Sofi Oksanen autorka nagradzana na całym świecie, laureatka Prix Femina, bezlitośnie i mistrzowsko zarysowuje mroczny obraz świata, w którym przemoc stanowi jedyne prawo, a ciało kobiety jest tylko towarem.


Ile jesteś w stanie poświęcić, by uciec do lepszego świata?

Olenka ukradkiem obserwuje w parku rodzinę bawiącą się z psem. Nagle przysiada się do niej młoda kobieta. Olenka od razu ją rozpoznaje. Trudno zapomnieć twarz kogoś, komu zniszczyło się życie.

Teraz to ona może zniszczyć Olenkę. Ale na razie obie tylko patrzą na swoje dzieci, wychowywane przez inne kobiety…

„Psi park” to trzymająca w napięciu powieść o dziewczynie z Ukrainy, która na Zachodzie szuka ucieczki przed dawnym życiem. Kiedyś była gotowa zrobić wszystko dla pieniędzy. Werbowała młode, zdesperowane kobiety, by rodziły dzieci zamożnym Europejkom i Rosjankom. Przekraczała kolejne granice, nie bała się nawet układów z mafią.

Ale wystarczył jeden fałszywy krok, by wszystko legło w gruzach. Wtedy powróciły demony przeszłości i wspomnienie utraconego dziecka…

Olenka czuje, że pętla kłamstw coraz mocniej zaciska się wokół jej szyi. Wie, że musi uciekać. Ale czy jeszcze ma dokąd?

***

Sofi Oksanen mistrzowsko splata wątki. W tle mamy nielegalne operacje, handel komórkami jajowymi, walkę o władzę, przemoc oraz nadużycia. I ogromny ładunek emocji, którego nie da się rozbroić głębokim oddechem.
Sylwia Chutnik

Oksanen napisała – jak przystało na thriller – powieść trzymającą w napięciu. A przy okazji za gardło. Powieść Sofi Oksanen jest dowodem na to, że czasem fikcja lepiej zdaje relację z rzeczywistości niż najlepszy reportaż.
Wojciech Szot

(…) połączenie dylematów prozy wysokoartystycznej z woltami dramatycznymi, trafne, głębokie pytania o znaczenie historii, o los, o odpowiedzialność za własne życie – przedstawione w pół-kryminalnych fabułach, wciąganych na jedno czytelnicze posiedzenie.
Paulina Małochleb

Czytanie Oksanen to jak zawsze literacka przygoda, ale również mroczna konfrontacja z tym, czego się w sobie boimy lub wstydzimy.
Jarosław Czechowicz

Oksanen to wybitna pisarka, w której głowie, w jej palcach stukających w klawisze komputera, zdaje się być ogrom tematów ważnych, pozornie lokalnych, w rzeczywistości aktualnych w każdym miejscu na kuli ziemskiej.
Wacław Holewiński

Oksanen przeprowadza wiwisekcję najnowszej historii, wydobywając na światło dzienne najbardziej palące kwestie społeczne.
„The Wall Street Journal”

W tej misternej, wysmakowanej opowieści z suspensem Oksanen odmalowuje wstrząsający obraz postsowieckiej Ukrainy.
„The Guardian”

Literacka uczta dla wielbicieli powieści, w których atmosfera gęstnieje z każdą kolejną stroną.
„Publishers Weekly”

Sofi Oksanen
Psi park
Przekład: Katarzyna Aniszewska
Wydawnictwo Znak
Premiera: 23 marca 2022
 
 


HELSINKI
2016


Może wszystko potoczyłoby się inaczej, gdybym rozpoznała ją od razu i zrozumiała, że powinnam uciekać. Ale nie zrobiłam tego, nawet nie odwróciłam głowy, kiedy na ławce usiadła nieznajoma kobieta, w jej ruchach była zdradzająca ból powolność. Miałam nadzieję, że zrozumie, iż nie mam ochoty rozmawiać, i głośno zaszeleściłam przewracanymi kartkami książki, którą trzymałam na kolanach. Nie byłam w parku dla towarzystwa.
Książkę wypożyczyłam z biblioteki położonej rzut kamieniem od ogrodzonego wybiegu dla psów i otaczającego go parku. Z wypchaną powieściami torbą sprawiałam bardziej naturalne wrażenie, wpadając do parku na swoje krótkie wizyty. Przypadkowym ciekawskim mówiłam, że uwielbiam zwierzęta i chętnie przyglądam się ich zabawom, ale z powodu alergii sama nie mogę żadnego przygarnąć. Psa nie miała też siedząca obok kobieta – to zauważyłam; poza tym całą moją uwagę przykuwała granicząca z parkiem ulica. Ukradkiem zerknęłam na zegarek, choć wcale nie byłam spóźniona. Obawiałam się, że przyszłam na próżno.
Kobieta rozprostowała i wyciągnęła nogi, jak to często robią ludzie, kiedy się zastanawiają, jak rozpocząć rozmowę: ziewanie, poprawianie płaszcza, nerwowe gestykulowanie mają stanowić wprowadzenie do uwag o pogodzie i innych banałów. Ale nie padły żadne pytania o książkę, żadne frazesy o pogodzie.
Przesunęłam się na drugi koniec ławki, dalej od nieproszonego gościa. Ostatnio zaczęłam w nowy sposób patrzeć na innych snujących się po parku ludzi. Spacerujący powoli emeryci i bezrobotni potrzebowali wymówki, żeby wyjść z domu. Może któregoś dnia będę robić tak samo – kiedy nie będzie już prawdziwego powodu, żeby odwiedzać park, a kalendarz straci w moim życiu jakiekolwiek znaczenie. Tak jak oni będę chciała, żeby sąsiedzi usłyszeli trzask zamykających się za mną drzwi, jasny znak, że ja też mam sprawy do załatwienia i przyjaciół do odwiedzenia, a potem przyjdę tutaj, kierowana chęcią uczestniczenia w biegu świata przez śledzenie życia innych ludzi.
Zbliżający się do parku biały sznaucer miniaturowy ściągał na siebie pełne zachwytu spojrzenia przechodniów. Moja sąsiadka zrobiła się czujna. Wychyliła się lekko do przodu, ja zaś czekałam, aż w końcu zbierze się na odwagę i coś powie – może właśnie na temat tego fantazyjnie przystrzyżonego sznaucera, jego nienagannego zachowania – ale kobieta wciąż milczała.

