Kolejny przygodowy thriller Grega Krupy zabiera czytelnika do świata poszukiwaczy starych artefaktów, tajnych organizacji i tajemniczych zaginięć. Po Ferrarze przyszedł czas na Bolonię, skrywającą swoje tajemnice pośród renesansowych budowli i współczesnych galerii sztuki.


Starzy znajomi i nowe postaci, Bolonia równie tajemnicza jak Ferrara, dziwaczna kamienna rzeźba głowy i kolejna zagadka związana ze starymi dziełami sztuki, niejasne związki współczesnych wydarzeń z działaniami w przeszłości – to wszystko znalazło się w drugiej powieści Grega Krupy. Oczywiście jest także dziennikarz o swojsko brzmiącym nazwisku – Davide Dobravski, który – jakżeby inaczej – wplącze się w kolejną skomplikowaną intrygę.

Opowieść rozpoczyna się na odludziu w okolicach Bolonii, gdy niejaki Massimo w trakcie porannego spaceru spotyka dziwnego starszego mężczyznę. Początkowo Massimo uważa go za przypadkowego włóczęgę albo żebraka ale nieznajomy zaskakuje go niespodziewanym prezentem – wręcza mu wypchaną czymś, ciężką torbę i… znika w porannej mgle. Okazuje się, że w torbie znajduje się kamienna rzeźba głowy. Massimo nie ma pomysłu, co zrobić z tym dziwacznym prezentem, na szczęście jego dziewczynie Aurorze zaczyna świtać myśl, że może to być zaginione przed laty dzieło Modiglianiego. Para postanawia wyjaśnić pochodzenie rzeźby i wtedy zaczynają się komplikacje. Ślady, którymi podążą Massimo i Aurora prowadzą do bardzo niebezpiecznych miejsc i ludzi.

Traf chce, że do akcji wkraczają także starzy znajomi – Davide, poszukujący zaginionej przyjaciółki Sary, policjantka Diana, zesłana karnie do Bolonii po poprzedniej sprawie w Ferrarze i Giacomo, jej były podwładny i kochanek. Trójka przyjaciół próbuje z okuchów informacji wydobyć prawdę, połączyć odległe, wydawałoby się, wydarzenia i tajemnicze zniknięcia osób mających coś wspólnego z rzeżbą w spójną historię. Przed nimi wiele zagadek do rozwiązania i znalezienie odpowiedzi na fundamentalne pytania: kto za tym stoi, gdzie są zaginione osoby i czy to możliwe, że zaginiony wcześniej szef Davide żyje? A przede wszystkim – czy kamienna głowa jest naprawdę dziełem Modiglianiego i dlaczego z jej powodu giną ludzie? Czy to fatum, klątwa czy raczej bardziej przyziemne przyczyny?

Greg Krupa umieścił akcję powieści w Bolonii i okolicach i tak jak w debiutanckiej powieści “Zaginiony klejnot Ferrary” tak i tym razem zabiera czytelnika w ciekawą podróż po zabytkowym włoskim mieście. Co więcej, bolońskie obiekty grają dużą rolę w fabule a charakterystyczne cechy choćby dwóch wież, posągu Neptuna, najstarszego europejskiego uniwersytetu czy słynnych podcieni stają się miejscem wydarzeń istotnych dla fabuły. Widać, że Krupa posiada dużą wiedzę z zakresu historii, architektury i sztuki a do tego umiejętność zgrabnego jej wykorzystania do konstruowania interesującej fabuły, płynnie łączącej fikcyjne i realne zdarzenia we wciągającą akcję. Drobiazgowość opisu kolejnych lokacji pomaga czytelnikowi w odbiorze tekstu, przynosząc przy tym dużą dawkę wiedzy ogólnej.

