Książka „Wielcy królowie” pokazuje, jak w starożytności zdobywano, sprawowano i manipulowano władzą. Zgłębiając przeszłość próbuje dać odpowiedź na pytanie: dlaczego dzisiaj tak wiele społeczeństw tak chętnie przedkłada dyktaturę nad demokrację.
Dlaczego tak wielu oddaje władzę tak nielicznym i jaką to wróży nam przyszłość.
W dobie, gdy demokracje na całym świecie są w niebezpieczeństwie bądź się rozpadają, Kara Cooney szuka w starożytnym Egipcie – pierwszym w historii scentralizowanym mocarstwie – wytłumaczenia, dlaczego społeczeństwa tak ochoczo wspierały reżimy autorytarne.
Prowokacyjnie odwołuje się do pięciu władców symboli, którzy rządzili Egiptem w sposób absolutny, poszukując w starożytności lekcji, którą odrabia współczesność.
Narzędzia legitymizujące system, w którym jednostka rządzi ogółem, są dobrze znane: od monumentalnej architektury i religijnego zapału z jednej strony po nacjonalizm i kolonizację z drugiej. Autorka z przekonaniem, klarownie i zgrabnie zgłębia przeszłość, stawiając w nowym świetle naszą niespokojną teraźniejszość.
Wielcy królowie
O władzy absolutnej w starożytnym Egipcie i świecie współczesnym
Przekład: Jacek Sikora
Wydawnictwo Słowne
Premiera: 9 listopada 2022
ROZDZIAŁ 1
WSZYSCY JESTEŚMY FANAMI FARAONÓW
„Mówił: »Oto jest prawo króla mającego nad wami panować: Synów waszych będzie on brał do swego rydwanu i swych koni, aby biegali przed jego rydwanem. I uczyni ich tysiącznikami, pięćdziesiątnikami, robotnikami na roli swojej i żniwiarzami. Przygotowywać też będą broń wojenną i zaprzęgi do rydwanów. Córki wasze zabierze do przyrządzania wonności oraz na kucharki i piekarki. Zabierze również najlepsze wasze ziemie uprawne, winnice i sady oliwkowe, a podaruje je swoim sługom. Zasiewy wasze i winnice obciąży dziesięciną i odda ją swoim dworzanom i sługom. Weźmie wam również waszych niewolników, niewolnice, waszych najlepszych młodzieńców i osły wasze i zatrudni pracą dla siebie. Nałoży dziesięcinę na trzodę waszą, wy zaś będziecie jego sługami. Będziecie sami narzekali na króla, którego sobie wybierzecie, ale Pan was wtedy nie wysłucha«. Odrzucił lud radę Samuela i wołał: »Nie, lecz król będzie nad nami, abyśmy byli jak wszystkie narody, aby nas sądził nasz król, aby nam przewodził i prowadził nasze wojny!«”
– 1 Samuel 8: 11–20
Jestem dochodzącą do siebie egiptolożką.
Jak wielu w branży, poszłam za głosem niewytłumaczalnej, irracjonalnej miłości do starożytnej kultury sprzed kilku tysięcy lat. Miałam wrażenie, że skądś znałam ówczesnych. Niewytłumaczalna potrzeba sprawiła, że wskoczyłam do akademickiego wehikułu czasu, by poznać, ile tylko się da. Param się egiptologią od 1994 r. – wówczas zapisałam się na studia magisterskie i doktoranckie. Spędziłam bezlik godzin na poznawaniu i uczeniu się znaczenia starożytnych hieroglifów, upychaniu w pamięci wizerunków władców, podróżach do Egiptu i akademickim szlifowaniu rezultatów badań.
Gdy stoję na mównicy bądź uczestniczę w koktajl party, często pytana jestem o powód zostania egiptolożką. Rozmówcy pragną wiedzieć, co osoba taka jak ja robi w tej branży. Egiptolodzy natomiast nigdy się nie domagali uzasadnienia. Wszyscy wiemy, że pęd do badania starożytności jest równie niewytłumaczalny jak zakochanie w kimś. Serce nie sługa, nie zna, co to pany… A może nie chcę się przyznać, że pociągał mnie blask złota, okazałość posągów, piramidy i ich wciąż nierozszyfrowane tajemnice, bezwstydna manifestacja władzy. Albo może uwiodła mnie idea boskiej królewskości potrafiącej cuda zaklinać w kamieniu lub tworzyć filozoficzne opowieści religijne.
Niepodważalna moc starożytnych rządów – która kiedyś tak mnie urzekła – okazała się mało strawna. Uświadomienie sobie tego porównam do nagłej konstatacji, że żyje się w toksycznym związku. Lęk jest jednak subtelniejszy niż strach przed nałogowcem staczającym się na dno. Partner w świetnym nastroju jest miły i kupuje piękne prezenty. Wszystko mu sprzyja, a ty zaczynasz podawać w wątpliwość rzeczywistość. Czy mówi ci prawdę? Czy powinnaś bezkrytycznie wierzyć w jego rzekomy zdrowy rozsądek? Kiedy to, co uważasz za etyczne, zamienia się – wciąż i wciąż – w kłamstwa, pora uznać, że ma się problem i należy szukać wyjścia.
Wydostanie się z tak asymetrycznych okoliczności bywa jednak trudne. Przestawienie poznawcze to zwykle coś innego niż paniczna ucieczka przed prześladowcą w środku nocy. Wymaga oduczenia się wyuczonego albo przypomnienia zapomnianego. Każda ofiara subtelniejszych form presji psychicznej wie, że niezbędna będzie reedukacja kognitywna, która pozwoli dostrzec to, czego się wcześniej nie zauważało. Pozwoli zrozumieć, że idol w istocie lekceważy interes wyznawcy, i że można istnieć bez niego, samodzielnie.
Porównania z toksycznym partnerem, idolem bądź kultowym przywódcą wydają się przesadzone. Nie potrafię się jednak powstrzymać od postrzegania moich ongiś ukochanych egipskich monarchów – ich niezwykle pięknego dorobku artystycznego i umysłowego – w świetle nasyconej testosteronem mocarstwowej polityki systemu patriarchalnego, w którym żyję. Szybko staję się antypatriarchalna i antyfaraońska, zostaję wrogiem każdej postaci absolutyzmu czy to starożytnej, czy współczesnej. Znalazłam się w dziwnym, alternatywnym świecie, w którym role się odmieniły: wspaniali, pomnikowi królowie są zakochanymi w sobie despotami.
Mógłby ktoś powiedzieć: naiwna. Oczywiście, racja, ale… Ilu z nas ma obsesyjnego bzika na punkcie starożytności? Uwielbiam egipskie świątynie! Ubóstwiam mity greckie! Czy doprawdy są to przejawy trwałego uzależnienia od władzy mężczyzn, której nie potrafimy odrzucić?
W książce zawarłam analizę tego, jak sami tworzymy drogowskazy czytelne dla każdego kolejnego charyzmatycznego dyktatora. Czas najwyższy pokazać, jak istniejący w starożytnych kulturach fetyszyzm wykorzystuje się współcześnie do wspierania zagarniania władzy. Trzeba też przyznać, że w głębi duszy uważamy, iż spokojny i opanowany, silny patriarcha jest w cenie. Bo tylko wtedy można rozważać, jak mu przyłożyć.
Myślenie antypatriarchalne nie oznacza postawy wrogiej mężczyznom. Mam syna i męża, kocham i wspieram ich obu. Antypatriarchalność oznacza rezygnację z popierania „władzy ojców”, w której wcale liczna grupa mężczyzn przywłaszcza sobie większość zasobów należących do społeczeństw utrzymywanych w ryzach zastraszaniem, przemocą, groźbami, zawstydzaniem i moralizowaniem.
Patriarchat sprawdzał się we wczesnych systemach społecznych, od początku rewolucji agrarnej, kiedy uprawianie ziemi i wypas pozwalały małemu odsetkowi mężczyzn monopolizować większość dóbr materialnych. Mniej więcej w tym samym czasie rodziły się reguły zawierania małżeństw, kodeksy, zinstytucjonalizowane religie i władza królewska. Patriarchat miał się też dobrze w okresie hiperkapitalizmu towarzyszącemu rewolucji przemysłowej. Łożyli na niego nie tylko mężczyźni. Swój udział miały też kobiety, działały dla przetrwania bądź osobistych korzyści.
Niektóre z nas zaczynają dostrzegać, że patriarcha, dawniej atrakcyjny, wygląda na zmęczonego, jest brzuchaty, samolubny i bezwzględny. Że zdominowane przez mężczyzn religie – podporządkowujące groźbami ostracyzmu ze strony „grzecznego” społeczeństwa – nie mają już takiego oddziaływania jak ongiś. Nagle spadają klapki z oczu.