I
NIEWIDZIALNA

WIEŚ, OBWÓD MIKOŁAJOWSKI
2006

Kiedy weszłam do izby po raz pierwszy od lat młodości, przeraziłam się na widok tego, co w niej zobaczyłam. Moje zdjęcia, każde oprawione, na stole, na komodzie, na ścianach. Głównie powycinane z gazet pożółkłe reklamy, wciskające ludziom wszystko, co da się sprzedać za pomocą kobiecego ciała: od odplamiacza po części zapasowe do aut. Przesyłałam je matce na dowód, że pracuję jako modelka, wyobrażając sobie, że trafią co najwyżej do jakiejś teczki z wycinkami, ale ona stworzyła z nich ołtarz zajmujący cały pokój, w którym krzykliwe kolory biły się o pierwszeństwo z promocjami cenowymi. Na zdjęciach nie było niczego, co warto by celebrować, a już tym bardziej wspominać z dumą. Mnie przyprawiły o mdłości.
Zerwałam prospekty ze ścian, zgarnęłam pyszniące się na komodzie ramki i wcisnęłam cały ten stos do szafki. Na wierzchu położyłam połyskującą w świetle kominka reklamę motków wełny i zamknęłam drzwi.
Przed kolacją zdjęcia wróciły na swoje miejsca – nawet reklama kremu z kasztanów, której tak nienawidziłam. Matka okazała się zadziwiająco szybka. Musiała zaprowadzić swoje porządki, kiedy poszłam z ciotką obejrzeć ogród. Ciotka dotknęła moich pleców i szepnęła, że matki nie wolno pozbawiać prawa do dumy ze swoich dzieci. Nie mogłam jej powiedzieć, jak źle wszystko się potoczyło. Popatrzyła mi w oczy i uścisnęła mnie.
– Poszerzamy uprawę, Iwan nam pomaga, u nas wszystko dobrze – dodała. – Cudownie mieć cię z powrotem w domu, Oleńko.
Zestarzała się, matka też. Obejścia pilnował nowy pies. Oprócz tego od mojego wyjazdu nic się nie zmieniło. Na słupie elektrycznym ciągle tkwiło bocianie gniazdo, chociaż ptaki poleciały już chyba na południe, a przy drzwiach wejściowych nadal wisiały płaszcze dawno nieżyjących mężczyzn. Jeden należał do mojego ojca, drugi do zmarłego męża ciotki. Nie chciała, żeby obcy myśleli, że w domu mieszkają same kobiety. Przeprowadziłyśmy się do ciotki po pogrzebie ojca. Wróciłam więc do domu samotnych wdów, w którym na Dzień Kobiet same wręczałyśmy sobie kwiaty. Przyszło mi do głowy, żeby zapytać ciotkę, czy Borys dalej pędzi horilkę. Kiedy poszła po butelkę, w końcu zmieniłam buty na kalosze. Były nowe i lekkie, pewnie z silikonu. Kupione dla mnie. Chyba.
Idąc następnego ranka na przystanek autobusowy, zerknęłam, by sprawdzić, co widać przez dziury w okalającym ogród płocie, a także ponad nim, od strony drogi. Nic nie rzucało się w oczy, a nikt i tak tutaj nie zabłądzi i nie będzie przez przypadek przyglądać się działce. Przynajmniej do czasu, kiedy kwiaty zaczną się mienić na czerwono. Ciotka miała jednak rację: będziemy potrzebować więcej maku. Po moim powrocie przybyło w domu gąb do wykarmienia i już wieczorem zamówiłam dla nas trzydziestolitrowe kanistry wody do picia. Za granicą przyzwyczaiłam się do ciągłego popijania i dawno zapomniałam, jaka jest woda w naszej studni. Nie wiedziałam, z czego opłacę to zamówienie. Z metody, która pomagała nam, modelkom, utrzymywać odpowiednią wagę, będę musiała teraz zrezygnować. Ale więcej centymetrów w talii to i tak najmniejsze z moich zmartwień.
Nie chciałam, żeby ciotka podchwyciła propozycję Iwana i pożyczyła od niego pieniądze, aby podwoić uprawę maku – mimo że mu ufałam i wierzyłam, że chce nam pomóc. Szumiąca wysoka kukurydza mogłaby ukryć znacznie większe pole czerwonych kwiatów, a Borys, który u nas pracował, byłby w stanie zająć się tym poszerzeniem. Borys był bratem Iwana, ciotka traktowała go jak własnego syna. Nie chciałam jednak, żebyśmy stały się choć trochę bardziej zależne od sitwy, dla której Iwan pracował i której dostarczał makowy kompot. Nie taką przyszłość dla nas planowałam. Nikt nawet nie zająknąłby się o makach, gdyby moja twarz przynosiła zyski. Zamknęlibyśmy produkcję kompotu, a ja wybudowałabym ciotce nowy dom na starej działce albo kupiła mieszkanie w mieście. Ona i mama już nigdy nie musiałyby się martwić nawet najmniejszym przejawem finansowej niestabilności, który mógłby wpłynąć na wypłatę i tak bardzo niskich emerytur.
Powiedziałam im, że to tęsknota za domem przygnała mnie z powrotem. Nie wiem, kto w to uwierzył. Od lat nie byłam w stanie wysłać im żadnych pieniędzy. Musiałam to naprawić. Musiałam znaleźć pracę.