“Przeklęta rzeźba z Bolonii” to dobry wybór dla czytelników ceniących widowiskową fabułę, wypełnioną przemyślanymi zagadkami i niebanalnymi ich rozwiązaniami, w której ciekawie łączą się fakty z historii, sztuki i architektury z fikcyjnymi przygodami sympatycznych bohaterów.Robert Wiśniewski

Greg Krupa, Przeklęta rzeźba z Bolonii, Wydawnictwo Letra, Premiera: 15 marca 2023
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

konkurs

Greg Krupa
Przeklęta rzeźba z Bolonii
Wydawnictwo Letra
Premiera: 15 marca 2023
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 
 

1
Mgła


Stary człowiek w podniszczonej marynarce stał na grobli i bezradnie omiatał przestrzeń wokół siebie pustym i nieobecnym wzrokiem. Nie było zresztą na co patrzeć. Wzdłuż wałów usypanych na obu brzegach rzeki Reno powoli sunęły ciężkie kłęby porannej mgły. Szarobura mokra wata szczelnie otulała rzekę i rosnące nad brzegami drzewa. Wilgotny listopadowy wiatr wciskał się w każdą nieosłoniętą ubraniami szczelinę ciała.
Massimo podniósł kołnierz płaszcza i walcząc z grząskim terenem, z trudem wspiął się na górę, aby zbliżyć się do starca, którego obserwował od dłuższej chwili. Mimo swoich czterdziestu pięciu lat, nie stracił jeszcze młodzieńczej ciekawości świata, a do niesienia pomocy innym nie zniechęciły go nawet traumatyczne przeżycia z przeszłości Odwrócony w stronę niewidocznego koryta rzeki mężczyzna nie zwrócił na niego uwagi. Massimo mógł mu się wreszcie lepiej przyjrzeć. Nędzę bijącą z potarganej i pobrudzonej rdzawymi plamami marynarki potęgował widok zabłoconych spodni i niegdyś eleganckich półbutów, z których jeden zgubił obcas, a drugi, pozbawiony sznurówki, cudem trzymał się jeszcze na stopie drżącego z zimna staruszka.Powiewy lodowatego wiatru targały jego zaniedbanymi siwymi włosami i powodowały szelest reklamówki, w której, jak domyślił się Massimo, mężczyzna trzymał cały swój żebraczy dobytek. Widoczna z profilu brudna i chuda twarz nosiła ślady długotrwałego niedożywienia.
Massimo wyjął z kieszeni płaszcza niewielką papierową torebkę. Odwinął z niej brzeg kanapki z mortadelą i podsunął starcowi pod nos.
– Signore! – powiedział, nie wywołując tym żadnej reakcji.
– Proszę pana! – powtórzył. – Pewnie pan jest głodny? Proszę, niech pan to weźmie, ja i tak nie mam apetytu – skłamał.
Mężczyzna obrócił się powoli, ale nie sięgnął po jedzenie. W jego nieobecnym dotąd spojrzeniu pojawił się przebłysk świadomości. Podniósł ciężką reklamówkę i wyciągając ją przed siebie, powiedział ochrypłym głosem:
– Musisz ją ocalić, chłopcze!
Massimo opuścił powoli rękę, w której trzymał kanapkę. Jeszcze przed sekundą myślał, że zdoła nawiązać ze starcem jakiś dialog. Był ciekaw jego historii i szczerze chciał mu pomóc. Jego nadzieje ulotniły się po usłyszeniu absurdalnej prośby. Porzucił zamiar porozumienia się z najwyraźniej niepełnosprawnym umysłowo biedakiem. Wciąż jednak było mu go żal.
– Nie bardzo wiem, o czym pan mówi – odpowiedział najłagodniej, jak potrafił. – Ale może jest ktoś, kogo mógłbym zawiadomić w pana imieniu? – zapytał z nadzieją w głosie. – Jeśli nie jedzenie, to może chociaż pieniądze pan ode mnie przyjmie? – Zaczął grzebać w obszernych kieszeniach płaszcza w poszukiwaniu portfela.
Starzec nie dawał jednak za wygraną.
– Weź to i ją uratuj! Jeszcze nie jest za późno! – Koścista dłoń mężczyzny, w której trzymał reklamówkę, naparła na Massima jak włócznia hoplity.
