Czarujący bohater to jedno, ale równie atrakcyjny okazuje się zawarty tu czarny humor – stricte brytyjski, prezentujący arystokrację oraz angielską obyczajowość z wyraźnym przymrużeniem oka. Seria kryminałów kultowej brytyjskiej autorki po raz pierwszy w Polsce w całości!


Po spędzeniu trzech miesięcy na Korsyce lord Peter Wimsey zaczyna już zapominać o angielskich wrzosowiskach, jednak w czasie podróży po Paryżu ojczyzna mu o sobie przypomina. I to w bardzo nieprzyjemny sposób.

Nagłówki angielskich gazet głoszą, że jego brat Gerald został… oskarżony o morderstwo. Ofiarą jest niedoszły szwagier Wimsey’ów, a do zbrodni doszło w rodzinnej posiadłości księcia Denver w Yorkshire.

To już nie jest zwykła zagadka kryminalna, ale sprawa honoru. I to lord Peter będzie musiał go obronić!

Problem w tym, że Gerald odmawia współpracy w śledztwie. Czyżby jednak był winny?

W przygotowaniu kolejne tomy serii.

***

Agatha Christie i Dorothy L. Sayers – gwiazdy międzywojennej złotej epoki kryminałów.
The Guardian

Dorothy L. Sayers wniosła do powieści detektywistycznej oryginalność, inteligencję, energię i dowcip.
P.D. James/

Mówi się, że królowa kryminału jest tylko jedna – niezastąpiona i bez wątpienia ponadczasowa Agatha Christie. A jednak nie była to jedyna angielska pisarka, która stworzyła charakterystyczną dla siebie atmosferę zbrodni oraz wyróżniającą się postać śledczego, idealnie zgraną z dawnymi realiami kryminalnymi. Mowa o niesamowitej Dorothy L. Sayers oraz kreacji lorda Petera Wimsey’a […]. Czarujący bohater to jedno, ale równie atrakcyjny okazuje się zawarty tu czarny humor – stricte brytyjski, prezentujący arystokrację oraz angielską obyczajowość z wyraźnym przymrużeniem oka. Zaskakująco efektowny kryminał retro!
mozaikaliteracka.pl

Uważam, że jest to naprawdę urocza, wciągająca i zabawna lektura. W tej książce byłam pod wielkim wrażeniem świetnej fabuły, misternych szczegółów, a jeszcze bardziej błyskotliwej prozy. Nie mogę się doczekać, aby przeczytać więcej książek Dorothy L. Sayers. Obok Agathy Christie pojawiła się na mojej liście nowa autorka powieści kryminalnych do odkrycia.
nakanapie.pl

Dorothy L. Sayers
Zastępy świadków
Przekład: Dorota Konowrocka-Sawa
Wydawnictwo Znak
Premiera: 22 sierpnia 2022
 
 


1
Zbrodniczy zamysł

Któż jest sprawcą tego?
William Shakespeare, Otello[1]

Lord Peter Wimsey przeciągnął się rozkosznie w wykwintnej pościeli zapewnianej gościom przez Hôtel Meurice. Po tym, jak przeforsował się podczas pracy nad zagadką z Battersea, postanowił za radą sir Juliana Freke’a wyjechać na wakacje. Znużyły go nagle codzienne śniadania z widokiem na Green Park i pojął, że polowanie na inkunabuły nie stwarza wystarczającej sposobności do ćwiczeń mężczyźnie w wieku lat trzydziestu trzech. Zbrodnie dokonywane w Londynie wydały mu się raptem zbyt wyrafinowane, dlatego opuściwszy mieszkanie i przyjaciół, zaszył się w korsykańskiej dziczy. Na trzy miesiące wyrzekł się korespondencji, czasopism i telegramów. Wędrował po górach, podziwiał z bezpiecznej odległości dziką urodę korsykańskich wieśniaczek i studiował wendetę w jej naturalnym środowisku. W takich okolicznościach przyrody morderstwa wydawały się nie dość, że rozsądne, to jeszcze urocze. Bunter, jego zaufany i pomocnik w śledztwie, szlachetnie wyrzekł się cywilizowanych obyczajów, pozwolił swemu panu nie myć się i nie golić, a obiektyw wiernego aparatu zwrócił nie na odciski palców, lecz na surowe krajobrazy. Było to bardzo odświeżające.
A teraz lord Peter usłyszał zew krwi. Zeszłego wieczoru wrócili okropnym pociągiem do Paryża i odebrali bagaż. Jesienne światło przesączające się przez zasłony dotknęło pieszczotliwie srebrnych koreczków buteleczek stojących na toaletce, wydobyło zarys elektrycznej lampy i kształt telefonu. Odgłos płynącej w pobliżu wody obwieścił, że Bunter, szykujący swemu panu kąpiel (zimną i gorącą), właśnie rozkłada sole, pachnące mydełka i wielką gąbkę, na którą na Korsyce zwyczajnie nie było miejsca, a obok kładzie wspaniałą szczotkę do szorowania pleców na długiej rączce, pierwszorzędnie masującą kręgosłup.
– Życie – rzekł sennie i filozoficznie lord Peter – zasadza się na kontraście. Korsyka… Paryż… a potem Londyn. Dzień dobry, Bunter.
– Dzień dobry, milordzie. Piękny poranek, milordzie. Kąpiel waszej lordowskiej mości gotowa.
– Dzięki – powiedział lord Peter i zamrugał w promieniach słońca.
Kąpiel była wspaniała. Namakając, zachodził w głowę, jak w ogóle mógł żyć na Korsyce. Pławiąc się radośnie w pachnącej wodzie, zaśpiewał nawet kilka taktów piosenki. W sennym antrakcie usłyszał, jak pokojówka przynosi kawę i bułeczki. Kawa i bułeczki! Wstał z chlupotem, wytarł się do sucha, owinął tak długo umartwiane ciało jedwabnym szlafrokiem i pomaszerował z powrotem do pokoju.
Ku swemu bezbrzeżnemu zdumieniu ujrzał, że Bunter spokojnie przepakowuje jego neseser. Zaskoczony, spostrzegł bagaże – otwarte ledwie zeszłego wieczoru – przepakowane, opatrzone nowymi etykietami i gotowe do drogi.
– Słuchaj, Bunter, co się tu dzieje? – zaciekawił się jego lordowska mość. – Przecież zostajemy tu na dwa tygodnie.
– Bardzo przepraszam, milordzie – rzekł pan Bunter z szacunkiem – ale zobaczywszy „Timesa” (dostarczają go tu pocztą lotniczą co rano, milordzie, bez wątpienia bardzo sprawnie, zważywszy na okoliczności), nie miałem żadnych wątpliwości, że wasza lordowska mość zażyczy sobie natychmiastowego wyjazdu do Riddlesdale.
– Riddlesdale! – wykrzyknął lord Peter. – Ale co się stało? Czy mój brat ma jakieś kłopoty?
Pan Bunter bez słowa wręczył mu gazetę otwartą na nagłówku:

DOCHODZENIE W RIDDLESDALE
KSIĄŻĘ DENVER ARESZTOWANY
POD ZARZUTEM MORDERSTWA

Lord Peter jak zahipnotyzowany wpatrywał się w litery.
– Sądziłem, że wasza lordowska mość nie będzie chciał niczego przeoczyć – powiedział pan Bunter – więc pozwoliłem sobie…
Lord Peter wziął się w garść.
– Kiedy odchodzi najbliższy pociąg?
– Upraszam waszą lordowską mość o wybaczenie… Pomyślałem, że wasza lordowska mość zechce wybrać najszybszy środek lokomocji. Bez konsultacji zarezerwowałem dwa miejsca w aeroplanie Victoria. Startuje o jedenastej trzydzieści.
Lord Peter spojrzał na zegarek.
– Dziesiąta. Doskonale. Postąpiłeś słusznie. Mój Boże! Gerald aresztowany za morderstwo. To musi być dla biedaka wyjątkowo trudna przeprawa. Nie znosił tego mojego mieszania się w sprawy policji, a teraz sam stanie przed sądem. Lord Peter Wimsey jako świadek to dla brata ogromny stres, ale książę Denver na ławie oskarżonych? Jeszcze gorzej. Wielkie nieba! Należałoby jednak zjeść śniadanie.
– Oczywiście, milordzie. Pełna relacja z dochodzenia koronera znajduje się w artykule na ten temat, milordzie.
– Doskonale. Tak na marginesie, kto prowadzi tę sprawę?
– Pan Parker, milordzie.
– Parker? To dobrze. Stary, dobry Parker! Ciekawe, jak załatwił sobie przydział. Jak to wszystko wygląda, Bunter?
– Za pozwoleniem, milordzie, przypuszczam, że dochodzenie okaże się bardzo interesujące. W zeznaniach pojawiło się kilka punktów dających do myślenia, milordzie.
– Powiedziałbym, że jest to interesujące z punktu widzenia kryminologa – odparł jego lordowska mość, zasiadając pogodnie do swojej café au lait – ale dla mojego brata, który nie wykazuje zamiłowania do kryminologii, to jednak piekielnie niezręczna sytuacja, co?
– Cóż – rzekł pan Bunter – jak to mówią, milordzie, nic tak nie pobudza ciekawości jak własny interes.
„W Riddlesdale, w okręgu North Riding hrabstwa Y­ork­shire, odbyło się dziś dochodzenie koronera w sprawie zgonu kapitana Denisa Cathcarta, którego zwłoki znaleziono w czwartek o trzeciej w nocy pod drzwiami ogrodu zimowego domku myśliwskiego Riddlesdale Lodge, wynajmowanego przez księcia Denver. Według przesłuchiwanych zmarły pokłócił się poprzedniego wieczoru z księciem Denver, a następnie został zastrzelony w niewysokim zagajniku w pobliżu domu. Nieopodal miejsca zbrodni znaleziono rewolwer należący do księcia. Ława przysięgłych zawyrokowała o morderstwie, obciążając winą księcia Denver. Lady Mary Wimsey, siostra księcia i narzeczona zmarłego, zemdlała po złożeniu zeznań i przebywa obecnie w Riddlesdale Lodge, poważnie chora. Księżna Denver przyjechała wczoraj pospiesznie z Londynu i była obecna podczas przesłuchania. Pełen raport na stronie dwunastej”.
„Biedny Gerald – pomyślał lord Peter, przewracając na stronę dwunastą gazety. – I biedna Mary! Ciekawe, czy naprawdę czuła miętę do tego gościa. Matka twierdziła zawsze, że nie, ale sama Mary nigdy się nie zwierzała”.
Obszerne sprawozdanie rozpoczynało się opisem niewielkiej wsi Riddlesdale, w której książę Denver wynajął niedawno domek na sezon myśliwski. W chwili gdy doszło do tragedii, książę przebywał w nim z grupą gości. Pod nieobecność księżnej honory pani domu pełniła lady Mary Wimsey. Pozostałymi gośćmi byli pułkownik i pani ­Marchbanksowie, czcigodny Frederick Arbuth­not, pan i pani Pettigrew-Robinsonowie oraz zmarły Denis Cathcart.
Jako pierwszy zeznania złożył książę Denver, który, jak sam twierdził, znalazł zwłoki Denisa Cathcarta. Wedle własnych słów w czwartek czternastego października o trzeciej w nocy wchodził do domu przez ogród zimowy, gdy nagle o coś się potknął. Po włączeniu latarki zobaczył u swych stóp ciało Denisa Cathcarta. Natychmiast je obrócił i przekonał się, że Cathcartowi strzelono w pierś. Nie ulegało wątpliwości, że nie żyje. Gdy Denver pochylał się nad ciałem, usłyszał krzyk dobiegający z ogrodu zimowego, a gdy podniósł wzrok, zobaczył spoglądającą na niego ze zgrozą przez szybę lady Mary Wimsey, która chwilę później wybiegła na zewnątrz i wykrzyknęła: „Boże, Geraldzie, zabiłeś go!”. (Poruszenie)1.
Koroner: Czy był pan zaskoczony tą uwagą?
Książę Denver: Należałoby powiedzieć, że byłem wstrząśnięty i zaskoczony całą tą sytuacją. Powiedziałem chyba: „Nie patrz”, a ona odparła: „To Denis! Co się stało? Czy to był wypadek?”. Zostałem przy zwłokach i posła­łem ją, żeby obudziła pozostałych.
Koroner: Czy spodziewał się pan zobaczyć lady Mary Wimsey w ogrodzie zimowym?
Książę: Jak mówię, byłem zdumiony całą tą sytuacją. Nie zastanawiałem się nad tym.
Koroner: Czy pamięta pan, jak była ubrana lady Mary?
Książę: Wydaje mi się, że raczej nie w piżamę. (Śmiech). Chyba miała na sobie płaszcz.
Koroner: Rozumiem, że lady Mary Wimsey była narzeczoną zmarłego?
Książę: Tak.
Koroner: Czy zmarły był panu dobrze znany?
Książę: Denis Cathcart był synem starego znajomego mojego ojca. Jego rodzice nie żyją. Wydaje mi się, że mieszkał głównie za granicą. Zetknąłem się z nim podczas wojny, w 1919 zatrzymał się na jakiś czas w Denver. Z moją siostrą zaręczył się na początku tego roku.
