“18 zbrodni w miniaturze” to opowieść o kobiecie, która zmieniła oblicze kryminalistyki i wprowadziła amerykańską medycynę sądową w epokę nowoczesnej nauki.


Morderstwo, samobójstwo czy nieszczęśliwy wypadek? Pod koniec XIX wieku w Stanach Zjednoczonych ustalaniem przyczyn nagłych zgonów zajmowali się koronerzy bez odpowiedniego przygotowania, z zawodu rzeźnicy, piekarze lub aptekarze. Często na skutek ich błędnych orzeczeń przestępcy unikali kary, a skazywano niewinnych. Zmieniła to jedna osoba – Frances Glessner Lee, zwana matką współczesnej kryminalistyki.

Lee, urodzona w 1878 roku, była dziedziczką ogromnej fortuny. Choć oczekiwano od niej głównie brylowania na salonach, to dochodzenie przyczyn gwałtownych śmierci stało się dziełem jej życia. Zasłynęła jako twórczyni dioram – miniaturowych domków, które wyglądają czarująco, póki nie dojrzy się makabrycznych detali: wywróconego krzesła, zakrwawionej kołdry czy ciał na podłodze. Te precyzyjnie wykonane makiety, które wprowadzono jako narzędzia szkoleniowe dla śledczych policji, pozostają w użyciu do dziś.

Bruce Goldfarb odkrywa przed nami koleje losu Lee, silnej i ambitnej kobiety, która dzięki swojej determinacji doprowadziła do powstania Zakładu Medycyny Sądowej na Harvardzie. To barwna opowieść o narodzinach kryminalistyki i jej wyjątkowej prekursorce.

***

Gdy po raz pierwszy usłyszałem o modelach przedstawiających miejsca brutalnych zbrodni, bardzo mnie to zaintrygowało. Wyglądały jak upiorne domki lalek rodem z powieści Edgara Allana Poe. 18 zbrodni w miniaturze to historia kobiety, która nie tylko stworzyła te dioramy, lecz także wpłynęła na profesjonalne wykorzystanie medycyny sądowej w praktyce śledczej. Bardzo ciekawa lektura.
Jan Gołębiowski, psycholog kryminalny, profiler, biegły sądowy

Ta biografia to prawdziwe odkrycie. Frances Glessner Lee wprowadziła amerykańską medycynę sądową w epokę nowoczesnej nauki.
„Kirkus Review”

Porywający portret feministycznej bohaterki oraz pionierki kryminalistyki.
„Booklist”

Goldfarb otwiera nam oczy na przełomową rolę, jaką odegrała dziedziczka Frances Glessner Lee w rozwoju naukowego badania przestępczości (…). Wielbiciele serialu CSI: Kryminalne zagadki będą zachwyceni.
„Publishers Weekly”

Bruce Goldfarb jest amerykańskim dziennikarzem, publikującym m.in. w „Washington Post”, „USA Today”, „American Archaeology” i „ American Health”. Przez wiele lat pracował jako asystent naczelnego lekarza sądowego stanu Maryland, a potem jako jego rzecznik prasowy. 18 zbrodni w miniaturze to jego debiut literacki.

Bruce Goldfarb
18 zbrodni w miniaturze
Nieznana historia Frances Glessner Lee i początków współczesnej kryminalistyki
Przekład: Mikołaj Denderski
Seria: Portrety/Oblicza
Wydawnictwo Bo.wiem
Premiera: 17 kwietnia 2023
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Wprowadzenie