Nie można się ograniczyć jednak wyłącznie do zniszczenia złotego cielca czy spalenia ikon. Byłaby to tylko demonstracja wciąż w ramach tego samego systemu patriarchalnego. Koniec końców, dzieci rewolucji są zwykle bardziej bezkompromisowe. Jeśli nie zdołamy podjąć wyzwań i nie zażądamy dla siebie większego kawałka tortu, przyjdzie uznać, że ów tort nie istnieje w takiej formie, jak się nam wydaje. Jeżeli domagamy się sprawiedliwszej przyszłości, w której wszyscy będą mieli jednakowe możliwości – takie same szanse na dostatek i szczęście – to patriarchat musi odejść.
Starożytny Egipt ułatwia zrozumienie, dlaczego tak łatwo dajemy się uwieść autorytaryzmowi, dlaczego kusi i dogadza. Ta książka w żadnym wypadku nie jest kroniką. Nie jest historią panowania egipskich władców, opartą na tym wszystkim, co wiemy, i wskazującą to, czego nie wiemy. Jest natomiast zbiorem refleksji, porównaniem nieprawdopodobnego powabu męskich rządów dawniej i dziś.
Czuję się w obowiązku o tym opowiedzieć. Któż bowiem lepiej objaśni, jak wielcy manipulanci sprawują władzę, niż osoba, która jako gorliwy wyznawca była zaangażowanym sekciarzem?
Czy stojąc przed piramidami, złotymi skarbami Tutanchamona czy strzelistymi kolumnami świątyni w Karnaku, myślimy o boskiej egipskiej władzy królewskiej jako megalomańskiej i napawamy się zdumiewającym pięknem? A przecież ta władza uosabia moc patriarchatu, a nieustająca gloryfikacja jej wysiłków tylko ją autoryzuje. Nie chcę, żeby czytelnicy odebrali tę książkę jako wścibskie recenzowanie prymitywnej władzy królewskiej ani jako opis czegoś, w czym nigdy nie wezmą udziału. Wciąż uczestniczymy w czymś takim.
Autorytarny zbawca
W Księdze Rodzaju znajduje się fragment o królu egipskim, zaniepokojonym własnym snem. Idąc za radą, objaśnienie powierzył cudzoziemcowi przetrzymywanemu w więzieniu. Ów mężczyzna imieniem Józef jako chłopiec niemalże zginął z rąk zazdrosnych braci. Doprowadzony przed królewskie oblicze oznajmił, że to nie on, a Bóg objaśni wolę Niebios (cytaty wg Rodz 41, 29–36). „[…] nadejdzie siedem lat obfitości wielkiej w całym Egipcie. A po nich nastanie siedem lat głodu; i pójdzie w niepamięć cała ta obfitość w Egipcie”. Przerażająca interpretacja, ale Józef widział, że egipska władza królewska jest dobrze przygotowana, by sprostać wyzwaniu. „Niech faraon tak ustanowi nadzorców, by zebrać piątą część urodzajów w Egipcie podczas siedmiu lat obfitości. Niechaj oni nagromadzą wszelką żywność podczas tych lat pomyślnych, które nadejdą. Niechaj gromadzą zboże do rozporządzenia faraona jako zaopatrzenie dla miast i niechaj go strzegą. A będzie ta żywność zachowana dla kraju na siedem lat głodu, które nastaną w Egipcie […]”1.
Miliony wyznawców potwierdzają, że plan Józefa zadziałał. Król zatrzymał ziarno, przechował i rozdał ludowi w ciągu siedmioletniego nieurodzaju. Bez najmniejszego trudu, naprawdę. Dzierżąc autorytarną władzę, mógł zaplanować przyszłość i ocalić poddanych. Na dworze nie było niesnasek ani obstrukcji, które doprowadziłyby do zguby. Ów władca, tytułujący się faraonem – od zniekształconej wersji staroegipskiego per-āa czyli „wielki dom” – zwyciężył, ponieważ nie było głosów sprzeciwu, nie musiał się przypochlebiać ludowi, nie starł się z elitami obłożonymi dodatkowym podatkiem. Światła wola zaplanowania przyszłości kraju – nie mówiąc o skorzystaniu z przebiegłej rady, jak wcielić plan w życie – sprawiła, że skutecznie zapobiegł głodowi.
Taka strategiczna decyzja wydaje się nieosiągalna z punktu widzenia Amerykanów śledzących zmagania władz federalnych i stanowych z pandemią, którą eksperci przewidywali od dziesięcioleci. Koniec końców, historycy znają śmiercionośniejsze plagi. Podczas pandemii COVID-19 grzęźliśmy w potoku plotek i wciąż zmienianych decyzji wydawanych przez niedofinansowane i sparaliżowane instytucje, oglądaliśmy fanfaronadę przywódców i otwarte upolitycznienie kryzysu, w którym gorącymi tematami było noszenie maseczek, rozgęszczenie studentów w akademikach czy czekanie w kolejce do szczepienia.
Być może nie całkiem nieprawdziwe jest twierdzenie, że społeczeństwo ma zbyt wiele swobód. Skoro tęsknimy za mistyczną i apokryficzną przeszłością, niewykluczone, że tkwimy w okowach liberalizmu. W tak niespokojnych czasach na duchu podnosi przywoływanie idealizowanych czasów, kiedy potężni królowie twardo narzucali zasady, z łatwością zarządzali skarbem państwa, mądrze decydowali i dbali o bezpieczeństwo każdego. Przy takich marzeniach trudno się nie zastanawiać, dlaczego nasi przywódcy zawodzą.
Czy w biblijnej opowieści o egipskiej klęsce głodu jest ziarno prawdy? Nie wprost. Ale znamy podobizny władców dzielących się bogactwem z poddanymi. W jednej ze scen ulubionych przez Amenhotepa IV (Echnatona), faraona z XVIII dynastii – powielanych później przez dworzan w kaplicach grobowych – oglądamy władcę i jego małżonkę Nefretete, gdy wychyleni przez okno pojawień rzucają złote precjoza wiwatującym niżej elitom. To był popularny motyw: łaskawe dzielenie się władcy obfitością bogactw z pałacowego skarbca2. Król się troszczył o lud na podobieństwo faraona z Księgi Rodzaju. Oglądamy wdzięczne elity, zgięte wpół w pokłonie, z rękoma wyciągniętymi w górę ku świecidełkom ze złota rozdawanym przez króla boga i jego rodzinę. Są niczym pracownik biurowy obdarowany prawem wykupu akcji po określonej cenie, byle nie przeniósł się do konkurencji.
Niektórzy przekonują, że Amenhotep IV był pierwszym na świecie monoteistą. Inni zaciekle oprotestowują tę supozycję. Tak czy inaczej zmiana paradygmatu sprawiła, że faraon postawił na nowego boga – Atona – i nakazał wznoszenie świątyń bez posągów, zagród ze świętymi zwierzętami i wszelkich innych przedstawień bóstwa. Był pierwszym władcą, który narzucił ludziom koncepcję jednego, wszechobecnego, wszystkowiedzącego boga – dostojnego dysku wysoko na niebie – którego tajemnicę potrafi pojąć tylko władca. Jakby chciał zakomunikować: „Tylko ja mogę objaśniać prawdy świata”. Zapewne nie ja jedna słyszę echa tamtej filozofii w dzisiejszym autorytarnym fanatyzmie.
Zwiedzający dziś starożytne świątynie Luksoru pewnie zauważają niestarannie wykonane podobizny Amona obok wycyzelowanych podobizn króla. Ale nie orientują się, że dysonans wynika z fundamentalnych różnic ideologicznych w zamierzchłej przeszłości. Echnaton polecił usunięcie z reliefów wszystkich podobizn Amona, jego następcy nakazali je przywrócić, co też uczyniono, choć niezbyt pieczołowicie. Istotniejsze jest to, że władca tak ufał nowej koncepcji, iż pozwolił sobie na niszczenie przedstawień, które ją obrażały. Pomocnicy bez zmrużenia oka zaspokajali najosobliwsze kaprysy i największą rozrzutność – na setkach ołtarzy marnowały się sterty mięsa i chleba. Tak się manifestowała potęga władzy monarszej w starożytnym Egipcie.