Koroner: Za zgodą pana i rodziny?
Książę: Tak, naturalnie.
Koroner: Jakim człowiekiem był kapitan Cathcart?
Książę: Cóż… Był w każdym calu dżentelmenem. Nie wiem, co robił, zanim w 1914 roku zaciągnął się do wojska. Chyba żył z majątku, jego ojciec był bardzo zamożny. Świetny strzelec, znakomity jeździec i w ogóle. Nigdy nie słyszałem o nim złego słowa… aż do tamtego wieczoru.
Koroner: Co pan wtedy usłyszał?
Książę: Właściwie… to było piekielnie dziwne. Gdyby poinformował mnie o tym ktoś inny niż Tommy Freeborn, nigdy bym nie uwierzył. (Poruszenie).
Koroner: Obawiam się, że muszę zapytać waszą książęcą mość o to, co dokładnie ma do zarzucenia zmarłemu.
Książę: Cóż, ja nie… Właściwie go nie oskarżam. Mój dawny znajomy wysunął pewną supozycję. Naturalnie pomyślałem, że musiało dojść do nieporozumienia, więc poszedłem z tym do Cathcarta, a on ku memu zaskoczeniu właściwie się przyznał! Potem obaj wpadliśmy w gniew, kazał mi iść do diabła i wybiegł z domu. (Znów poruszenie).
Koroner: Kiedy doszło do tej kłótni?
Książę: W środę wieczorem. Wtedy widziałem go po raz ostatni. (Ogromne poruszenie).
Koroner: Bardzo proszę, nie mogę tolerować takiego zgiełku. Czy wasza książęca mość zechciałby możliwie szczegółowo zreferować tę kłótnię?
Książę: No więc tak. Po tym, jak dobrych parę godzin spędziliśmy na moczarach, usiedliśmy do wczesnej kolacji. Mniej więcej o wpół do dziesiątej zaczęliśmy szykować się do snu. Moja siostra i pani Pettigrew-Robinson poszły na górę, a my piliśmy rozchodniaczka w sali bilardowej, kiedy Fleming, mój służący, wszedł z korespondencją. Poczta przychodzi zwykle pod wieczór, bo dom znajduje się dwie i pół mili za wsią. Ale nie… Nie byłem wtedy w sali bilardowej. Zamykałem pomieszczenie z bronią i amunicją. W każdym razie dostałem list od znajomego sprzed lat, od dawna się nie widzieliśmy, Tom Freeborn, poznałem go kiedyś w domu…
Koroner: Czyim domu?
Książę: Och, w oksfordzkim Christ Church. Napisał mi, że w Egipcie przeczytał informację o zaręczynach mojej siostry.
Koroner: W Egipcie?
Książę: Był w Egipcie, dlatego pisał do mnie dopiero teraz. Jest inżynierem, wyjechał na Bliski Wschód po wojnie, a ponieważ wylądował gdzieś u źródeł Nilu, nie otrzymywał regularnie prasy. Poprosił o wybaczenie, że wtrąca się w tak delikatne kwestie i tak dalej, po czym zapytał mnie, czy mam świadomość, kim jest Cathcart. Napisał, że poznał go podczas wojny w Paryżu, gdzie Cathcart utrzymywał się z oszukiwania w karty. Freeborn zarzekał się, że to sprawdzona informacja. Opisał mi ze szczegółami awanturę, do której doszło w jakiejś francuskiej mieścinie. Napisał, iż ma świadomość, że będę chciał urwać mu łeb – znaczy Freebornowi, nie Cathcartowi – za wściubianie nosa w nie swoje sprawy, ale zobaczył zdjęcie gościa w gazecie i pomyślał, że powinienem wiedzieć.
Koroner: Czy ten list pana zaskoczył?
Książę: Z początku nie mogłem w to uwierzyć. Gdyby nie napisał tego poczciwy Tom Freeborn, spaliłbym list w kominku, lecz mimo to nie wiedziałem w gruncie rzeczy, co o tym myśleć. Przecież Francuzi robią aferę o byle co… Tyle że napisał to Freeborn, a on nie należy do ludzi popełniających takie pomyłki.
Koroner: I co pan zrobił?
Książę: Im dłużej nad tym myślałem, tym mniej mi się to podobało. Nie mogłem tego zlekceważyć, więc uznałem, że najlepiej będzie od razu rozmówić się z Cathcartem. Wszyscy zdążyli już pójść na górę, więc wszedłem po schodach i zapukałem do jego drzwi. Powie­dział: „O co chodzi?”, a może „Kto, u diabła?”, coś w tym rodzaju, więc wszedłem do środka. „Słuchaj – powiedziałem – możemy zamienić słówko?”. „Dobra, tylko się pospiesz” – odparł. Byłem zaskoczony, bo zwykle nie bywał nieuprzejmy. „Cóż, dostałem list, który po prawdzie wcale mi się nie podoba, i pomyślałem, że najlepiej będzie od razu to z tobą wyjaśnić i mieć z głowy. Nadawcą jest dawny znajomy z college’u, bardzo przyzwoity człowiek, który pisze, że poznał cię w Paryżu”. „Paryż! – powiedział jakimś wyjątkowo paskudnym tonem. – Paryż! O czymże, u diab­ła, związanym z Paryżem chcesz ze mną gadać?”. „Nie tym tonem. W tych okolicznościach może to zostać źle odczytane” – powiedziałem. „Do czego zmierzasz? – zapytał Cathcart. – Wyrzuć to z siebie i chodźmy spać, na litość boską”. „W porządku! – po­wiedziałem. – No więc gość nazwiskiem Freeborn ­twierdzi, że poznał cię w Paryżu, gdzie zarabiałeś na życie oszukiwaniem w karty”. Myślałem, że wybuchnie, a on powiedział tylko: „No i co?”. „No i co? – zapytałem. – Naturalnie nie jest to coś, w co gotów byłbym uwierzyć tak z marszu, bez żadnych dowodów”. I wtedy Cathcart powiedział coś dziwnego. Powie­dział: „Nieważne, w co się wierzy. Ważne, co się o innych wie”. „Chcesz powiedzieć, że nie masz zamiaru się wypierać?” – zapytałem. „A jaki to ma sens? – odpowiedział. – Sam musisz wyrobić sobie zdanie. Nikt nie może odeprzeć takich zarzutów”. Raptem zerwał się, prawie przewracając stolik, i powiedział: „Nie obchodzi mnie, co sądzisz, i nie obchodzi mnie, co zrobisz, bylebyś stąd wyszedł. Zostaw mnie w spokoju, na litość boską!”