Zaczęłam jeździć do miasta, żeby zorientować się w ofertach. W tym samym autobusie często siedziała gromadka dziewcząt owiana chmurą trącących nadzieją perfum. Jechały do hotelu Palace, gdzie w salach konferencyjnych urządzano castingi na panny młode dla zagranicznych kawalerów. Gdy zbliżaliśmy się do celu, te z krótkimi włosami spryskiwały je kolejną warstwą lakieru, a te z długimi chwytały za szczotki, a ich zabiegom towarzyszyło pobrzękiwanie wieczek, puzderek i kieszonkowych lusterek. Spędziłam lata na zapleczach wypełnionych podobnymi marzeniami malowanymi świetlaną przyszłością, z tą różnicą, że w autobusowej chmurze zapachów wyczuwałam zjełczały tłuszcz szminki, siedząca za mną dziewczyna pudrowała policzki pędzlem, którego nikt nie mył od lat, a na wielu sukienkach powtarzał się motyw panterowych cętek. Przysłuchiwałam się rozmowom dziewczyn, zastanawiając się, czy będę zmuszona spróbować szczęścia w ten sam sposób, choć wiedziałam, że za granicą równie trudno jest znaleźć księcia jak tutaj. One jeszcze tego nie wiedziały, a ich podekscytowane głosy przywodziły mi na myśl własną ucieczkę do Paryża. Ja też się denerwowałam, bałam się, że popełnię jakiś błąd. Ja też chciałam czegoś więcej niż to, co była mi w stanie zaoferować moja okolica. Dobrze znałam tę ścieżkę.
Na miejscu chmara dziewczyn wylała się z autobusu, pozostawiając po sobie odór starych kosmetyków i młodych włosów, po czym stukając obcasami, pomaszerowały pod rękę w stronę hotelu. Najwyraźniej biznes kwitł. Przyszedł mi do głowy pomysł, który mógł się okazać pomocny.
W drodze do kawiarenki internetowej przystanęłam, żeby przyjrzeć się umieszczonym na słupie elektrycznym wyblakłym od słońca ogłoszeniom, próbując wyłowić firmy, które sprawiały wrażenie agencji matrymonialnych. Gdybym nie znalazła tego, czego szukałam, na słupach, skrzynkach transformatorowych, budkach telefonicznych ani w sieci, musiałabym znowu trwonić pieniądze na nowe gazety i przeglądać strony z ofertami pracy.
Udało się od razu.
Biura matrymonialne szukały nie tylko kandydatek na żony, lecz także kobiet znających języki, które mogłyby pracować jako tłumaczki. Oderwałam jeden z cienkich pasków z numerem telefonu, trzepoczących u dołu kartki. Po chwili namysłu zerwałam całe ogłoszenie i jeszcze parę podobnych – żeby ograniczyć liczbę konkurentek. Postanowiłam zacząć obdzwaniać agencje jeszcze tego samego dnia. Nie mogło się nie udać. Byłam więcej niż wykwalifikowana. Nadzieja otworzyła się jak kwiat, a jej płatki delikatnie muskały moje policzki, przepełniając mnie pewnością siebie, którą zdążyłam już stracić.
Zaproszono mnie na rozmowę już następnego dnia, ale pracy nie dostałam. Nie dałam jednak za wygraną – otrzepałam się i umówiłam na kolejne spotkanie. Podekscytowanie dziewczyn z autobusu udzieliło się i mnie, a biur matrymonialnych nie brakowało. Przy Prospekcie Lenina znajdowały się aż trzy, tyle samo było na Sowieckiej i Moskiewskiej. Postanowiłam, że poznam bliżej branżę, oszczędzę, ile tylko będę w stanie, i może któregoś dnia uda mi się założyć własną firmę – na przykład oferującą porady, jak zdobyć serca Ukrainek czy jak wybrać dla ukochanej spersonalizowane prezenty. Ja i moi pracownicy będziemy przypominać, że prawdziwy dżentelmen powinien przynosić kwiaty, podawać kobiecie ramię, otwierać przed nią drzwi i pomagać wysiąść z samochodu. Albo mogłabym wyszukać pasujące do zachodnich gazet twarze i otworzyć szkołę modelek w którymś z wielu milionowych miast na Syberii, gdzie – dzięki łagrom – narodowości przemieszały się w niespotykany gdziekolwiek indziej sposób. Sama zawsze przegrywałam z tamtejszymi dziewczynami. W ich żyłach płynęła krew z każdego zakątka Związku Radzieckiego: Europy Wschodniej, krajów bałtyckich, Azji i terenów rdzennych plemion Syberii. Taki plan wymagał jednak kapitału – a jego jeszcze nie posiadałam. Niedługo miało się to zmienić.
Szłam właśnie na przystanek autobusowy, kiedy podbiegła do mnie dziewczyna, którą skądś mgliście kojarzyłam. Przywitała się i powiedziała, że widziała mnie w kolejkach do biur matrymonialnych. Sama też próbowała w nich szczęścia. Dzisiaj zgłosiła się na casting na przyszłą żonę do tego samego biura, w którym wcześniej aplikowała na stanowisko sekretarki.
– Przynajmniej nic mnie to nie będzie kosztować – powiedziała. – Ty też tak zrób.
– Czy ja wiem.
Wygrzebałam z torebki ogłoszenia wybranych przeze mnie firm, żeby się jej poradzić, ale zanim zdążyłam otworzyć usta, ona pokręciła głową.
– Daj sobie z nimi spokój.
– Jak to?
Wymieniłam języki, którymi posługiwałam się przynajmniej na podstawowym poziomie. Znałam angielski, francuski, rosyjski, ukraiński, estoński, niemiecki, a nawet trochę fińskiego. Zawsze z łatwością zapamiętywałam obce słowa. Niewykluczone, że byłam największą poliglotką w całym obwodzie – nawet osób znających angielski było tu jak na lekarstwo.
– Męża znajdziesz sobie w jednej chwili.
– Nie chcę wychodzić za mąż. Chcę zostać tłumaczką. Albo przynajmniej agentką wizową.
Dziewczyna wybuchła śmiechem i podciągnęła na uda zsuwające się kozaki. Miała na sobie krótką spódniczkę. Dotarło do mnie, że jestem nieodpowiednio ubrana. Powinnam była zaprezentować także inne swoje atuty.
– Znajoma mojej kuzynki jest asystentką w jednej z firm, która właśnie szukała tłumaczki, i powiedziała mi, kto dostał tę pracę – wyjaśniła dziewczyna. – Laska, która spotyka się z synem dyrektora.
Spojrzałam na splątany gąszcz trolejbusowych przewodów i zatęskniłam za kieliszkiem. W tym kraju nic się nie zmieniło.
– A jednak chodzisz na rozmowy.
– Bo trzeba próbować wszystkiego. Może syn właściciela akurat wpadnie w tym samym czasie do biura i się we mnie zakocha. Ta znajoma właśnie w taki sposób dostała pracę.
Dziewczyna poprawiła sobie włosy i puściła do mnie oko. Wyjęłam z torebki paczkę slimów i zaproponowałam jej jednego. Ciążyła mi myśl o powrocie do izby zaśmieconej zdjęciami z moich starych sesji – a podejrzewałam, że będę musiała pomieszkać w niej dłużej, niż początkowo sądziłam. Ciotka obdzwoniła znajomych, to samo zrobili matka i Iwan. Wszyscy obiecali dać znać natychmiast, kiedy tylko coś usłyszą o odpowiednim miejscu pracy. Na razie nikt się nie odezwał.
– Na dokumentach podróżnych można dobrze zarobić. Mogłabyś założyć własną agencję wizową – zasugerowała dziewczyna. – Ale do tego potrzeba kontaktów i grubego portfela. Mam lepszy pomysł.
– Jaki?
– Szukają ładnych twarzy do protestów. Kasę dostajesz od razu do ręki i przyjmują wszystkich, którzy się zgłoszą.
Jak przez mgłę przypomniało mi się, że matka też coś o tym wspominała. Po pomarańczowej rewolucji na słupach elektrycznych zaczęły się pojawiać ogłoszenia o poszukiwaniach chętnych do wzięcia udziału w demonstracjach. O ich charakterze nie wspominano. Ale najważniejsza była wysokość premii – a tę zawsze precyzyjnie podawano.
– Mój brat zarabia trochę u krzykaczy.
Zmarszczyłam brwi.
– Nie słyszałaś o nich? Robota prawie taka sama co maszerowanie na demonstracjach, tylko głośniejsza i trzeba chodzić na ćwiczenia. Właściwie to raczej fucha dla facetów. Chyba masz faceta?
Pokręciłam głową.
– To wybierz się kiedyś ze mną nosić transparenty. Jazda autobusem często się dłuży, fajnie byłoby mieć towarzystwo. Zadzwoń do mnie, jeśli będziesz zainteresowana.
Wygrzebała z kieszeni poszarpane ogłoszenie, zapisała na odwrocie swój numer telefonu i podała mi kartkę. Gardło mi się ścisnęło. Miałam ochotę zaprosić ją na kawę i koniak, ale spieszyła się odebrać dziecko z przedszkola, a marszrutka odjeżdżała za chwilę z przystanku za rogiem. Pomachawszy mi na pożegnanie, dziewczyna ruszyła przed siebie, potrząsając zwisającą z ramienia torbą. Samotność przygniotła moje serce jak ciężki kamień.