To, co na pierwszy rzut oka wyglądało na cześć oddawaną bogu, obecnie zalatuje zachowaniem narcystycznym, a nawet psychopatycznym. Ostatecznie władcy dzierżyli tyle władzy, że mogli jednocześnie dopuszczać się największych okrucieństw oraz rządzić i zachowywać się pozornie wielkodusznie. Reżim autorytarny potrafi użyć spisu powszechnego jako narzędzia do tworzenia sprawiedliwości społecznej, ale może też dzięki tym samym informacjom polować i pozbywać się elementów niepożądanych3. Stalin, Mao Zedong, Kim Dzong Un i Trump urządzali parady wojsk lądowych i lotnictwa ku uciesze jednych, gdy inni cierpieli z powodu głodu i bezdomności.
Większość obywateli liberalnych demokracji deklaruje, że nie życzy sobie monarchy, gdyż nie chcą podlegać zachciankom jednego człowieka, jego egoistycznym interesom. Społeczeństwo ze swej natury nie jest egalitarne. A rządzonemu przez króla rażąco brakuje równości. Władcy mogą wszcząć i wszczynają wojny z sąsiadami z powodu błahej różnicy zdań, doprowadzając do śmierci, zniszczeń, upadku gospodarki i politycznego chaosu. Wywołana niezgodą między wnukami królowej Wiktorii I wojna światowa zdewastowała życie zwykłych rodzin, unicestwiając życie synów, gospodarstwa domowe i interesy.
Lista wad statusu poddanego króla jest dłuższa. Niestabilny i humorzasty władca wznieca pożar nierozważną decyzją. Monarcha może być głupi i nie zauważa, że popełnia straszliwy błąd. Może być szalony, mieć deficyty umysłowe uniemożliwiające zrozumienie doradców. Władca, bez względu na kondycję psychiczną, zazwyczaj otacza się pochlebcami, którzy mówią mu to, co chce usłyszeć. Żyje więc w samouwielbieniu w przestrzeni, gdzie wypowiadają się tylko osoby o takich samych lub zbliżonych poglądach. Nawet podczas buntu poddanych najbardziej zaskoczony zajadłością nienawiści jest jej adresat, czyli sam monarcha.
Panującym niemal zawsze jest on. Kobietom rzadko udaje się zająć miejsce na szczytach władzy, zwykle są zmuszone do używania wpływów zakulisowo. Egipt miał kilka królowych. Zasiadały na tronie tylko w okresach kryzysów. Te, którym powiodło się przebicie papirusowego sufitu, musiały akceptować różnorakie kompromisy: od zaniechania zawarcia małżeństwa i nieustannego wysłuchiwania niechcianych rad mężczyzn po wyrzeczenie się spuścizny wskutek wymazania z kart historii. Wówczas, podobnie jak obecnie, patriarchat zazdrośnie strzegł salonów władzy, powtarzając, że rządzić może tylko mężczyzna, że tego potrzebuje lud, który w przeciwnym razie nie będzie bezpieczny. Reżimy autorytarne mają także pewne zalety. Król zapewnia równowagę sił. Jego popieranie jest bezpieczne zarówno dla elit, jak i pospólstwa. Poddani nie mają wprawdzie tylu swobód, ile by sobie życzyli, ale za to nie muszą ciągle walczyć o utrzymanie statusu. Bogaci zaś zachowują przewagę, pewni, że nikomu innemu się nie poszczęści w mobilności społecznej.
Brak monarchy prowokuje do nasilonego współzawodnictwa społecznego, wszyscy bowiem zagorzale konkurują w grze o sumie zerowej. Bez władcy nikt nie ma interesu w przewidywaniu dziesięciu ruchów do przodu – gromada posługujących się siłą i agresją przy lada okazji zgarnia, ile potrafi. Przy braku króla bogaci mogą bezkarnie sięgać po przemoc i wyzysk ludu. Nieistnienie władcy oznacza, że nie ma nikogo, by sprawiedliwie, wedle zasług, dzielić skromne kawałeczki tortu – panuje chaos. Brak królewskiego łącznika z boskością oznacza wyznaniową niezgodę. I wreszcie nieposiadanie władcy oznacza stratę dla oczu, uszu i żołądka – brakuje bowiem fundatora zachwycających świątynnych polichromii i monumentalnych budowli, miłośnika sonetów i wesołych przedstawień, organizatora wystawnych uczt.
Nie bacząc na zagrożenia wynikające z despotyzmu, wielu, zbyt wielu wśród zmagających się z męczącymi absurdami oraz nieustającymi swarami immanentnymi dla „władzy ludu” raczej wybrałoby spokój w mocnych ojcowskich objęciach króla, który instruuje, co należy robić. Tęsknimy za bezpieczeństwem. Pragniemy porządku. W ChRL, gdzie zaczęła się plaga nowego koronawirusa, autorytarny reżim zareagował szybko i zamknął miasta w trosce o zdrowie narodu. A ludzie, nawet jeśli dotarły do nich spiskowe teorie, najwyżej szemrali, ale wykonywali polecenia.
Tymczasem w Stanach Zjednoczonych podczas pandemii koronawirusa demokratycznie wybrani przywódcy nieustannie się spierali, wzajemne poniżali, odmawiali zamykania instytucji, wydania nakazu noszenia maseczek, wprowadzenia ulg finansowych czy awaryjnej opieki społecznej. Każda decyzja wywoływała zażarty spór zamiast reakcji w interesie zdrowia publicznego.
Rzecz jasna od promowania prawa, bezpieczeństwa publicznego i porządku niedaleka droga do autorytaryzmu użytego do autokreacji nielicznej garstki, do wykorzystania scentralizowanej, brutalnej władzy państwowej przeciw nieprzyjaciołom bądź żądania zjednoczenia z ukochanym przywódcą w imię kapitału społecznego. Tak jak rosyjscy oligarchowie polujący z Putinem czy amerykańscy senatorowie na ostatnim spotkaniu z prezydentem podlizujący mu się niezawoalowanymi groźbami pod adresem odstępców od linii partii4. Być może król obdarzyłby nasze zabałaganione ludzkie życie czymś w rodzaju łaski Pańskiej, przy okazji wzmacniając (niektórych). Jeśli jednak to rząd jest tym, czego niektórzy pragną, wówczas nader często staje się on taki, na jaki zasługują.
Większość ludzi we współczesnym świecie mieszka w krajach demokratycznych (lub co najmniej mieniących się takimi). Nawet Władimir Putin pochodzi z „wyboru”. Dzisiejsze oczekiwania nakazują wyłanianie prezydentów i parlamentarzystów w drodze wyborów, żeby Międzynarodowy Fundusz Walutowy, ONZ, Światowa Organizacja Handlu oraz Amerykańska Agencja ds. Rozwoju Międzynarodowego (USAID) mogły z czystym sumieniem wypłacać pieniądze. Monarchie, dyktatury i państwa policyjne znalazły się na cenzurowanym, w każdym razie oficjalnie nie okazuje się im wsparcia.
Niektórzy jednak zamieszkują miejsca, które z godziny na godzinę stają się coraz bardziej autorytarne, gdzie przywódcy upodobniają się do królów – z każdymi sfałszowanymi wyborami bardziej. A my zamykamy się w kokonie nieostrych, miłych złudzeń, że cieszymy się życiem, wolnością, dążymy do szczęścia, że to „naród” podejmuje decyzje, że protesty mają jakieś znaczenie, że mamy prawo wpływać na decyzje przywódców. A jednak z każdym dniem – mimo deprecjacji uprzywilejowanych pozycji w społeczeństwie i sprowadzania do rangi niewiele znaczących korporacyjnych trybików – wybieramy wyparcie, ignorując prawdziwe intencje włodarzy, lgniemy do łobuzów, uważamy, że cel uświęca środki, udajemy demokrację. Zachowujemy się niczym w toksycznym związku, gdzie jedna ze stron jest przekonana o miłości tej drugiej, która przeżywa trudny okres.
Prawdę mówiąc, wszyscy żyjemy w niewoli władców – prawdziwych lub wyimaginowanych. Kiedy król Tut przybywa do miasta, tłoczymy się, by uszczknąć coś ze złotego splendoru, kupujemy świecidełka i T-shirty, z zapartym tchem obserwujemy, jak w obecności kamery otwierane są starożytne sarkofagi, oddzieleni szklaną witryną chłoniemy widok spektakularnego zbytku i pomnikowości. Kochamy i nienawidzimy faraona czasu biblijnego exodusu, sprawcy zniewolenia całego narodu. Obsesyjnie na całym świecie tworzymy współczesnych władców bożków: drapacze chmur, lamborghini, jachty warte miliony dolarów, rozległe posiadłości, kupione prezydentury. Łykamy doniesienia o seksualnych ekscesach przywódców, haremach dziewcząt angażowanych przez zauszników do zadowalania książąt biznesu lub ludzi uprzywilejowanych, często będących poza zasięgiem prawa. I nigdy nie nazywamy tego po imieniu.