Z dioramami Frances Glessner Lee po raz pierwszy zetknęłam się jako młoda lekarka w roku 2003, kiedy pojechałam do Baltimore, by odbyć rozmowę kwalifikacyjną na stanowisko w Biurze Naczelnego Lekarza Sądowego Stanu Maryland. Naczelnik, doktor David Fowler, zapytał, czy widziałam Przekrojowe Studia. Odparłam, zgodnie z prawdą, że nie mam pojęcia, o czym mówi. Fowler zaprowadził mnie więc do ciemnego pomieszczenia, a następnie włączył światło. W kącie, częściowo pod przykryciem mającym chronić od kurzu, upchnięto kilkanaście pudeł, a w ich wnętrzu, zamknięty w pleksiglasie, czekał na mnie kunsztowny i pełen niezliczonych detali świat przemocy i śmierci.
Przekrojowe Studia Niewyjaśnionych Zgonów to miniaturowe miejsca zbrodni. Przypatrywałam się im z uwagą. W jednym, odzwierciedlającym niewielki pokój, dostrzegłam cętkowany wzór na wykafelkowanej podłodze oraz niewiarygodnie misterną tapetę z motywem kwiatowym. Inne przedstawiało drewnianą chatę z kuchnią i piętrowym łóżkiem. Na strychu ustawiono śniegowce, na blacie garnek.
W dzieciństwie bawiłam się domkami dla lalek i wiecznie męczyłam tatę, żebyśmy pojechali do odległego o kilka godzin jazdy sklepu z miniaturkami po wyposażenie do mojego własnego, maleńkiego świata, nigdy nie widziałam jednak domów wykonanych tak kunsztownie. Talerze dla moich lalek robiłam z uszczelek wyjętych z kapsli od butelek. Te w Przekrojowych Studiach wykonano z porcelany. Z porcelany!
Etykiety na puszkach ustawionych na kuchennych półkach oraz nagłówki gazet dało się odczytać. Nie mogłam wyjść z podziwu nad bogactwem detali.
Do tych detali należały też, rzecz jasna, plamy krwi na tapecie, groteskowo zwęglone zwłoki na spalonym łóżku, mężczyzna ze spurpurowiałą głową dyndający na pętli. Nie były to zwykłe domki dla lalek. Żadna tam dziecinna igraszka. Na co patrzyłam? Kto stał za powstaniem tych maleńkich scen? Oraz najbardziej dręczące z pytań: co się tam wydarzyło, w każdej z tych historii zatrzymanych w miniaturze?
Do Baltimore na rozmowę o pracę przybyłam, mając za sobą dwa lata praktyki w zawodzie patologa w nowojorskim Biurze Naczelnego Lekarza Sądowego. Doświadczenie na tym stanowisku zdobywałam, między innymi uczestnicząc wraz ze śledczymi Biura w rekonstrukcjach zdarzeń w miejscach zbrodni. To w ich trakcie dowiadywałam się, za czym należy węszyć i na jakie poszlaki, pomocne w ostatecznym ustaleniu przyczyny i sposobu śmierci, mogę się natknąć w dochodzeniach w sprawach nagłych, niewyjaśnionych i brutalnych zdarzeń, do których zbadania zobowiązywało nas prawo. W ten sposób człowiek uczy się ustalania przyczyn śmierci – kwalifikacje zdobywa podczas pracy.
A jednak było coś niepokojąco wojerystycznego w tym pojawieniu się u kogoś w domu bez uprzedzenia i przetrząsaniu mu szafki na leki, kubłów ze śmieciami czy lodówki, które jest częścią procesu ustalania, dlaczego ten ktoś leży martwy na podłodze. Śledczy z nowojorskiego BNLS, dyplomowani specjaliści, podzielili się ze mną wiedzą, na co powinnam zwracać szczególną uwagę, a także w poszukiwaniu czego wytężać wzrok. Mało tego – również węch, słuch i dotyk.
Szafka z lekarstwami stanowiła świadectwo zmagań denata ze schorzeniami. Duża butelka środków na nadkwasotę mogła oznaczać problemy natury gastroenterologicznej, ale ta sama substancja pozwalała również domniemywać niezdiagnozowane problemy z sercem. Z zawartości buteleczek z lekarstwami na receptę dało się wnioskować, czy zażywano je w ilości zgodnej z zaleceniami, zbyt małej czy też ich nadużywano. W koszu na śmieci mogły leżeć niezapłacone rachunki, zawiadomienia o eksmisji albo porzucony szkic listu pożegnalnego. Lodówka mogła być wypchana po brzegi, ale mogła się też w niej znajdować jedynie butelka wódki. Jeżeli jedzenie było świeże, takie też najpewniej musiały być zwłoki. Jeżeli gniło… wówczas jego stan mógł nam pomóc w potwierdzeniu stopnia rozkładu ciała denata, w jak najprecyzyjniejszym określeniu momentu śmierci. Wszystkie elementy miejsca zgonu współtworzą historię zdarzenia, a detale, które tam napotkamy, mają pierwszorzędne znaczenie. Nie byłam w stanie zebrać wywiadu z żywym pacjentem. To z otaczających go przedmiotów budowałam historię choroby, na której miałam się oprzeć następnego dnia w kostnicy, kiedy dokonywałam sekcji zwłok i jej wyniki zestawiałam z ustaleniami z miejsca zgonu. Sekcja to tylko część dochodzenia lekarza sądowego, słyszeliśmy od doktora Charlesa Hirscha, długoletniego naczelnego nowojorskiego lekarza sądowego, my wszyscy, którzyśmy mieli szczęście dla niego pracować.