. „Słuchaj – powiedziałem – nie musisz się tak unosić. Wcale nie twierdzę, że w to wierzę. Zapewne doszło do nieporozumienia. Ale jesteś zaręczony z Mary i nie mogłem tego tak zostawić”. „Och, jeśli tym się dręczysz, to naprawdę niepotrzebnie! – powiedział Cathcart. – Sprawa nieaktualna”. „Co?” – zapytałem. „Nasze zaręczyny są nieaktualne” – odparł. „Ale jak to? – zapytałem. – Rozmawiałem o tym z Mary zaledwie wczoraj”. „Jeszcze jej nie powiedziałem” – odparł. „Fantastycznie – powiedziałem. – Za kogo ty się, u diab­ła, uważasz, żeby tak po prostu rzucić moją siostrę?”. No, nagadałem mu. „Możesz się stąd wynosić – powiedziałem. – Nie potrzeba mi tu takiego wieprza jak ty”. „No i dobrze!” – odrzekł, po czym przepchnął się obok mnie, zbiegł po schodach, wyleciał frontowymi drzwiami i zatrzasnął je za sobą.
Koroner: I co pan wtedy zrobił?
Książę: Wbiegłem do swojej sypialni, której okna wychodzą na ogród zimowy, i krzyknąłem za nim, żeby nie robił z siebie głupca. Było piekielnie zimno i lało jak z cebra. Nie wrócił, więc kazałem Flemingowi zostawić drzwi ogrodu zimowego otwarte na wypadek, gdyby Cathcartowi wrócił rozum, po czym poszedłem spać.
Koroner: Jak wyjaśniłby pan zachowanie Denisa Cathcarta?
Książę: W ogóle bym nie wyjaśniał. Byłem dogłębnie zdumiony. Chyba musiały dojść go słuchy o tym liście i wiedział, że sprawa się wyda.
Koroner: Czy komuś pan o tym wspomniał?
Książę: Nie. Było to bardzo nieprzyjemne i uznałem, że lepiej to zostawić do rana.
Koroner: Więc nic pan już w tej sprawie nie zrobił?
Książę: Nie. Nie chciałem się uganiać za gościem, byłem zbyt wściekły. Poza tym uznałem, że szybko zmieni zdanie. Noc była wyjątkowo paskudna, a on miał na sobie tylko smoking.
Koroner: Więc po prostu spokojnie udał się pan do łóżka i więcej zmarłego nie oglądał?
Książę: Dopiero gdy potknąłem się o niego o trzeciej w nocy pod drzwiami do ogrodu zimowego.
Koroner: No tak. Czy może nam pan zatem powiedzieć, co robił pan o tej porze poza domem?
Książę (z wahaniem): Źle spałem. Wyszedłem się przejść.
Koroner: O trzeciej w nocy?
Książę: Tak. (W nagłym natchnieniu): Widzi pan, moja żona wyjechała. (Śmiechy i uwagi z tyłu sali).
Koroner: Proszę o ciszę. Chce pan powiedzieć, że wstał pan o tej godzinie w październikową noc, by zażyć spaceru po ogrodzie, choć lało jak z cebra?
Książę: Tak, pospacerować trochę. (Śmiech).
Koroner: O której godzinie wyszedł pan z sypialni?
Książę: Chyba mniej więcej o wpół do trzeciej.
Koroner: Którędy pan wyszedł?
Książę: Drzwiami przez ogród zimowy.
Koroner: I kiedy pan wychodził, ciała tam nie było?
Książę: Ależ nie!
Koroner: Bo inaczej by je pan zauważył?
Książę: Boże, tak! Musiałbym po nim przejść.
Koroner: A dokąd dokładnie pan poszedł?
Książę (mętnie): Och, jakoś tak dookoła.
Koroner: Nie słyszał pan żadnych strzałów?
Książę: Nie.
Koroner: Czy oddalił się pan znacznie od ogrodu zimowego i zagajnika przy domu?
Książę: Cóż, kawałek. Może dlatego niczego nie słyszałem. Pewnie tak.
Koroner: Czy mogło to być ćwierć mili?
Książę: Myślę, że tak… Tak, z pewnością!
Koroner: Więcej niż ćwierć mili?
Książę: Możliwe. Szedłem żwawo, bo było zimno.
Koroner: W którą stronę?
Książę (z widocznym zawahaniem): Gdzieś za domem. W kierunku trawnika do gry w kule.
Koroner: Trawnika do gry w kule?
Książę (z większą pewnością siebie): Tak.
Koroner: Ale skoro pokonał pan ponad ćwierć mili, musiał pan opuścić teren posiadłości?
Książę: Ja… Tak. Myślę, że tak. Tak, kawałek szedłem po moczarach.
Koroner: Czy może nam pan pokazać list, który otrzymał pan od pana Freeborna?
Książę: Och, naturalnie… O ile go nie zgubiłem. Wydawa­ło mi się, że wsadziłem go do kieszeni, ale gdy zapytał mnie o niego ten facet ze Scotland Yardu, nie potrafiłem go znaleźć.
Koroner: Czy mógł go pan przez przypadek zniszczyć?
Książę: Nie… Pamiętam, że na pewno go wkładałem… – Tutaj świadek urwał, wyraźnie skonsternowany, po czym poczerwieniał: – Teraz sobie przypominam. Zniszczyłem go.
Koroner: A to pech. Jak to się stało?
Książę: Wyleciało mi to z pamięci, dopiero teraz sobie przypomniałem. Obawiam się, że przepadł na dobre.
Koroner: Może zachował pan kopertę?
Świadek pokręcił głową.
Koroner: A zatem nie może pan przedstawić przysięgłym żadnego dowodu na to, że faktycznie otrzymał pan list?
Książę: Nie. Chyba że Fleming by sobie przypomniał.
Koroner: Ach, tak! Zatem bez wątpienia możemy to sprawdzić w ten sposób. Dziękuję, wasza książęca mość. Proszę wezwać lady Mary Wimsey.
Szlachetna dama, która aż do tragicznego poranka czternastego października była narzeczoną zmarłego, podniosła się wśród pomruków współczucia. Szczupła, jasnowłosa, o policzkach zwykle różowych, a teraz bladych jak popiół, wydawała się pogrążona w żałobie. Ubrana od stóp do głów na czarno, składała zeznanie głosem tak cichym, że czasem ledwie słyszalnym2.