Egipcjanie nie udawali. Otwarcie akceptowali królewską władzę. Za to ich uwielbiamy. Faraonowie doskonale opanowali ostentacyjny luksus, w którym uczestniczyły ich elity: piramidy i kolumnowe grobowce, rozległe świątynie i falliczne obeliski. Wciąż podziwiamy żony wspaniałych egipskich monarchów. Mamy bzika na punkcie Nefretete – zachwycającej małżonki Echnatona – której popiersie z ojczystych stron trafiło do pięknej szklanej klatki w berlińskim muzeum, którego personel napomina zwiedzających, by przed obliczem majestatu rozmawiali wyłącznie szeptem. Wierzymy w boskość faraonów tak bardzo, że osoby pokroju Ericha von Dänikena dodają sobie splendoru, przypisując starożytności pochodzenie od kosmitów bądź Atlantydów. Ilekroć ktoś twierdzi, że piramidy w Gizie są dziełem istot pozaziemskich, tylekroć potwierdza propagandowe mistrzostwo władców starożytnego Egiptu w utwierdzaniu maluczkich o nadludzkim pochodzeniu panujących.
Król to dusza i ciało, byt nieśmiertelny i śmiertelny zarazem. Wierzono, że jest stworzony z niezniszczalnych substancji, miał mieć trzewia ze złota, kości z lapis lazuli. Nic w nim z istoty zbudowanej z delikatnego szkieletu obleczonego mięśniami i skórą. Jedną częścią bytu tkwił w niebiosach, stąd wszystkowidzące spojrzenie sokoła, natomiast aż za bardzo ludzkimi stopami pewnie stąpał po pałacowym terenie. W Egipcie przedstawiano go jako silnego byka zapładniającego wszystkie mieszkanki haremu, nawet wówczas, gdy był bezpłodnym owocem kazirodztwa.
Władca przekraczał granicę dzielącą to, co ludzkie, od tego, co właściwe przyrodzie. W Egipcie był pół człowiekiem i pół lwem, jedyną istotą zdolną do współistnienia z niszczycielską, zwierzęcą siłą. Średniowieczna Francja miała Króla Słońce. Współczesna komunistyczna Korea – nieomylnego Drogiego Przywódcę. Monarcha potrafi przekraczać bramy świata umarłych, docierać do nieżyjących przodków, witać się z nimi, czerpać od nich i jednocześnie nie opuszczać świata żywych. Władca jest wojownikiem, w bitwie dowodzi zastępami młodych, nawet gdy ma ciało starca. Antropologia władzy królewskiej tak to ujmuje: „Królowie kontrolują swoją osobowość. Uznawanie się władcy za boga z historycznego punktu widzenia lepiej nazwać uczłowieczeniem boga”5.
Wielu spośród nas w to wierzy. Nie tylko ci wabieni inkrustowanym złotem absolutyzmem starożytnych władców (egipskich bądź innych). Wyznawców znajduje też brutalna przemoc, chętnie widziana u współczesnych przywódców. Ustrojowa królewska ręka jest silna, gdy trzeba ukarać lub sięgnąć po dowolny rodzaj opresji, władca w imię porządku jest bezlitosny. „Zgładzę twoich przyjaciół i rodzinę, by przypomnieć ci o mojej miłości” oznajmia król Jerzy, jeden z bohaterów musicalu Hamilton Lin-Manuela Mirandy. Nie powinno więc dziwić, że skonfederowane Południe wprowadzające prawa Jima Crowa po przegranej w wojnie secesyjnej chwyciło się wskrzeszania egipskich monumentów – piramid i obelisków, by terrorem utrzymywać czarnoskórych Amerykanów w poddaństwie. Jeśli nie można w imieniu Jezusa sankcjonować ukrytego pod inną nazwą niewolnictwa, to czemu nie sięgnąć po duchy Ramzesa czy Tutmozisa?
Wiele osób zupełnie nie dostrzega ironii w manipulowaniu Księgą Wyjścia w celu przedstawienia niewolnictwa w korzystnym świetle. Desperacko potrzebują wiary w boską łaskawość tych, których uznali za przywódców. To dlatego dziesiątki milionów ewangelików i ortodoksyjnych żydów widziały w Donaldzie Trumpie swego rodzaju Króla Izraela (Księga Izajasza 44:6), współczesnego Mesjasza, silnego faceta w typie króla Dawida, który miał na powrót zaprowadzić do świata, gdzie kobiety i mniejszości znają swoje miejsca, niechcianym nienarodzonym gwarantuje się przyjście na świat, Izrael może bezkarnie gnębić muzułmanów, a prawica w ostatecznym rozrachunku zwycięży. Nikt lepiej od starożytnych Egipcjan nie wiedział, jak boskie przymioty perfekcyjnie wykorzystać dla przywództwa. Stworzyli prężny i długotrwały system polityczny, przedkładany przez elity. Władza królewska upraszcza obyczaje społeczne. Wszyscy spoglądają z zachwytem, każdy zostaje nagrodzony – za uwielbienie i znajomość swojego miejsca w szeregu.
Dziś nie ma powodu do złości czy nerwowości, jak długo gwarantuje się nam aksamitne więzienie. Przeciwnie, dla własnego bezpieczeństwa należy dążyć do posiadania władców silnych jak starożytni królowie. U rządzących polityków życzymy sobie przymiotów intelektualnych, społecznych, moralnych, które nadają im wymiar boskości. Jeśli nie zanosi się na takich charyzmatycznych liderów, tworzymy wizerunki, między innymi twarze z Mount Rushmore – kwartet monstrów, stworzony z użyciem materiałów wybuchowych w świętych dla Lakotów Black Hills w Dakocie Południowej. Inna wersja polega na pielęgnacji plantatorskich siedzib byłych prezydentów, w których kiedyś pracowali niewolnicy – tak powstały pośmiertne świątynie demagogii Jerzego Waszyngtona w Mount Vernon czy Tomasza Jeffersona w Monticello. Tacy przodkowie potrafią długo po śmierci odciskać piętno na umysłowości Amerykanów. Zupełnie tak samo jak Amenhotep III, który swoimi okazałymi konterfektami nękał Ramzesa II Wielkiego. W świątyniach się od nich roiło i Ramzes dziesiątki razy rozkazywał ich przekucie na własne podobieństwo.
Inny powód uwielbiania władców? Władza królewska oznacza ciągłość. Monarcha rządzi dożywotnio. Jeśli dostatecznie długo, niektórzy poddani spędzają całe życie pod jednym berłem. Władcy mają więcej czasu najpierw na planowanie, a potem na wcielanie planów w życie.
Władza królewska to także stabilizacja. Wszystkim wiadomo, jak się potoczą sprawy: zgodnie z tradycją miejsce ojca zajmie syn. Zawsze, bez wyjątku, co chroni przed bałaganem przy przejmowaniu władzy. Żadnych niejasności – jeden władca rządzi do kresu życia, drugi uczy się właściwego sprawowania urzędu, który przejmie. Poddane elity mają pewność, że każdy król został przygotowany do poważnego i właściwego rządzenia.
Idealna monarchia – podobnie jak dynastie polityków w demokracjach – chroni przez zasiadaniem na tronie osób nieprzygotowanych. Dziedzic od maleńkości uczy się dystyngowanych ruchów, wysławiania, kontaktu wzrokowego, wzbudzania szacunku, planowania. Królowie potrafią unikać podstępnych doradców, w doborze kierują się raczej ich lojalnością niż sprytem, jak to robił Donald Trump. Wymagania władzy królewskiej trzymają monarchę w ryzach, ograniczają lekkomyślność i skłonności do wybryków, wymuszają wzięcie na barki brzemienia królewskiej odpowiedzialności, jak choćby komunikowanie się z bogiem (bogami), dowodzenie wojskiem, rozsądzanie, co dobre, a co złe.
Takie obowiązki mają swoją cenę. Monarcha ma mało czasu na to, co mu miłe. Musi się troszczyć o poddanych. Godziny poświęca na dbanie o wygląd i odpowiedni ubiór. Musi sprostać oczekiwaniom w roli dyktatora mody czy organizatora hucznych obchodów. Wszystko wymaga przezorności i troskliwej uwagi.
