C. W. Gortner, z charakterystyczną dla siebie dbałością o szczegóły, przedstawia historię Sarah Bernhardt, niepowtarzalnej aktorki o międzynarodowej sławie, skandalistki i artystki, która zrewolucjonizowała dziewiętnastowieczny sposób myślenia o teatrze.


Życie aktorki, rzeźbiarki i malarki Sarah Bernhardt było pełne skandali, katastrof i triumfów. Jej przeznaczeniem były pierwsze strony gazet, dyskusje i plotki w salonach przy popołudniowej herbatce. Jako pierwsza aktorka o międzynarodowej sławie, wywoływała kontrowersje, przyciągała spojrzenia i uznanie – oraz krytykę – wszędzie tam, gdzie się pojawiła.

“Sarah Bernhardt. Niezrównana aktorka” to zbeletryzowana przez C.W. Gortnera biografia artystki, opisująca lata dzieciństwa, młodości i okres walki z przeciwnościami, gdy postawiła sobie za cel osiągnięcie statusu najbardziej uznanej aktorki we Francji. Gortner skutecznie wciąga czytelnika w paryski świat teatrów, kabaretów i sztuki, pokazuje wydarzenia z punktu widzenia bohaterki, opisuje emocje, ciężką pracę i wymagania związane z wybranym przez nią zawodem.

Dzieciństwo Sarah nie było usiane różami. Matka, wykonująca dość specyficzny zawód paryskiej kurtyzany, nie miała dla niej czasu, więc dziewczynka spędziła kilka lat na wsi a potem w klasztornej szkole, gdzie odkryła swój talent do melodramatycznych zachowań – i do aktorstwa. Jako piętnastolatka musiała podjąć pierwsze ważne decyzje życiowe – aby uciec od rodzinnego „zawodu” matki i ciotki musiała stać się „kimś innym”. Sarah znalazła ucieczkę w teatrze. Chociaż naturalnie utalentowana i piękna, nie miała łatwego startu. Już w szkole aktorskiej prezentowała śmiałe i niekonwencjonalne podejście do aktorstwa, które frustrowało jej doświadczonych nauczycieli i wywoływało ambiwalentne uczucia u koleżanek i kolegów – z jednej strony szacunek za odwagę, z drugiej zazdrość.

Wbrew przeciwnościom udało jej się zdobyć etat w słynnej Comédie-Française, ale wciąż nie mogła znaleźć swojego miejsca w zespole aktorskim. Była zbyt chuda, zbyt żydowska, a przede wszystkim zbyt oporna wobec tradycyjnego sposobu gry aktorskiej, na którym opierał się słynny teatr. Pewnej nocy skutecznie zakończyła własną karierę w Comédie-Française, policzkując sławną aktorkę. Bez środków do życia po raz kolejny została zmuszona do spełniania życzeń swojej matki, która najchętniej wydałaby ją za bogatego kupca. Nie mając alternatywy, spróbowała swoich sił w byciu kurtyzaną i szybko udało jej się przyciągnąć uwagę bogatego i ustosunkowanego mężczyzny. Następne kilkanaście miesięcy, mając sporo wolnego czasu, Sarah mogła poświęcić na samodzielną naukę aktorstwa – ćwiczyła, czytała, poznawała ciekawych ludzi. Sielanka skończyła się, gdy okazało się, że zaszła w ciążę. Odrzucona przez ojca dziecka musiała sobie radzić sama. Mimo różnych perturbacji urodziła syna i udało jej się powrócić do aktorstwa. Lata pracy i wyrzeczeń w końcu zaowocowały – Sarah Bernhardt rozpoczęła podbój scen i serc widzów, nie tylko francuskich.

Jako główna aktorka w teatrze Odéon, a później w Comédie-Française, wreszcie mogła pokazać w pełni swój talent. Grała role kobiece i męskie, w tym najbardziej znaną i kontrowersyjną, Hamleta, w nowatorski sposób wzbudzając emocje widowni i kolegów aktorów, tworząc nowy sposób aktorskiego przekazu. Jak pokazuje ją Gortner – poza sceną była kobietą fascynującą, piękną i pełną życia, skandalizującą i niekonwencjonalną, a przy tym odważną, kochającą i lojalną. Sarah – innowatorce na różnych polach, nie tylko teatralnych, udało się ułożyć sobie życie pomimo wszystkiego, co sprzysięgło się przeciwko niej: nienawiści matki, klasy społecznej i środowiska teatralnego, niechcianej ciąży, wojny i zawirowań społeczno-politycznych. Przeciwności ją wzmacniały, rozwijały kreatywność i talent, co w efekcie pozwoliło jej zyskać miano pierwszej nowoczesnej aktorki.

Gortner maluje żywy i fascynujący portret “Boskiej Sarah”, która przez lata hipnotyzowała świat swoją sztuką. Życie Sarah było długie i bogate, ale Gortner koncentruje się na jej dzieciństwie, młodości i drodze na artystyczny szczyt, kończąc książkę wielką rolą w Damie Kameliowej Aleksandra Dumasa w 1880 roku. Autor stara się wyłuskać z jej bogatego życia momenty ważne i przełomowe, pokazać jej upór w dążeniu do celu i wiarę w ostateczny sukces mimo wielu przeciwności. Opowieść Gortnera wciąga czytelnika bogactwem szczegółów, postaci i relacji w paryski świat teatrów drugiej połowy XIX wieku, a pokazując wydarzenia z perspektywy pierwszoosobowej pomaga odbiorcy głębiej wejść w odczucia i emocje bohaterki, związane z trudami i radościami wybranego przez nią zawodu i dążeniem do sukcesu i zyskania uznania. Wanda Pawlik

C.W. Gortner, Sarah Bernhardt. Niezrównana aktorka, Przekład: Janusz Maćczak, Wydawnictwo HarperCollins Polska, Premiera: 22 marca 2023
 

konkurs

 

C.W. Gortner
Sarah Bernhardt. Niezrównana aktorka
Przekład: Janusz Maćczak
Wydawnictwo HarperCollins Polska
Premiera: 22 marca 2023
 
 

AKT I
1853–1859
Niechciane dziecko


W małej dziewczynce niemal zawsze można ujrzeć przyszłą niebezpieczną kobietę.
Aleksander Dumas

I


Jeżeli wielki talent może narodzić się dzięki zmaganiom z przeciwnościami losu, mój widocznie został wykuty w kuźni mojego dzieciństwa.
Miałam osiem lat. Kolorami mojego świata były zieleń i szarość: smagane wiatrem lasy i kamieniste wzgórki, chłostane morskimi falami pola Bretanii. Jego dźwiękami były brzęk dzwonków stad owiec prowadzonych na pastwisko i gdakanie kur w kojcach obok krytej słomą chaty, w której mieszkałam, z tarasem porośniętym pnączami winorośli na treliażach. Życie w tym wiejskim świecie wyznaczały wschody i zachody słońca, znojna praca od świtu do zmroku, smak wilgotnego świeżego koziego sera i ciepłego chleba z chrupiącą skórką, prosto z pieca, kręcący w nosie zapach dzikiej zielonej cebuli, którą deptałam bosymi stopami.
Tak było do dnia powrotu mojej matki.
– Sarah! Sarah, gdzie jesteś?
Jej jękliwy, marudny głos dobiegł mnie od strony ogrodu warzywnego. Siedziałam na konarze drzewa figowego, pośród opuszczonych gniazd wiewiórek. Pod drzewem mój pies Pitou dyszał z wywieszonym jęzorem w letnim skwarze, jednak ta wołająca mnie kobieta zdawała się go nie zauważać, chociaż każdemu, kto mnie znał, jego obecność zdradzała miejsce, w którym się kryłam, gdyż Pitou towarzyszył mi nieodłącznie jak cień.
Zerknęłam w kierunku tarasu i zobaczyłam ją – niczym odległą postać na obrazie. Przysłoniła oczy dłonią w białej rękawiczce, a w jej głosie zabrzmiała nuta zniecierpliwienia, gdy zawołała ponownie:
– Sarah, gdzie się chowasz? Nie mam całego dnia do stracenia. Wyjdź natychmiast.
Wiedziałam, kim ona jest, chociaż od jej ostatniej wizyty upłynęło tyle czasu. Gdy więc ujrzałam jej powóz zajeżdżający przed dom, zalała mnie fala gniewu i wybiegłam pędem przez tylną bramę, do tego drzewa, mojej sekretnej kryjówki. Poprzednio odwiedziła mnie przed ponad trzema laty. Podobnie jak teraz, zjawiła się niezapowiedziana. Przyniosła mi wtedy cukierki czekoladowe i świecidełka – drobna, pulchna nieznajoma z przejrzystymi niebieskimi oczami, w fantazyjnej falbaniastej spódnicy i czepku przystrojonym sztucznymi jedwabnymi kwiatami. Została tylko tak długo, by poczuć zapach świeżego powietrza i wydać polecenia, po czym znów zniknęła tam, skąd przybyła. Ujrzenie jej ponownie po tak długim czasie wzbudziło we mnie nie tylko gniew, lecz także żywiołową niechęć, mimo iż jej powrót przyniósł mi też odrobinę pociechy, że nie zapomniała o mnie.
Pitou wstał, machając ogonem, zaniepokojony gniewnym wołaniem mojego imienia przez tę kobietę. Obawiając się, że mnie zdemaskuje, dałam mu gestem znak, aby usiadł. Gdy niechętnie przysiadł znów na tylnych łapach, popatrzyłam ponownie w kierunku domu.
Z przyległej kuchni wyszła Nana Hubert, wycierając umączone dłonie w fartuch. Gdy matka odwróciła się do niej zaskoczona, Nana wskazała palcem wprost na moje drzewo i zawołała po bretońsku:
– Kwiatuszku! Chodź tutaj i przywitaj się ze swoją matką.
Zirytowana, zsunęłam się z konara, przy czym zahaczyłam rąbkiem sukienki o gałązkę i rozdarłam ją. Rozmyślając o tym, że Nana później będzie musiała ją zszyć i niewątpliwie zbeszta mnie, jak zawsze, powtarzając swoje oklepane powiedzenie, że sukienki nie rosną na drzewach jak liście, zlazłam na ziemię i poczłapałam smętnie w kierunku tarasu, a Pitou za mną.
Matka przyglądała mi się uważnie, gdy się do niej zbliżałam.
Nana gniewnie zmarszczyła brwi. Nie była niemiła; kochała mnie, jak potrafiła, kiedy miała czas. Jednak właśnie czasu okropnie teraz brakowało, bo jej mąż spoczywał w grobie, a ona musiała sama zajmować się wszystkimi kozami, kurami i warzywami. Nie dalej jak dziś rano dała mi niebieską wstążkę do włosów. „Tak ładnie ci w niebieskim, z twoją białą cerą i rudymi lokami” – powiedziała z jednym z jej rzadkich uśmiechów odsłaniających szczerbate zęby. Teraz, poniewczasie macając włosy, szukałam tej wstążki i znalazłam ją zwisającą z potarganego warkocza. Przynajmniej nie zostawiłam jej na drzewie, razem z chodakami.
Napotkawszy spojrzenie matki, poczułam się tak brudna, jak moje powalane ziemią stopy. Ona była… nieskazitelnie czysta. Nieskalana. Jak posąg Maryi Dziewicy w kościele w miasteczku, z taką samą marmurową bladością. Spodziewałam się niemal ujrzeć na jej policzku przezroczystą łzę, niczym kroplę zamarzniętego soku drzewa.
– No i? – rzekła Nana. – Co się mówi do mademoiselle Bernhardt?
– Dzień dobry, mademoiselle – wymamrotałam.
Matka się uśmiechnęła. Ale czy rzeczywiście? Jej różowe usta przypominające pączek róży drgnęły, jednak nie odsłoniły zębów. Mimo to przypuszczałam, że jej zęby są równie doskonałe jak wszystko inne u niej – nie tak jak u Nany, która uskarżała się stale na spróchniałe trzonowce i na to, że nawet ugryzienie kawałka chleba sprawia jej ból.
– Ona mnie nie poznaje – rzekła matka, marszcząc gładkie czoło. – I jest taka chuda. Czy chorowała?
– Nie chorowała nawet jednego dnia w życiu – odparła oburzona Nana. – Mademoiselle Bernhardt, oddała mi pani córkę, żebym karmiła ją piersią. I wykarmiłam ją piersią. Ssała jak głodne chuchro. Robiłam, co pani kazała. Nic więcej, nic mniej. Owszem, jest chuda, ale zjada więcej niż muł.
– I najwyraźniej kąpie się nie częściej od muła – zauważyła matka.
Nana wzruszyła ramionami.
– Dzieci ciągle się brudzą, więc po co marnować wodę? Kąpię ją raz na tydzień.
– Widzę – powiedziała matka. Przyjrzała mi się, jakby nie była całkiem pewna, co ma zrobić. – Czy ona w ogóle mówi po francusku?
– Kiedy ma ochotę. Jak pani widzi, nie mamy tutaj wielu okazji do używania tego języka. Krowom jest wszystko jedno, czy doi się je po francusku czy bretońsku. – Krzywiąc się, Nana zwróciła się do mnie: – Powiedz coś po francusku do matki.
Nie chciałam mówić do niej niczego ani po francusku, ani w żadnym innym języku. Dlaczego miałabym spełniać wymagania tej poirytowanej kobiety, skoro za niespełna pół godziny będzie już w drodze powrotnej dokądś tam, skąd przyjechała? Ale Nana surowo skinęła na mnie głową, więc wymamrotałam:
– Pitou est ma chien.
– Widzi pani? – rzekła Nana, wspierając dłonie na szerokich biodrach. – Ona nie jest głupia, tylko uparta. Dziewczynki takie jak ona potrzebują twardej ręki.
Ruszyła ciężkim krokiem z powrotem do domu, lecz matka powiedziała:
– Powinno być mon chien. – Westchnęła. – Być może to nieodpowiedni czas. Ostatnio jestem tak bardzo zajęta… Mogę zaproponować ci więcej pieniędzy, żebyś zatrzymała ją przez następny rok…
Nana przystanęła gwałtownie i rzuciła przez ramię gniewne spojrzenie z determinacją, którą znałam aż nazbyt dobrze.
– Dla mnie to odpowiedni czas. Starzeję się. Muszę sprzedać ten dom i przenieść się z synem do miasteczka. Zabierze ją pani dzisiaj, jak uzgodniłyśmy. Jej torba jest już spakowana.
Stałam nieruchomo, z dłonią na poszarpanych uszach Pitou, słysząc słowa Nany, ale nie mogąc w to uwierzyć. Po tylu latach matka wróciła, żeby mnie stąd zabrać? Zanim zdołałam się powstrzymać, wybuchnęłam:
– Nie mogę wyjechać! Co z moim Pitou?
Pies zaskomlił. Matka zwróciła na mnie spojrzenie niebieskich oczu, w których dostrzegłam narastający chłód.
– Z twoim Pitou? Myślisz, że zabiorę cię do Paryża razem z tym kundlem?
Do Paryża?
Serce zaczęło walić mi w piersi.
– Ale… ale ja nie mogę tak po prostu go zostawić – powiedziałam, chociaż matka odwróciła się już z powrotem do
Nany.
Rzekła coś do niej cicho i zobaczyłam, że przez twarz niani przemknął bolesny wyraz. Potem Nana przecząco pokręciła głową i usłyszałam jej odpowiedź:
– Nie. To niemożliwe. W domu syna nie ma miejsca. Jego żona spodziewa się dziecka i muszę się nią zaopiekować. Albo zabierze ją pani dzisiaj ze sobą, albo trafi do sierocińca. Ja już za nią nie odpowiadam.
Nagle łzy zapiekły mnie w oczy. Dusiłam w gardle rozpaczliwy jęk, a Nana popatrzyła na mnie nad ramieniem matki i rzekła cicho:
– Kwiatuszku, musisz już pojechać i zamieszkać u twojej maman. Nie bój się, dopilnuję, żeby Pitou znalazł dom. A teraz umyj się i weź swoją torbę. Mademoiselle Bernhardt czeka, a przed wami długa podróż do Paryża.
Nie mogłam się poruszyć. Mój dom był tutaj, ta chata z ciasnymi izbami o ścianach pociemniałych od dymu, z powietrzem gęstym od zapachu potrawki i czosnku, chata, w której są moja Nana i mój Pitou. Nie chciałam jechać do Paryża i mieszkać u tej przesadnie wystrojonej obcej kobiety. W ogóle jej nie znałam.
– Nie – odparłam głośno, a gdy twarz Nany spochmurniała, dodałam: – Nie pojadę!
Nana zamierzyła się na mnie ręką.
– Czy mam przynieść rózgę?
Ta cienka głogowa witka, zdolna zostawić ślady obrzęku na moich udach, była jedną z niewielu rzeczy, których się bałam. Nana użyła jej tylko raz, kiedy zlekceważyłam płoty i powędrowałam z Pitou na skróty, depcząc grządkę kolendry. Nie mogłam potem przez tydzień usiąść.
– Ruszaj natychmiast – poleciła Nana. – Umyj się i przynieś swoje rzeczy.
Matka odstąpiła na bok i wbiegłam do domu. W moim małym pokoju z łóżeczkiem dziecinnym i chwiejnym stolikiem znalazłam płócienną torbę na ramię wypchaną moimi niewieloma ubraniami i od dawna zapomnianą szmacianą lalką. Nana rozłożyła na łóżeczku odświętną sukienkę, którą wkładałam tylko w niedziele, kiedy chodziłyśmy do miasteczka na mszę. Znieruchomiałam, wpatrując się w nią. Nie chciałam jechać. Nie mogłam zostawić mojego Pitou. Zabiorę go, moją torbę i ucieknę…
Na dźwięk ostrego gwizdnięcia Nany z tarasu Pitou wybiegł z powrotem na dwór. Krzyknęłam i popędziłam za nim, lecz matka stanęła w drzwiach, blokując mi drogę ucieczki.
– Nie musisz się myć – powiedziała. – Nie zniosę przebywania tu ani chwili dłużej.
– Maman, proszę – rzekłam, walcząc z przypływem paniki. – Pitou… Nie mogę go tu zostawić, skoro Nana sprzedaje dom i…
Uciszyła mnie, unosząc dłoń.
– Zrobisz, co ci powiedziałam.

Gdy tylko wdrapałam się do powozu, Pitou zaczął szczekać. Szarpnięciem odciągnęłam zasłonkę w oknie drzwiczek i od razu zalała mnie obezwładniająca, czarna fala cierpienia, kiedy spojrzałam na dom. Nana stała w progu i trzymała za kark mojego psa, który usiłował się jej wyrwać i pobiec za mną. Stangret świsnął batem, konie z szarpnięciem pociągnęły powóz, a mnie łzy trysnęły z oczu.
W kilka chwil zostawiliśmy za sobą chatę, a powóz jechał z turkotem wiejską drogą. Matka w milczeniu siedziała naprzeciwko mnie. Nie odzywała się tak długo, że łzy na moich policzkach zdążyły wyschnąć, a ja czekałam, kuląc się pod jej ponurym wzrokiem. W końcu powiedziała:
– Nie przywykłam do dziecka plączącego mi się pod nogami. Jestem kobietą bardzo zapracowaną, nie mam czasu ani cierpliwości do wybryków. Musisz zawsze respektować mój harmonogram zajęć. Rozumiesz? Zawsze. Jeśli nie będziesz posłuszna, znajdę dla ciebie inne miejsce.
– Tak, maman – wyszeptałam ze ściśniętym gardłem.
Byłam teraz zbyt przestraszona, by się sprzeciwić. Wspomniano o sierocińcu. Nie miałam cienia wątpliwości, że byłaby zdolna do odesłania mnie tam.
– I w towarzystwie nie wolno ci nigdy nazywać mnie maman – dodała, wygładzając starannie suknię dłonią w rękawiczce. – Moi przyjaciele mówią mi Julie. Możesz zwracać się do mnie po imieniu albo mademoiselle Julie, jeśli wolisz.
– Tak, mademoiselle Julie.
Posłała mi chłodny uśmiech i znów zmierzyła mnie wzrokiem. Ledwie zdołałam się wcisnąć w porządne buciki, pelerynkę i czepek. Wszystkie te rzeczy przywiozła podczas ostatniej wizyty i teraz ledwie się w nich mieściłam. Buciki uwierały w palce nóg. Poruszyłam stopami, żałując, że nie mogę ich zrzucić, i rozważając, czy wyskoczyć z powozu i pobiec z powrotem do chaty. Wystarczyło mi jednak wyobrazić sobie wyraz oburzenia na twarzy matki, abym pojęła, że ona po prostu sprowadziłaby mnie z powrotem i jeszcze bardziej się na mnie rozgniewała.
– Przestań się wiercić – rzuciła. Wyjęła z torebki wachlarz i powachlowała się nim. – Doprawdy, czy ta wieśniaczka niczego cię nie nauczyła? Zachowujesz się jak dzikie stworzenie. – Umilkła na chwilę. – Przypuszczam, że nie umiesz jeszcze czytać ani pisać?
– Nie, mademoiselle Julie – odpowiedziałam, szczerze zasmucona.
Matka nie tylko zmusiła mnie do opuszczenia domu i mojego psa, ale nawet mnie nie lubiła. I tak samo jak ja nie chciała, żebym u niej zamieszkała.
Westchnęła.
– A zatem sądzę, że tym również musimy się zająć. – Znów skierowała spojrzenie za okno powozu. – Analfabetka – rzekła w zamyśleniu, jakby do siebie. – Bez cienia towarzyskiej ogłady, którą mogłaby się pochwalić. Zapewne nikt w ogóle nie uwierzy, że to moja córka.
Zdawało się, że ta myśl sprawiła jej przyjemność.

Po trzech dniach podróży przybyłyśmy do Paryża. W gospodach, w których się zatrzymywałyśmy, co noc szlochałam ukradkiem, kiedy matka na mnie nie patrzyła. Gdy dotarłyśmy do stolicy, wypłakałam już wszystkie łzy i byłam pewna, że nigdy więcej nie zaznam ani chwili szczęścia.
Paryż mnie oszołomił. Był hałaśliwy, pełen turkotu powozów i ludzkich krzyków. Wydał mi się pozbawionym barw chaosem zadymionego nieba i brukowanych ulic. Śmierdział mokrym praniem i zwierzęcymi odchodami – niczym stary smok z pazurami, pomiędzy którymi przepływała wezbrana rzeka. Niemal znów zaczęłam płakać na wspomnienie zielonych lasów Bretanii, pól i kryjówek, które sobie wynajdywałam. Czy kiedykolwiek jeszcze zobaczę drzewo?
Gdy powóz się zatrzymał, Julie oznajmiła:
– To jest rue de Provence.
Jakby wymienienie nazwy tej ulicy robiło mi jakąkolwiek różnicę. Byłam obolała po wielogodzinnym siedzeniu w powozie, a także wygłodniała, gdyż w ciągu minionych kilku dni jadłam o wiele mniej, niż przywykłam.
Wysiadłyśmy z powozu i znalazłam się przed wąskim, powalanym sadzą i wysokim budynkiem, wciśniętym między inne podobne.
Z drzwi wejściowych wybiegła ładna młoda kobieta, zadziwiająco podobna do Julie.
– Sarah, moja maleńka! – zawołała.
Ucałowała mnie w policzki i owionął mnie duszący zapach olejku różanego, przyprawiając o kaszel. Kobieta miała równie przejrzyste oczy jak Julie, tylko ciemnoniebieskie, a jej włosy upięte w kok na karku były złocistorude – jak moje. Pomyślałam, że to z pewnością jakaś krewna, gdy rzekła łagodnie:
– Och, moje dziecko, nie pamiętasz mnie, prawda?
Za nami Julie, która polecała stangretowi, aby wyładował jej bagaż – przyjeżdżając po mnie, wzięła ze sobą dwa średniej wielkości kufry; zastanawiałam się, dlaczego potrzebowała aż tylu rzeczy – powiedziała:
– Nie bądź głupia, Rosine. Kiedy ostatni raz cię widziała, była przecież niemowlęciem.
Rosine. Twoja matka to moja starsza siostra – rzekła z uśmiechem ciotka.
Gdy ujęła ciepłą dłonią moją rękę, prowadząc mnie w kierunku domu, musiałam powstrzymać następny potok łez. Miłe przyjęcie było ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewałam.
– Serdecznie witamy w Paryżu – powiedziała, a ja wtuliłam się w nią i pomyślałam, że być może życie tutaj nie będzie jednak takie straszne.

II


Następny rok był rokiem lekcji.
Rosine podjęła się opieki nade mną. Dzięki niej poznałam pochodzenie mojej rodziny.
Matka i jej dwie siostry urodziły się w Holandii w rodzinie żydowskiej, jednak opuściły ten kraj, gdy tylko osiągnęły odpowiedni wiek. Najstarsza z nich, Henriette, poślubiła kupca bławatnego w Ariège i założyła rodzinę, natomiast Rosine i moja matka podróżowały przez pewien czas, zanim osiadły w Paryżu. Jednakże sposób, w jaki zarabiały na życie, pozostawał dla mnie zagadką, podobnie jak nasze rodzinne tradycje. Julie nie przestrzegała żadnych reguł naszej religii; do framugi naszych drzwi nie była przybita mezuza, a w mieszkaniu nie było żadnych przedmiotów dotyczących żydowskiej religii. Ponieważ Nana wychowała mnie na katoliczkę, uznałam, że wiara mojej matki nie ma żadnego szczególnego znaczenia.
Rosine wkrótce zapędziła mnie do nauki i codziennie dawała mi lekcje, używając paru elementarzy. Nauczyłam się literowania mojego imienia i nazwiska oraz recytowania alfabetu; mozoliłam się nad wypisywaniem kolejnych liter, aż cierpły mi palce i łzawiły oczy. Okazałam się jednak gorliwą uczennicą, gdyż odkryłam, że słowa są fascynujące – były bramą do nowego świata, w którym opowieści o księżniczkach przemienionych w łabędzice i książętach zmienionych w żaby, o czarownicach mieszkających w zrujnowanych chatkach i o latających powozach z dyń pomagały mi lepiej znosić surowy rozkład zajęć, narzucany przez Julie, do którego każdy w mieszkaniu musiał się stosować.
Dzień, w którym wszystko w moim nowym życiu się zmieniło, zaczął się jak każdy inny. Poprzedni wieczór był nużący: Julie zabawiała w salonie grono przyjaciół, dopóki nie wyszli wszyscy mężczyźni oprócz jednego. Od czasu przybycia tutaj zdążyłam przywyknąć do widoku nieznajomych dżentelmenów przewijających się przez nasze mieszkanie. Julie przyjaźniła się wyłącznie z mężczyznami; stanowiło to dla mnie kolejną zagadkę. Czasami polecała mi obsłużyć jej „zalotników”, jak ich nazywała – wzywała mnie o wyznaczonej godzinie i zjawiałam się z tacą kanapek, masą niesfornych złocistorudych włosów splecionych w warkocz i przymilnym uśmiechem na ustach. Mężczyźni rzucali na mnie przelotne spojrzenia i przestawali zwracać na mnie uwagę; od czasu do czasu któryś klepał mnie w pupę i rzucał:
– Julie, jakie kościste to dziecko, czy ty jej nie karmisz?
Matka reagowała piskliwym śmiechem i odpowiadała:
– Ona je bez żadnych ograniczeń i nigdy nie przybrała na wadze nawet o uncję. Wychowała się w Bretanii; miała to świeże wiejskie powietrze… no cóż, można by pomyśleć, że powinna być pulchna niczym kuropatwa, jak ja.
Chociaż mężczyźni chichotali, słyszałam w jej głosie nutę rozdrażnienia. Julie wyraźnie nie podobało się, że jestem chuda. Miałam tak wystające obojczyki, że w ich zagłębieniach mogłyby zbierać się krople deszczu, jak usłyszałam ją kiedyś mówiącą pogardliwym tonem. Jednak ku mojemu zdumieniu nigdy nie omieszkała zganić mnie ostro, jeśli ośmielałam się poprosić o dokładkę przy śniadaniu czy obiedzie, i pytała mnie ironicznie, czy nie nauczyłam się jeszcze, że w Paryżu jedzenie nie wyrasta z ziemi ani nie dojrzewa na drzewach.
Jej zalotnicy jednak uważali ją zawsze za zabawną, co było dla mnie kolejną zaskakującą zagadką. Jak mogli nie widzieć, że udawała kogoś, kim nie była? W popołudnia przed zebraniami towarzyskimi w jej salonie spędzała godziny przed lustrem, a potem pokojówka pomagała jej włożyć bogato zdobioną suknię, jakby Julie brakowało sił, by mogła zrobić to sama. Ale jej gniewne połajanki, jeśli pokojówka nie dość ciasno zasznurowała gorset albo przyniosła niewłaściwą bransoletkę, zdradzały, że Julie wcale nie jest taka bezradna, jaką udaje, i że wszystko, co robi, ma dokładnie zaplanowane.
Kiedy jednak zjawiali się zalotnicy, przywoływała na twarz nieodłączny uśmiech i troskliwie spełniała każdą ich prośbę, chociaż czułam, jak przewierca mnie wzrokiem, gdy podawałam kanapki. W chwili, gdy któryś z jej gości zwrócił na mnie choćby przelotną uwagę, machnięciem ręki odsyłała mnie do mojego pokoju, w którym zasypiałam przy odgłosach jej śmiechu i rozmów mężczyzn.
Sypiała zawsze do południa. Rosine przygotowywała mi śniadanie i zajmowała się moimi lekcjami, a potem odsyłała mnie, żebym pobawiła się na podwórku domu i nie przeszkadzała.
– Sen twojej maman jest bardzo ważny – mówiła. – Ona potrzebuje jak najwięcej odpoczynku.
Było to dla mnie jeszcze jedną zagadką, ponieważ wydawało mi się, że Julie robi niewiele więcej poza odpoczywaniem. Spędzała gnuśnie czas w swojej sypialni bądź w salonie i tylko sporadycznie ożywiała się, gdy wkładała kapelusz, aby udać się na zakupy, albo obwieszała się biżuterią przed wieczorem w Operze.
Tego szczególnego poranka obudziłam się przed Rosine. Dzieliłyśmy sypialnię, gdyż mieszkanie było ciasne, ale ciotka spała jak kamień, zmęczona nadzorowaniem codziennych spraw związanych z prowadzeniem gospodarstwa domowego. Przez szparę w drzwiach przyglądałam się starszemu dżentelmenowi, który wychodził na palcach z pokoju Julie. Miał łysinę na czubku głowy i długie wąsy opadające z obu stron ust. W szarym surducie ze lśniącymi wyłogami, czarnym cylindrze i z laską ze srebrną gałką przypominał mi przesadnie wystrojonego dziadka.
Jego ukradkowe wyjście nie zdziwiło mnie zbytnio. Widywałam go już wcześniej. Bywał w naszym salonie, odkąd przybyłam do Paryża, i cieszył się większymi względami niż inni mężczyźni, gdyż często zostawał na noc. On też zwykle obdarzał mnie co najwyżej przelotnym spojrzeniem. Teraz jednak zatrzymał się, by wygładzić surdut, przypadkiem podniósł wzrok i spostrzegł mnie gapiącą się na niego. Nie byłam jeszcze ubrana. Stałam w otwartych drzwiach w koszuli, na ramiona opadały mi w nieładzie splątane, niesforne loki, które ciotka daremnie starała się okiełznać gorącym żelazkiem i płukanką z kwiatów dzikiego bzu.
W jego łagodnych brązowych oczach zamigotał dziwny błysk. Przywołał mnie kiwnięciem palcem. Poczułam, że na policzki wpełza mi gorący rumieniec, gdy mężczyzna wyszeptał:
– Chodź tutaj, ma petite. Niech ci się przyjrzę.
Chociaż nie wiedziałam, dlaczego ci mężczyźni wypełniają nasz dom każdego wieczoru oprócz niedziel, Rosine wbiła mi do głowy, że nigdy nie wolno o to pytać. Nie wolno mi było zadawać żadnych pytań. Oni byli „wyjątkowymi przyjaciółmi” mojej matki i musiałam okazywać im stosowny szacunek.
„Dzieci powinno się widzieć, lecz nigdy ich nie słyszeć” – napominała mnie ciotka. „Julie nie życzyłaby sobie, żeby jej zalotnicy byli narażeni na wysłuchiwanie dziecięcych niedorzeczności”.
Dotychczas starałam się zawsze przestrzegać tej reguły. Nie znałam nawet nazwiska tego zalotnika. I gdy teraz rozważałam możliwe konsekwencje odmówienia tego, co, jak wyczuwałam, nie było stosownym żądaniem, on postąpił krok ku mnie.
– Ma petite – powtórzył. – Dlaczego się przede mną kryjesz? Chcę cię tylko zobaczyć.
Może przecież powiedzieć Julie. Może jej napomknąć, że zachowałam się nieuprzejmie. Ostrożnie wyszłam zza drzwi, słysząc za sobą chrapanie ciotki na wąskim łóżku, posłałam mu nikły uśmiech, dygnęłam i obciągnęłam pogniecioną koszulę, usiłując zakryć kościste kolana.
Uśmiechnął się pod wąsem, odsłaniając pożółkłe zęby.
– Tak, tak. Bardzo ładna. Très belle, jak twoja maman. Podejdź bliżej, dziecko. Pozwól staremu Morny’emu dać ci całusa.
Zatrzymałam się gwałtownie. Powiedział, że chce mnie zobaczyć, a teraz chciał dać mi całusa? Gdy wyciągnął ku mnie dłoń – gruzłowatą, z wątrobianymi plamami, niczym dłoń trol-
la z bajki – odtrąciłam ją, zanim mógł mnie dotknąć.
Cofnął się, jego oczy błysnęły gniewnie.
– Czy wiesz, kim jestem? – zagrzmiał.
Usłyszałam za sobą, że Rosine jęknęła cicho, odrzuciła kołdrę i wstała.
Spiorunowałam go wzrokiem.
– Tak. Jesteś wyjątkowym przyjacielem Julie. Idź całować ją, a nie mnie.
Rosine podbiegła do mnie, położyła dłonie na moich ramionach i rzekła niepewnie:
– Proszę jej wybaczyć, monsieur. Jest tylko dzieckiem i…
– Dzieckiem? – Marszcząc brwi, spojrzał na swoją dłoń, na której oczywiście nie było żadnego widocznego śladu po moim klepnięciu. – Ma pazury niczym uliczny kot. Julie powinna coś z nimi zrobić.
Zapadła złowieszcza cisza. A potem z drugiego końca obwieszonego obrazami korytarza dobiegł melodyjny głos matki:
– I zrobię, mój najdroższy Morny. Proszę, przyjmij moje przeprosiny za jej niewybaczalne zachowanie.
Spowita we wzorzysty błękitny jedwab chinois, z włosami okalającymi jej twarz niczym aureola i spływającymi na ramiona, Julie podeszła do niego lekkim krokiem i poprowadziła go do frontowych drzwi, szepcząc coś i gładząc po ramieniu, a on pokręcił głową i wyszedł z gniewnym sapnięciem.
Gdy tylko drzwi się za nim zamknęły, Julie odwróciła się do mnie. Przycisnęłam się do Rosine, która wyjąkała:
– Nie możesz winić Sarah. Monsieur le duc zachował się nadzwyczaj niestosownie. Chciał dać jej całusa, a ona… no cóż, spójrz na nią. Jest w samej koszuli. Jego postępowanie było niedopuszczalne.
– Niedopuszczalne? – powtórzyła Julie. Nigdy nie widziałam jej tak rozgniewanej. Jedną z zadziwiająco mlecznobiałych dłoni ściskała kurczowo jedwabny szlafrok, przyduszając wyhaftowane na nim bociany. – Ona go obraziła! Morny może mnie opuścić, powiedzieć innym. Z czego będziemy wtedy żyć, co? Jak zdołamy przeżyć, kiedy oni usłyszą, że trzymam w domu to dzikie stworzenie, to utrapienie?
Stworzenie. Uważała mnie za zwierzę. W przypływie furii, o którą siebie nie podejrzewałam, oderwałam się od ciotki Rosine i wykrzyknęłam:
– Skoro mnie nie chcesz, zabiję się! Wtedy przestanę być dla ciebie utrapieniem!
Julie utkwiła we mnie wzrok. Rosine krzyknęła, a ja spojrzałam w niebieskie oczy matki – zimne i obojętne niczym ostrze noża przesuwające się po moim kręgosłupie. Nie obchodzę jej. Nie kocha mnie. Nigdy mnie nie kochała. Mogłabym umrzeć, a ona by się tym nie przejęła.
Rozdygotana, umknęłam do salonu. Rosine pobiegła za mną i chwyciła mnie w pasie, gdy wymachując rękami przewróciłam stolik z porcelanowymi figurkami i wazonem z kwiatami. Wrzeszcząc niczym dzikie zwierzę, jak nazwała mnie matka, przyskoczyłam do okna i zaczęłam szarpać zasuwkę. Naprawdę zamierzałam rzucić się z okna na brukowaną aleję w dole. Oczami wyobraźni widziałam, jak moje chude ciało spada i roztrzaskuje się na bruku przed kabrioletami oraz służącymi zajętymi porannymi obowiązkami.
W ten chaos wciął się głos Julie:
– Sarah Henriette Bernhardt. Dość tego.
Trzymana w pół przez Rosine, wczepiona kurczowo palcami w parapet okienny, patrzyłam, jak matka odsuwa kotarę zasłaniającą drzwi i zatrzymuje się na środku salonu na dywanie w stylu orientalnym – niemal niknąc pośród nadmiaru fałszywych rzymskich popiersi, kanap wypchanych końskim włosiem i sofy obitej tapicerką, ozdobionych poduszkami o zapachu ziół i koronkowymi narzutami, na tle pretensjonalnych obrazów z pejzażami. Była taka drobna. Nie większa ode mnie. Jak mogłam tak się jej bać?
Jednak w tym momencie zdawała się górować nad całym moim światem. Jej szlafrok rozchylił się, odsłaniając brzuch pod nocną koszulą. Gdy spostrzegła, że przyglądam się temu nieoczekiwanemu widokowi – wyglądała na grubą, lecz tylko w tym szczególnym miejscu – powiedziała:
– Przynosisz wstyd sobie. A co więcej, również mnie. Nie będę ani chwili dłużej tolerowała takich skandalicznych wybryków.
Strach ściął mi krew w żyłach. Sierociniec. Ta groźba była zawsze obecna, przy każdej reprymendzie, w każdym momencie, gdy nie udało mi się matki zadowolić. Usłyszałam za plecami, jak Rosine powiedziała:
– Julie, ona jest tylko dzieckiem. Jak mogłaby zrozumieć?
– Och, myślę, że rozumie o wiele więcej, niż okazuje – odparła matka.
– Maman – wyszeptałam w desperacji słowo, którego nigdy wobec niej nie używałam. – Wybacz mi. Obiecuję, że to się więcej nie powtórzy.

 
Wesprzyj nas