– Ale kogo mam ratować? – Szamocąc się z płaszczem, próbował podtrzymać tę surrealistyczną konwersację. – Ktoś jest chory? Pana żona? Znajoma? Gdzie ona mieszka? – Nie ustawał w próbach dowiedzenia się czegokolwiek sensownego.
– Synu, musisz iść w górę tak długo, aż dojdziesz do Świętego Łukasza. Możesz ją jeszcze uratować! I Bóg jeden wie, kogo jeszcze! – Głos nędzarza robił się coraz bardziej natarczywy.
Massimo walczył z myślami. Nie potrafił ocenić, czy miał do czynienia z wariatem i czy powinien się przejąć jego dziwnymi słowami. Udało mu się jednak wydobyć portfel. Widząc, że starzec nie miał najmniejszego zamiaru przestać popychać go reklamówką, której ciężka zawartość obijała mu się boleśnie o kolana, postanowił zakończyć polubownie tę dziwną sytuację. Wyjął z portfela dwa banknoty. Zawahał się i opróżnił portfel całkowicie. Wcisnął wszystkie swoje pieniądze w naderwaną kieszeń marynarki nędzarza i odebrał mu siatkę. Zdziwił się, bo ważyła z dobrych pięć kilo. Skąd wycieńczony staruszek miał siłę, żeby to wszystko ze sobą taszczyć?
– Umówmy się, że kupuję to od pana, dobrze? – powiedział. – Albo nie – poprawił się – może pan będzie chciał odzyskać te rzeczy. Powiedzmy, że biorę je w zastaw. Razem z pieniędzmi zostawiłem panu wizytówkę z adresem, mieszkam niedaleko. Jakby pan czegoś potrzebował, to proszę się nie krępować. Nawet pomieszkać pan może u mnie przez chwilę. U nas – znów się poprawił. – Zrozumiał pan? – Bezskutecznie próbował dojrzeć w oczach mężczyzny coś na kształt potwierdzenia. – Biorę tę torbę, tak jak pan chciał! Proszę skorzystać z tej kasy. Coś do jedzenia niech pan sobie kupi. I jakieś palto albo czapkę, bo z tą pogodą będzie jeszcze gorzej! I niech pan przyjdzie po te rzeczy, zapraszam!
Naprawdę bardzo chciał pomóc, ale sytuacja go już przerastała. Przecież nie mógł uprowadzić mężczyzny siłą. O wezwaniu jakichkolwiek służb też mógł tylko pomarzyć. Zanim ktokolwiek dojechałby na to pustkowie, starzec umarłby z zimna i głodu.
Zaczął powoli schodzić z grobli. Nagle coś przyszło mu do głowy. Obrócił się w stronę mężczyzny i zawołał:
– Signore! Jak się pan nazywa? Proszę, niech mi pan powie!
Staruszek zamiast odpowiedzi machnął w jego kierunku ręką, jakby chciał ponaglić jego odejście. Massimo wyjął telefon. Zanim przygarbiona postać zniknęła we mgle, zdążył wykonać kilka zdjęć.
Zszedł ostrożnie z namokniętego deszczem i wilgocią wału i po chwili dotarł do ubłoconego po dach terenowego defendera. Auto miało prawie tyle samo lat co on sam, ale żadne inne nie dowiozłoby go tak daleko po grząskich polnych drogach. Otworzył skrzypiące drzwi i rzucił reklamówkę na tylne siedzenie. Usiadł i spojrzał na zdjęcia, które przed chwilą zrobił. Tylko jedno było ostre i do czegokolwiek się nadawało. Otworzył aplikację ze swoim blogiem i wpisał treść nowego postu:
Zjawa na grobli. Takie rzeczy tylko między Bolonią a Ferrarą.
Ktokolwiek widział/zna człowieka, pisać na priv.
Pod postem dodał kilka hasztagów: #grobla #mgła #reno #bolonia #dziwnytyp #poszukiwany i zakończył nazwą bloga #prometheusdark. Dodał zdjęcie, nacisnął „opublikuj” i usłyszał dźwięk potwierdzający pojawienie się postu w sieci. Nagle przypomniał sobie o siatce.
Odwrócił się i zamarł.
Z głębi przewróconej na bok reklamówki patrzyło na niego pozbawione źrenicy, wyrzeźbione w kamieniu oko.