To w czasie mojego pobytu w Nowym Jorku, podczas stażu z przeprowadzania sekcji zwłok przekonałam się, że zebrane na miejscu zbrodni dane niekoniecznie wnoszą coś do sprawy. Mogą być dla niej nieistotne. Mogą wprowadzać w błąd. Pistolet w ręku zmarłego oraz zeznania świadka wspominającego o depresji denata sugerowały samobójstwo. Jednak brak oparzeń prochem czy wybroczyn na obnażonej skórze, który stwierdziłam w kostnicy, mówiły mi, że pocisk wystrzelono z odległości co najmniej półtora metra. Popełniono morderstwo, pozorując samobójstwo. Kobieta znaleziona martwa w mieszkaniu wyglądała tak, jakby odeszła spokojnie we śnie. Następnego dnia w kostnicy sekcja zwłok wykazała obecność głębokich sińców pod nienaruszoną skórą na szyi, a wybroczyny w spojówkach oczu ostatecznie potwierdziły, że kobieta została uduszona. Nauczyłam się, że nasze obserwacje z miejsca śmierci mogą stanowić podbudowę ustaleń z kostnicy, ale ich nie zastąpią.
Wpatrując się w niezrównane, jedyne w swoim rodzaju dekoracje Przekrojowych Studiów, przenosiłam się do epoki, w której dochodzenie przyczyn zgonu stawało się niezależną dyscypliną naukową, a lekarze dopiero zaczynali osłabiać monopol koronerów i policyjnych śledczych na orzekanie o tym, która śmierć jest wynikiem przestępstwa, a która nastąpiła na skutek innych okoliczności. Przed sobą miałam dzieło utalentowanej rzemieślniczki i ekspertki medycznej, w którym połączenie tych profesji zaowocowało czymś wykraczającym poza naukę i głębszym niż artystyczny kunszt. Eksponaty pomyślano tak, by czyniły zadość wymogom funkcjonalnym i dydaktycznym, a przy tym pozwalały się w pełni rozszyfrować. Interpretacja każdej miniatury mogłaby się jednak zmienić pod wpływem ustaleń dokonanych w toku autopsji. Przyglądanie się pomieszczeniu z lotu ptaka, lalkom zamiast poruszającym się żywym ludziom (czy też ich nieruchomym, martwym ciałom) daje patrzącemu czas i przestrzeń na wyćwiczenie oka, wyłapanie szczegółów. Zdałam sobie sprawę, że Przekrojowe Studia to odpowiednik mojej nauki przez doświadczenie, zdobywane w pracy z kryminologami nowojorskiego BNLS, tyle że w mikroskali. Umiejętności, które nabyłam od tych śledczych w prawdziwych mieszkaniach i domach, w zakładach pracy i na budowach mogły być doskonalone i tutaj, do tego na wielu przykładach jednocześnie i z uwzględnieniem najdrobniejszych detali. Byłam pod wielkim wrażeniem tego, ile czasu i wysiłku bez wątpienia włożono w stworzenie tak wymyślnych, skomplikowanych i intrygujących scenariuszy, a także tego, jak wiele można się dowiedzieć, bacznie się im przyglądając.
Kiedy oglądałam te dioramy po raz pierwszy, schowane gdzieś na zapleczu baltimorskiego BNLS, jako że od wielu lat znajdowały się w magazynie, to ich stan nie był najlepszy. Wyglądało na to, że jedyne osoby czerpiące z nich wiedzę to pracownicy biura ekspertyz, którzy od czasu do czasu pokazywali je komuś z zewnątrz jako ciekawostkę historyczną. Nie były ogólnodostępne. Jak udało mi się ustalić, mimo wieku i stanu, w którym się znajdowały, wciąż wykorzystywano je do szkolenia śledczych. Tak czy owak, spotkał je, moim zdaniem, zbyt smutny los jak na tak niesamowite dzieło.
W kolejnych latach, dzięki zaangażowaniu Bruce’a Goldfarba, kierownika w baltimorskim BNLS i autora niniejszej książki, Przekrojowe Studia Niewyjaśnionych Zgonów Frances Lee poddano naprawom, odnowiono i zabezpieczono przed dalszymi zniszczeniami. W latach 2017 i 2018 były wystawiane w Smithsonian Institution, a także doczekały się omówienia w wydawnictwach książkowych, magazynach i Internecie. Niniejsza książka to zwieńczenie całych lat badań historycznych prowadzonych z wykorzystaniem źródeł bezpośrednich, w tym zapisków pozostawionych przez samą Frances Glessner Lee. To historia o tym, jak pewna uparta, inteligentna i twórcza kobieta oddała się bez reszty szczególnej namiętności, oraz o doniosłych konsekwencjach tej fascynacji w dziedzinie medycyny i prawa. Goldfarb osadza postać Frances Glessner Lee wraz z jej inteligencją, wpływami, zamożnością oraz silną osobowością w kontekście świata sądowej ekspertyzy medycznej. Dzięki tej wciągającej i napisanej żywym językiem książce przekonacie się, że Frances Glessner Lee należy uznać za matkę nowoczesnej praktyki kryminalistycznej.
Jej osiemnaście śmierci w miniaturze zmieniło naprawdę wiele.
Judy Melinek
lekarka, patolog medycyny sądowej i współautorka (wraz z T.J. Mitchellem) książki wspomnieniowej Ciało nie kłamie oraz pierwszego tomu z serii powieści detektywistycznych noir Skalpel