*

W domu zastałam nerwową atmosferę. Borys siedział w kącie i kołysał się w przód i w tył z głową opartą na rękach. Matka i ciotka wciąż miały na sobie żałobne stroje, w które ubrały się rano, wychodząc na pogrzeb jakiegoś dalekiego krewnego. Pomyślałam, że to tam się coś wydarzyło, ale wyjaśnili mi, o co chodzi. Kuchnia, w której powstawał kompot, była całkiem pusta, ktoś zabrał też telewizor. Okradli nas. Zanim Borys przyszedł do pracy, przez chwilę nikt nie pilnował domu, i to był błąd.
Nie przejmowałam się złodziejami. Wiedziałam, że Iwan ich wytropi i postara się, żeby dotarło do nich, że zadarli z niewłaściwymi ludźmi i ogłuszyli niewłaściwego psa. Ale kompotu już nie odzyskamy. Pamiętałam, z jaką miłością Borys doglądał ciemniejących torebek maku, jak dobrze opiekował się nimi i swoją kuchnią. Włamywaczom trafił się najlepszy towar w całym obwodzie. A nam nie zostało nic.

Ogłoszenie na słupie nie było jedyną zniszczoną przez słońce ulotką obwieszczającą, że ktoś poszukuje do pracy pięknych dziewczyn – ale pierwszą, w której wprost powiedziano, że nie chodzi o dotrzymywanie towarzystwa, pracę w barze czy agencję matrymonialną. Pracodawca deklarował, że mile widziane będą również młode matki i mężatki. To zwróciło moją uwagę, choć zdawałam sobie sprawę, że nie musi nic znaczyć. Może ktoś po prostu próbował w ten sposób wprowadzić do branży świeże mięso. Zaczynałam już tracić nadzieję i nie miałam siły patrzeć na kolejne nagłówki w stylu: „Dlaczego piękna dziewczyna ma być biedna?”. Moje kolejne spotkania spełzały na niczym. Ciotka zdążyła już porozmawiać z Iwanem o straconym kompocie i ewentualnej pożyczce. Nie chciałam jednak, żeby razem z matką szły tą drogą. To przez moją nieudaną karierę wpadły w tarapaty, to ja byłam temu winna – i to ja musiałam wszystko naprawić.
Ogłoszenie sugerowało, że jednorazowa wypłata będzie wysoka, a na dole wisiała już tylko jedna karteczka z numerem telefonu.
Kobieta, która odebrała połączenie, ożywiła się, gdy opowiedziałam jej o latach spędzonych w modelingu. W tle rozległ się stukot klawiatury: pewnie wklepywała moje nazwisko w wyszukiwarkę. Miałam nadzieję, że przekieruje ją na strony mojej dawnej agencji. Wciąż były tam moje zdjęcia. Oglądałam je parę razy w kawiarence internetowej. Nie rozumiałam dlaczego. Zupełnie jakbym chciała samą siebie podręczyć albo zbierała w sobie odwagę, żeby później sprawić wrażenie pewniejszej siebie na rozmowach kwalifikacyjnych.
– Kiedy mogłabyś do nas przyjechać?
– Sprawdzę w kalendarzu, chwileczkę.
Stałam przed budynkiem agencji matrymonialnej na Prospekcie Lenina. Nazywała się Królewski Romans. Na Moskiewskiej czekały jeszcze Łuki Amora, przy hotelu Metalurg – Słowianka, a w mojej torebce leżała na wpół podarta kartka z numerem telefonu dziewczyny zarabiającej na protestach. Imponujący kalendarz! Ruszywszy z powrotem w kierunku przystanku, cisnęłam dane kontaktowe dziewczyny na ziemię. Biuro miało siedzibę w Dniepropietrowsku, wiedziałam więc, że podróż zajmie mi trochę czasu. Ale byłam gotowa choćby natychmiast wskoczyć do pociągu.
– Byłoby wspaniale, gdybyś mogła przywieźć swoje zdjęcia, może też rodziny: rodziców, dziadków, ciotek, wujków, kuzynów – dodała kobieta. – Im więcej, tym lepiej. Chcemy dobrze poznać każdego pracownika, dowiedzieć się, kim naprawdę jesteś i jakie są twoje mocne strony.
– Jakie zdjęcia?
– Obojętnie. Obraz mówi więcej niż tysiąc słów. – Roześmiała się. – Szefowa przylatuje z Kijowa wieczornym lotem w przyszły poniedziałek i już w środę będzie musiała wracać. Dasz radę przyjechać we wtorek rano?
Zawadziłam palcem stopy o wystającą kostkę brukową. Czyżby firma radziła sobie aż tak dobrze, żeby dyrektorka kursowała między Dniepropietrowskiem a Kijowem samolotem? Tak robili wyłącznie posłowie i czołowi biznesmeni, ludzie, którzy mieli kasy jak lodu. Naprawdę miałam spotkać się z kimś takim twarzą w twarz? A może kobieta chciała tylko zrobić na mnie wrażenie i dać mi do zrozumienia, że mam do czynienia z firmą na wysokim poziomie? Instynktownie dotknęłam swoich włosów. Odrosty. U ciotki jest tylko prysznic na podwórzu. Zmycie farby z włosów będzie tam trudne, musiałam pójść do fryzjera.
– W Kijowie szefowa ma w przyszłym tygodniu bardzo napięty kalendarz. U nas będzie miała więcej luzu. Co powiesz na to, żebyście spotkały się w naszym biurze? Jeśli prześlesz nam numer konta, przelejemy ci pieniądze na pociąg. Może być wagon sypialny?
Udało mi się wydukać, że tak, ale w myślach modliłam się, żeby po drugiej stronie słuchawki nie było słychać, jak wstrzymuję oddech. Smród węgla w pociągach przyprawiał mnie zawsze o mdłości, toteż bilet w dwuosobowym przedziale był wyjątkowo przyjemną niespodzianką. Coś tu się jednak nie zgadzało. Ogłoszenie znalazłam na słupie elektrycznym, a nie w gazecie, nie w sieci czy choćby w marszrutce – czyli tam, gdzie reklamują się firmy. Było w miejscu, za które nie trzeba nic płacić. Jak to możliwe, że szefową takiej firmy stać na loty między Dniepropietrowskiem a Kijowem, jak takie przedsiębiorstwo może sobie pozwolić na opłacenie aplikantce drogiego biletu tylko po to, żeby dotarła na rozmowę o pracę? Nie rozumiałam też pośpiechu ani dziwnych wymagań dotyczących zdjęć – a już tym bardziej tego, o jakie stanowisko w ogóle mogło chodzić. Słysząc entuzjazm kobiety, zaczynałam już podejrzewać firmę o handel organami – choć nie pojmowałam, co mają do tego moje zdjęcia. Ale jakie to miało znaczenie? Liczyła się zapłata. Przez chwilę kobieta paplała coś o darze życia, po czym wróciła do szczegółów podróży. Zdecydowałam, że jedną nerkę mogę poświęcić. Po co mi dwie? I bez połowy wątroby też sobie poradzę. Za nią dostanę jeszcze więcej.
Nie podzieliłam się z nikim swoimi podejrzeniami. Podróż do Dniepropietrowska wytłumaczyłam rozmową o pracę na stanowisko tłumaczki i tym samym tchnęłam w matkę nowe życie. Wyprostowana, zaczęła krążyć po kuchni tam i z powrotem długim, energicznym krokiem, jakby chciała podzielić się ze wszystkimi dobrą nowiną, chociaż jedyną jej publicznością była ciotka; jej policzki lśniły z podniecenia jak świeżo poświęcone boki autobusu. Ponieważ nie chciałam nikogo martwić, nie wspominałam nic o charakterze swoich nowych obowiązków do czasu, aż awansowałam na koordynatorkę.