2
Wystawa


Jedenaście miesięcy wcześniej wysoki młodzieniec, próbując przejść przez główną ulicę Ferrary, walczył z grawitacją. Leżące między Bolonią a Padwą miasteczko nie było aż tak biedne, żeby nie móc załatać dziur w chodnikach, ani tak duże, aby przejście wzdłuż głównej ulicy musiało zająć młodej osobie więcej niż pół godziny. Jednak tego dnia zdarzył się nieoczekiwany i dawno niewidziany w tym miejscu kataklizm. Tego grudniowego popołudnia na Ferrarę spadł śnieg.
Używający wielosezonowych opon kierowcy, sięgając szczytów kaskaderskiej ekwilibrystyki, rozpaczliwie próbowali utrzymać się na środku jezdni. Kilkoro pechowców usiłowało wyciągnąć swoje pojazdy z zasp, które w ciągu zaledwie kilku godzin urosły po obu stronach nieodśnieżonej jezdni. Tu i tam dało się słyszeć podniesione głosy osób próbujących ustalić winowajców nieuniknionych w tych warunkach stłuczek. Chaos potęgowali piesi, których eleganckie i niedostosowane do pogody buty przegrywały sromotnie z gołoledzią. W najgorszej sytuacji byli liczni w tym mieście i zaskoczeni sytuacją, jaką zastali po wyjściu z pracy, rowerzyści. Prowadzenie rozjeżdżającego się po chodniku dwukołowca graniczyło z absurdem, a każda próba użycia tego pojazdu kończyła się widowiskową wywrotką.
Młodzieniec pomógł starszej pani wstać z ziemi, troskliwie otrzepał jej płaszcz ze śniegu i odprowadził ją do najbliższej kawiarni, gdzie mogła zaczekać na wnuczkę. Sam miał kłopoty z utrzymaniem równowagi, ale opierając się jedną ręką o ściany kamienic, konsekwentnie zbliżał się do miejsca będącego celem jego nieporadnego marszu. Miał tylko nadzieję, że dłuższe niż zwykle spóźnienie nie wywoła złości u jego przyjaciółki Sary, która pełniła zaszczytną funkcję organizatorki rozpoczynającej się tego dnia wystawy dzieł Amedeo Modiglianiego. On sam miał pojawić się na wystawie w oficjalnej roli. Od kilku miesięcy był właścicielem i naczelnym redaktorem lokalnego dziennika „Il Giornale Pomeridiano”. Wiele zawdzięczał Sarze i chciał spłacić swój dług, poświęcając jej inicjatywie główną stronę jutrzejszego wydania.
Gdy wreszcie dotarł do renesansowego pałacyku Marfisy d’Este, pot i roztapiający się śnieg ściekały mu z blond włosów za kołnierz oblepionej białym puchem kurtki. Otrzepując się, wszedł do recepcji i rozejrzał się wokół. Wśród zgromadzonych w pomieszczeniu i rozmawiających z ożywieniem osób nie dostrzegł wprawdzie swojej przyjaciółki, ale twarz jednej ze stojących przy kontuarze pań wydała mu się znajoma.
– Dobry wieczór! Davide Dobravski – przedstawił się z daleka, stukając butami o posadzkę w nieudanej próbie pozbycia się z nich śniegu. – Szukam Sary Rossi, byłem umówiony. Pewnie jest teraz bardzo zajęta, ale gdyby pani mogła…