Rozdział 1
Medycyna sądowa


2 października 1944 roku

Siedemnastu patologów i lekarzy sądowych, w ciemnych garniturach i krawatach, zasiadło do długiego stołu w wykładanej boazerią sali konferencyjnej na drugim piętrze budynku E-1 na Wydziale Medycznym Uniwersytetu Harvarda. Była jesień 1944 roku. Tysiące kilometrów stąd, w Europie i na wyspach Pacyfiku, szalała wojna. Mężczyźni zgromadzili się w Harvardzie, żeby wziąć udział w seminarium poświęconym medycynie sądowej – dziedzinie, która w przyszłości wejdzie w skład nauki kryminalistyki polegającej na zastosowaniu wiedzy medycznej w prawie i wymiarze sprawiedliwości.
Doktor Alan Richards Moritz przekazał grupie przygnębiające wieści. Niestety, kapitan Frances Glessner Lee – jak chciała, by ją tytułować, odkąd rok wcześniej przyjęto ją w szeregi funkcjonariuszy Policji Stanowej New Hampshire – nie pojawi się na seminarium. Na skutek niefortunnego upadku złamała kość piszczelową, po czym przeszła dwa zawały serca.
Jako dobrze wykształceni fachowcy związani z jedną z najbardziej prestiżowych instytucji medycznych Ameryki ci mężczyźni świetnie zdawali sobie sprawę z powagi tej sytuacji w przypadku blisko sześćdziesięciosiedmioletniej kobiety, cierpiącej na liczne schorzenia. Ataki serca były ostatnie z całej sekwencji ciosów ze strony postępującego zniedołężnienia, coraz bardziej ograniczającego codzienne funkcjonowanie Lee. Teraz chorą czekał długi okres bezwzględnego odpoczynku w łóżku pod czujnym okiem lekarza.
Moritz, jeden z czołowych patologów w kraju, nieobecność Lee odczuł jako stratę natury tyleż zawodowej, co osobistej. Uczestnicy seminarium nie mogli skorzystać z dobrodziejstw jej wręcz encyklopedycznej wiedzy na temat medycyny sądowej czy samej obecności Lee, która sprawiała, że człowiek nabierał ogłady.
Program seminarium Lee miał dostarczyć tym mężczyznom wiedzy specjalistycznej, pozwalającej docierać do przyczyn nieoczekiwanych i niewyjaśnionych zgonów, w tym dotyczącej metod szacunkowego określania czasu śmierci, stopnia rozkładu ciała i innych zmian pośmiertnych, ran spowodowanych uderzeniem tępymi i ostrymi przedmiotami, a także wiedzy z pozostałych obszarów związanych z dochodzeniami w sprawie nagłych śmierci. Żadna inna amerykańska uczelnia medyczna nie oferowała czegoś podobnego.
Lee nie miała zadatków na autorytet w nowej dziedzinie medycyny sądowej. Ta jakże dostojna starsza pani, z upodobaniem nosząca kapelusiki bez ronda w stylu Queen Mary i czarne sukienki, które szyła sobie sama, była niezależną finansowo spadkobierczynią fortuny magnatów złotej ery Chicago. Obecność Lee, kobiety o trudnym charakterze, narzucającej wyśrubowane standardy, stanowiła główną siłę napędową harwardzkich studiów kryminalistycznych. Dzięki swej osobowości i poświęceniu znacznej części własnego majątku Lee niemal samodzielnie powołała do życia medycynę sądową w Stanach Zjednoczonych.
Jej wpływu na tę dziedzinę jako reformatorki, nauczycielki i orędowniczki nie sposób przecenić. Ta dystyngowana matrona cieszyła się poważaniem jako jeden z naczelnych autorytetów w medycynie sądowej. Aby jednak móc się nim cieszyć, musiała przejść niełatwą drogę.