W gestii i interesie władzy królewskiej jest jednoczenie różnych grup etnicznych i wyznaniowych pod szyldem lojalności dla jednego monarchy, bez względu na podziały polityczne. Czasem umiłowanie imperatora i sprawiedliwego traktowania przezeń rozmaitych grup zapobiega sekciarskim konfliktom zbrojnym. Monarchia umożliwia poddanym inwestowanie w długotrwałe związki emocjonalne z polityką. Śledzenie z oddali, jak chłopię wyrasta na księcia i dziedzica, pomaga obywatelom wykuwać tożsamość narodową.
Wierzy się, że królowie są nieprzekupni. Nie potrzebują pieniędzy, nie można ich kupić ani skompromitować. Człowiek tylko bogaty nie jest odporny na pokusy, ponieważ nie jest królem. Jest niekompletny. Monarcha jest syty i zadowolony. Ma cały kraj. Król Francji Ludwik XIV powiedział: L’état, c’est moi – państwo to ja. Zdaniem Alexandra Hamiltona dziedziczny władca ma więcej bodźców do bycia lojalnym względem narodu i państwa, bo z urodzenia jest mniej sprzedajny6.
Dzisiaj dość wyraźnie stawiamy znak równości między zasobnością portfela dorównującą królewskiemu skarbcowi a atrybutami boskości. Dowodzą tego wybory – obecnie lub całkiem niedawno – zamożnych ludzi na przywódców państw, między innymi Włoch, Ukrainy, Chile, Republiki Czeskiej, Tajwanu, Libanu czy USA. Konkluzja brzmi tak: jeżeli los obdarzył kogoś majątkiem, najwyraźniej ten ktoś zyskuje w naszych oczach i przeznaczony jest do rządzenia.
Ideologia sprawdzająca się wśród królów zdaje egzamin także wśród ich elit. Majętni czynią to, co dobre, stosowne i nienaganne z punktu widzenia zamożności. Ubodzy powinni się temu przyglądać z wdzięcznością i bez zakłopotania. Wielu dzisiejszych bogaczy wierzy, że są predestynowani do posiadania wielkiego majątku. Nie dlatego, że trafiły im się nadzwyczajne sposobności, ale dlatego, że mają wrodzone talenty do robienia pieniędzy, że dorobili się samodzielnie i że lepiej tworzą miejsca pracy dla innych. W istocie spora grupa osób zamożnych wierzy, że są odpowiednimi posiadaczami zasobów – ubodzy by je roztrwonili albo zużytkowali w niewłaściwy sposób. Takie myślenie skłania do poziomego współzawodnictwa w obrębie klas społecznych. Ludzie konkurują tylko z sobie podobnymi. To bardzo korzystne z punktu widzenia tych, co są na szczytach.
Walutą elit są informacje z pierwszej ręki. W rozmaitych społeczeństwach bywają różnie wykorzystywane. Rzymska arystokracja posługiwała się skandalami, romansami i teoriami spiskowymi. Zabawiano się praniem brudów, szkalując lub ujawniając. Plotkarstwo prześladowało zarówno carycę Katarzynę Wielką, jak i króla Jerzego III dotkniętego chorobą umysłową. Najświeższej daty jest rozpowszechnianie oskarżeń Hillary Clinton o błędne działania podczas kampanii wyborczej w 2016 roku. Natomiast Egipcjanie rzadko szeptali o pomyłkach władcy czy własnych kompromitacjach. Elity rzadko zdradzały sekrety państwa. De facto konspirowały z królem, a wiadomości z pierwszej ręki wykorzystywały do kształtowania rzeczywistości tak, żeby wszystko wyglądało na naturalną kolej rzeczy, jakby spadło z nieba.
W tak działającym systemie elity w pewnej mierze sprawowały kontrolę nad królem bogiem. W istocie im więcej miał atrybutów boskości, tym bardziej był zajęty pompą i ceremoniałem, noszeniem niewygodnych koron, niepraktycznymi rytuałami, takimi jak rytualny bieg ze ściskanymi w rękach żywymi kaczkami, ssanie wymion świętej krowy czy dostojna prezentacja z kompletem królewskich insygniów w wielogodzinnej procesji w promieniach palącego słońca. Dzięki temu wszystkiemu elity zyskiwały nadzwyczajną władzę nad faraonem zmuszonym do konsultowania z kapłanami i dworzanami właściwych procedur i decyzji. Deifikacja oswajała władcę. Egipska scena polityczna była miejscem stałego, dyskretnego i milczącego współzawodnictwa elit z ich boskim monarchą, którego miarą były wielkość piramid i grobowców oraz skarbców pałacowych i świątynnych.
Teraźniejszość pokazuje, że zdecentralizowana polityka bywa wymagającą i nużącą, długotrwałą grą napędzaną sondażami i popularnością, sztuką rokowania i konsensusu. Na tym tle król jawi się jako nudziarstwo. Nie musi być charyzmatyczny, interesujący ani fajny. Wszystko maskują atrybuty bycia ponad: korony i płaszcze, berła bądź laski. Nie musi być kimś nadzwyczajnym. Urodzenie i status wystarczają z nawiązką.
Zasiadanie na tronie nie wymaga teleturniejowej osobowości – monarcha nie w ten sposób zdobywa posadę. To bóg go awansuje. Dzięki więzi z bogiem/bogami dziedziczną monarchię cechują lepsze podejmowanie decyzji i postawa moralna. Taki władca potrafi oprzeć się ułomnościom natury ludzkiej.
Król nie potrzebuje zbioru praw. Tego typu ograniczenia wymyślono z myślą o kontrolowaniu stojących niżej w hierarchii. Monarcha jest ponad prawem, tworzy prawo i sam jest prawem. Zasiadanie na tronie jest jedynym dowodem boskich koligacji, jakiego potrzebuje lud.
Mimo zapewnień, że brzydzą nas wady monarchii, takie jak roszczeniowość, przesądność, upokarzanie, pozbawianie swobód, ulegamy autorytarnym pobudkom i co dzień kreujemy pseudokrólów. W zdecentralizowanych państwach zastępujemy władzę królewską kultem osobowości, charyzmy i dekretów [prezydenckich], z jednoczesną gloryfikacją ojców założycieli, fetyszyzacją majętności i wszechmocnego dolara. Wszystko jedno, czy przywódca jest prezydentem, premierem, kanclerzem, szefem junty czy dyktatorem, wiele osób przyjmuje, że status zawdzięcza boskiej pomocy. To polityczna teologia sukcesu uzależniona od okoliczności.
Tacy ludzie zdają sobie sprawę, że zawarli kontrakt na ogłaszanie własnej wyjątkowości. Ponieważ oficjalnie unikamy władzy królewskiej, po cichu za nią tęskniąc, współcześni władcy muszą fabrykować sieć kłamstw. Strojem i zachowaniem nie różnią się zbytnio od większości z nas, starają się wtapiać. Dziś mundury, modne wśród autorytarnych władców lat 50. i 60. XX wieku, zbyt dobitnie kojarzą się z brutalnością i dyktaturą. Współcześni pseudokrólowie noszą garnitury i krawaty, naśladują mężczyzn z wyższej klasy średniej, mimo że powszechnie wiadomo, iż zdecydowanie należą do innej kategorii.
My, „naród”, wybieramy tych mężczyzn. Wmawiamy sobie, że dzięki ich dobroci inspirowanej boskością w końcu ziści się wieczna nadzieja i znów będziemy wielcy. Owo wmawianie sobie ma formę oddania głosu i dynamicznej współpracy albo – jeśli nie głosujemy – milczącego przyzwolenia: z nostalgii za takim czy innym rodzajem przywództwa lub w nadziei na upragniony porządek, harmonię, bezpieczeństwo, azyl, przewidywalność. Poszukujemy stosownego magnetyzmu, właściwego poziomu prezydenckiej „wielkości”. Grzęźniemy w sprzeczności: głosimy nienawiść do metod stosowanych przez jawnie autorytarne rządy, a jednak się za nimi opowiadamy. Jak osoby uzależnione.
Rzecz w tym, że nowoczesne społeczeństwa, w których przywódcy otrzymują władzę w wyniku głosowania, wbrew temu, co sądzimy, nie różnią się od starożytnej władzy królewskiej. Wmawiamy sobie, że nie ulegamy prymitywizmowi tego, co passé. Nawet wówczas, kiedy tak wielu z nas wciąż poszukuje człowieka naznaczonego przez boga do roli cudownego lidera. Kogoś, kto odzwierciedla naszą wolę, ma wgląd w funkcjonowanie wszechświata, reprezentuje moc i energię twórczą, okazuje godne pochwały zdolności prokreacyjne – utrzymuje żonę i dzieci, a jednocześnie ma apetyt na seks z innymi kobietami. Bo co w tym złego? Jest po ludzku uroczy, dzięki czemu odnosi się wrażenie, że było się z nim na piwie. Kto upewnia, że nasze interesy są bezpieczne i nienawidzi tych samych postaci co my.