Złożywszy wyrazy współczucia, koroner zapytał:
– Od jak dawna była pani zaręczona ze zmarłym?
Świadek: Od mniej więcej ośmiu miesięcy.
Koroner: Gdzie się państwo poznali?
Świadek: W domu mojej bratowej w Londynie.
Koroner: Kiedy to było?
Świadek: Chyba w czerwcu zeszłego roku.
Koroner: Czy była pani szczęśliwa jako narzeczona?
Świadek: Najzupełniej.
Koroner: Naturalnie wielokrotnie widywała się pani z kapitanem Cathcartem. Czy często opowiadał pani o swoim dawnym życiu?
Świadek: Nieszczególnie. Nie byliśmy skłonni do zwierzeń. Zwykle omawialiśmy sprawy będące przedmiotem powszechnego zainteresowania.
Koroner: Wiele było takich tematów?
Świadek: Och, mnóstwo.
Koroner: I nigdy nie przyszło pani do głowy, że kapitana Cathcarta coś męczy?
Świadek: Nie, raczej nie. Przez ostatnie kilka dni wydawał się lekko podenerwowany.
Koroner: Czy wspominał o tym okresie, gdy mieszkał w Paryżu?
Świadek: Opowiadał o teatrach i rozrywkach. Doskonale znał to miasto. W lutym wyjechałam do Paryża ze znajomymi, gdy akurat tam przebywał i mógł nas oprowadzić. To było krótko po naszych zaręczynach.
Koroner: Czy kiedykolwiek wspominał, że grał w Paryżu w karty?
Świadek: Nie przypominam sobie.
Koroner: W kwestii pani małżeństwa… Czy zapadły jakiekolwiek decyzje natury finansowej?
Świadek: Nie sądzę. Nie ustalono nawet daty ślubu.
Koroner: Czy zawsze wydawało się pani, że narzeczony ma mnóstwo pieniędzy?
Świadek: Chyba tak. Nie myślałam o tym.
Koroner: Nigdy nie słyszała pani, by narzekał na jakieś trudności?
Świadek: Wszyscy narzekają, nieprawdaż?
Koroner: Czy był człowiekiem pogodnego usposobienia?
Świadek: Miał bardzo kapryśne nastroje. Powie­działabym, że usposobienie zmieniało mu się z dnia na dzień.
Koroner: Słyszała pani, co powiedział pani brat o chęci zerwania zaręczyn przez zmarłego. Wiedziała pani o tym?
Świadek: Nie miałam pojęcia.
Koroner: Czy w tym momencie przychodzi pani do głowy jakiekolwiek wyjaśnienie?
Świadek: Absolutnie nie.
Koroner: Nie było żadnych kłótni?
Świadek: Żadnych.
Koroner: A więc z pani perspektywy w środowy wieczór była pani nadal zaręczona ze zmarłym i zamierzała go rychło poślubić?
Świadek: Ta-ak. Tak, naturalnie. Oczywiście.
Koroner: Czy zmarły nie należał… proszę mi wybaczyć to bolesne pytanie… do ludzi gotowych targnąć się na własne życie?
Świadek: Och, nigdy o tym nie myślałam… nie wiem… być może. To by wiele wyjaśniało, prawda?
Koroner: Lady Mary… Proszę się nie denerwować i nie spieszyć z odpowiedzią. Czy mogłaby nam pani dokładnie opowiedzieć, co pani widziała i słyszała w środę wieczorem i w czwartek w nocy?
Świadek: Poszłam się położyć, razem z panią March­banks i panią Pettigrew-Robinson, mniej więcej o wpół do dziesiątej. Mężczyźni zostali na dole. Życzyłam dobrej nocy Denisowi, który wydawał się taki jak zawsze. Nie było mnie na parterze, kiedy przyszła poczta. Poszłam prosto do swojego pokoju, który znajdował się na piętrze, na tyłach domu. Około dziesiątej usłyszałam, jak na górę wchodzi pan Pettigrew-Robinson – państwo Pettigrew-Robinsonowie spali w sąsiednim pokoju – za nim weszła na górę część pozostałych mężczyzn. Nie słyszałam, żeby na górę wchodził mój brat. Jakiś kwadrans po dziesiątej usłyszałam w korytarzu głośną rozmowę dwóch mężczyzn, a potem ktoś zbiegł po schodach i trzasnęły frontowe drzwi. Dobiegły mnie czyjeś raptowne kroki w korytarzu, wreszcie usłyszałam, jak mój brat zatrzaskuje drzwi do siebie. A potem poszłam spać.
Koroner: Nie zainteresowało pani, skąd to zamie­szanie?
Świadek (obojętnie): Sądziłam, że to może mieć jakiś związek z psami.
Koroner: Co się wydarzyło później?
Świadek: Obudziłam się o trzeciej w nocy.
Koroner: Co panią obudziło?
Świadek: Usłyszałam strzał.
Koroner: Ale spała pani, zanim go pani usłyszała?
Świadek: Może leżałam w półśnie. Usłyszałam go bardzo wyraźnie. Jestem pewna, że to był strzał. Nasłuchiwałam przez kilka minut, a potem zeszłam na parter zobaczyć, co się stało.
Koroner: Dlaczego nie zawołała pani brata albo któregoś z pozostałych mężczyzn?
Świadek (ze wzgardą): A czemu miałabym to robić? Pomyślałam, że to pewnie kłusownicy. Nie chciałam ­niepotrzebnie robić zamieszania o tak nieprzyzwoitej porze.
Koroner: Czy w pani odczuciu wystrzał rozległ się blisko domu?
Świadek: Wydaje mi się… To tak trudno określić, gdy człowieka obudzi nagły dźwięk… Zawsze wydaje się bardzo głośny.
Koroner: Ale to nie było w domu ani w ogrodzie zimowym?
Świadek: Nie, to było na zewnątrz.
Koroner: A więc zeszła pani sama na parter. Bardzo odważnie z pani strony, lady Mary. Czy zeszła tam pani od razu?
Świadek: Nie, nie tak od razu. Przez kilka minut się namyślałam, po czym nałożyłam buty spacerowe na gołe stopy, wełnianą czapkę i gruby wełniany płaszcz. Wyszłam z pokoju jakieś pięć minut po usłyszeniu wystrzału. Zeszłam po schodach i przez salę bilardową wyszłam do ogrodu zimowego.
Koroner: Dlaczego wyszła pani właśnie tamtędy?
Świadek: Bo tak było szybciej, niż odryglowywać drzwi frontowe albo tylne.