„Mężczyźni podejrzliwie traktują starszą kobietę, która działa w jakiejśsprawie” – miała się kiedyś wyrazić. „Moje utrapienie to przekonywanie ich, że nie próbuję się wtrącać ani rządzić. Poza tym muszę im dowodzić, że wiem, o czym mówię”.

W ciągu siedmiu lat, które minęły, odkąd Lee zatwierdziła kandydaturę Moritza na kierownika pierwszego w kraju programu studiów w zakresie medycyny sądowej, poza współpracą tych dwoje połączyła również przyjaźń. Wspólnie pracowali nad innowacyjnym projektem, który zrewolucjonizowałby dochodzenia w sprawie nieoczekiwanych i podejrzanych zgonów – intensywnym tygodniowym seminarium z medycyny sądowej dla funkcjonariuszy policji. Ambitny program ułożony przez Lee i Moritza był przełomowy i miał zaznajomić policjantów z wykorzystywaniem w pracy nowoczesnych metod kryminalistycznych.

Przez prawie dwa lata Lee obsesyjnie pracowała nad serią bogatych w najmisterniejsze szczegóły proporcjonalnie zmniejszonych dioram, mających służyć za makiety do nauczania techniki oględzin miejsca zbrodni, rozpoznawania wskazówek o potencjalnie istotnym znaczeniu dla ustalenia przyczyn i sposobów śmierci, które nastąpiły nieoczekiwanie, nagle lub były wynikiem obrażeń. Nazwała te pomoce naukowe Przekrojowymi Studiami Niewyjaśnionych Zgonów. Teraz, w obliczu jej choroby, wydawało się, że plany jej i Moritza zostały pokrzyżowane.
„Żaden z tych modeli nie jest ostatecznie domknięty i żadnego z nich nie da się ostatecznie domknąć” – pisała Lee do Moritza w czasie rekonwalescencji w The Rocks, jej ponadsześćsethektarowej posiadłości nieopodal Littleton w New Hampshire. „Mam nadzieję, że przyzna mi Pan rację, iż w zaistniałych okolicznościach seminarium dla funkcjonariuszy policji nie powinno się odbyć”3.
W sali konferencyjnej budynku E-1 mężczyźni odłożyli na chwilę ponury program nauczania medycyny sądowej, by opracować treść uchwały, którą Moritz przekaże Lee*:

Niniejszym postanawia się, że Pani Frances G. Lee pozostanie po wsze czasy we wdzięcznej pamięci wszystkich słuchaczy seminarium z medycyny sądowej na Wydziale Medycyny Harvardu w roku 1944 i niechaj będzie wiadomym, iż wszyscy zgromadzeni składają najgłębsze wyrazy szacunku i uznania dla jej filantropii, której zawdzięczają niniejsze seminaria, tak zasłużone dla sprawy medycyny sądowej w Stanach Zjednoczonych. Jest przy tym szczerą nadzieją wszystkich zgromadzonych, że Pani Lee powróci rychło do pełni zdrowia i aktywności4.