HELSINKI
2016

Serce zabiło mi mocniej, kiedy zobaczyłam, że za matką i psem idzie też głowa rodziny. Mieli ze sobą oboje dzieci. Drepczący z tyłu chłopiec dziarsko szeleścił szybko opróżniającą się torebką z rodzynkami. Mimowolnie skinęłam głową z aprobatą na widok tej zdrowej przekąski. W zeszłym tygodniu dzieci nie było, podejrzewałam, że z powodu epidemii grypy żołądkowej. Teraz wszyscy wyglądali zdrowo. Po kobiecie w ogóle nie było widać, że czuwała przy łóżkach chorych dzieci; najwyraźniej miała nawet czas, żeby pójść na zakupy: jej nowy wiosenny trencz w piaskowym kolorze na mnie też by dobrze wyglądał, a dziewczynka miała na szyi szalik, którego wcześniej nie widziałam. Gdy nagle zadzwoniła komórka, mężczyzna odebrał, uśmiechając się przy tym do żony, jakby chciał ją przeprosić. Kobieta musnęła jego ramię i na chwilę przycisnęła czoło do jego barku. Nawet harce spuszczonego ze smyczy sznaucera były pełne elegancji. Rzadko spotykana biała sierść przyciągała uwagę – pupil tej pary zawsze wygrywał medale na wystawach psów rasowych. Przez chwilę podziwiałam jego bieg i czujną postawę, w której zastygał, kiedy zauważał w oddali coś ciekawego. Chłopiec przystanął przy bramie. Po opróżnieniu torebki nie rzucił jej na ziemię, tylko zaniósł do kosza na śmieci. Dobre wychowanie, świetne maniery – ja też bym go tak nauczyła.
Moje rozmyślania przerwało pstryknięcie zapalniczki. Siedząca obok kobieta zapaliła papierosa. Spojrzałam na nią ze złością i zdążyłam rozpoznać na slimie znajomy kwiatowy wzór, po czym z powrotem skupiłam się na znikającej za skalistym pagórkiem rodzinie. Moja sąsiadka z ławki nie mogła być Finką, papierosy Glamour nie smakowały tutejszym kobietom.
– W Ameryce mówili na nas „anioły”. To tam się tego pani nauczyła?
Nie byłam pewna, czy naprawdę to usłyszałam, czy może tylko wyobraźnia płatała mi figle. Moje oczy wciąż były skierowane na rodzinę, szyja cały czas wyprostowana. Nie miałam odwagi odwrócić głowy, żeby się przekonać. Kobieta mówiła dalej, a im dłużej jej słuchałam, tym większej nabierałam pewności, że to nie złudzenie. Znałam ją, a ona znała mnie i obie siedziałyśmy na tej samej ławce w helsińskim parku, zupełnie jakby nie minęły lata, odkąd ostatni raz się widziałyśmy. Z każdym swoim słowem wyciągała kolejne kamienie z fundamentów mojego starannie budowanego życia. Nigdy bym nie pomyślała, że tak się stanie. Że zacznie się od pięknych, zawoalowanych słów, które rzucała w powietrze jak porcelanowe filiżanki Łomonosow, obserwując przy tym, czy przypominam sobie, o czym ona mówi. Czy pamiętam, że lata temu sama ich używałam, żeby zwabić dziewczyny do pracy, i że użyłam ich również w stosunku do niej; oczywiście pamiętałam, zachowałam w pamięci wszystkie ukryte w przesłodzonych przymiotnikach pułapki, pod których ciężarem moje ramiona opadały teraz coraz bardziej – jakby miały mi pomóc rozpłynąć się na tej ławce – i czułam, jak sylaba po sylabie coraz bardziej się kurczę.
– Ale wy zawsze wiedzieliście, jak znaleźć dziewczyny, których nikt w życiu nie chwalił. Ty właśnie takich szukałaś.
– Ty taka nie byłaś.
– Wiele innych było.
Cmoknęła i wyciągnęła ręce jak balerina.
– Jak to leciało? – zastanowiła się głośno. – Jezioro łabędzie. Moje ramiona przywodziły na myśl Jezioro łabędzie, tak?
– Dalej przywodzą.
Roześmiała się, jej wiatrówka zaszeleściła i zobaczyłam znajomy ruch przypominający trzepot skrzydeł. Byłam zauroczona tym, w jak kontrolowany sposób się poruszała. Jej stopy przy każdym kroku opadały na ziemię tak, jakby oglądała ją arena pełna ludzi.
Kiedy robiliśmy zdjęcia do jej portfolio – a była wtedy jeszcze młodą dziewczyną – wykonała szpagat w sukience, którą sama dla niej wybrałam. Chociaż dopiero się rozgrzewała przed właściwą sesją, w tym połączeniu było coś niezapomnianie intymnego: kwiecista, rozkloszowana sukienka, sala treningowa, gibkie ciało. Zupełnie jakby zapomniała o obecności fotografa. Makijażystka machała jej pędzlem po twarzy ponad godzinę, ale nikt nawet by się tego nie domyślił. Kiedy przejrzałam jej gotowy album, wiedziałam, że Daria zostanie moją gwiazdą – i że dzięki niej sama też się nią stanę.
Podniosła się i ruszyła do furtki ogrodzenia dla psów. Zdążyłam już otrząsnąć się z szoku na tyle, żeby zrozumieć, co to oznacza. Metr po metrze zbliżała się coraz bardziej do rodziny, a z każdym jej krokiem w mojej wyobraźni pojawiały się kolejne obrazy tego, co się stanie, kiedy ojciec rodziny ją rozpozna. Najpierw się spłoszy, a po chwili sięgnie po telefon. Matka zacznie krzyczeć, pies rzuci się do ucieczki, dziewczynka wybuchnie płaczem, chłopiec utkwi wzrok w nas obu, winnych całemu zamieszaniu; a kiedy matka przy akompaniamencie zbliżających się syren odciągnie dzieci w bezpieczne miejsce, chłopiec obejrzy się za siebie, i widok dwóch żałosnych postaci, które doprowadziły rodziców do białej gorączki, na zawsze wyryje się w jego pamięci.