W tym momencie ławie przysięgłych wręczono rozkład pomieszczeń w Riddlesdale Lodge. Był to przestronny, dwupiętrowy budynek w prostym stylu, wynajęty księciu Denver na sezon łowiecki przez pana Waltera Montague, obecnego właściciela przebywającego aktualnie w Stanach Zjednoczonych.

1 Raport, choć zasadniczo zbieżny z tym przeczytanym przez lorda Petera w „Timesie”, został poprawiony, rozbudowany i opatrzony przypisami na podstawie stenogramu sporządzonego przez pana Parkera.
2 Ze sprawozdania zamieszczonego w gazecie, nie z raportu pana Parkera.

Świadek (podejmując swoją wypowiedź): Kiedy doszłam do drzwi ogrodu zimowego, zobaczyłam na zewnątrz mężczyznę pochylającego się nad czymś leżącym na ziemi. Gdy podniósł wzrok, ku swemu zdumieniu ujrzałam własnego brata.
Koroner: A zanim pani zobaczyła, kto to jest, czego się pani spodziewała?
Świadek: Właściwie nie wiem… Wszystko wydarzyło się tak szybko. Chyba myślałam, że to włamywacze.
Koroner: Jego książęca mość powiedział nam, że na jego widok wykrzyknęła pani: „Boże, zabiłeś go!”. Dlaczego pani to zrobiła?
Świadek (bardzo blada): Myślałam, że mój brat natknął się na włamywacza i strzelił w obronie własnej… O ile w ogóle cokolwiek myślałam.
Koroner: Rozumiem. Czy wiedziała pani, że książę był w posiadaniu rewolweru?
Świadek: Tak. Chyba tak.
Koroner: Co pani zrobiła potem?
Świadek: Brat posłał mnie na górę, żebym obudziła pozostałych. Zapukałam do pana Arbuthnota i państwa Pettigrew-Robinsonów, a potem nagle zrobiło mi się słabo, więc wróciłam do swojej sypialni i zażyłam sole trzeźwiące.
Koroner: Sama?
Świadek: Tak, wszyscy biegali w kółko i krzyczeli, nie mogłam tego znieść…
W tym miejscu kobieta, która aż do tej chwili zeznawała bardzo składnie, choć cicho, padła nagle zemdlona i musiała zostać wyniesiona z sali.
Następnie wezwano na świadka służącego Jamesa Fleminga, który przypomniał sobie, że listy z poczty w Riddlesdale przywiózł w środę wieczorem kwadrans przed dziesiątą. Trzy albo cztery z nich zaniósł księciu do pomieszczenia na broń, nie umiał sobie jednak przypomnieć, czy na którejkolwiek z kopert przylepiono egipski znaczek. Nie zbierał znaczków. Kolekcjonował autografy.
Kolejnym świadkiem był czcigodny Frederick Arbuthnot. Jak zeznał, poszedł się położyć razem z pozostałymi nieco przed dziesiątą. Jakiś czas później – nie potrafił dokładnie określić pory, w tym momencie mył zęby (śmiech) – usłyszał, jak książę Denver wchodzi samotnie na górę. Wyraźnie dobiegły go podniesione głosy i sprzeczka, do której doszło za ścianą, a potem w korytarzu. Słyszał, jak ktoś zbiega na złamanie karku po schodach. Wystawił głowę i zobaczył księcia w korytarzu. Powiedział: „Cześć, Denver, co to za awantury?”, ale nie dosłyszał odpowiedzi księcia. Denver wbiegł do swojej sypialni i krzyknął przez okno: „Nie bądź głupcem, człowieku!”. Rzeczywiście wydawał się bardzo rozgniewany, ale czcigodny Freddy nie przywiązywał do tego wagi. Ludzie często wyprowadzali księcia z równowagi, ale zwykle rozchodziło się po kościach. Więcej dymu niż ognia, jakby go ktoś pytał. Znał Cathcarta od niedawna, facet zawsze wydawał się w porządku… Nie, nie lubił go, ale nie miał do niego zastrzeżeń i nic mu nie wiadomo o jakichkolwiek jego przewinach. Wielkie nieba, nie! Nigdy nie zarzucono w jego obecności Cathcartowi karcianych oszustw! Nie, oczywiście, że nie wystrzegał się ludzi kantujących w karty, bo niby skąd mieliby się wziąć w jego otoczeniu? Raz oszukano go w klubie w Monte Carlo… Nie, nie przyczynił się do ujawnienia oszustów, bo zwyczajnie nic nie zauważył, póki nie zrobiło się zabawnie. Nie zaobserwował nic nadzwyczajnego w stosunku Cathcarta do lady Mary ani w jej stosunku do niego, ale nie sądzi, by mógł cokolwiek zauważyć. Nie uważał się za człowieka szczególnie spostrzegawczego i z zasady się nie wtrącał. Uznał, że wieczorna pyskówka to nie jego sprawa. Położył się do łóżka i zasnął.
Koroner: Czy tej nocy usłyszał pan coś jeszcze?
Czcigodny Frederick: Dopiero wtedy, gdy poderwała mnie nieszczęsna Mary. Zszedłem na dół i zastałem Denvera w ogrodzie zimowym, jak obmywał głowę Cathcarta. Wie pan, uznaliśmy, że należy oczyścić twarz Cathcarta z błota i żwiru.
Koroner: Nie usłyszał pan strzału?
Czcigodny Frederick: Nic. Ale ja raczej mocno śpię.
Pułkownik i pani Marchbanksowie spali w pokoju nad tak zwanym gabinetem, choć właściwie była to palarnia. Obydwoje identycznie opisali rozmowę, którą odbyli o jedenastej trzydzieści. Pułkownik położył się do łóżka, pani Marchbanks usiadła do napisania kilku listów. Słyszeli jakieś głosy i bieganinę, ale nie zwrócili na to uwagi; w tej grupie ludzi bieganie i nawoływanie nie były niczym nadzwyczajnym. W końcu pułkownik powiedział: „Chodź do łóżka, skarbie, jest już wpół do dwunastej, a jutro musimy wcześnie wstać. Nie będziesz miała siły otworzyć oczu”. Powiedział to, bo pani Marchbanks była zapaloną uczestniczką polowań i zawsze nosiła broń, podobnie jak pozostali. Odpowiedziała: „Już idę”. Pułkownik odparł: „Jesteś jedyną grzesznicą pracującą do późna, cała reszta już dawno chrapie”, na co pani Marchbanks powiedziała: „Nie, książę się jeszcze nie położył. Słyszę, jak kręci się po gabinecie”. Pułkownik Marchbanks nadstawił uszu i również dosłyszał jakieś poruszenia na dole. Żadne z nich nie słyszało, by książę wchodził na górę. Tej nocy nie doszły ich już żadne hałasy.
Pan Pettigrew-Robinson złożył zeznania z wyraźnymi oporami. Razem z żoną położyli się spać o dziesiątej. Słyszeli awanturę z Cathcartem. Pan Pettigrew-Robinson nabrał obaw, że dojdzie do rękoczynów, więc otworzył drzwi w chwili, gdy książę mówił akurat: „Jeśli jeszcze kiedyś odezwiesz się do mojej siostry, skręcę ci kark” czy coś w tym rodzaju. Cathcart zbiegł po schodach. Książę był purpurowy na twarzy. Nie widział pana Pettigrew-Robinsona, ale zamienił kilka słów z panem Arbuthnotem i wszedł gwałtownie do własnej sypialni. Pan Pettigrew-Robinson wybiegł ze swojej sypialni i powiedział do Arbuthnota: „Słuchaj, Arbuthnot…”, a wtedy pan Arbuthnot bardzo nieuprzejmie zamknął mu drzwi przed nosem. Pan Pettigrew-Robinson podszedł więc do drzwi księcia i powiedział: „Słuchaj, Denver…”, ale książę wyszedł i nie zwracając na niego uwagi, przepchnął się obok i podszedł do szczytu schodów. Pan Pettigrew-Robinson słyszał, jak książę kazał Flemingowi zostawić otwarte drzwi do ogrodu zimowego. To było już po tym, jak pan Cathcart wyszedł z domu. Następnie książę zawrócił i skierował się do swojego pokoju. Pan Pettigrew-Robinson próbował go zaczepić, gdy ten przechodził obok niego. Powtórzył: „Słuchaj, Denver, co się dzieje?”, ale książę nie odpowiedział i stanowczo zamknął za sobą drzwi do sypialni. Później jednak, dokładnie o jedenastej trzydzieści, pan Pettigrew-Robinson usłyszał, jak drzwi do sypialni księcia się otwierają i ktoś ostrożnie idzie po korytarzu. Nie usłyszał, czy ten ktoś zszedł na dół. Łazienka i toaleta znajdowały się tuż obok jego pokoju, więc gdyby ktokolwiek wszedł do jednego z tych pomieszczeń, chyba dobiegłyby go jakieś dźwięki. Nie słyszał kroków powracającego. Zanim zasnął, jego zegarek podróżny wybił dwunastą. Odgłosu otwierania drzwi do sypialni księcia nie można było z niczym pomylić, bo zawiasy skrzypiały w bardzo charakterystyczny sposób.
Pani Pettigrew-Robinson potwierdziła zeznania męża. Zasnęła przed północą i spała bardzo mocno. Zwykle tuż po zaśnięciu spała głębokim snem, lecz nad ranem łatwo się wybudzała. Zirytowało ją to wieczorne zamieszanie i trudno jej było zasnąć. W końcu zdrzemnęła się koło dziesiątej trzydzieści, ale pan Pettigrew-Robinson obudził ją godzinę później, by powiedzieć jej o krokach w korytarzu. Z tego wszystkiego porządnie przespała ledwie kilka godzin. Wybudziła się o drugiej i już nie mogła zasnąć do chwili, gdy lady Mary wszystkich poderwała. Przysięgłaby, że nie słyszała tej nocy żadnego strzału. Jej okno znajdowało się tuż obok okna lady Mary, po przeciwnej stronie budynku niż ogród zimowy, a pani Pettigrew-Robinson od dziecka przywykła spać przy otwartym oknie. W odpowiedzi na pytanie koronera pani Pettigrew-Robinson odparła, że nigdy nie odniosła wrażenia, by między lady Mary a zmarłym istniało prawdziwe uczucie. Sprawiali wrażenie ludzi odnoszących się do siebie bardzo chłodno, ale takie zachowanie było ostatnio w modzie. Nigdy nie słyszała o jakichkolwiek sprzeczkach.
Następnie zeznanie na temat zmarłego złożyła panna Lydia Cathcart, którą pospiesznie wezwano z Londynu. Wyjaśniła koronerowi, że jest ciotką kapitana i jego jedyną żyjącą krewną. Odkąd objął schedę po ojcu, widywała go bardzo rzadko. Zawsze zatrzymywał się u znajomych w Paryżu, a było to towarzystwo, którego nie mogła aprobować.
„Nigdy nie dogadywałam się z bratem – powiedziała panna Cathcart. – To on wysłał mojego bratanka za granicę, by kształcił się tam do osiemnastego roku życia. Obawiam się, że Denis miał zawsze dość francuskie zapatrywania. Po śmierci ojca zgodnie z jego życzeniem pojechał do Cambridge, ja zaś zostałam mianowana wykonawczynią testamentu i opiekunką tego chłopca do czasu osiągnięcia przez niego pełnoletniości. Nie mam pojęcia, dlaczego mój brat, który całe życie mnie lekceważył, po śmierci złożył na moje barki tak wielką odpo­wiedzialność, ale nie chciałam odmawiać. W okresie przerw świątecznej i wakacyjnej mój dom zawsze stał przed Denisem otworem, ale on z zasady wolał spędzać ten czas ze swymi majętnymi przyjaciółmi; nie przypomnę sobie w tej chwili ich nazwisk. Gdy Denis miał dwadzieścia jeden lat, otrzymał dochód w wysokości dziesięciu tysięcy funtów rocznie. Mam wrażenie, że pochodził on z jakichś inwestycji zagranicznych. Jako wykonawczyni testamentu odziedziczyłam pewną sumę, ale natychmiast wymieniłam te pieniądze na porządne brytyjskie papiery wartościowe. Nie umiem powiedzieć, co Denis zrobił ze swoim majątkiem. Informacja, że oszukiwał w karty, wcale by mnie nie zdziwiła. Ponoć osoby, z którymi zadawał się w Paryżu, stanowiły towarzystwo bardzo niepożą­dane. Nigdy żadnej z nich nie poznałam. Nigdy nie byłam we Francji.
Następnie wezwano gajowego Johna Hardrawa, który wraz z żoną mieszkał w małym domku tuż przy bramie wjazdowej do Riddlesdale Lodge. Tereny posiadłości liczącej sobie mniej więcej dwadzieścia akrów otaczało w tym momencie solidne ogrodzenie. Bramę zamykano na noc. Hardraw zeznał, że w środę wieczorem usłyszał strzał jakieś dziesięć minut przed północą, chyba niedaleko domu, w którym mieszkali goście. Za domem znajdowało się dziesięć akrów leśnej plantacji, więc nabrał podejrzeń, że to sprawka kłusowników zasadzających się czasem na zające. Poszedł w tamtym kierunku z bronią, ale nikogo nie zauważył. Gdy wrócił do domu, jego zegarek pokazywał pierwszą.
Koroner: Czy w którymś momencie pan wystrzelił?
Świadek: Nie.
Koroner: I potem już pan nie wychodził?
Świadek: Nie, nie wychodziłem.
Koroner: I nie słyszał pan już żadnych strzałów?
Świadek: Tylko ten jeden. Po powrocie do domu poszedłem spać i obudził mnie dopiero szofer wyjeżdżający po lekarza. To musiało być jakoś kwadrans po trzeciej.
Koroner: Czy strzelanie przez kłusowników tak blisko gajówki nie jest czymś niezwykłym?
Świadek: To prawda. Kłusownicy podchodzą zazwyczaj od drugiej strony plantacji, bliżej moczarów.
Doktor Thorpe zeznał, że wezwano go do zmarłego. Doktor mieszkał w Stapley, prawie czternaście mil od Riddlesdale; w samym Riddlesdale nie było lekarza. Szofer obudził go kwadrans przed czwartą rano, więc doktor Thorpe szybko się ubrał i natychmiast z nim pojechał. Dotarli do Riddlesdale Lodge o wpół do piątej. Po dokonaniu oględzin zmarłego doktor ocenił, że zgon nastąpił przed trzema, czterema godzinami wskutek utraty krwi i uduszenia po przestrzeleniu płuc. Śmierć nie musiała być natychmiastowa, zmarły mógł żyć jeszcze przez jakiś czas. Po przeprowadzeniu sekcji zwłok doktor stwierdził, że kula odbiła się rykoszetem od żebra. Nie było żadnych przesłanek pozwalających stwierdzić, czy zmarły postrzelił się sam, czy też został przez kogoś z bliska postrzelony. Doktor nie zauważył żadnych śladów szamotaniny.
Inspektora Craikesa przywieziono samochodem ze Stapley razem z doktorem Thorpe’em. Widział zwłoki. Zmarły leżał na plecach między drzwiami prowadzącymi do ogrodu zimowego a przykrytą studnią tuż obok. Gdy tylko się rozjaśniło, inspektor Craikes obejrzał uważnie dom i otaczającą go posiadłość. Znalazł krwawe ślady wzdłuż ścieżki prowadzącej od ogrodu zimowego, znalazł także ślady wskazujące na wleczenie ciała po ziemi. Ścieżka do ogrodu zimowego łączyła się z główną drogą wiodącą od bramy do drzwi wejściowych (przedstawiono odpowiednią mapkę). Od ich skrzyżowania zaczynał się zagajnik okalający z obu stron drogę prowadzącą do bramy i gajówki. Krwawe ślady wiodły na małą polankę w samym jego środku, mniej więcej w połowie drogi między domem a bramą. Tutaj inspektor znalazł wielką kałużę krwi, unurzaną we krwi chusteczkę i rewolwer. Na chusteczce wyhaftowano inicjały D.C., rewolwer zaś był niedużą bronią wyprodukowaną zgodnie z amerykańskimi standardami i nie miał znaku fabrycznego. Kiedy inspektor pojawił się na miejscu zdarzenia, drzwi do ogrodu zimowego były otwarte, a klucz tkwił w zamku od środka.
Gdy inspektor zobaczył zmarłego, ten ubrany był w smoking i lakierki. Nie miał na sobie płaszcza ani kapelusza i był przemoknięty do suchej nitki. Jego odzież była nie dość, że zakrwawiona, to jeszcze ubłocona i zszargana wskutek wleczenia po ziemi. W kieszeni zmarłego znaleziono papierośnicę i mały płaski scyzoryk. Przetrząśnięto jego pokój w poszukiwaniu jakichś dokumentów, ale nie znaleziono nic, co mogłoby rzucić światło na okoliczności zdarzenia.
Na świadka znów wezwano księcia Denver.
Koroner: Chciałbym zapytać waszą książęcą mość, czy kiedykolwiek widział zmarłego w posiadaniu rewolweru.
Książę: Po wojnie nie.
Koroner: Nie wie pan, czy nosił przy sobie rewolwer?
Książę: Nie mam pojęcia.
Koroner: Zapewne nie przychodzi panu do głowy, do kogo ów rewolwer mógł należeć?
Książę (z ogromnym zaskoczeniem): Ależ to mój rewolwer… Zwykle leżał w szufladzie biurka w gabinecie. Skąd pan go ma? (Poruszenie).
Koroner: Jest pan pewien?
Książę: Absolutnie. Widziałem go tam zaledwie kilka dni temu. Szukałem jakichś zdjęć Mary dla Cathcarta i pamiętam, iż powiedziałem wtedy, że długo nieruszany zaczął rdzewieć. Widać na nim zresztą plamkę rdzy.
Koroner: Czy trzymał pan broń naładowaną?
Książę: Boże, nie! Właściwie nie wiem, skąd się tam wzięła. Wydaje mi się, że odłożyłem ją któregoś dnia z jakimiś starymi rzeczami z wojska, a potem znalazłem ją wśród broni łowieckiej, gdy byłem w sierpniu w Riddlesdale. Chyba razem z nią były też naboje.
Koroner: Czy szuflada była zamknięta?
Książę: Tak, ale klucz tkwił w zamku. Żona ciągle mi powtarza, że jestem zbyt niefrasobliwy.
Koroner: Czy ktokolwiek wiedział, że w szufladzie jest rewolwer?
Książę: Chyba Fleming. Nie wiem, czy ktoś jeszcze.
Detektyw inspektor Parker ze Scotland Yardu, który przyjechał dopiero w piątek, nie zdołał dotąd rozpocząć prawdziwego śledztwa. Pewne ślady wzbudziły w nim przekonanie, że na miejscu tragedii obecne były nie tylko osoby, które odkryły zwłoki, jednak na razie wolał się nie odzywać.
Koroner zrekapitulował złożone zeznania w porządku chronologicznym. O dziesiątej wieczorem albo nieco później doszło do sprzeczki Denisa Cathcarta z księciem Denver, po której kapitan wyszedł z domu. Wtedy po raz ostatni widziano go żywego. Pan Pettigrew-Robinson zeznał, że książę zszedł po schodach o jedenastej trzydzieści, z kolei pułkownik Marchbanks zeznał, że słyszał księcia chwilę później, jak ten kręcił się po gabinecie, a więc pomieszczeniu, w którym zwykle przechowywano rewolwer przedstawiony jako jeden z dowodów. Informacji tej nie potwierdził sam książę, który zeznał pod przysięgą, że wyszedł z pokoju dopiero o drugiej trzydzieści. Ława przysięgłych będzie musiała ocenić wiarygodność każdego z tych sprzecznych twierdzeń. Jeśli chodzi o strzały słyszane nocą: gajowy zeznał, że usłyszał strzał za dziesięć dwunasta, ale uznał, że oddali go kłusownicy, przy czym obecność kłusowników jest dość uprawdopodobniona. Z kolei lady Mary zeznała, że usłyszała strzał około godziny trzeciej, co nie pasuje do zeznań lekarza, który określił moment zgonu na trzy do czterech godzin przed swoim przybyciem do Riddles­dale, co z kolei miało miejsce o godzinie wpół do piątej. Ławnicy pamiętają zapewne, że w opinii doktora Thorpe’a śmierć nie była natychmiastowa. Jeśli dadzą wiarę temu zeznaniu, będą musieli przesunąć moment zgonu na okres między jedenastą a północą; w tej sytua­cji przyczyną śmierci mógł być strzał usłyszany przez gajowego. Tak czy inaczej, będą musieli zadać sobie pytanie o strzał, który obudził lady Mary Wimsey. Oczywiście w żadnym razie nie można wykluczyć, że został on oddany przez kłusowników.

 
Wesprzyj nas