Seria kryminałów drugiej obok Agathy Christie kultowej autorki brytyjskiej. Po raz pierwszy w Polsce w całości.


Szanowany architekt znajduje w swojej wannie zwłoki ubrane jedynie w… binokle. Prowadzący oficjalne śledztwo inspektor Sugg uznaje, że ciało należy do finansisty, który w niewyjaśnionych okolicznościach zniknął z własnej sypialni poprzedniej nocy. Dość szybko okazuje się jednak, że sprawa nie jest tak prosta. A nic nie intryguje lorda Petera Wimseya bardziej niż trudne do rozwikłania zagadki!

Przy pomocy przyjaciela ze Scotland Yardu, nienagannego osobistego lokaja i dzięki kilku nowinkom z dziedziny kryminologii lord Wimsey rozpoczyna karierę niezwykłego detektywa amatora.

Wciągająca intryga kryminalna, uroczy bohater, błyskotliwy humor i doskonale odmalowane realia życia brytyjskiej socjety lat trzydziestych. Niezwykła uczta dla fanów kryminałów retro!

W przygotowaniu kolejne tomy serii.

***

Agatha Christie wytrawnie łączyła wątki, choć są tacy, którzy uważają niektóre z jej postaci za nieco drewniane. Sayers może mniej panowała nad fabułą, ale za to jej proza jest absolutnie wspaniała, a w lordzie Peterze Wimseyu zakochały się już całe pokolenia czytelników.
crimereads.com

Agatha Christie i Dorothy L. Sayers – dwie wielkie królowe zbrodni, które ożywiły Londyn lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku, czyniąc go domem dla Herkulesa Poirot i lorda Petera Wimseya.
theartssociety.org

Gdyby Dorothy L. Sayers dowiedziała się, w jaki sposób zetknęłam się z jej cudownymi powieściami detektywistycznymi, przewróciłaby się w grobie. Wiele lat temu Ian Carmichael grał lorda Petera Wimseya w kilku filmach, które miałam okazję obejrzeć w publicznej telewizji w moim domu w Kalifornii. Pamiętam, jak spiker wymieniał najważniejsze punkty biografii i imponującej kariery zawodowej Sayers, która była między innymi jedną z pierwszych absolwentek Oksfordu i tłumaczką Dantego. Byłam pod wrażeniem jej osiągnięć, ale jeszcze większe wrażenie zrobił na mnie jej wspaniały detektyw. Obejrzałam ekranizacje, a potem sięgnęłam po książki.
[Ten cudowny arystokrata] oczarował mnie we wszystkich aspektach: od fircykowatego języka do koligacji rodzinnych. Krótko mówiąc, przywiązałam się do Wimseya, do jego spokojnego, nieodłącznego służącego Buntera, do księżnej wdowy Denver, do nadętego księcia i nieznośnej księżnej Denver, do Charlesa Parkera i lady Mary… W powieściach Sayers odnalazłam bohatera, którego szukałam w beletrystyce: kogoś, kto prowadzi zwykłe życie, a nie herosa niezaangażowanego w żadne związki, które mogłyby zaburzyć starannie skonstruowaną fabułę. […]
Nowe wydanie powieści Sayers to nie lada wydarzenie. Oto kolejne pokolenie czytelników otwiera autorce drzwi do swojego życia i rozpoczyna niezapomnianą podróż w nietuzinkowym towarzystwie. Gdy wpadnie się w tarapaty, a sytuacja stanie się opłakana, można wezwać Sherlocka Holmesa, który szybko upora się z kłopotem. Lecz gdy chce się mieć pewność przetrwania zmiennych kolei losu, najlepiej trzymać się lorda Petera Wimseya.”
Fragment wprowadzenia autorstwa Elizabeth George

Dorothy L. Sayers
Trup w wannie
Przekład: Dorota Konowrocka-Sawa
Wydawnictwo Znak
Premiera: 1 czerwca 2022
 
 

Wprowadzenie

Gdyby Dorothy L. Sayers dowiedziała się, w jaki sposób zetknęłam się z jej cudownymi powieściami detektywistycznymi, przewróciłaby się w grobie. Wiele lat temu Ian Carmichael grał lorda Petera Wimseya w kilku filmach, które miałam okazję obejrzeć w publicznej telewizji w moim domu w Kalifornii. Pamiętam, jak prezenter wymieniał najważniejsze punkty imponującej biografii Sayers, która była między innymi jedną z pierwszych absolwentek Oksfordu i tłumaczką Dantego. Byłam pod wrażeniem jej osiągnięć, ale jeszcze większe wrażenie zrobił na mnie jej wspaniały detektyw. Obejrzałam ekranizacje, a potem sięgnęłam po książki.
Ponieważ nigdy nie byłam  – i nadal nie jestem  – zagorzałą czytelniczką powieści detektywistycznych, nie słyszałam wcześniej o tym cudownym arystokracie. Oczarował mnie we wszystkich aspektach: od fircykowatego języka do rodzinnych koligacji. Krótko mówiąc, przywiązałam się do Wimseya, do jego spokojnego, nieodłącznego służącego Buntera, do księżnej wdowy Denver, do nadętego księcia i nieznośnej księżnej Denver, do Charlesa Parkera i lady Mary… W powieściach Sayers odnalazłam bohatera, którego szukałam w beletrystyce: kogoś, kto prowadzi zwykłe życie, a nie herosa nieuwikłanego w relacje, które mogłyby popsuć autorowi starannie skonstruowaną fabułę.
Odkryłam, że Dorothy L. Sayers może mnie wiele nauczyć  – jako czytelniczkę i jako przyszłą powieściopisarkę. W licznych powieściach detektywistycznych z okresu świetności tego gatunku fabuła jest ograniczona do nieodzownej zbrodni, podejrzanych, wskazówek oraz fałszywych tropów, Sayers jednak nie odmalowywała swoich obrazów na tak okrojonym płótnie. Postrzegała zbrodnię i będące jej następstwem śledztwo jako zrąb znacznie ambitniejszego dzieła  – szkielet, na którym mogła zawiesić mięśnie, organy i rysy opowieści nakreślonej znacznie śmielej. Lubię nazywać jej powieści powieściami gobelinowymi, bo w jej książkach miejsce akcji (Oksford, spektakularne wybrzeża Devonu, ponure moczary we wschodniej Anglii) jest odmalowane zawsze bardzo plastycznie, pierwszo- i drugoplanowi bohaterowie to ludzie z krwi i kości, a nie marionetki w teatrzyku sensacji, fabuła zaś jest urozmaicona, pełna tropów literackich i kulturowych. Krótko mówiąc, Sayers jako autorka powieści detektywistycznych nie bierze jeńców i nie zaniża poziomu, by ułatwić lekturę, przeciwnie  – wierzy w swoich czytelników.
Odnalazłam w jej książkach bogactwo, z którym nie spotkałam się wcześniej w powieściach detektywistycznych. Urzekło mnie typowe dla jej fabuł pieczołowite dawkowanie detali, niezależnie od tego, czy dokształca czytelnika w temacie bicia dzwonów w The Nine Tailors, niezwykłych zastosowań arszeniku w Strong Poison czy uroków oksfordzkiej architektury w Gaudy Night. Pisała o wszystkim, od kryptologii do enologii, stwarzając niezapomniany portret szalonego międzywojnia, w którym system klasowy pozornie umarł, a tak naprawdę zszedł do podziemia.
Jednak tym, co nadal stanowi o niezwykłości powieści Sayers, jest jej gotowość do badania kondycji człowieka. Namiętności odczuwane przez bohaterów stworzonych przed osiemdziesięciu laty są dziś równie żywe jak wówczas. Kierujące nimi pobudki są dziś nie mniej złożone niż w 1923 roku, kiedy to lord Peter Wimsey złożył pierwszy publiczny ukłon. Czasy się zmieniły i Anglia z epoki Sayers jest miejscem współczesnemu czytelnikowi pod wieloma względami całkowicie obcym. Niemniej jedną z rozkoszy towarzyszących dziś lekturze jej powieści jest obserwowanie, jak dzisiejsza epoka zmieniła nasze postrzeganie świata, lecz w najmniejszym stopniu nie wpłynęła na to, co stanowi o naszym człowieczeństwie.
Gdy stawiałam pierwsze kroki jako autorka powieści kryminalnych, powtarzałam, że będę całkowicie usatysfakcjonowana, jeśli moje nazwisko zostanie kiedyś pochlebnie wspomniane w tym samym zdaniu co nazwisko Dorothy L. Sayers. Z radością donoszę, że wydarzyło się to niedługo po moim debiucie. Jeśli kiedykolwiek uda mi się zapewnić czytelnikowi takie bogactwo szczegółów i taką przyjemność, jaką dała mi Sayers swoimi powieściami o Wimseyu, uznam, że odniosłam prawdziwy sukces.
Nowe wydanie powieści Sayers to nie lada wydarzenie. Oto kolejne pokolenie czytelników otwiera autorce drzwi do swojego życia i rozpoczyna niezapomnianą podróż w nietuzinkowym towarzystwie. Gdy wpadnie się w tarapaty, a sytuacja stanie się opłakana, można wezwać Sherlocka Holmesa, który szybko upora się z kłopotem. Lecz gdy chce się mieć pewność przetrwania zmiennych kolei losu, najlepiej trzymać się lorda Petera Wimseya.
Elizabeth George
Huntington Beach, Kalifornia, 27 maja 2003

1

– A niech to!  – zawołał nagle lord Peter Wimsey na Piccadilly Circus.  – Halo, szofer!
Poirytowany tym wezwaniem taksówkarz, który akurat wykonywał finezyjny skręt w Lower Regent Street, tuż przed maską autobusów 19 i 38B i przed nosem rowerzysty, niechętnie nadstawił ucha.
– Zapomniałem katalogu  – powiedział lord Peter z dezaprobatą.  – Rzadka niefrasobliwość z mojej strony. Możemy zawrócić?
– Do klubu Savile, sir?
– Nie, nie. Na Piccadilly 110A. To niedaleko, dziękuję.
– Myślałem, że się panu spieszy  – odrzekł mężczyzna, wyraźnie urażony.
– Obawiam się, że to nie najlepsze miejsce, by zawrócić  – zauważył lord Peter, odpowiadając na niewypowiedzianą myśl kierowcy.
Jego pociągła, sympatyczna twarz sprawiała wrażenie, jakby wyrosła samoistnie z cylindra niczym biała larwa ze słynnego sera casu marzu.
Pod surowym spojrzeniem policjanta taksówka zawróciła serią krótkich zrywów, wydając odgłos przypominający zgrzytanie zębami.
Nowa kamienica podzielona na kilka wykwintnych i bardzo kosztownych apartamentów, w której lord Peter zajmował drugie piętro, stała na wprost Green Park, w miejscu zajmowanym wcześniej przez nigdy nieukończone biuro spółki handlowej.
Gdy lord Peter otworzył drzwi do mieszkania, usłyszał dobiegający z biblioteki głos służącego wzniesiony w przenikliwe rejestry właściwe osobom przyuczonym do korzystania z telefonu.
– Wydaje mi się, że jego lordowska mość właśnie wrócił… Jeśli wasza książęca mość zechce chwilkę zaczekać…
– O co chodzi, Bunter?  – spytał lord Peter, wchodząc do biblioteki.
– Jej książęca mość dzwoni z Denver, milordzie. Mówiłem właśnie, że wasza lordowska mość udał się na aukcję, gdy usłyszałem zgrzyt klucza waszej lordowskiej mości w zamku.
– Dzięki. Zechcesz poszukać mojego katalogu? Musiałem go zostawić w sypialni. A może na biurku?
To mówiąc, z niewymuszoną uprzejmością usiadł przy telefonie, jakby siadał do pogawędki ze znajomym, który akurat wpadł z wizytą.
– Halo, mamo?
– Och, jesteś, mój drogi  – westchnęła księżna wdowa.  – Już się bałam, że zdążyłeś wyjść.
– Cóż, poniekąd zdążyłem. Jechałem na aukcję do Brocklebury’ego, by zapolować na kilka inkunabułów, ale musiałem wrócić po katalog. Cóż tam?
– Dziwaczna historia. Pomyślałam, że może cię zainteresować. Pamiętasz poczciwego pana Thippsa?
– Thippsa? Thippsa… Ach, owszem, to ten niewysoki architekt kierujący remontem kościelnego dachu. Co z nim?
– Przed chwilą była u mnie pani Throgmorton. Bardzo poruszona.
– Przepraszam, mamo, źle słychać. Jaka pani?
– Throgmorton. Pani Throgmorton, żona pastora.
– Ach, Throgmorton, teraz usłyszałem.
– Pan Thipps zadzwonił do nich dziś rano. Był umówiony, rozumiesz.
– I?
– Tłumaczył się, że nie może przyjechać. Bardzo przybity, biedaczek. Znalazł w wannie zwłoki.
– Przepraszam, mamo, ale naprawdę źle słychać. Co znalazł?
– Zwłoki, mój drogi. W wannie.
– Co takiego? Nie, nie skończyliśmy, proszę nie rozłączać! Halo! Mamo, słyszysz mnie? Halo! Mamo? Ach, tak, przepraszam, telefonistka próbowała nas rozłączyć. Mówiłaś coś o zwłokach?
– Owszem, skarbie. Całkiem gołych, jeśli nie liczyć binokli. Pani Throgmorton poczerwieniała jak piwonia, opowiadając mi o tym wszystkim. Obawiam się, że prowincjonalne parafie potrafią niektórym zawęzić horyzonty.
– Brzmi to rzeczywiście dość niezwykle. Czy to ktoś znany panu Thippsowi?
– Nie, mój drogi, nie wydaje mi się, choć oczywiście pan Thipps nie mógł się wdawać w szczegóły, rozmawiając z pastorową. Powiedziała mi, że sprawiał wrażenie kompletnie wytrąconego z równowagi. To taki szanowany, poczciwy człowiek. Obecność policji w domu i tak dalej… To wszystko zupełnie go rozstroiło.
– Biedaczek! To dla niego z pewnością niezręczna sytuacja… Czy on przypadkiem nie mieszka w Battersea?
– Owszem, mój drogi, w Queen Caroline Mansions, pod numerem 59, naprzeciwko parku. Duża kamienica nieopodal szpitala. Może miałbyś ochotę tam podjechać i zapytać, czy nie moglibyśmy jakoś pomóc? Zawsze uważałam go za przemiłego poczciwinę.
– Och, z przyjemnością  – rzekł lord Peter i uśmiechnął się szeroko do słuchawki.
W kwestii amatorskich dochodzeń syna księżna zawsze służyła jak najgorliwszą pomocą, choć nigdy słowem się nie zająknęła o jego hobby, taktownie podtrzymując iluzję jego nieistnienia.
– O której to się wydarzyło, mamo?
– Wydaje mi się, że pan Thipps znalazł zwłoki z samego rana, choć oczywiście nie od razu przyszło mu do głowy poinformować państwa Throgmortonów. Pastorowa zajrzała do mnie tuż przed lunchem. Musiałam ją zaprosić, żeby ze mną zjadła. Na szczęście byłam sama. Nie mam nic przeciwko temu, by mnie ktoś zanudzał, lecz nie znoszę, gdy zanudza się moich gości.
– Biedna mama! Bardzo ci dziękuję, że zadzwoniłaś. Chyba wyślę Buntera na aukcję, a sam przejadę się do Battersea. Ciekawe, czy zdołam pocieszyć nieszczęśnika. Tymczasem!
– Do widzenia, kochanie.
– Bunter!  – zawołał lord Peter, odkładając słuchawkę.
– Tak, milordzie?
– Jej książęca mość przekazała mi właśnie, że szacowny architekt z Battersea znalazł w swej wannie zwłoki.
– Doprawdy, milordzie? Zaiste, obiecujące.
– Jak zwykle doskonale dobierasz słowa, Bunter. Żałuję, że ani w Eton, ani w Oksfordzie nie nauczono mnie nawet tego. Znalazłeś katalog?
– Oto on, milordzie.
– Znakomicie. Natychmiast jadę do Battersea. Weźmiesz udział w aukcji w moim imieniu. Pospiesz się, nie chciałbym stracić Boskiej komedii Dantego[1] ani Jakuba de Voragine’a. O, tutaj, widzisz? Złota legenda wydana przez Wynkena de Worde w 1493 roku. I koniecznie się postaraj kupić Czterech synów Aymona, wydanie Williama Caxtona, biały kruk z 1489 roku. Spójrz, zaznaczyłem wszystko, co mnie interesuje, a obok wpisałem maksymalną cenę, jaką gotów jestem zapłacić. Nie zawiedź mnie, proszę. Powinienem wrócić na kolację.
– Doskonale, milordzie.
– Weź moją taksówkę i każ kierowcy się pospieszyć. Może dla ciebie się postara, mnie najwyraźniej zdążył już znielubić.
Lord Peter przyjrzał się swemu odbiciu w osiemnastowiecznym lustrze wiszącym nad kominkiem i powiedział sam do siebie:
– Czy jestem dość bezduszny, by strwożyć już i tak strwożonego pana Thippsa… doprawdy, język można sobie połamać… zjawiając się w cylindrze i surducie? Raczej nie. Stawiam dziesięć do jednego, że widząc mój surdut, weźmie mnie za przedsiębiorcę pogrzebowego. Zatem szary garnitur, elegancki, lecz stonowany, do tego kapelusz pod kolor, tak, to znacznie lepiej pasuje do mojego drugiego wcielenia. Bibliofil kryje się za kulisami, fagot solo wprowadza nowy temat muzyczny i oto na scenę wchodzi Sherlock Holmes przebrany za spacerującego dżentelmena.
A oto Bunter, bezcenny towarzysz, który nigdy nie mówi, że ma swoją robotę, gdy powierzam mu kolejną misję. Mam nadzieję, że uda mu się wylicytować Czterech synów Aymona. Owszem, istnieje drugi egzemplarz: w Watykanie![2] Może kiedyś trafi na rynek, nigdy nic nie wiadomo, gdy na przykład Kościół rzymskokatolicki splajtuje albo Szwajcaria najedzie Włochy, tymczasem zwłoki o nieustalonej tożsamości trafiają się w londyńskich łazienkach najwyżej raz w życiu i nie należy oczekiwać ich tam częściej, a gdyby nawet, to liczbę takich przypadków, do tego z binoklami, dałoby się policzyć na palcach jednej ręki. Och, jakiż to fatalny błąd, dawać upust dwóm pasjom jednocześnie!
Niespiesznie przeszedł korytarzem do sypialni, po czym przebrał się w tempie jak na dandysa zgoła niezwykłym. Wybrał ciemnozielony krawat pod kolor skarpet, zawiązał go perfekcyjnie bez najlżejszego zaciśnięcia warg, zmienił brązowe pantofle na czarne, wsunął monokl do kieszonki na piersiach i ujął śliczną laskę z ratanu zakończoną masywną srebrną gałką.
– To wszystko, jak sądzę…  – mruknął.  – Chwileczkę. To też może się przydać. Nigdy nie wiadomo.
Uzupełnił swój ekwipunek o płaskie srebrne pudełeczko na zapałki, zerknął na zegarek, a przekonawszy się, że jest już za kwadrans trzecia, energicznie zbiegł po schodach, po czym złapał taksówkę i kazał się wieźć do Battersea Park.
Alfred Thipps był drobnym, nerwowym mężczyzną, którego płowe włosy powoli przegrywały nierówną walkę z czasem. Można by rzec, że jego jedynym znakiem szczególnym był wielki siniec nad lewą brwią, który nadawał mu rys pewnej awanturniczości, dziwnie kontrastujący z resztą postaci.
Przywitał lorda Petera i od razu zaczął się niezgrabnie tłumaczyć, mamrocząc coś o nocnej kolizji z drzwiami do jadalni. Pojawienie się takiego gościa w jego skromnych progach wzruszyło go niemal do łez.
– To niezwykle uprzejme ze strony waszej lordowskiej mości  – powtarzał raz po raz, mrugając szybko bladymi powiekami.  – Jestem wdzięczny z całego serca, z całego serca! Moja matka byłaby zapewne równie wdzięczna, gdyby nie to, że jest głucha. Nie śmiałbym kłopotać waszej lordowskiej mości koniecznością wyjaśniania jej tej sytuacji. To był wyczerpujący dzień. Policja w domu, całe to zamieszanie, proszę mi wierzać, nie przywykliśmy z matką do takich ekscesów, żyjemy bardzo spokojnie. Dla człowieka nawykłego do uregulowanego trybu życia to doprawdy rozstrajające nerwowo i wdzięczny jestem losowi, że matka nic z tego nie rozumie, bo gdyby rozumiała, rozchorowałaby się ze zmartwienia. Z początku wyraźnie się niepokoiła, ale jakoś to sobie musiała przetłumaczyć i bez wątpienia tak jest dla niej najlepiej.
W odpowiedzi na spojrzenie syna starsza pani, która dziergała akurat przy kominku, ponuro skinęła głową.
– W kółko ci powtarzam, Alfredzie, że należało się poskarżyć na tę wannę  – powiedziała nagle wysokim, piskliwym głosem charakterystycznym dla głuchych.  – Teraz jest przynajmniej nadzieja, że właściciel mieszkania się tym zajmie. Choć jakby mnie kto pytał, nie trzeba było wzywać policji, ale cóż! Zawsze robiłeś z igły widły. Nawet z takiej błahostki jak wietrzna ospa.
– No już, już… Sam pan widzi, milordzie  – powiedział Thipps przepraszającym tonem.  – Choć właściwie dobrze się składa, że tak to sobie wykoncypowała, bo przyjęła do wiadomości, że zamknęliśmy łazienkę, i nie próbuje do niej wchodzić. Ale to dla mnie potworny wstrząs, sir… to znaczy milordzie. Przepraszam, sam już nie wiem, co mówię, nerwy mam w strzępach. Nigdy nic takiego mi się nie zdarzyło, jak żyję! Z rana byłem taki roztrzęsiony, że nie wiedziałem, co się ze mną dzieje, zwyczajnie nie wiedziałem! A że serce mam nie najmocniejsze, ostatkiem sił wyszedłem z tej potwornej łazienki i zatelefonowałem na policję. Okropnie to mną wstrząsnęło, okropnie! Nie tknąłem śniadania, przegapiłem lunch i jeszcze te wszystkie telefony, odwoływanie klientów, przesłuchania przez cały ranek, całkiem mnie to wytrąciło z równowagi.
– Musiał się pan bardzo zdenerwować  – powiedział lord Peter ze współczuciem.  – I to jeszcze przed śniadaniem. Osobiście nie znoszę, gdy takie kłopoty spadają na mnie przed śniadaniem. Odbierają człowiekowi apetyt, prawda?
– O, to, to!  – przytaknął Thipps gorliwie.  – Gdy zobaczyłem tego potwora leżącego w mojej wannie, do tego nago, jak go Pan Bóg stworzył, jeśli nie liczyć binokli… Zapewniam, milordzie, aż mnie zemdliło, proszę wybaczyć. Żaden ze mnie mocarz, sir, to znaczy milordzie, a z rana to już w ogóle, w każdym razie to wszystko jedno z drugim… Musiałem posłać służącą po brandy, bo inaczej nie wiem, jak by się to skończyło. Czułem się bardzo dziwnie. Zasadniczo do trunków mnie nie ciągnie, niemniej dbam, by w domu nie zabrakło brandy, tak na wszelki wypadek, rozumie pan?
– Bardzo roztropnie  – odrzekł pogodnie lord Peter.  – Wykazuje pan, panie Thipps, godną podziwu zapobiegliwość. Nie do wiary, ile potrafi zdziałać łyczek w potrzebie. A im mniej człowiek nawykły, tym jego działanie zbawienniejsze. Mam nadzieję, że pana służąca jest rozsądną kobietą, co? Utrapienie z takimi, co wrzeszczą i mdleją.
– Och, Gladys jest poczciwą dziewczyną  – odparł Thipps.  – Bardzo rozsądną, proszę mi wierzać. Była oczywiście wstrząśnięta, co zrozumiałe, sam byłem wstrząśnięty, i byłoby wręcz niewłaściwe, gdyby młoda kobieta w tych okolicznościach zachowała spokój, ale w potrzebie Gladys jest doprawdy nieoceniona. Uważam się za szczęściarza, mając w tych trudnych chwilach do pomocy dobrą, porządną dziewczynę. Bywa niefrasobliwa i zapominalska, ale to przecież normalne. Bardzo się przejęła, bo to ona zostawiła otwarte okno do łazienki. Z początku się rozeźliłem, widząc, co z tego wyszło, ale właściwie nie było o czym mówić. Znaczy… w zwykłych okolicznościach nie byłoby o czym mówić, tak bym powiedział. Służące bywają zapominalskie, wiadomo, milordzie, a Gladys była już tak roztrzęsiona, że nie chciałem jej niepotrzebnie besztać. Powiedziałem tylko: „To mogli być włamywacze. Przypomnij to sobie, gdy następnym razem będziesz chciała zostawić okno otwarte na noc”. Tak jej powiedziałem. „Tym razem skończyło się na trupie, choć i to jest wystarczająco nieprzyjemne. Następnym razem to będzie włamywacz i wszystkich nas w łóżkach wymorduje”. No, tak jej powiedziałem. Ale ten policjant, inspektor Sugg, to się nie patyczkował. Przeraził biedaczkę tak strasznie, że myślała, że o coś ją podejrzewa, choć na co bieduli zwłoki? Doprawdy, trudno sobie wyobrazić, co zresztą mu powiedziałem. Nieuprzejmie się ze mną obszedł, milordzie… Powiem tylko tyle, że jego maniery pozostawiają wiele do życzenia. „Jeśli chce pan, panie inspektorze, oskarżyć Gladys albo mnie o coś konkretnego, to proszę nam natychmiast przedstawić zarzuty”. Tak mu powiedziałem! „Nigdy bym nie pomyślał, że płacą panu za obrażanie uczciwych ludzi w ich własnych domach”. Przygadałem mu, a co!  – Thippsowi aż poróżowiał czubek głowy.  – Dosłownie rozsierdził mnie, rozsierdził, milordzie! A z zasady się nie unoszę.
– Cały Sugg  – westchnął lord Peter.  – Znam go. Gdy nie wie, co powiedzieć, robi się nieuprzejmy. To oczywiste, że ani pan, ani pana służąca nie kolekcjonujecie zwłok. Któż miałby ochotę obarczać się jakimś trupem? Pozbycie się go nastręcza zwykle wielkich trudności. A swoją drogą, czy tego już się pan pozbył?
– Wciąż jest w łazience  – odparł Thipps.  – Inspektor Sugg kazał niczego nie dotykać, póki go nie wyniosą. Powinni zjawić się lada chwila. Gdyby wasza lordowska mość chciał rzucić okiem…
– Dzięki serdeczne. Z ogromną chęcią, o ile to nie zbytek fatygi.
– Ależ nie!  – zapewnił Thipps.
Po czym ruszył przodem, prowadząc gościa długim korytarzem.
Jego zachowanie nasunęło lordowi Peterowi dwa wnioski. Po pierwsze, choć eksponat Thippsa był makabryczny, jego tymczasowy właściciel pławił się w poczuciu istotności, jakiej trup przydawał jemu i jego mieszkaniu. Po drugie, inspektor Sugg na pewno zabronił pokazywać komukolwiek zwłoki. To przypuszczenie potwierdził sam Thipps, który poszedł do swojej sypialni po klucz, mówiąc, że z zasady, tak na wszelki wypadek, ma po dwa klucze do każdych drzwi.
Łazienka była pod każdym względem przeciętna: długa i wąska, przy czym okno znajdowało się dokładnie nad szczytem wanny. We framugę, przez którą zdołałby przecisnąć się człowiek, wstawiono szyby z mrożonego szkła.
Lord Peter podszedł pospiesznie do okna, podciągnął skrzydło do góry i wyjrzał na zewnątrz.
Mieszkanie znajdowało się na najwyższym piętrze budynku, mniej więcej w jego połowie. Łazienka wychodziła na podwórze zajęte przez rozmaite budyneczki, zsypy na węgiel, warsztaty i tym podobne, sąsiadujące z ogródkami równoległego szeregu domów. Po prawej wznosił się imponujący gmach szpitala Świętego Łukasza, połączony krytym przejściem z rezydencją słynnego chirurga sir Juliana Freke’a, który zarządzał oddziałem chirurgii tego nowoczesnego szpitala, a w środowisku medycznym skupionym na Harley Street znany był jako wybitny neurolog o niezwykle oryginalnych poglądach.
Te obszerne objaśnienia wsączył do ucha lorda Petera Thipps, który pewnie myślał, że sąsiedztwo takiej znakomitości jak sir Julian Freke przydaje blasku całej kamienicy.
– Dziś rano sir Julian odwiedził nas osobiście w związku z tą potworną sprawą. Inspektor Sugg podejrzewał, że któryś z szacownych młodych medyków praktykujących w szpitalu przyniósł zwłoki dla żartu, można powiedzieć, bo przecież w prosektorium zwłok nie brakuje, więc wybrał się do sir Juliana rankiem, by zapytać, czy nie zginęło im jakieś ciało. Był bardzo uprzejmy, znaczy sir Julian, naprawdę bardzo uprzejmy, choć zastali go akurat przy stole w prosektorium. Sprawdził w księgach, czy stan ciał mu się zgadza, a potem bardzo grzecznie wstąpił do nas, by się temu wszystkiemu przyjrzeć.  – Tu Thipps wskazał na wannę.  – Żałował, że nie może nam pomóc, ale niestety ze szpitala żadne zwłoki nie zginęły, a te tutaj nie odpowiadają opisowi żadnego nieboszczyka, którego mają na składzie.
– Ani opisowi żadnego pacjenta, mam nadzieję?  – wtrącił lord Peter od niechcenia.
Na tak makabryczną sugestię Thipps pozieleniał.
– Nie wiem, czy inspektor Sugg o to pytał  – odparł poruszony.  – Ależ to by było potworne! Wielkie nieba, milordzie, do głowy mi nie przyszło…
– Cóż, gdyby zginął im pacjent, zapewne zdążyliby to odkryć  – uspokoił go lord Peter.  – Przyjrzyjmy się temu tutaj.  – Osadził sobie monokl w oku.  – Widzę, że ma pan kłopot z wpadającą do środka sadzą. Piekielne utrapienie, co? Mnie też doskwiera. Strasznie brudzi książki. A teraz proszę się nie krępować, jeśli nie ma pan ochoty na bliższe oględziny.
Z drżącej dłoni Thippsa wyjął róg prześcieradła, którym zakryto wannę, i odrzucił je na bok.
Spoczywające w wannie ciało należało do wysokiego, korpulentnego mężczyzny lat około pięćdziesięciu. Gęste, czarne, naturalnie kręcone włosy, które fachowo obcięto i uczesano z przedziałkiem, wydzielały mdłą woń fiołkowych perfum, doskonale wyczuwalną w ciasnym pomieszczeniu. Rysy mężczyzny były grube i wyraziste, oczy duże i ciemne, nos długi i zakrzywiony, szczęka mocna i gładko ogolona, usta pełne i zmysłowe. Opadnięta żuchwa ukazywała zęby pociemniałe od tytoniu. Tkwiące na nosie nieboszczyka zgrabne złote binokle zdawały się pokpiwać ze śmierci swą groteskową elegancją. Na nagiej piersi wił się cienki złoty łańcuszek. Nogi były sztywno wyprostowane jedna przy drugiej, ręce ułożone wzdłuż ciała, palce naturalnie przygięte.
Lord Peter uniósł rękę zmarłego i z lekko zmarszczonym czołem przyjrzał się jego dłoni.
– Elegancik z pańskiego gościa, co?  – mruknął.  – Fiołki parmeńskie i manikiur.
Pochylił się i wsunął dłoń pod głowę trupa. Absurdalne okulary ześlizgnęły się i wpadły do wanny, a ich przenikliwy brzęk przepełnił czarę zdenerwowania Thippsa.
– Proszę wybaczyć  – wymamrotał gospodarz.  – Ale trochę mi słabo.
Wymknął się z łazienki na korytarz i wtedy lord Peter, unosząc ciało szybko i ostrożnie, przewrócił je i obejrzał uważnie z głową przekrzywioną na bok, operując monoklem w taki sposób, w jaki nieżyjący już Joseph Chamberlain mógłby oceniać rzadki okaz orchidei. Oparł sobie głowę nieboszczyka na ramieniu, wyjął z kieszeni srebrne pudełko na zapałki i wsunął je w otwarte usta zmarłego. Cmoknął z dezaprobatą, potem ujął w dłoń tajemnicze binokle, przyjrzał się im uważnie, nasadził je sobie na nos i spojrzał przez nie na świat. Znów cmoknął z dezaprobatą, zdjął okulary i zwrócił je nieboszczykowi, by zatrzeć ślady dokonanych przed chwilą manipulacji i nie irytować niepotrzebnie inspektora Sugga. Ułożył ciało w pozycji, w jakiej je zastał, podszedł jeszcze raz do okna i wychyliwszy się, pomachał w górę i na boki laską, którą wziął z sobą całkiem niepotrzebnie.
Niewiele chyba wynikło z tych dociekań, bo cofnął głowę, zamknął okno i dołączył do Thippsa czekającego na korytarzu.
Ten, wzruszony współczuciem i zainteresowaniem młodszego syna księcia Denver, po przejściu do salonu odważył się zaproponować mu filiżankę herbaty.
Lord Peter, który wolnym krokiem podszedł do okna i podziwiał właśnie panoramę Battersea Park, już miał przyjąć zaproszenie, gdy na końcu Prince of Wales Road pojawiła się karetka. Na jej widok lord Peter przypomniał sobie o umówionym spotkaniu i z okrzykiem: „Wielkie nieba!” pospiesznie ruszył do wyjścia.
– Matka najserdeczniej pana pozdrawia i tak dalej  – rzekł, energicznie ściskając dłoń Thippsa.  – Ma nadzieję niedługo znów gościć pana w Denver. Do widzenia, pani Thipps!  – wrzasnął uprzejmie do ucha starszej pani.  – Nie, nie, proszę się nie kłopotać, pamiętam drogę do wyjścia.
Czas był najwyższy. Gdy tylko wyszedł na ulicę i skierował się ku stacji kolejowej, z drugiej strony nadjechała karetka, z której wysiadł inspektor Sugg z dwoma posterunkowymi. Po krótkiej rozmowie z policjantem pełniącym służbę zwrócił podejrzliwe spojrzenie na oddalające się plecy lorda Petera.
– Stary dobry Sugg  – rzekł arystokrata z uczuciem  – Najmilszy druh! Ależ on mnie musi nienawidzić.

[1] To pierwsze wydanie florenckie z 1481 roku spod prasy Nicola di Lorenza w formacie in folio. Warto w tym miejscu nadmienić, że należąca do lorda Petera kolekcja druków Dantego zasługuje na uwagę, gdyż obejmuje nie tylko słynne octavo z 1502 roku wydane przez Aldusa Manutiusa, lecz i folio z 1477 roku pochodzące z Neapolu, opisane przez Paula Colomba de Batines’a jako edizione rarissima. Wspomniany wcześniej egzemplarz nie ma udokumentowanego pochodzenia, Parker zaś prywatnie żywi przekonanie, że jego obecny właściciel zdobył ten druk metodą kradzieży z niewiadomego miejsca. Wedle relacji samego lorda Petera „wypatrzył go w pewnej mieścinie wśród wzgórz” w trakcie wędrówki po Włoszech. (Przypisy pochodzą od autorki. Gwiazdką oznaczono miejsca, które przypisami opatrzyła tłumaczka  – znajdują się one na końcu książki).

[2] Lorda Petera zawodzi pamięć. Książka znajduje się w zbiorach hrabiego Spencera. Egzemplarz wystawiany na aukcji sir Ralpha Brocklebury’ego jest niekompletny, brakuje pięciu ostatnich arkuszy, ale jako jedyny na świecie ma zachowany kolofon.

* „Pomnij na Stwórcę…”  – Biblia Tysiąclecia, Księga Koheleta 12, 1.

** „człowiekiem niesłychanej pomysłowości…”  – Rudyard Kipling, W jaki sposób Wieloryb nabawił się swojego przełyku, przeł. Stanisław Wyrzykowski, w: tenże, Takie sobie bajeczki, Prószyński i S-ka, Warszawa 1999, s. 10.

*** „Twardy, sir, twardy…”  

 
Wesprzyj nas