Ale oszukiwanie to najpotężniejszy z ludzkich talentów. Mitologia współczesnej wyjątkowości – nigdy nie czcimy królów bogów! nigdy nie ulegamy przesądom! – pozwala oszukiwać samych siebie, podobnie jak to robili Rzymianie wykrzykujący o okropnościach monarchii i potulnie podążający za wybranym przez siebie pierwszym obywatelem – Princepsem (tytuł wprowadzony przez Oktawiana Augusta po zgładzeniu Juliusza Cezara). Tytuł szyfr gloryfikował wielowiekową władzę monarszą. Być może najwyższa pora, by przyjrzeć się temu, do czego tęsknimy, i zacząć nazywać po imieniu nasze współczesne metody rządzenia. Zwłaszcza że tak wielu z nas opowiada się za autorytaryzmem i państwem policyjnym.
W ustroju monarchistycznym największe korzyści są udziałem panującego. Mieszka najwytworniej, ma samochód, pieniądze, wszelkie dobra, władzę i kobiety. Dobrze być królem! Oparciem dlań są elity i muszą też otrzymać beneficja. Arystokraci wspierają swego lidera, są jego ustami, tworzą systemy, które czynią go nieomylnym władcą.
Królewskie reżimy mają się najlepiej, gdy elity nie knują, jak się pozbyć osoby stojącej na szczycie. W Egipcie światopogląd, który wyniósł króla do władzy, jest zwykle żarliwie wyznawany przez elity służące władcy. Łyknęły koncepcję, że jest wcieleniem boga, już w łonie matki skazany był na rządzenie. W starożytnym Rzymie działo się inaczej – elity zawzięcie rywalizowały ze sobą, starając się zrzucić z piedestału cesarza i zająć jego miejsce.W takich okolicznościach imperatorzy zwykle nie dożywali sędziwego wieku, większość bynajmniej nie umierała naturalnie7. W jakimś sensie Amerykanie są całkiem rzymscy.
Dziś umiemy ukrywać przed sobą pragnienie posiadania króla. Egipcjanie zaś jawnie okazywali długotrwałe umiłowanie monarchii, obracali się w kręgu zgrabnej filozofii śmiertelności, dobroci, piękna i długowieczności. Pominąwszy biblijne przekazy o ogromnym zbytku i sercach jak z kamienia, zwykliśmy osobę dysponującą mocą nadaną przez boga nazywać faraonem. Określenie łączy w sobie bogactwo, wojskowy zmysł, bezczelną brawurę, apetyt na seks, kazirodztwo, pozycję religijną, ważność, jaskrawe szaty i niezbędne okrucieństwo. Sama zawodowo staram się nie używać słowa „faraon” z powodu nieprecyzyjności i silnie biblijnego zabarwienia. Oznacza śmiertelnika, który wyrósł na ciemiężcę i protektora, więc tytuł z pewnością pasuje do bohaterów książki.
Wszyscy skwapliwie współpracujemy z faraonem. To my jesteśmy tamtymi elitami Echnatona, wdzięcznymi za garść rzuconych świecidełek, zwłaszcza gdy są ze szczerego złota. Wielu z nas wyrzekłoby się wyznawanych wartości i zasad moralnych za łaskawym przyzwoleniem i wybaczeniem wielkiego przywódcy. Cele zwykle uświęcają środki… Lawirowanie, by otrzymać dobre stanowisko w Rosji sowieckiej, w latach 50. XX wieku kablowanie podczas prowadzonego przez senatora McCarthy’ego polowania na komunistów w USA, donoszenie na przyjaciół do Stasi (Staatssicherheitsdienst; służby bezpieczeństwa NRD), praca dla francuskich władz Vichy kolaborujących z hitlerowcami, współpraca z policją obyczajową w krajach islamskich, lobbowanie dla zdobycia lukratywnych kontraktów rządowych, wspieranie rasistowskiej „wojny z narkotykami” połączonej z masowym więzieniem Afroamerykanów, gra na giełdzie bogacącej się na niepohamowanej konsumpcji, handlu bronią, lekami i paliwami.
Dlaczego ludzie tak łatwo kłaniają się władzy? Bo kolaboranci są sowicie wynagradzani za lojalność. Żyją wygodnie. Zgryzoty i niedostatek ich nie dotyczą, nie ich samych. Ale są udziałem hutnika uzależnionego od leku przepisanego przez lekarza, gwatemalskiego dziecka w klatce na granicy między Meksykiem a USA, studenta objętego programem DACA (Deferred Action for Childhood Arrivals – odkładanie deportacji osób przybyłych do USA nieleganie jako dzieci) i niekwalifikującego się do subsydiowania przez Federal Pell Grant ubogiego dzieciaka, którego matki nie stać na opłacenie pokoju w taniutkim przyautostradowym Motel 6. Stawiamy na autorytaryzm, tylko pod inną nazwą: wolność, indywidualizm, prawa konstytucyjne, wyjątkowość, kapitalizm, bo umacnia także nas samych.
Koniec końców wielu z nas trzyma z władzą. A nawet z prześladowcami. Czekamy, aż nasi liderzy zapewnią dostatek, równość i moralność, które obiecywali. I zanim nastanie ten piękny dzień, co najmniej niektórzy kwitną, zamieniają się w apologetów wyczekujących ekstazy, która nigdy nie nadejdzie. Dla większości to oczywista zamiana: pragną się wzbogacać, upodmiotowić. Chcą być tam, gdzie to nastąpi8. Jednak lwia część populacji nigdy nie będzie miała jakiegokolwiek wyboru.
Kiedy nastanie kres długich reżimowych gierek, gdy wyjdzie szydło z worka i okazuje się, że cesarz jest nagi, jedyne, co trzyma ludzi przy skorumpowanym przywództwie, to pragnienie uchronienia rodzin przed cierpieniem, chęć zapewnienia także dzieciom studiów na uniwersytecie i znalezienia dobrej posady nagradzającej lojalność, a nie wiedzę. Zanim reżim przekształci się w despotię, większość zdoła się całkowicie wyprzeć jakiejkolwiek kolaboracji z czymś tak nieprzyzwoitym, jak autorytaryzm, deklarując, że decyzje podejmowali z innych przyczyn. Jestem fiskalnym konserwatystą! Jestem proliferem! Deptano moje zasady religijne! Imigranci zabierają miejsca pracy!
Niech nikogo nie zwiedzie przekonanie, że nigdy nie wspierał takiego reżimu, wszak ta władza trwa już od jakiegoś czasu. Liberalną demokrację, państwo policyjne, reżim komunistyczny i surową teokrację łączy jedno – patriarchat, czyli moralizujące panowanie ojców oparte na tezauryzacji i autorytaryzmie. Wszystko jedno czy na poziomie gospodarstwa domowego, czy państwa.
Patriarchat jest politycznym wyznaniem jednoczącym każdy ustrój już od czasów rewolucji agrarnej. Niektórzy wywodzą to słowo z mizandrii, pieniącego się ze złości feminizmu, ale zasadniczo jest ono po prostu standardowym wyrazem zarządzania w rolnictwie i przemyśle. Patriarchat oznacza świat zdominowany przez ojców, braci i synów, życzliwy i okrutny, w którym mocniejszy ma rację. Jest zaludniony przymilnymi i posłusznymi kobietami, które wydają na świat kolejnych synów, bezpardonowo pozbywa się tych, których należy: osób homoseksualnych, niebinarnych, ateistów i niewierzących, imigrantów… Świat, który kontroluje wszelkie zasoby i dręczy niektórych ludzi, koniecznie okrutnymi metodami. Zarządzany przez mężczyzn, tylko sporadycznie przez kobietę. Walka we własnej sprawie przynosi jej osobiste profity, ale pogłębia nierówności wśród pozostałych. Patriarchat jest naszą aktualną władzą królewską.
Już nie jest monolitem, widać na nim rysy. Niegdyś silnie dominujący słabnie w oczach. To dlatego potrafimy widzieć władców takimi, jakimi są w istocie. Społeczeństwo się zmienia, i to szybko, wszędzie, na całym globie. Technika sprawiła, że w świecie wirtualnym i rzeczywistym kobiety są równie wydajne i sprawne jak mężczyźni. Co więcej, służą w wojsku w oddziałach szturmowych, zaakceptowano też zmienność i niebinarność płci kulturowej i seksualności. Osoby homoseksualne się pobierają, a równocześnie nagle małżeństwo przestało być przepustką do szacownych gremiów. Niewzruszalne religie tracą wyznawców. Mimo silnej presji na przywracanie bardziej konserwatywnych wartości, towarzysząca jej debata pozwala każdemu zobaczyć, że za przeżywaniem całego życia po staremu stoi król (lub patriarcha) i że jest nagi. Wyposażeni w tę wiedzę niektórzy z nas strategicznie obmyślają następny ruch.