Aby zrozumieć doniosłość pionierskiej pracy kapitan Lee na rzecz medycyny sądowej, konieczne będzie cofnięcie się w czasie i przyjrzenie temu, jak przez wieki społeczeństwa postępowały w obliczu czyjejś śmierci, zwłaszcza niespodziewanej albo zagadkowej.
Według oficjalnych danych demograficznych w 1944 roku zmarło nieco ponad 1,4 miliona Amerykanów. Większość z nich odeszła w domach lub szpitalach. Przy ich śmierci był lekarz, pielęgniarka albo członkowie rodziny. Wiedziano, że taka osoba boryka się z chorobą lub niedomaga, jej stan stopniowo się pogarszał, po czym umierała.
W świetle danych historycznych mniej więcej co piąta osoba umiera nagle i niespodziewanie5. Ktoś taki nie miał zdiagnozowanej choroby i poniósł śmierć na skutek użycia przemocy, obrażeń albo w niewyjaśnionych okolicznościach. Spośród tych około 283 tysięcy zgonów mogących budzić podejrzenia, przypadających na rok 1944, nie więcej niż 2 procent, a więc co najwyżej kilka tysięcy, było przedmiotem dochodzenia wykwalifikowanych lekarzy sądowych ze specjalnym przygotowaniem w dziedzinie diagnozowania przyczyny śmierci i rekonstruowania sekwencji zdarzeń, które do niej doprowadziły. W owym czasie jedynie w garstce miast na Wschodnim Wybrzeżu (Boston, Nowy Jork, Baltimore i Newark) działali kompetentni specjaliści wyszkoleni w zakresie medycyny sądowej i posiadający odpowiednio wyposażone gabinety. W przeważającej części Stanów Zjednoczonych nadal uciekano się do instytucji koronera, przeżytku rodem ze średniowiecznej Anglii.
Mimo ogólnego postrzegania śmierci jako nieuniknionego faktu, wydarzenie to od zawsze zajmuje wyjątkowe miejsce w ludzkim doświadczeniu. Na poziomie intelektualnym wiemy, że każdego z nas to spotka, ale owa świadomość bynajmniej nie chroni nas przed wstrząsem i bólem, gdy umiera ktoś z naszego otoczenia. Mamy głębokozakorzenioną potrzebę uzyskania odpowiedzi. Co się stało? Dlaczego ta osoba zmarła?
Najwcześniejsze metodyczne dochodzenia charakteru czyjejś śmierci dotyczyły przede wszystkim samobójstw. Na przestrzeni dziejów samobójstwo postrzegano jako akt sprzeniewierzenia się bogom czy władzy, lub też jako zbrodnię przeciw własnej osobie, felo de se. W cesarstwie rzymskim żołnierzy, którzy odebrali sobie życie, uznawano za dezerterów. Niektóre cmentarze pozostawały zamknięte dla samobójców6.
Instytucja koronera w badaniu przyczyn śmierci wywodzi się ze średniowiecznej Anglii. Jako „strażnik spraw Korony” urzędnik zwany crowner (tytuł w zniekształconej formie, coroner, przetrwał do dziś) występował w roli królewskiego przedstawiciela w kwestiach sądowych. Zadania koronera były rozmaite. Jeden z jego głównych obowiązków stanowiło zbieranie pieniędzy należnych władcom, przeważnie podatków i grzywien. Na koronerze spoczywało doręczanie pism sądowych – nakazów i wezwań – szeryfowi, a jeśli zaszła taka potrzeba, mógł on również aresztować szeryfa. Był też upoważniony do konfiskowania „ryb króla” – jesiotra, morświna i innych zwierząt wodnych, które mogły trafiać jedynie na królewski stół – a także prowadzenia dochodzeń w sprawie zatonięć statków i skarbów. Miał gwarantować koronie, że ta zawsze otrzyma to, co do niej należy.
Koroner badał również okoliczności zgonów, które nastąpiły nagle lub wydawały się nienaturalne – przede wszystkim stwierdzał, czy denat został zamordowany, czy popełnił samobójstwo. Mordercę posyłanego na stracenie lub wtrącanego do więzienia pozbawiano całego majątku – domu, ziemi, wszelkiej własności. Jako że samobójstwo uchodziło za zbrodnię przeciw koronie, również po majątek człowieka, który targnął się na własne życie, przychodził koroner.
Koronerzy mieli za zadanie znaleźć odpowiedzi na dwa pytania: co spowodowało tę śmierć oraz kto jest za nią odpowiedzialny. Pierwsze to pytanie natury medycznej, drugie zaś należy do dziedziny wymiaru sprawiedliwości7. Koroner nie musiał się znać na medycynie ani prawie. Przeprowadzał dochodzenie, będące po części badaniem, a po części deliberacyjnym procesem orzekania. Zwoływał ławników – dziesięciu albo dwunastu mężczyzn, w większości niepiśmiennych rolników, z których większość mogła znać denata lub być obecna przy jego śmierci. W dochodzeniach mogli brać udział wyłącznie dorośli mężczyźni.
Koroner i ławnicy musieli dokonać oględzin zwłok, często w miejscu, w którym nastąpił zgon lub znaleziono ciało. Dochodzenie należało przeprowadzić super visum corporis („obejrzawszy ciało”). Zaniechanie oględzin ciała unieważniało wynik dochodzenia. Jeżeli nie dysponowano zwłokami, nie można było podjąć dochodzenia w sprawie śmierci. Ławnicy musieli przyjrzeć się ciału uważnie, a nie jedynie rzucić na nie okiem. Mieli je zbadać w poszukiwaniu śladów przemocy i odnotować obecność ran.
Rzecz jasna, bez znajomości podstaw wiedzy medycznej niewiele da się stwierdzić, przyglądając się ciału. Niemniej po oględzinach zwłok i wysłuchaniu świadków ławnicy wydawali orzeczenie w trybie głosowania. Trudno tu mówić o naukowości.
Jeżeli uznano, że zmarłego zamordowano, należało później przeprowadzić dochodzenie w celu ustalenia zabójcy. Koroner posiadał uprawnienia do oskarżenia podejrzanego o dokonanie morderstwa, obowiązkiem szeryfa zaś było go zatrzymać i osadzić w więzieniu do czasu procesu. Koroner wysłuchiwał przyznającego się do zarzucanych mu czynów i konfiskował własność osób skazanych na śmierć.
Kiedy mieszkańcy Europy Północnej skolonizowali Amerykę, wprowadzili tam angielskie prawo zwyczajowe (common law). Dzisiejsi szeryf, sędzia pokoju i koroner to pozostałości wieków średnich.
Jedno z pierwszych udokumentowanych postępowań koronera odbyło się w New Plymouth zimą 1635 roku, kiedy odkryto martwe ciało niejakiego Johna Deacona, dwudziestokilkuletniego sługi kupca futer8.
„Obejrzawszy trupa, żadnych na nim nie znajdujemy śladów razów ni ran, ni jakichkolwiek innych szkód zadanych ciału” – donosili ławnicy. „Sądzimy, iż to słabość ciała skutkiem długiego poszczenia i mozołu, znoszonych w czas licznych kursów tam i nazad, przy tym i mróz niesłychany, porze roku właściwy, śmierć nań sprowadziły”.
Maryland zyskało pierwszego koronera trzy lata po założeniu kolonii. Thomas Baldridge, plantator tytoniu, został mianowany szeryfem i koronerem w hrabstwie Saint Mary’s w 1637 roku. Baldridge’a poinstruowano, cokolwiek niekonkretnie, by „Czynił wszystko (…) co z urzędu szeryfa czy też koronera wszelkiego hrabstwa w Angl[j]i zwykło się czynić”. Bardziej szczegółowy opis obowiązków koronera sformułowano w 1640 roku:

Jeśliby wieść albo podejrzenie były, że w granicach takiej seciny* kto żywota dokonał, w czasie dogodnym zwłoki obejrzeć, a pomienionym osobom nakazać pod przysięgą sprawiedliwie zbadać i orzec, jak też ów człek śmierć swą był napotkał, podług świadectw10.

Dwa dni po swojej nominacji, 31 stycznia 1637 roku, Baldridge przeprowadził swoje pierwsze dochodzenie. Ławę złożoną z dwunastu mężczyzn, samych hodowców tytoniu, zawezwano w celu dokonania oględzin zwłok Johna Bryanta, zabitego w trakcie ścinania drzewa. Joseph Edlow, inny hodowca tytoniu, przebywał z Bryantem, kiedy doszło do tragedii11.
Zeznając pod przysięgą, Edlow powiedział ławnikom, że ostrzegł Bryanta, by ten usunął się z miejsca. „John, bacz na się, drzewo pada” – miał powiedzieć towarzyszowi. Edlow zeznał, że Bryant odsunął się na jakieś pięć, sześć metrów. Pień, padając, miał odbić się od innego drzewa i przywalić Bryanta, miażdżąc go swym ciężarem. „Ów John Bryant nie wyrzekł po tym już ni słowa” – zapisano w dokumencie z dochodzenia.
Baldridge i ławnicy dokonali oględzin zwłok Bryanta i dopatrzyli się „dwu draśnięć pod brodą z lewa”. Spisali się tak, jak można by tego oczekiwać po grupie nieprzeszkolonych rolników, dochodząc do wniosku, że Bryant zmarł, ponieważ „naczynie, co krew mieści, pękło w nim”.
Obowiązkiem Baldridge’a jako koronera było pochować ciało i spieniężyć mienie Bryanta celem uregulowania długów zmarłego. Sprawozdanie z postępowania wylicza elementy jego lichego ziemskiego dobytku: „dwa odzienia wierzchnie i stary kaftan”, pończochy i kalesony, miski i łyżki, kilka mebli, kanoe, kogut i kura oraz sługa, Elias Beach.
Najwcześniejszej znanej sekcji zwłok w Stanach Zjednoczonych dokonano w Maryland, w hrabstwie Saint Mary 25 lutego 1642 roku12. Przeprowadził ją George Binx, „licencjat przyrody”, zatrudniony jako przewodniczący ławy przysięgłych w trakcie postępowania koronera badającego śmierć młodego rdzennego Amerykanina, zastrzelonego przez kowala nazwiskiem John Dandy.