Podczas naszej rozmowy rodzina rozproszyła się po wybiegu i Daria przystanęła na chwilę, jakby się zastanawiała, do kogo powinna podejść najpierw. Ojciec, trzymając dziewczynkę za rękę, ruszył za psem, który zniknął już z mojego pola widzenia, uwagę matki zaś przykuł na chwilę mały golden retriever, z którego właścicielem wdała się w pogawędkę. Chłopiec chodził tam i z powrotem po alejce. Przechyliwszy głowę, Daria podjęła decyzję i otworzyła furtkę. Od matki dzieliło ją niecałe dziesięć metrów kamienistej dróżki. Za chwilę miałam zostać zdemaskowana; stracić wszystko, co udało mi się zbudować przez ostatnie sześć lat, całe moje nowe życie w Helsinkach. Zostały mi dni, może godziny.
Zwróciłam wzrok ku niebu. Moja matka ufała Bogu i świętym, ja nie. Mimo to nakryłam głowę szalem, jakbym weszła do kościoła, i wymamrotałam coś, co mogło być modlitwą. Dopiero ruch rąk unoszących szal przypomniał mi, że wciąż mam dwie sprawne nogi. Musiałam zatrzymać Darię.
Sznaucer puścił się pędem za wzgórze w pogoni za terierem, a ich dzika zabawa przykuła uwagę całej rodziny. Nie widzieli moich chwiejnych kroków, tego, jak niemal potknęłam się o szal i jak ludzie usuwali mi się z drogi, jakbym była pijana. Daria stała zaledwie parę metrów od kobiety i już otwierała usta.
– Chcesz pieniędzy? O to ci chodzi?
A jednak zdążyłam. Kąciki warg Darii uniosły się w uśmiechu. Plecy matki się oddaliły. Właściciele złapali swoje psy. Karabinki smyczy zatrzasnęły się na obrożach.
– A ile dasz?
Przez chwilę byłam pewna, że Daria wybuchnie śmiechem i skomentuje mój strój i wygląd, które nie świadczyły o dostatku – ale ona zamarła w miejscu i wcale nie próbowała wyrwać ręki z mojego uścisku. Śledziłam jej spojrzenie. Rodzina właśnie zamierzała wyjść z parku, matka poprawiała córce płaszczyk, a gdy ta przylgnęła jej do szyi, Daria wykrzywiła się, jakby ktoś ją uderzył. Poczułam drżenie w jej chudym nadgarstku. A jeśli nie przyszła do parku po to, żeby szantażować mnie albo rodzinę? Wszystko w niej potwierdzało jednak moje przypuszczenie, że potrzebuje pieniędzy. Schudła. Ubranie na niej wisiało. Same szmaty. Sztuczna skóra butów łuszczyła się, a w rozchylonej torbie na długim pasku były widoczne zaklejone taśmą rozdarcia w podszewce. Kiedyś Daria świetnie zarabiała. Na co roztrwoniła pieniądze? Czy ktoś jej je zabrał? Czy trafiła na niewłaściwego mężczyznę? A może wspierała własną rodzinę? I wydała wszystko na to, żeby wyrwać bliskich ze wschodniej Ukrainy, ze szponów wojny? Może miała za mało, żeby zbudować nowe życie? A może przepuściła oszczędności już wcześniej i teraz musiała zdobyć walutę, żeby pomóc krewnym, którzy pozostali w ojczyźnie? Matka mówiła, że współczesna Doniecka Republika Ludowa jednym zabierała domy, a innym otwierała drogę do bogactwa – bo majątku, który pozostawiali po sobie uchodźcy, nie brakowało. Niektórzy wstępowali do oddziałów separatystów z własnej woli, innych werbowano siłą, a dezerterów rozstrzeliwano. Niektórzy dołączali do nich, bo w przeciwnym razie zabrano by im domy i cały dobytek, a rodzinę skazano na wygnanie. Czy to możliwe, że wizyta Darii ma z tym jakiś związek? Może separatyści zmusili któregoś z jej braci, żeby dołączył do ich szeregów, a ten postanowił zbiec z frontu? Albo porwano któregoś z jej krewnych? Daria nie spuszczała wzroku z oddalającej się rodziny, a kiedy straciła ją z oczu, te zgasły jak świece. Wzięłam głęboki oddech. Zyskałam na czasie.
– Nie dostaniesz ani centa, jeśli nas rozpoznają.
– A ciebie ktoś rozpoznał?
W kącikach jej ust dostrzegłam cień kpiny. Zlizała kropelkę krwi z suchej, popękanej wargi.
– No właśnie. – Uśmiechnęła się drwiąco. – Wcale nie pamiętają cię lepiej ode mnie. Dla nich jesteś tak samo „wyjątkowa”, jak ja byłam dla ciebie.
Kiedyś nazywałam Darię wyjątkową. Najbardziej wyjątkową. Chwaliłam jej figurę, znajomość języków, iloraz inteligencji i przeszłość gimnastyczki. Jej uśmiech porównywałam do bezchmurnego nieba w Teksasie, a podbródek – do mieniącej się srebrzyście perłowej łyżeczki do kawioru.
– Byłam pewna, że ty też mnie nie rozpoznasz, nawet gdybym ci się przedstawiła od razu za pierwszym razem, kiedy tylko usiadłam obok – powiedziała Daria. – Pewnie się nie spodziewałaś, że cię znajdę. Wcześniej niż inni.
Przypomniało mi się, jak kiedyś w dzieciństwie odłączyłam się od taty w przejściu podziemnym. Szybko mnie odnalazł, ale ja zdążyłam już pomyśleć, że nigdy więcej go nie zobaczę – i że zza ściany ciemnych zimowych płaszczy przechodniów zaatakuje mnie coś, czego nie byłam sobie w stanie wyobrazić. Teraz poczułam się tak samo. Z tą różnicą, że tym razem nikt nie mógł mnie uratować. Nikt poza mną samą. Musiałam spróbować ustalić, o co tu chodzi.
– Może porozmawiałybyśmy o tym gdzie indziej? – zapytałam, patrząc na własną dłoń. Krew odpłynęła mi z palców.