Egipska lekcja autorytaryzmu
Należę do apologetów Egiptu, wierzących w kraj prawdy, piękna i potęgi. Pod wieloma względami nie wyrzekłam się tej wiary. Uczeni przystępują do badań, bo uwielbiają to zajęcie. A my, egiptolodzy, wszędzie natrafiamy na dowody, że nie bez kozery pokochaliśmy tę krainę: tysiące hieroglifów w kształcie wschodów słońca i łodyg lnu, subtelna niesymetryczność górnej wargi Amenhotepa III, tajemne obrzędy z udziałem faraonów, w tym bieg z wiosłami (uciążliwy) i wypuszczanie strzały na cztery główne strony świata (ryzykowne). Nie chcemy bagatelizować tych unikatowych składników kultury tylko dlatego, że symbolizują autorytaryzm. Po prostu nie daje się wymazać dziedzictwa materialnego i umysłowego starożytnego Egiptu. Wiele w nim piękna i tu nie miejsce na szyderstwa czy umniejszanie.
Sądzę natomiast, że starożytni Egipcjanie pomogą w rozpoznaniu króla w naszym systemie, pokażą, jak się zachowuje. Jedno i drugie nauczy, jak możemy samodzielnie go zneutralizować. Wszyscy jesteśmy zniewoleni krótkim życiem, trudno zatem patrzeć w długiej perspektywie. Możemy jednak spojrzeć wstecz, w historię, i śledzić, jak rodziły się i upadały starożytne egipskie dynastie.
Tysiące lat dziejów Egiptu jest zapisem przepychanek z monarchą. Czasem silnym, kiedy indziej słabym. Bywało, że krajowi udawało się wyrwać z okowów absolutyzmu tylko po to, by ponownie wpaść w jego objęcia. Ale mimo wzlotów i upadków państwo zachowywało ciągłość religijnych rytuałów, języka i piśmiennictwa, rzemiosła artystycznego i piękna kulturowego. Egipt nie potrzebował władców, to oni potrzebowali Egiptu. Warto o tym pamiętać. Przyda się.
Być może niektórzy sądzą, że starożytnego Egiptu nie należy porównywać z każdym innym reżimem, a przede wszystkim ze współczesnym państwem. Gdyby spersonifikować egiptologię, można by się zgodzić z takim osądem. Ona oddycha i żyje partykularyzmem: wszystkie daty, wydarzenia, ikonografia i hieroglify są wyłączne dla tego konkretnego miejsca.
Ale partykularyzm jest swego rodzaju zasłoną, ma dowodzić, że te czy inne rzeczy nie zdarzyły się nigdzie indziej. Albo sposobem na ukrywanie przed naszymi własnymi apologetami skłonności do sławienia – przepięknymi monumentami i kwiecistymi hymnami na cześć władców – starożytnych systemów władzy mężczyzn. Z pewnością ważny jest kontekst, umieszczenie daty w odpowiednim przedziale społecznym i historycznym. Bez znajomości kontekstu nie da się z sensem czytać żadnych tekstów staroegipskich.
Uleganie jednak tej odrębności i wpadanie w jej pułapki utrudnia niezbędne porównania. Partykularyzm demonizuje wszystko, co trąca uniwersalizmem. Podnosi się krzyk, jakim cudem życie ludzi w rozmaitych miejscach i czasach może być aż tak podobne. Postrzeganie Egiptu oddzielnie, jakby znajdował się w próżni, pozwala go fetyszyzować, widzieć w wyznawcach królów bogów prymitywnych, głupich ludzi, zupełnie niepodobnych do nas. Wyizolowanie jakiejkolwiek dawnej kultury aż tak bardzo wymaga wiary w to, że my nigdy nie ulegniemy manipulacjom przedwiecznych demiurgów.
Poddawanie się przez kolejne kraje autorytaryzmowi i wciąż nazywanie go demokracją wymaga, byśmy porzucili bezpieczne terytoria wyjątkowości. W wiwisekcji naszego kulturowego rozumienia potęgi patriarchatu starożytny Egipt przyda się w roli lupy.
Toczone w 2020 roku zażarte dyskusje, dotyczące pomników konfederatów w USA oraz tych na całym świecie, którzy czerpali beneficja z handlu niewolnikami bądź kolonializmu, nakręciły apologizowanie kultury. Domaganie się usunięcia któregoś pomnika Roberta E. Lee od razu kontestowali zwolennicy status quo, twierdząc, że powinno się też rozebrać piramidy. To zaś jednoczyło pod królewskimi sztandarami wielu egiptologów: „Tych monumentów nie wznieśli niewolnicy, tylko lud Egiptu!”.
Warto w tym miejscu zauważyć, że jedni i drudzy bronili autorytarnego reżimu. Posągi doby Jima Crowa i piramidy egipskie reprezentują tę samą męską siłę. Różnią ją wyłącznie tysiąclecia – długie lata skrywają głębokie rany zadane jestestwu Egiptu, podobne do tych, które naznaczyły bliznami społeczeństwo USA. Odróżnianie niewolnictwa od pracy wykonywanej przez przymusowo dostarczaną siłę roboczą nie ma sensu.
Nie ma wątpliwości, że piramidy egipskie wznoszono dlatego, że potrzebowali ich władcy. Podobnie jak konne pomniki generałów bohaterskiej armii konfederatów piramidy w Gizie są świadectwem utraconej władzy. Jednak żaden rodzaj monumentu nie przywodzi na myśl władzy absolutnej. Pomniki konfederatów i piramidy tak samo ucieleśniają rodzaj zgromadzenia wokół niebezpiecznie toksycznej męskości, która musi narzucać swoją wolę i nieustannie przypominać ludziom o wyższości z woli boga. Na wszelki wypadek.
Proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie popieram rozbiórki piramid ani forsowania przetopienia posągów symbolizujących ucisk czarnoskórych w Ameryce. Nalegam na spojrzenie po nowemu na każdy taki pomnik, na zamianę paradygmatu, która pozwoli zrozumieć, jak położył się cieniem na władzy, która go postawiła.
Przedefiniowanie nie raz i nie dwa zdarza się w każdej profesji i instytucji. Powodem może być niedostateczne różnicowanie, nierówność albo wykluczenie. Uczelnie debatują nad nazwami budynków lub instytutów, usuwają problematyczne słowa, na przykład „orientalny”, zmieniają nazwy wydziałów. Chociażby „studia bliskowschodnie” – wschód bliski czego? Ta nazwa znamionuje eurocentryczność. Kilka ostatnich lat zachęciło egiptologów do bardziej zniuansowanego traktowania koloru skóry starożytnych Egipcjan. Do dostrzeżenia karnacji ludów Afryki tam, gdzie dotąd mówiono o śniadej skórze poprzedników naszych greckich kulturowych przodków.
Skoro moi koledzy bibliści dyskutują o mitycznym białym Jezusie, może pora także na rozmowę o wybielonym Egipcie, w którym ludzie pochodzący z Europy zawłaszczyli tradycję wznoszenia budowli przez starożytnych Egipcjan. Nazywa się te osiągnięcia „zachodnimi”, podobnie jak wybudowanie Partenonu w Atenach i Koloseum w Rzymie.
Żyjący współcześnie Egipcjanie mają za sobą tysiące lat kolonialnego ucisku, także przez starożytnych Greków i Rzymian. Stąd domniemana „bladość” Egipcjan utrwalona w ludzkiej psychice. Ostatnie pół wieku przyniosło jednak wzrost afrocentryzmu uznającego, że Egipt jest czarny, a nie biały. Ale redefiniowanie tożsamości starożytnych Egipcjan odbywa się na Zachodzie, współcześni Egipcjanie natomiast zawzięcie odżegnują się od jakiegokolwiek utożsamiania z Czarną Afryką.
Tak czy inaczej starożytny Egipt był autorytarny, patriarchalny, kolonialnie uciskał położony na północy Lewant i leżącą na południu Nubię. Nie wydaje się, byśmy zwracali uwagę, że był brutalnym reżimem, wciąż się nim zachwycamy. W tym kontekście zdecydowanie widać naszą kolaborację z patriarchatem.
W egipskich księgach mądrości podziwiamy zasady starodawnych władców. Wydają się bardzo mądrzy, utalentowani, sprawiedliwi, silni i niezwykle bezczelni. Całe tomy poświęcono pojęciu ma’at (maat) – oznaczającemu „porządek”, „prawość” albo „prawdę”9. Generalnie podchodzimy do niego pozytywistycznie. Rzadko widzimy w nim autorytarne narzędzie kontroli.
Prawdę mówiąc, my, egiptolodzy, żłopiemy ideologiczną oranżadkę i rzadko badamy ma’at w kategoriach opresyjności. Ta naukowa ślepota tylko potwierdza, że mocno tkwimy w naszych patriarchalnych systemach, tak bardzo podobnych do staroegipskich, że nie zauważamy światopoglądowej manipulacji jawnie paradującej nam przed oczyma. W efekcie karę za działanie wbrew ma’at, uwiecznioną w starożytnym tekście lub na rycinie, uczony uznaje za uzasadnioną. Niewola, nędza lub odmienność – wszystkie dowodzą nieobyczajności i słabości. W każdym razie starożytni Egipcjanie pragnęli, żebyśmy w to uwierzyli. Jeśli – jak głosi teoria – bogactwo jest darem boga, to jest nim także nędza.
Ewangelia sukcesu jest równie stara jak zaawansowane cywilizacje i zaślepia jak systemy patriarchalne. Egipskie ma’at daje o sobie znać, gdy głosujemy na kandydatów obiecujących praworządność i porządek, nawet na te same osoby, które wsadzają za kraty niemal trzecią część czarnoskórych obywateli USA i akceptują niższe wyroki dla białych za te same przestępstwa10. Ma’at tłumaczy wykluczanie kobiet z nauki, technologii, inżynierii i matematyki – wtedy nazywa się samodzielnym wyborem zajęć bardziej satysfakcjonujących uczuciowo. Daje o sobie znać, gdy Stany Zjednoczone po raz kolejny przeznaczają olbrzymie kwoty na siły zbrojne angażowane w konflikty o charakterze policyjnym czy niekończące się wojny naftowe. Uwielbiamy porządek à la starożytny Egipt, absolutnie przekonani, że należy robić, co każą, chwalić tych nieodstających i stosować się do zasad wprowadzonych przez aktualnego lidera.
W znanym staroegipskim tekście zatytułowanym Opowieść o elokwentnym wieśniaku11 podstępny nadzorca zarzuca kradzież biednemu chłopu. Choć wieśniak nie zrobił nic złego, ponosi karę, a za sprzeciw wobec niesprawiedliwości zostaje skazany na chłostę. Tygodniami broni się przed oskarżeniem, składając kolejne odwołania. Martwi się o to, z czego będzie żył, o rodzinę i jej byt. Coraz bardziej zdesperowany rozważa nawet samobójstwo. Upór i elokwentna argumentacja wieśniaka robią jednak wrażenie i sprawa trafia na coraz wyższe szczeble, aż do króla.
To okrutna opowieść o nierówności i władzy, a tymczasem egiptolodzy skoncentrowali się na wytwornych wyrażeniach i nadzwyczajnych aforyzmach, niewiele uwagi poświęcili autorytaryzmowi, który postawił niewinnego człowieka w trudnej sytuacji. Wieśniaka oprotestowującego nierówne traktowanie możni wykorzystali do zabawy. Wiedział, że jeśli chce przeżyć, musi potulnie i pokornie występować. Nie może stracić panowania nad sobą – okazywanie emocji zarezerwowane jest wyłącznie dla władcy. W roli tresowanej małpy przymuszony wygłaszał skargi w nadziei choćby na cień sprawiedliwości.
Możni wiedzieli, że mogą zignorować przejmujący spektakl rozgrywający się na ich oczach, cieszyli się piękną opowieścią i błyskotliwymi mądrościami. Wreszcie kompletnie wycieńczony chłop usłyszał, że cały czas planowali puścić go wolno. Tak działa ma’at.
Mrozi podobieństwo z Afroamerykaninem terroryzowanym przez policjanta z bronią w ręku. Wie, że ma ręce trzymać w górze i nie ruszać się, dopóki nie otrzyma polecenia. James Baldwin jest elokwentnym wieśniakiem współczesnej Ameryki. Stara się nam uświadomić to, czego nie chcemy dostrzec – jesteśmy współodpowiedzialni, a nie niewinni.
Biedak w starożytnym Egipcie nie miał wyboru – musiał przestrzegać prawa i porządku. Chłop na polu, znienawidziwszy okrutnego włodarza, zostawał bez środków do życia. Rezygnacja z uprawy ziemi oznaczała głód i niemożność opłacenia ziarnem dzierżawy. Oporem bezapelacyjnie wyrządzał sobie krzywdę.
Dysponenci bogatych zasobów dobrze znają ten przebieg wydarzeń. Firmy, takie jak Uber i Amazon, widzą, że pracobiorcom tak zależy na etacie, że będą pracować za stawkę 15 dolarów za godzinę, nie mając wielkiego wyboru. Za bramą zawsze czeka chętny na zwolnione miejsce. Opór jest daremny. Tacy pracownicy utknęli, nie mogą zrezygnować z pracy. Gdy to zrobią, ich świat stanie na głowie. Słabi nie dysponują nadmiarem oręża12, musi się naprawdę źle dziać, żeby robotnicy rolni porzucili farmę i ruszyli szukać nowego pracodawcy albo wzniecili bunt, ryzykując dobro kolejnych pokoleń rodziny.
Oczywiście, zdarzają się insurekcje przeciw królom i ustrojom. W annałach opisano powstania, ścięcia monarszych głów, egzekucje królewskich rodów, gilotynowanie elit. Ilekroć jednak dochodziło do nowego powstania, zawsze kończyło się na kolejnym reżimie, często okrutniejszym od poprzedniego.
Może dlatego starożytnego władcę Egiptu przeobrażono w boga – nie da się zabić tego, co boskie. Antropomorficzność egipskiego monarchy odróżniała go od nieśmiertelnych bóstw niebiańskich, rzeki, nieba i słońca. Tych głównych bogów opisywano słowem neczer (neczer a’a, nejczer), tłumaczonym jako „wielcy bogowie”. Neczerem był Geb, bóg Ziemi, podobnie jak Horus („ten, który jest ponad”) – bóg Nieba. Króla określano mianem neczer nefer – „bóg doskonały” albo „dobry bóg”. Potrzeba swego rodzaju „uwznioślenia” wynikała z kruchości ludzkiego ciała, oblekającego boskość.
Egipskich władców nie uważano za superbohaterów. Nie żyli wiecznie, nie potrafili latać, nie znali wszystkich sekretów Wszechświata. Król dopiero po śmierci awansował na „wielkiego boga” – przeszedłszy na drugą stronę, dołączał do samej istoty boskości, stawał się składnikiem pozłocistej piramidy, bytem światła. Do tego momentu każdy monarcha był tylko nefer, czyli „dobry” (nefer oznacza też piękno, ideał, szczęście – przyp. tłum.). Określenie było zasłoną, ideologicznym sposobem maskowania i upiększania nieładu ludzkiej rzeczywistości.
Nazwanie z przymusu czegoś doskonałym wskazuje na immanentne istnienie niedoskonałości. Król ulepiony jest z wadliwej ludzkiej materii, która się rozpadnie i zgnije. Ten sam los czeka każdego śmiertelnika. Tylko nefer sprawia, że ludzie biją przed władcą pokłony, pracują na niego, przedkładają jego dobro nad własne. Nie konkurują z nim, za to wierzą, że jest idealnym rozmówcą dla bóstwa.
Nefer pełniło też rolę religijnego spoiwa, scalało cały system, ale wśród egiptologów nie ma zgody, jak należy tłumaczyć ten termin. Wydaje się, że ma coś wspólnego z moralnością bądź pięknem, przemienionymi w coś prawego i nieskazitelnego. A jednak to, co nefer zawiera w sobie, spowodowało, że tak wielu Egipcjan podporządkowało się królowi. Oswajało bowiem władzę absolutną, wymagało od każdego zasiadającego na tronie sprecyzowanego zachowania i działania. Idea dobroci powodowała, że autorytaryzm stawał się bezpieczny.
Dobry bóg musiał się stosować do ma’at – do właściwego sposobu działania, do zorganizowanego porządku. Innymi słowy król nie mógł być nieokiełznanym, szalonym watażką, nadużywającym okrucieństwa lub stawiającym wygórowane żądania. Nawet elokwentny wieśniak doczekał się w końcu sprawiedliwości, w każdym razie w literackim przekazie.