Kobieta, do której się zwrócił, zamiast odpowiedzi zamachała nerwowo ręką w jego kierunku, jakby odpędzała się od natrętnej muchy. Poczuł się nieco urażony. Jego polsko brzmiące nazwisko odziedziczone po nieżyjących już rodzicach było znane w całym mieście. Przyczyniły się do tego dramatyczne wydarzenia minionego lata, których był głównym bohaterem. Zdarzenia te postawiły go na świeczniku lokalnej społeczności i poskutkowały awansem na naczelnego redaktora najważniejszej gazety w mieście. Miał więc powody, aby spodziewać się milszego potraktowania przez recepcjonistkę wystawy, o której zamierzał napisać.
Szykował właśnie cierpki komentarz, gdy dotarło do niego, że obrócona bokiem kobieta rozmawia z przejęciem przez telefon, dedykując równie nerwowe gesty swojemu rozmówcy. Gdy w końcu opuściła słuchawkę na staroświecki aparat stojący na blacie kontuaru, spojrzała na dziennikarza i bez zbędnych wstępów wypaliła:
– Panie Dobravski, mamy poważny problem. Sara zniknęła.
Przez chwilę patrzył na nią nierozumiejącym wzrokiem. W końcu zebrał myśli i odpowiedział:
– Jak to zniknęła? Proszę pani, czy pani wie, co tam się na zewnątrz dzieje? Pewnie nie może tu dotrzeć. A może złamała nogę albo miała jakiś gorszy wypadek! Na pogotowie dzwoniliście?
Wyraz twarzy kobiety ze zdenerwowanego zrobił się wściekły.
– Za kogo pan mnie bierze, redaktorze? – prychnęła. – Sary nie ma od wczorajszego wieczoru. Wczoraj miała podpisać resztę dokumentów, jej telefon nie odpowiada, mówię panu, że zniknęła!
Chłopak nie mógł się pogodzić z takim postawieniem sprawy. W ostatnim czasie stracił zbyt wielu przyjaciół. Bez słowa zarzucił na mokre włosy jeszcze bardziej przemoczony kaptur i skierował się w stronę drzwi. Zatrzymał go zdenerwowany głos recepcjonistki.
– No i gdzie pan idzie?! – wrzasnęła.
– Do jej domu. A potem na pogotowie. Gdzieś musi być – odpowiedział zwięźle. Nie miał już ochoty na dyskusję z tą kobietą. Wyglądała na dużo starszą od niego i dziwił go jej brak opanowania.
– Dziecko. – Usłyszał za sobą jej głos, który stał się nagle zrezygnowany i płaczliwy. – Sara to moja siostrzenica. Myśmy już wszystko sprawdzili. Jej naprawdę nigdzie nie ma. A tutaj jadą już karabinierzy.
Ręka zastygła mu na klamce. Spojrzał przez przeszklone drzwi. Na zewnątrz ciągle padał śnieg. Zmagający się z pogodą ludzie nie dostrzegali świecących nad ulicą bożonarodzeniowych dekoracji. Tylko dwaj mali chłopcy po drugiej stronie ulicy nic sobie nie robili z białej apokalipsy i pokrzykując radośnie, z zapałem lepili bałwana.