DNIEPROPIETROWSK
2006

Dyrektorka firmy rozłożyła na stole stos zdjęć moich bliskich. Nie byłam na to przygotowana; nie przypuszczałam, że podczas rozmowy kwalifikacyjnej będę przeglądać ze swoją potencjalną przełożoną przyniesione fotografie. Zdjęć ojca nie widziałam od lat.
– Wszystko w porządku? – zapytała i dopiero wtedy się zorientowałam, że zakryłam usta dłonią.
– Po prostu za nim tęsknię.
Sięgnęłam po chusteczkę higieniczną z pudełka, które mi podsunęła. Byłam zaskoczona własną reakcją. Poczułam się niezręcznie. Czemu się lepiej nie przygotowałam? Szukaniem zdjęć obciążyłam matkę – powiedziałam jej, że mieszkając za granicą, zamarzyłam o rodzinnym albumie. Pewnie pomyślała, że planuję przeprowadzkę. Próbowała mnie o to wypytywać, ale kiedy tylko dostałam do rąk fotografie, szybko wcisnęłam je do torby i wyszłam. Wierzyłam, że matka nie wybrała niczego, co sprawiłoby ból jej córce. Na przykład zdjęć z pogrzebu. Tych rzeczywiście przed sobą nie widziałam.
– Twój ojciec zginął w jakimś wypadku… prawda?
Dyrektorka patrzyła przez chwilę na zdjęcia jak na złe rozdanie kart, po czym wstała, wyjęła z szafki butelkę oraz dwie szklanki i przesunęła w moją stronę pudełko czekoladek. Skupiłam uwagę na ciężarze kryształowego naczynia w dłoni, na koniaku, który palił moje ściśnięte gardło, i nakazałam sobie wziąć się w garść. Dałam plamę: nie poświęciłam ani jednej myśli temu, jak mój ojciec może wyglądać w oczach obcej osoby. Kiedy umarł, miałam czternaście lat, i teraz czułam się tak, jakbym znów była nastolatką, jakbym znów odwiedzała kopalnię, do której mnie zabrał. Na samym wierzchu leżała fotografia ukazująca mężczyzn po zakończonej zmianie. Właśnie palili papierosy, w ich czarnych palcach tliły się czerwone punkciki. W tle było widać kadź, w której wyciągnięto ich z szybu. Ktoś siedział i odwijając z nóg onuce, szczerzył w uśmiechu rząd błyszczących zębów. Pod warstwą węglowego pyłu wszyscy wyglądali tak samo, tylko twarz ojca – jak księżyc w pełni – lśniła przy nich czystością i tylko jemu brakowało trzeciego oka, czołówki.
Było jeszcze drugie zdjęcie z tego samego okresu. Przy ojcu stał nieznany mi mężczyzna w skórzanej kurtce. Obaj uśmiechali się z zadowoleniem jak po dobiciu jakiegoś udanego interesu. Za nimi widać było parę dostawczaków – buhanek – a z całej tej szarości, czerni i brązu wybijała się błyszcząca ciężarówka ZIŁ w niebieskim odcieniu jaja zięby.
Na innej, nowszej fotografii ojciec miał na twarzy kilkudniowy zarost, a na sobie tylko podkoszulek bez rękawów o rozciągniętych pożółkłych brzegach. W palcach trzymał papierosa w lufce, opierał się łokciami o kuchenny stół. Na parapecie tłoczyły się niepoprzycinane sadzonki pomidorów, a patyki, które miały je podtrzymywać, sterczały krzywo, bez siły. Między otwartym słoikiem ogórków a emaliowaną miską z górą gotowanych ziemniaków stała butelka wódki bez etykiety. Czuło się pełen zniechęcenia nastrój; ciężka szklana popielnica niemal zniknęła pod kopcem popiołu, pudełeczko na wykałaczki stało puste. Trzy kieliszki na stole, ale żadnych gości. Rozpoznałam ceratowy obrus i ścianę naszego starego mieszkania w kolorze konserwowego groszku. Nie przychodziło mi do głowy, kto mógł zrobić to zdjęcie – i dlaczego? Gdzie był ten ojciec, którego pamiętałam, jego gesty gospodarza i beztroska człowieka zarabiającego pieniądze? Mężczyzna na zdjęciu wyglądał na przemęczonego, życie i jęczmień na oczach ciążyły na jego spojrzeniu. Ani śladu po młodym, przystojnym mężczyźnie, którym kiedyś był – nawet cienia.
Dyrektorka odsunęła zdjęcia w moją stronę.
– Twoja matka to doskonały dowód na to, że fotogeniczność jest dziedziczna, podobnie jak twój ojciec w młodości. Co się stało potem? A co z tym Śnieżnem?
– Tak naprawdę nigdy tam nie mieszkaliśmy.
– W swoim CV napisałaś, że chodziłaś tam do szkoły.
– Tylko przez chwilę.
– Ale twój ojciec pochodzi ze Śnieżnego, tak samo jak jego rodzice? Jak to się w ogóle stało, że się tam przenieśliście? Z Tallinna, i to w latach dziewięćdziesiątych?
Pokręciła głową. Z jej pytania wynikało, że moja rodzina nie sprawia na niej wrażenia racjonalnej, zresztą sama miałam podobne odczucie. To była głupia decyzja – i wciąż za nią płaciłam. Moje szanse na wyrwanie się z domu ciotki nie wyglądały najlepiej. Nie potrafiłam określić, o jaką pracę zabiegałam, bo właściwie wciąż nie wiedziałam, z czym ona ma się wiązać. Ale im dłużej rozmawiałyśmy, tym bardziej docierało do mnie, o co mogło chodzić – i dlaczego Śnieżne ma takie znaczenie.
– Zdjęcia płuc. Mówi ci to coś?
Zmarszczyłam czoło zdezorientowana, choć już przeczuwałam, co ona ma na myśli. Ojciec patrzył na mnie z biurka. W młodości sam wywołał swoje zdjęcia, które teraz zwijały się na krawędziach jak kawałki kory. Na niektórych widać było trójkątne narożniki, bo matka wyjęła te fotografie z albumów.
– Mieliśmy kiedyś klienta, amerykańskiego naukowca ukraińskiego pochodzenia. Zajmował się ochroną środowiska i szukał dawczyni z Kadijewki w Donbasie, skąd pochodziła jego rodzina. To tuż obok Śnieżnego – ciągnęła dyrektorka. – Potem zmienił zdanie i wybrał dziewczynę z najmniej zanieczyszczonego okręgu w Związku Radzieckim, czyli spoza Ukrainy. Chciał uniknąć ryzykownego materiału. Część zachodnich klientów ma dużą świadomość ekologiczną. Jeśli zaczynają szukać w sieci czegoś o Śnieżnem, raczej nie znajdują dobrych informacji. Chcesz sama spróbować?
Ekran komputera stacjonarnego został odwrócony w moją stronę.
– Spójrz.
Dyrektorka wystukała na klawiaturze parę wyrazów i ekran zalał się obrazami, które każdego przyprawiłyby o dreszcze. Zupełnie jak ostatnie fotografie mojego ojca.
– Nasze biuro specjalizuje się w obsłudze klientów zagranicznych, a takie widoki nie robią na nich najlepszego wrażenia. Budzą wątpliwości, że nasze dziewczyny są zmotywowane pieniędzmi, że nie robią tego z powołania. Śnieżne wydaje się biednym miastem bez perspektyw.