„Indiański ów wyrostek (imieniem Edward) rozstał się z żywotem ugodzony kulą wypaloną przez Johna Dandy’ego, która to kula, wdarłszy się przez epigastrium opodal pępka, zstąpiwszy ukosem, przebiwszy kiszki, a odstrzeliwszy od kraju kości pacierzowej, utkwiła w ścianie ano [odbytu]” – napisano w sprawozdaniu z sekcji.

Co do Dandy’ego, nałożono nań grzywnę w wysokości trzech tysięcy funtów tytoniu i skazano na karę śmierci. Koroner zajął jego wszystkie „dobra i ruchomy majątek, a jego strzelby i amunicję zabrał na miejsce lepiej chronione od najść Indian”. Wyrok śmierci zamieniono Dandy’emu na siedem lat pracy w charakterze kata.

Historia ludzkości to, ogólnie rzecz biorąc, ciągły rozwój i doskonalenie. Standard naszego życia polepszył się niepomiernie dzięki postępom w rolnictwie, poprawie warunków sanitarnych, rozwojowi transportu i medycyny. Oswoiliśmy elektryczność, zbudowaliśmy drogi i wynaleźliśmy telefony. A jednak metoda dochodzenia przyczyn nagłych zgonów nie ulegała w Ameryce większym zmianom przez niemal trzy stulecia. W przeważającej części kraju w dociekaniach przyczyn śmierci rządził osobliwy anachronizm, relikt z XIII wieku bliższy alchemii niż dzisiejszym naukom medycznym.
Koroner był lokalnym urzędnikiem, a jego uprawnienia dotyczyły danego hrabstwa bądź miasta. Mógł jednocześnie zajmować stanowisko szeryfa albo sędziego pokoju, mieć zawód stolarza, piekarza czy też rzeźnika. W wielu miejscach funkcję koronera pełnił miejscowy przedsiębiorca pogrzebowy. Koronerem zostawało się w wyniku głosowania albo z urzędowego nadania. Posada ta w swej istocie była upolityczniona. Nie otrzymywało się jej z uwagi na pracowitość i wiedzę ekspercką – obowiązywał klucz politycznych powiązań i lojalności. Zachowanie tego stanowiska zależało od tego, czy piastująca je osoba cieszy się względami wyborców i przywódców. Jako że koroner niekoniecznie miał jakiekolwiek pojęcie o medycynie, pomoc w ustaleniu przyczyny śmierci mógł uzyskać od lekarza, nazywanego rozmaicie: lekarzem koronera, orzecznikiem medycznym bądź lekarzem sądowym*.

* W oryginale odpowiednio: „coroner’s physician, medical referee, medical examiner”.

Ktoś powie, że postępowanie koronera sprawdzało się całkiem nieźle w czasach, gdy organizacja życia w Ameryce miała w znacznej mierze charakter wiejski i rolniczy. Większość nagłych zgonów następowała najpewniej wskutek wypadku lub z przyczyn naturalnych, takich jak zawał albo wylew. W rzadkich przypadkach śmierci budzącej podejrzenia sprawca zwykle nie miał możliwości szybkiego oddalenia się na znaczną odległość od miejsca zbrodni. Często nie brakowało świadków. Identyfikacja ciała nie nastręczała trudności, ponieważ rodzina czy znajomi żyli w bezpośrednim sąsiedztwie. Ludzie przeważnie nie podróżowali z dala od miejsca, w którym się urodzili, więc znali nawzajem siebie i swoje zajęcia. Być może dwanaście głów laików posługujących się zdrowym rozsądkiem było lepsze niż nic.
Wady instytucji koronera ujawniał jednak coraz bardziej wzrost populacji miejskich. Wraz z tłumnym napływem ludzi do miast przybywało okazji do zbrodni. Na obszarze kilku kwartałów wielkiego miasta w zdewastowanych czynszówkach mogły się gnieździć dziesiątki tysięcy ludzi. Miasta pełne były ludności o niepewnym statusie: przejezdnych podróżnych, imigrantów, rolników, którzy opuścili gospodarstwa w poszukiwaniu pracy. Sprawca mógł szybko uciec z miejsca, w którym popełnił występek, oddalając się tramwajem czy pociągiem. W miastach takich jak Nowy Jork, Filadelfia, Chicago czy Boston nietrudno było zniknąć, przez co dochodzenia w sprawach zagadkowych zgonów stawały się trudniejsze13.

 
Wesprzyj nas