3
Dom


Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu pełzająca wzdłuż przeciwpowodziowych wałów mgła omijała niewielkie, przylegające do grobli gospodarstwo. Teoretycznie na terenach zalewowych nie można było uzyskać pozwolenia na budowę, ale wyrastające tu i tam wzdłuż rzeki Pad i jej mniejszej siostry Reno wiekowe domostwa pozostawiono swojemu losowi. Większość z nich i tak była opustoszała. Zanik rybołówstwa i transportu rzecznego już dawno wypędził mieszkańców do większych skupisk ludzkich. Tylko szukający spokoju i przepełnieni nostalgią za dawnym, pozbawionym pośpiechu stylem życia pasjonaci, tacy jak Massimo, wykazywali się wystarczającą odwagą lub brakiem rozsądku, aby zamieszkać w pobliżu grożącej powodziami rzeki na zupełnym odludziu. Miejsce to nie przypominało wprawdzie wielohektarowych pustkowi znanych z amerykańskich filmów, ale było wystarczająco odizolowane, by zapewnić komfort niespotykania innych przedstawicieli gatunku ludzkiego przez całe dni, a nawet tygodnie.
Massimo trzepnął drzwiczkami terenówki i rozejrzał się badawczo wokół siebie. W tym oddalonym od cywilizacji miejscu musiał się zawsze liczyć z możliwością napotkania dzikiego zwierzęcia albo nieproszonego intruza. To właśnie z tego powodu trzymał schowany pod siedzeniem samochodu masywny klucz do kół, osadzony na długim metalowym pręcie. Na szczęście jeszcze nigdy nie musiał go użyć przeciwko żadnemu stworzeniu. Najwyraźniej szczęśliwy los wciąż mu dopisywał, bo w pobliżu odbudowanej w rustykalnym stylu stodoły i małego, pomalowanego na czerwono domu nie zauważył niczego podejrzanego.
Dom był jego dumą i kuracją jednocześnie. Odkupił go za grosze od gminy i zaczął remontować po tym, jak rozstał się z żoną i zaliczył kilkuletni korkociąg alkoholizmu, który pozbawił go dobrze płatnej pracy informatyka i sprawił, że sięgnął życiowego dna. Na szczęście na samym dole ciemnej jak najciemniejsza noc depresji spotkał na swojej drodze anioła, który złapał go za rękę i nadał sens jego istnieniu.
Anioł miał na imię Aurora i dziś miał przyjechać do jego nowej siedziby. Do ich nowej siedziby. Wciąż nie mógł uwierzyć w tę, będącą dla niego synonimem raju, liczbę mnogą. Emocje nie dawały mu chwili wytchnienia, odkąd tylko dowiedział się, że kobieta, która była dla niego wszystkim, zdecydowała się z nim zamieszkać. Jego poranny spacer po wałach był próbą uspokojenia niedającego mu spać po nocach, oszalałego z emocji serca.
Przypomniał sobie człowieka-zjawę. Wrócił do auta i wygrzebał stamtąd siatkę. Zerknął do środka. Naturalnych rozmiarów kamienna głowa wyglądała, jakby była fragmentem jakiejś większej rzeźby lub pomnika. Nigdy jeszcze nie widział tak nieudolnie przedstawionej twarzy. Jak gdyby rzeźbiarzem było dziecko albo w najlepszym razie jakiś nieznający się na sztuce dzikus. „Totem” – przeszło mu przez głowę. Postanowił odłożyć rozwiązywanie zagadki rzeźby i jej tajemniczego właściciela na później.
Zarzucił ciężką reklamówkę na plecy i ruszył zdecydowanym krokiem w stronę domu. Minął stojącą samotnie na słupku pustą skrzynkę pocztową i westchnął na widok umieszczonego na niej nazwiska. Nie utożsamiał się z nim i nie uznawał go za swoje. Trovato – „Znaleziony”, to słowo ciążyło nad jego losami, odkąd sięgał pamięcią. Kiedy stanął przed drzwiami, dotknął otwartą dłonią ściany, jakby kolorowa farba, która pokrywała tynki, miała go napełnić siłą. Sam wybrał ten kolor. Ciemna karnacja jego skóry, ciemnobrązowe oczy i bujne, czarne, gęste włosy na głowie oraz krótko przystrzyżona broda nieomylnie wskazywały na jego południowe pochodzenie. Może i nie urodził się na północy Włoch, ale sercem i duszą był związany z tą ziemią leżącą na pograniczu prowincji Ferrary i Bolonii przy rzece Reno – głównym szlaku wodnym łączącym za pomocą kanału te dwa miasta. Bolonia la rossa – „czerwone miasto”, było tak nazywane nie tylko ze względu na lewicujące poglądy jej mieszkańców, ale też z powodu dominującego wśród kamienic koloru czerwieni przechodzącego w pomarańcz. Był to kolor piaskowca, cegły oraz wschodzącego słońca. A słońce było przewodnikiem Massima w równym stopniu, w jakim był nim jego Anioł.
Przekręcił mosiężną gałkę i przestąpił próg domu ze szczęśliwym poczuciem, że przekracza bramę do nowego świata.

