas