Kolejna książka wielokrotnie nagradzanej autorki, laureatki m.in. Nagrody Literackiej Gdynia i Nagrody Literackiej m.st. Warszawy. W zachwycającej niekonwencjonalną formą powieści „Ten się śmieje, kto ma zęby” Zyta Rudzka po raz kolejny śmiało eksperymentuje z językiem i urzeka oryginalnym, bezkompromisowym stylem.


Historia małżeństwa fryzjerki męskiej i dżokeja.

Wera i Karol przeżyli ze sobą całe życie. Od dostatku do biedy.
Teraz Wera chodzi po starych miłościach, żeby załatwić mężowi buty do trumny.
Trudno o dobre buty dla nieboszczyka.

Rudzka w swoim charakterystycznym ostrym stylu oraz z poczuciem humoru przedstawia portret kobiety silnej i drapieżnej, która nigdy nie składa broni.

***

Moja bohaterka straciła miłość, męża, pracę. Niewielki dorobek wyprzedała na bazarze. Ale Wera jest nie do zdarcia. Nie celebruje utraty. Nie chce być wdową ani ofiarą. Kocha, kogo chce, i żyje, jak chce, stąd jej siła. Spotykam ciągle takie kobiety – chciałam oddać im głos.
Zyta Rudzka

Zyta Rudzka – laureatka Nagrody Literackiej Gdynia za książkę „Krótka wymiana ognia”. Powieść weszła do finału Nagrody Literackiej Nike 2019 oraz została uznana za jedną z dziesięciu najlepszych polskich książek dekady przez tygodnik „Polityka”. W 2020 roku za tryptyk powieściowy „Ślicznotka doktora Josefa”, „Krótka wymiana ognia” i „Tkanki miękkie” pisarka otrzymała Nagrodę „Odry”, a w 2021 roku Nagrodę Literacką m.st. Warszawy oraz Nagrodę Literacką Gryfia za powieść „Tkanki miękkie”. Autorka sztuk teatralnych wyróżnionych m.in. Gdyńską Nagrodą Dramaturgiczną oraz Gold Remi na Worldfest Independent Film Festival w Houston.

Zyta Rudzka
Ten się śmieje, kto ma zęby
seria: Archipelagi
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 9 listopada 2022
 
 


Trudno o dobre buty dla nieboszczyka.
Co innego buty do trumny, co innego do życia. Buty dla świeżo umarłego dobrze jak nowe. Albo noszone, a z wyglądu drogie. Najlepiej nowe i drogie. Jak umarlak ma szczęście, dostanie takie schodzone trumniaki, co wyglądają lepiej niż nówki prosto z pudełka.
Z normalnego buta trumniak zrobisz. Odwrotnie nie da rady. Ubierz but do trumny, wyrwij się do życia, zelówa pójdzie po dwóch krokach.
Trumnę na chwilę otworzą, każdy patrzy szybko na buty, wtedy zmarły się nie przyśni. Dopiero potem spojrzy na twarz, zjedzie ślepiami po rękach. Te martwe ręce mogą być zaplecione, złożone, mogą krzyż trzymać czy bardziej wesołą pamiątkę z życia przedśmiertnego.
Jak się żywy na umarłego napatrzy, może pocałować, w dłoń, w czoło, w policzek, albo udawać, że pocałunek składa. Tak jak się czasem udaje, że się broń składa, żeby fartowniej uderzyć.
Buty umarłego w ziemię pójdą, a z pamięci nie wyjdą.
Mało mnie obchodzi, co kto będzie pamiętał z pogrzebu Dżokeja. Nawet nie wiem, czy trumna będzie otwierana. Przy drugim otwarciu może się nie domknąć albo się całkiem rozpizgnąć w sześć dech.
Jak się rozpadnie, a nieboszczyk wymknie, wezmę go pod pachę, bez trumny do grobu zaniosę. Nie ma sprawy.
Co do butów funeralnych.
I w onucach bym go zawinęła do piachu. Ale jeżeli nie daj bóg wieczność nastąpi i znowu się z Dżokejem spotkamy, na wstępie do mnie skoczy, że go w chłamie do trumny wwaliłam.
Jak ktoś do mnie z mordą, zaraz w pysk daję. A nie lubię, bo jak już zaczynam dawać, na jednym razie się nie kończy. Nie chciałabym życia wiecznego zaczynać od bicia mniejszych.
Na pochowanie Dżokej w swoich butach kłaść się nie może. Od umierania kopyta mu popuchły.
Do szewca, nie wiem, gdzie iść. Wszystkich szewców dorżnęli. Każdy jak jeden musiał się zamknąć. Jak nie ma dawnej dziupli, nie wiesz, gdzie szukać. A szewc i bez stanowiska, w swoim domu, przy kuchennym stole, by pomógł. Nawet bez żadnych pieniędzy. Szewcom chce się do butów.
Wiem, co mówię. Za szewcem tak buty chodzą, jak za mną kudły. W nocy z tej chęci się obudzę, a tak mi się chce ścinać, wstaję z łóżka, do rana od ściany do parapetu.
Kiedyś znałam kilku szewców, z czego dwóch po imieniu, z czego z jednym ze dwa razy spałam. Spałam – nie spałam, każdy jeden szewc by pomógł, nawet jakby nie wsadził. Pokombinowałby, podumał nad starymi butami, tu rozciągnął, tam kliny wszył czy coś. I nieboszczyk obuty.
Szewc to zawsze dobry człowiek. Żaden łajza na szewca nie pójdzie. Łajza chce się wylenić i zarobić. Nie będzie się narażał, że mu się z mózgu galareta zrobi od kleju do zelówek. Od tego szewska pasja.
Szewców nie ma, buty wszędzie. Na bazarach, w sklepach. Butów aż strach. Świat jest zadeptany.
Ale te buty nic niewarte. Trepy pod jeden sezon. Nowa wiosna, kolejna zima, szurasz podeszwą, palec się wymyka, lepiszcze nie trzyma, obcas odpada, nosek na kwintę, trzeba na kolejną parę się kosztować.
Cały ten szajs zgrabny, elegancki, pod modę, do koloru, do fasonu. Chce się kupować i kupować. Noga sama się rwie do przymierzania.
Kiedyś przemysł obuwniczy takiego buta by nie wymyślił. But to był but. Za młodu na ślub kupiony, całe życie noszony sezonowo, w trumnie wyglądał jak nowy.
Tylko trumniak pozwalał sobie na marną zelówkę. Spód buta mógł być byle jak klejony, bo ile to będzie chodzenia. Tyle co trumnę poniosą. Na cywilne pożegnanie czy na mszę, do domu pogrzebowego, do kościoła, do dołu. Szybko się zejdzie. Nie za wiele czasu, godzina i po wszystkim.
Fuszerka była tylko w sklepach dla klientów umarłych. Teraz szajs wszędzie. Tani, drogi – co komu pasuje.
Nie wiem, kiedy ostatnio buty sobie sprezentowałam. Dawno nie wydałam na siebie.
Jakby jakiś szajs nadał się na Dżokeja, a moje pieniądze mogłyby ten wydatek capnąć, już bym zadbała, żeby się ułożył wyjściowo na nogach mojego nieboszczyka.
Za małe pieniądze można kupić buty wizytowe dla umarlaka. Ale trzeba te małe pieniądze mieć. A ja wszystkiego mam mniejsze niż małe.
Jakbym butów po zwykłości szukała albo większy miała pieniądz, nawet bym nie pomyślała, że pogrzeb w rodzinie to kłopot.
Za grosz but kupisz. Ale nieboszczyk musi być wymiarowy. Mój zawsze był niewymiarowy, a po śmierci – najbardziej w nogach. Jak go z domu wynosili, stopy najbardziej na trupa wyglądały. Z pyska tak mu życie jak z tych kopyt nie
uciekło.

*

Wyglądał jak wyglądał. Nawet jak na umarłego nie było dobrze. Ale do siebie podobny.
Skręciłam papierocha, podałam sobie ogień, sztachnęłam się.
Pierwszego wykurzyłam na stojaka, by się z góry przypatrzeć. Z dymem gorsze myśli przegryzłam.
Teraz nic po nim. Kiedyś od razu mi przypadł.
Po urodzie go brałam. Mąż ładny to jest mąż ładny. Ten to był jeszcze zawodnik. Zawód – dżokej. Waga bez siodła – pięćdziesiąt jeden kilo w ubraniu. Wąski w ramionach, wąski w szyi, wąski w tyłku. Wszędzie wąski, że jedną ręką bez problemu chwycisz i uniesiesz na pół metra. Podobał mi się ten ptaszek w garści.
Takiego Dżokeja pamiętam z pierwszego dnia.
Wszedł do „Wera. Zakład fryzjerski męski”. Zrobił sztuczny kaszel.
Pani Wera?
A kto? krzykiem objechałam go w lustrze.
Pani Wero, obetnie mnie pani? Na krótko. Jutro się ścigam.
Prosto na zadku mi stoi, a widzi, że kolejka. Dwóch na krzesełkach, jeden pod pelerynką.
Od roboty się nie odwracam nigdy, za jego przypadkiem opuściłam stanowisko. Ciekawość mnie podeszła. W lustrze wyglądał na pół chłopa.
Jestem dżokejem.
Zaślinił się od samochwalstwa. Zrobił ruch kolankami, jakby już mnie trykał.
Obejrzałam go sobie. Z wysoka, po całości, na ciszy. Chętnym okiem, bo takiego w kolekcji jeszcze nie miałam. Jestem duża, chłopaki mniejsze niż do ramienia do mnie nie startują, boją się. Ten paproch stracha do zalotów nie ma, silny po sobie. Rozczapirzył się szeroko na nogach, dobrze uziemiony.
Łatwy do zmierzenia, oblecisz od stóp do głów i nawet głową nie kiwniesz. Oko nie drgnie, a inspekcja zrobiona – taka małych zaleta.
Pysk słońcem przygrzany na skwarę. Kłaki czyste, gęste, widać, podatne, kędzierzawe. Dłuższe, zarósł na panienkę. Zaczes z krzywym przedziałkiem. Świński blondyn, w baczkach ryżawy. Ślepia nabuzowane, czarniawe, piękne gały. Nochal powykrzywiany korkociąg, będzie mnie dobrze otwierał.
Usta wielkie, wywalone w podkowę, szczerzą się na durne szczęście.
Gapiłam się na niego, jednym okiem nie uciekł. Głowa do góry, świdruje mnie.
Włosy wepchnął za ucho, na dwa razy. Pewnie pokazać, że łapy silne. Mocne a wyżyłowane, przez kłaki sine grudy prześwitują.
Nóżkę wystawił do podziwu. Buciska drogie, białe w brązowe przeszycia, mocne kopyto.
Nie kawaler na schwał, ale jak się patrzy. Żaden tam szary budyń z teczką, co tego robactwa w bród na ulicach. Bardziej podpadał pod zagraniczniaka niż krajowego. Chociaż na araba czystej krwi nie wyglądał.
Cały na biało, odstrojony jak na tańce balowe. Śliczny z gęby. Skórka świecąca, widać kremem po pysku jeździ. Po całości umoczony w perfumie. Czego się dziwić, od sportu walił koniem.
Żadnych ślubów nie chciałam, ale na bieżącego amanta wstępnie pasował. Nie mogłam się napatrzeć. A minę zrobiłam, jakbym człowieka nie widziała.
Nagle zacmokał, ponaglił.
No i jak? zapytał. Jak się szanownej pani dżokej podoba?
Szanowny panie, ja wiem, jak dżokeja zrobić w konia.
Prosto w pysk mu odwaliłam.
Parsknął. Z siodła wypadł. Rozochocił się. Już by na mnie skoczył. Galopiarz.
Pani Wero, pani jest narowista. Niech pani uważa, ja takie dziewczyny lubię.
Dżokej to nie był wałach. On się nie bał baby, nie bał się cyca, zadu. Przymilał się, bez piany. Dumny. Jak nie ta, będzie inna. Leciały na niego, każda jedna dała się ujeździć.
Dżokej to był ktoś. Trzepał kasę. Za galop po płaskim duże pieniąchy. Puchary, mikrofon pod pysk, gadka do radia, taksówka do domu. Prezenty. Czekolady od hazardzistów, tyle tabliczek, łazienkę można kafelkować.
Mnie wtedy też każdy chciał brać. Pchali się. Każdy jeden mój. Uroda leży głęboko w mojej naturze. Byłam graca, wszystkich pod siebie zgarniałam.
Teraz susza. Nie pamiętam, kiedy się porządnie całowałam. A były bujne czasy.
Fryzjerka męska jak dobra, na obecność panów nie narzeka. Z racji zawodu wykonywanego nie musiałam się specjalnie rozglądać. Gdybym chciała, mieliłabym jęzorem z kim popadnie, dzień za dniem. Popyt miałam. Co zrobisz, stosunkiem wzgardzisz.
Byłam wysoką poprzeczką. Dżokej nie chciał tego spieprzyć.
Dopiero za szóstym podejściem dałam się przelecieć, to prawda.
Nie jestem wycieruchem. Nie podpadam pod baby wersalki, co się szybko rozkładają. Nikt z rąk do rąk mnie nie przerzuca. Ale też nie z tych, co się cackają z cnotą, same się wypieszczą i po robocie. Na piczę trzech majtek nie zakładam. Komu chcę, daję.
Dżokej pewnie zgraję dziwek obrabiał. Nie po to się na podium włazi, żeby celibat przysięgać.
Kombinowałam, będziemy się frygać kilka sezonów, zrobiło się na zawsze.
Podeszłam do trumny, dojrzałam go. Podcięłam, uczesałam, garnitur poprawiłam, obułam.
A było, myślałam: ja tych butów nie doniosę. A doniosłam.
Buty mu się przydadzą, jutro idzie do ziemi.
Pogładziłam go po włosach. Nie wiem po co, ucięłam trochę kudłów, na wieczną pamiątkę.
Przed wyjściem chyba powinnam się pomodlić. Ale to Dżokej w rodzinie był od boga, ja od wszystkiego innego.
Zapaliłam na koniec. Dostawiłam taboret, usiadłam. Przy umarlakach dobrze się kurzy. Z cztery skręciłam. Wykurzyłam, ostatek w palcach rozkruszyłam.
Gapiłam się na niego. Oczu nie mogłam oderwać. Tak chciałam, jak nie chciałam w tej trumnie go zapamiętać.
Wstałam. Zapięłam się, oklepałam kieszenie. Czapa na łeb. W drogę.

*

Jak spał, tak umarł, głęboko się zmorzył.
Dopadłam go szturchać, ściskać, tarmosić. Żadnego życia z Dżokeja nie wydusiłam. Tylko się uszarpałam. Serce waliło jak pięść w drzwi.
Jeszcze z nim poleżałam. Bebech w bebech. Bez żadnego pacierza. A trzymałam pamięć z dzieciństwa, że do nieboszczyka najpierw z ojczenasz. Potem szybko z kolan, czym bądź lustra zasłonić. Okna otworzyć. Księdza wołać, lekarza, grabarza. Na końcu karawan. Później tylko wyć, szczekać.
Nie modliłam się. Stara wiara mi przyschła, nie wiadomo kiedy i jak całkiem odpadła. Żadnych modłów w sobie nie wynalazłam, lustra sprzedałam.
Nie było co zasłaniać, żeby czort w taflę nie wlazł.
Poszło lustro z przedpokoju, wielkie, do figury. Ładne, ramowe. Dżokej się w tym lustrze godzinami oglądał. Ciężkie, zdźwigałam się, ledwo w tramwaj weszło. Stracha miałam, ale doniosłam, nie zbiło się.
Z jesienią ubyło mi małe znad umywalki. To było bardzo sympatyczne lusterko, w piegach z rdzy, z półeczką. Półeczka dawno pusta, w lustro nikt nie ślepił.
Dom bez luster, taki mi wygodny. Już nie potrzebuję się przyglądać. Bez tego wiem, wyglądam jak trzeba.
Zabrałam się od niego.
Polazłam do kuchni. Na krześle usiadłam z ciężkim łbem, krowim, nisko spuszczonym. Jałowizna mnie podeszła, jakby większa jucha z nosa się puściła. A nawet jednego smarka z płaczu, nawet brudnej kropli.
Mówią: Człowiek umiera w samotności.
Pierdolą głupoty. I w cudzej śmierci człowiek sam.
Wstałam, przemyłam się, ubrałam. W kieszeń tytoń, bibułki, zapałki, nożyczki. Przyklepałam dla pewności.
Powlokłam się zapukać obok.
Uchyliła drzwi, włożyła łeb w szparę i szeptem, jakby w sekrecie, powiedziała:
Mąż sąsiadce zmarł.
Widać już wdową zajeżdżam.
Mam sprawę. Telefonu nie mogę znaleźć, a usługi dla umarłych trzeba na szybko załatwiać.
Wpuściła mnie.
Całe życie przez ścianę, nigdy tu nie byłam. Na klatce tylko dzień dobry – dzień dobry.
Jak geranium wynosiłam, drzwi przytrzymała. Byłam smutą przymulona, na ten badyl od małego chuchałam, a teraz wystawiam na handel. Jak mu tam będzie u obcych, zaleją albo uschnie, wymrze od szkodników. Na połamanie, do wora.
Ja tu z geranium się wyprawiam, dziwa drzwi trzyma i się cieszy.
Jaki ładny kwiat.
Okno tylko zasłania, mówię. Dla kuzynki niosę.
Zaczęła o kwiatach, o działkach. Nie słuchałam. Nawet bez donicy w łapach na dłuższe słowa bym nie ustała. Co mnie po jej ogrodach.
Teraz baczy po mnie wesoło. Nawet uśmiechu dobrze schować nie umie. Szeptem prowadzi do stołu:
To nam sąsiad zmarł. A mógł jeszcze pożyć. Nie był taki stary. Wczoraj szłam po schodach i pomyślałam, dawno sąsiada nie widziałam.
Dużo pani nie straciła.
Wyślepiła się dziwnie.
Moje kondolencje.
I do obejmowania. Ledwo się wyrwałam. Ja się obejmuję z tymi, co mi dobrze leżą w łapach.
Usłużyła kawą. Osłodzoną. Cukrzyka by zabiła. Więcej dreptała po domu, niż było trzeba. W pantoflach jak ozdoby na choinkę, rozbuchanych od puchu.
Podsunęła krzesło. Zaprosiła do siedzenia. Nie ruszyłam się.
Zejdzie się nam, zachęciła.
Jestem fryzjerką. Umiem stać na nogach po całych dniach.
Telefonu nie użyczyła, sama chciała się rządzić.
Rozsiadła się. Zanim w sprawie śmierci wykręciła, wymacała mnie. Wyobracała ślepiami na wszystkie strony. Jakby kurę na rosół. A tu pularda chuda, od lichej drogi zakurzona.
Wybrała numer. Czekała w kolejce na pogotowie, gapiła się. Jakby trzeba było mieć mnie na oku. Jakby to ona trzymała „Wera. Zakład fryzjerski męski”, ja u niej kudły zamiatała, ręczniki przepierała, lustra pucowała, grzebienie w mydlinach moczyła.
To i ja ją wyślepiłam. Ładna w gębie, spiczasta w biuście i domowym obcasie. Stroiła się na wyższą grzędę, a wykształcenie średnie niepełne. Takież zęby. Szłam do podstawówki, kiedy się rodziła. Tak ją podliczyłam.
Przylazł sąsiad. Przystał przede mną. Ukłonił się głową. Niby na scenie. Aktor. Z pacynkami po przedszkolach jeździł. Wyglądał, jakby sobie kropnął, ale to nie był żaden pijak. Przeszedł pokój jak na kacu. Otworzył szafę, wynalazł sweter, wypadł z domu.
Kiedyś dużo krzyczał. Ściany grube, dawał radę. Głos aktora. W robocie misia brzuchomówcę odstawiał, mordę darł na żonę. U mnie pod pelerynką zawsze cichy. Jak każdy inny, co śle joby w domu.
Ich syna maszynką leciałam od dzieciaka. Jak go pierwszy raz doprowadzili, pluł, kopał. Nie dało rady. Musiałam czekoladę wyjąć. W moim zawodzie trzeba być gotowym na wszystko.
Czekoladę obejrzał, w lustro pizgnął, rzuca się, wije, pluje, bluzga.
Zdjęłam podkowę ze ściany i do łapy. Zapowietrzył się. Kudły obcięłam w strachu, że podkową w lustro pierdolnie na siedem lat mojego nieszczęścia.
Nie było bachora, co by go podkowa nie podkasała w brykaniu. Podkowa to jest lasso i uzda. Człowiek szybko dzikość traci, teraz i dzieciak spotulniał.
Rozniosło się po okolicy. Co dzieciak najgorszy, u fryzjera nie usiedzi – dawać go do Wery. Już go Wera opitoli jak trzeba, jeszcze da podkowę.
A nie było tak? Było. Na samych bachorach dobrze się obkułam.
Tego żelastwa, co Dżokej do zakładu mi naściągał. Cztery ściany, gdzie tylko można gwoździk wbity i wisi podkowa. Ludzie mają siano we łbie, wierzą, podkowa szczęście przynosi. Gdyby to była prawda, tobym tu miała, kurwa, eldorado.
Lekarz do zgonu załatwiony.
Podałam kartkę. Okulary założyła, czyta.
„Pogrzeb tani, a udany”. Co za firma?
Karawan na mieście widziałam. Spisałam.
Podniosła łeb, spojrzała na mnie.
Po co sąsiadka spisała?
Bo chciałam.
Westchnęła. Raz jeszcze wzięła kartkę bliżej do oczu.
„Pogrzeb tani, a udany”. Boga w nazwie nie mają.
Dlatego tanio sobie liczą.
Spojrzała na mnie jak na obcą. Co mi się spodobało.
Wyjęłam na stół bibułkę, zapałki, tytoń. Skręciłam papierocha. Odchyliła się na krześle. A tak się gapiła, jakby nigdy wcześniej nałogu nie widziała.
Zaciągnęłam się, wypuściłam kłęby nosem.
Rzuciła się otworzyć okno.
Chwilę przystała przy parapecie:
Ja tam nie dzwonię, zdecydowała.
Pewnym krokiem do stołu wróciła, za stół siadła.
To ja chowam i ja usługi wybieram.
Ja tam nie dzwonię. Sąsiadowi pogrzeb bez Boga by się nie spodobał.
Pani dobrze znała mojego męża? Z widzenia czy z przyrodzenia?
Zatchnęła się. Szurnęła krzesłem, pognała do kuchni, wywijała pantoflami na prawo, lewo, wróciła z fajansem.
Na popiół, wypowiedziała w trzech sylabach.
Podsunęła talerzyk z miną grobową, jakby mi urną służyła.
Ja tam nie dzwonię. Ale telefon pożyczę. Ja każdym ludziom zawsze pomagam.
Powiedziałam:
Może i dobrzy ludzie z tych katolików, tylko strasznie łatwowierni.
Rzuciła mi kosę z jednego oka.
Przypetowałam w różyczkę.
Nie dzwonię.
Powtórzyła, jakby do siebie.
Nie dzwonię.
Upewniła się po raz kolejny. Wyniosła talerzyk. Natychmiast umyła.
Wzięłam telefon, kartkę. Załatwiłam sprawę.
Podsłuchiwała. Stała na środku pokoju, zaczesywała włosy do tyłu, to ją uspokajało.
Podziękowałam. I do wyjścia.
Weszła mi w drogę. Ględzi o synowej, że na dziecko złapała.
Wzięłam się, wróciłam do siebie.
Otworzyłam okno w pokoju. Waliło mi tatarem.
Spojrzałam na Dżokeja. Jak był umarły, tak nic się nie zmienił.
Polazłam do kuchni. Usiadłam. Papierocha skręciłam. Ognia w pierwszej zapałce nie było. Wzięłam bibułkę, tytoń. Więcej papierochów zmajstrowałam, niż wykurzyłam.
Dzwonek.
Sąsiadka. Czy czego mi nie trzeba.
Nie trzeba.
Wyślepiła mnie. W jakimś liszaju, co z uśmiechu został.
Może posiedzę z panią, bo na zakupy chodzę po dwunastej, jak już ludzie przejdą.
Ja nie lubię, jak ze mną ktoś siedzi.
Zakwiliła. Przygładziła się, we włosach, w sukience.
Zamknęłam drzwi.
Ile to było. Za pół godziny dzwonek.
Otwieram. Uczesana, na czarno przebrana.
Nie godzi się sąsiada bez księdza chować.
Tego nie wiem. Chciałam dać ciało na nauki dla lekarzy. Człowiek idzie do formaliny, wydatki pogrzebowe odpadają. Ale teraz każdy się pcha do formaliny, że nie chcą brać. Każdy tylko marzy, żeby zmarłego studentom podrzucić, a zasiłek przehulać.
Cofnęła się na dwa kroki.
Nie godzi się, powtórzyła cicho.
A leczyć to się pani chce.
Trzasnęłam drzwiami. Żałowałam, że ją w tą śmierć wplątałam. Myśli, że moja koleżanka, misjonarka. Tyle dobrze, na pogrzeb nie przyjdą. Wieszania klepsydry nie będzie. Ogłoszenia o dacie – na to jest cennik.
Dżokej jej się nie kłaniał. Nie musiał. On nikomu łbów nie ścinał i nikomu się tu nie kłaniał. Po co mu obcy ludzie na pogrzebie. Ja też nie chcę, żeby ktoś na mnie wślepiał.
Jeszcze mi szurała na wycieraczce. Podeszłam do drzwi. Modliła się. Zeszło się jej na dwie zdrowaśmario.
To nie kaplica, krzyknęłam. Znajdzie sobie pani lepsze miejsce do modłów.
Bóg jest wszędzie, pouczyła.
Szybko do siebie uciekła. Jakby z mojej chałupy buchał ogień piekielny.
Podeszłam do łóżka, usiadłam, ślepiłam na Dżokeja.
Tak się gapiłam, on tego nie lubił, myślałam, huknie na mnie. Zerwie się. Albo chociaż otworzy jedną gałę, oczko puści. Nic, nawet nie mrugnął.
Wyglądało, że naprawdę umarł. Więc nie wiem czemu, nagle całkiem głośno zapytałam:
I jak ty wyglądasz?

 
Wesprzyj nas