4
Aurora


Małe kłębki mgły lizały szyby od zewnątrz, pozostawiając po sobie drobne kropelki wilgoci. W domu pachniało nowymi meblami. Rozpalony przed chwilą ogień buzował w kominku, dzięki któremu, za pomocą ukrytej pod podłogą instalacji, przyjemne ciepło rozchodziło się po całym pomieszczeniu. Domek był niewielki, więc kiedy Massimo rozpoczął remont, postanowił usunąć ściany działowe i stworzyć jedną dużą jasną przestrzeń. Wrażenie otwartości potęgowała przeszklona ściana wychodząca na niewielki taras i ogród. W założeniu miała nie tylko doświetlać wnętrze, ale i spełniać rolę naturalnego grzejnika. Niestety od miesiąca słońce nie wychodziło zza gęstych szarych chmur. Mimo tego wewnątrz było miło i przytulnie. „Brakuje tylko świątecznych lampek” – pomyślał.
Siedział na szerokim łóżku i napawał się widokiem. To, na co patrzył, było efektem jego własnej ciężkiej pracy. A jeszcze nie tak dawno wszystko, co miał, ograniczało się do zaniedbanego mieszkania w Bolonii i bogatej kolekcji pustych butelek po whisky. Dwa lata temu nikt nie dałby za niego złamanego centa. „No, może nie całkiem nikt” – poprawił się w myślach, spoglądając na ręcznie wykonany nieforemny gliniany pucharek stojący na półce nad łóżkiem. Otrzymał go od Aurory w dniu zakończenia terapii. Zdobiące go fantastyczne skrzydlate motyle, anioły i jednorożce miały go ochronić przed powrotem do nałogu. Dobrze zapamiętał słowa dziewczyny, gdy mu go wręczała: „To jest twoja nagroda. Oddzieliłam dla ciebie to, co skończone, od tego, co wieczne. Wewnątrz tego naczynia jest zamknięte wszystko to, co należy do przeszłości. To, co dla nas najważniejsze, na wieczność pozostanie we wszechświecie. Nigdy go nie otwieraj”.
Zatopiony we wspomnieniach wzdrygnął się nagle. Jego stopa zetknęła się z jakimś zimnym przedmiotem. Była to rzeźba, którą upchnął pod łóżkiem, nie wiedząc, co ma z nią zrobić. Przez chwilę walczył z pokusą, aby postawić ją na kominku, ale uznał, że oszpeciłaby tylko otoczenie. Tknięty nagłą myślą podniósł się z łóżka i podszedł do stojącego na niewysokiej antresoli biurka. Nawet w tym miejscu widoczne było jego zamiłowanie do porządku. Na świecącej fioletowymi LED-ami obudowie komputera nie było ani grama kurzu. Dwa sprzężone ze sobą pokaźne monitory wyglądały, jakby przed chwilą przyjechały ze sklepu. Codziennie rano, jeszcze przed porannym espresso, przecierał je specjalną szmatką. Nie znosił brudu, a komputer był jego źródłem utrzymania, a nawet bogactwa, które zdobył, co sam przed sobą przyznawał, w nie całkiem etyczny sposób.
Wystukał na klawiaturze hasło i wszedł na swojego bloga. Pod zdjęciem mężczyzny, które upublicznił rano, było już około dwustu polubień i cała masa różnorodnych komentarzy. Oprócz głosów przejętych internautów, którzy rozsądnie radzili, aby zgłosić się z tym zdjęciem na policję, tu i ówdzie pojawiały się prześmiewcze i nienawistne uwagi od internetowych trolli.
„Zepchnij go do rzeki, niech popływa! Takich pasożytów mamy dość!” – pisał ed89.
„Trawę palisz, w roślinę się zamienisz” – dzielił się mądrością mario665.
„Ja pier… co za typ, wygląda jak jakiś serial killer, lepiej stamtąd zwiewaj!” – radziła madonnadeimatti.
Massimo już dawno przestał się przejmować podobnymi komentarzami. Zdawał sobie jednak sprawę, że za każdym z nich krył się followers, a to z kolei przekładało się na wpływy z reklam. Nie odpowiadał też na żadne zaczepki. Ograniczał się do wstawiania serduszek pod losowo wybranymi komentarzami. Nieważne jakimi, ważne, żeby obserwujący czuli się docenieni. Szczególnie kobiety, bo to one najczęściej śledziły jego profil. Przewijał ekran i automatycznym ruchem wstawiał lajki.
Nagle z głębi pomieszczenia dobiegł go delikatny gong dzwonka u drzwi. W jednej sekundzie serce skoczyło mu do gardła. Zatopiony w myślach, zapomniał o najważniejszym wydarzeniu, jakie czekało go tego dnia. Pobiegł do drzwi i otworzył je pełnym wigoru ruchem.
Stojąca na ganku wysoka, szczupła, niemal chuda dziewczyna patrzyła na niego wielkimi zielonobrązowymi oczami. Jej długie i kręcone, sięgające prawie do talii rude włosy były całkowicie przemoczone, podobnie jak długa parka w kolorze oliwki, którą miała na sobie. Zamiast przywitania pociągnęła nosem i kichnęła głośno, zasłaniając usta smukłą dłonią przyozdobioną srebrnymi pierścionkami. Przepłoszony kichnięciem szary motyl, który szukając schronienia przed deszczem, usiadł na wypchanym do granic możliwości plecaku dziewczyny, uniósł się do nieba, zataczając szerokie kręgi. „Motyle to dusze zmarłych, które przychodzą nas odwiedzić” – przypomniał sobie nieoczekiwanie dawny ludowy przesąd.
– Wpuścisz mnie? – zapytała zakatarzonym głosem.
Bez słowa ściągnął jej z ramienia ciężki tobół i odsunął się od drzwi. Dziewczyna przekroczyła próg i przeszła przez pomieszczenie w kierunku kominka. Jej oblepione błotem martensy pozostawiły mokre ślady na jasnych kafelkach. Widząc to, Massimo skrzywił się boleśnie. Postawił plecak przy ścianie, podszedł do niej i stanął obok, czekając cierpliwie, aż zechce zwrócić na niego uwagę. Szczerze mówiąc, liczył na bardziej entuzjastyczne przywitanie. To miał być ich wielki dzień. Dzień, w którym nareszcie zamieszkają razem.
– Cieszę się, że jesteś, Bambi – powiedział, próbując rozładować tę nieoczekiwanie poważną atmosferę.
Na dźwięk przezwiska, którym na całym świecie nazywał ją tylko on, dziewczyna drgnęła i odwróciła się od kominka. Bez słowa padła mu w objęcia i oplotła go długimi ramionami. Była tak drobna, że nawet przez kurtkę czuł jej kościste żebra. Mimo tego ściskała go mocno, jakby chciała wcisnąć go w siebie.
– Udusisz mnie – zaprotestował z uśmiechem. Uścisk nie zelżał ani trochę. Nie widział jej twarzy, ale mógłby się założyć, że oprócz kropel deszczu po jej policzkach ściekały łzy.
– Myślałem, że się będziesz cieszyć. Tak długo na to czekaliśmy.
– No, właśnie nie wiem, czy nie za długo. – Usłyszał jej cichą odpowiedź.
Z trudem odkleił ją od siebie i spojrzał w jej załzawione sarnie oczy.
– Co ty mówisz, kochanie. Przecież jeszcze wczoraj przez telefon…
Przerwała mu, kładąc zimną dłoń na jego ustach. Poczuł zapach jej ciała i zrobiło mu się miękko w kolanach. Tylko na nią reagował w ten sposób. On, grubokościsty facet z twardym tyłkiem, który niejedne cięgi już zebrał od życia. Miał tyle partnerek, że nie pamiętał nawet ich imion, tym bardziej że wiele z nich zaliczył po pijaku. Jednak gdy dwa lata temu pierwszy raz zobaczył Aurorę, jego ciało zareagowało dokładnie w ten sam sposób. Usiadła koło niego na sesji terapeutycznej w ośrodku leczenia uzależnień. Kiedy poczuł jej zapach będący mieszanką perfum i młodego kobiecego ciała, ogarnęła go ta sama co teraz fala palącego podniecenia. Tak jak wtedy, nie potrafił powstrzymać narastającej erekcji. Chwycił ją wokół talii, podniósł do góry jakby była zabawką dla dzieci i zaczął nieść w stronę łóżka. Pragnął jej tak bardzo, że oczy zaszły mu mgłą.
– Poczekaj! – krzyknęła, studząc jego emocje.
Postawił ją posłusznie na ziemi.
– Poczekaj – powiedziała już łagodniej. – Na wszystko przyjdzie pora, Grubasie – nazwała go jego ulubionym przezwiskiem i po raz pierwszy promiennie się uśmiechnęła.
– Nareszcie – powiedział z ulgą. Podniecenie przeszło w rozczulenie. – Już myślałem, że żałujesz, że tu przyjechałaś.
– Żałować to ty jeszcze będziesz, jak się tu rozpanoszę – powiedziała już zupełnie pogodnym głosem i zaczęła zdejmować z siebie przemoczoną kurtkę. Rzuciła ją wprost na podłogę i usiadła na kuchennym krześle, aby rozsznurować buty. Massimo posłusznie podniósł parkę i odniósł ją na wieszak przy drzwiach. Wiedział, na co się pisał. Był gotów podnosić z ziemi jej ubrania, sprzątać po niej, gotować dla niej i prać jej brudne skarpetki. Był gotów na wszystko w zamian za jej bliskość.
Kiedy kilka godzin później położyli się spać upojeni czerwonym winem, znów nie pozwoliła mu się zbliżyć. Odżałował to i pocieszył się wtuleniem czoła między jej wystające łopatki. Jej zapach obezwładnił go i zasnął jak małe dziecko.

 
Wesprzyj nas