Już miałam wstać z krzesła, kiedy dyrektorka przeszła do omawiania dalszych planów agencji. Czyli rozmowa jeszcze się nie skończyła. Kobieta dała mi tylko do zrozumienia, jak się sprawy mają, jasno wskazując czynniki pomniejszające moją wartość, a teraz, kiedy już przedstawiła surowe fakty, przyszła kolej na złagodzenie tonu, swobodną opowieść o tym, jak otworzyła działalność w największych metropoliach czasów sowieckich: Dniepropietrowsku i Charkowie, gdzie znalazła ludzi kompetentnych i chętnych do pracy, bo wraz z upadkiem imperium specjaliści nagle stracili zatrudnienie. Mieszkańcy przyjęli jej plany z radością, cieszyli się nawet zwykli ludzie: dzięki niej nie wszyscy lekarze uciekli na Zachód. Wsłuchując się w jej słowa, poczułam, że zaczynam się interesować tą pracą, już nie tylko ze względu na pensję. Fascynowała mnie ta kobieta, jej godny podziwu talent, umiejętność wykorzystania możliwości. W tamtej chwili zrodziła się moja wiara w nią. Chciałam być taka jak ona.
– Czy wiesz, że pierwsze dziecko z probówki we Wspólnocie Niepodległych Państw urodziło się w Charkowie? Nasz personel medyczny i naukowcy należą do najlepszych na świecie. Jak myślisz, czy to wystarcza zagranicznym klientom? Oczywiście, że nie. Dlatego musimy zmienić nasz sposób działania – wyjaśniała. – Oni wypytują nas o wody gruntowe, zanieczyszczenie środowiska, problemy wywołane przez kopalnie i wpływ wszystkich tych czynników na genotyp. Ale dla nich nie musimy budować bunkrów na zbiorniki z azotem jak dla Rosjan. W biurze w Kijowie na przykład nie ma takiej potrzeby, bo tamtejsza nowa klientela to głównie ludzie z Zachodu, i to właśnie oni stanowią naszą zasadniczą grupę docelową.
Zastanawiałam się, jak mogłabym zwiększyć swoje szanse.
– Dniepropietrowsk na pewno daje lepsze wyniki w wyszukiwarkach obrazów – zauważyłam ostrożnie. – To w końcu wspaniałe miasto, zawsze takie było.
Obawiałam się, że lata spędzone w Śnieżnem mogą odbić się na wynikach badań krwi, zdjęciach płuc i w testach, o których nic nie wiedziałam, i praca ta pozostanie jedynie w sferze marzeń. Mój strach nie miał racjonalnych podstaw, po prostu nie zdążyłam gruntownie przemyśleć sprawy. Koordynatorka, z którą rozmawiałam przez telefon, tak bardzo zachwyciła się moimi zdjęciami, że wyobraziłam sobie, iż od razu dostanę pieniądze do ręki i wrócę na wieś tylko po to, żeby powiedzieć mamie, że nie będzie już potrzebować od Iwana żadnej pożyczki. Moje opcje były ograniczone. Oczywiście mogłabym poszukać hojnego męża, ale na to potrzebowałabym czasu, poza tym miałam już dość zachodnich samców po latach, kiedy byłam modelką. Potem przypomniało mi się niejasno, że może jednak wiem o czymś, co mogłoby podnieść moją wartość. O czymś, co przekonałoby dyrektorkę, że nadaję się do tej branży.
– Zostałam zaszczepiona, na wszystko. Jeszcze w Tallinnie.
– Co masz na myśli?
– We wstępnym formularzu kwalifikacyjnym nie ma pytań o szczepienia, nikt nie poprosił mnie o zaświadczenia. To błąd. Nadaję się na surogatkę, nawet jeśli nie mogę być dawczynią.
Kobieta zamrugała nerwowo. Nie pomyślała o tym. Może miałam jeszcze szansę. Jeśli nie teraz, poszukam innej agencji – przynajmniej będę już wiedzieć, jakie kandydatki są najbardziej cenne. Wszystko, co ma związek ze Śnieżnem, całkowicie wymażę z życiorysu. Albo znajdę gdzieś mniej ekskluzywne biuro. Może takie też istnieją.
– Jeżeli jeszcze nie spotkały pani z tego powodu kłopoty, to miała pani szczęście – ciągnęłam, wskazując głową na zdjęcie ojca. – Jego przyjaciel był zaangażowany w biznes szczepionkowy. Dziewczęta z Donbasu stanowią ryzykowny materiał nie ze względu na zanieczyszczenia, a raczej dlatego, że miejscowi są podejrzliwi wobec szczepionek, a połowy dzieci w okolicy w ogóle się nie szczepi. Inne z kolei dostają ten sam zastrzyk zbyt wiele razy, bo szkoły weszły w szczepionkowe interesy. Do czego może doprowadzić to, że ktoś dostaje szczepionkę przeciw różyczce w każdym roku szkolnym? A co, jeśli niezaszczepiona dawczyni zachoruje w trakcie procedury? Na pewno pani wie, że ciąża i różyczka to fatalne połączenie.
Dyrektorka zacisnęła usta i spojrzała na mnie zupełnie inaczej niż wcześniej.
– Mądra z ciebie dziewczyna – powiedziała.
Na jednym z jej kłów mignął kleks szminki. Uśmiechnęła się – do mnie i do rysujących się możliwości – a ja modliłam się w myślach do Świętej Panienki. To się musiało udać.
– W kwestii twojego ojca musimy coś wymyślić. Podobnie ze Śnieżnem. Trzeba o nich zapomnieć. Twoim dziadkom ze strony ojca trzeba znaleźć inne pochodzenie. Wyjechałaś z Tallinna do Paryża, prawda? Zupełnie jak Carmen Kass.
Nie rozumiałam, do czego zmierza. Oczywiście słyszałam o Kass. Agent z Mediolanu odkrył ją w tallińskim supermarkecie. Jako modelka miała więcej szczęścia ode mnie. Albo więcej rozumu.
Omówiłyśmy wszystkie istotne szczegóły. Jeśli klienci będą wypytywać o katastrofę w Czarnobylu, miałam powiedzieć, że mieszkałam wtedy z rodziną w Tallinnie. Stamtąd przenieśliśmy się potem do Mikołajowa, bliżej siostry ojca, która rzekomo nie dawała sobie sama rady z opieką nad starymi rodzicami. Ponieważ nowszych ujęć ojca nie można było pokazać, jego śmierć umiejscowiłyśmy w roku, w którym wyglądał jeszcze w miarę dobrze. Na drzewie genealogicznym znalazło się miejsce dla kuzyna, który zginął na wojnie w Afganistanie, ale już fakt, że ciotka postradała zmysły po tym, jak przywieziono go do domu w cynkowej trumnie, a z jej zaplombowanych dziur wypełzały robaki, został przemilczany. Klientów interesowały trzy kolejne pokolenia, dlatego najlepiej, żeby w rodzinie nie występowały już żadne inne nienaturalne zgony, a tym bardziej choroby, które ktoś mógłby uznać za dziedziczne – czy to fizyczne, czy psychiczne.
– Jeżeli ktoś jest w więzieniu, powiedz o tym teraz.
– Pobyty w więzieniach nie są dziedziczne.
– Ale agresja tak. A klientom lepiej nie powtarzaj tego żartu.
Wiedziałam, co miała na myśli. U nas przyzwoici ludzie siedzą za kratkami, a nieprzyzwoici – w parlamencie.
Kiedy zapytałam, czy w takim razie drzewa genealogiczne wszystkich Ukraińców trzeba wymyślać od nowa, wybuchła radosnym śmiechem, któremu akompaniowało brzmiące jak letni deszcz bębnienie jej paznokci o blat stołu.
– Ludzie z Zachodu nie potrafią tak myśleć. Ojciec dawczyni musi mieć legalne miejsce pracy. Nawet nie pytam, w jakim wypadku zginął twój ojciec ani gdzie do niego doszło. Nasze kopanki to nic, czym warto by się chwalić. Bo to tam twój ojciec pracował, w nielegalnej kopalni, prawda?
– Nic takiego nie powiedziałam.
– A co z tym więzieniem?
– Ojciec zdążył umrzeć, zanim trafił za kratki.
– Nie jesteś pierwszą córką górnika, która się do mnie zgłasza, ani pierwszą, której rodzina utrzymuje się z kopanek.
Doskonale rozumiałam, że historia ojca nie pasowała do mojego portfolio, jeśli miałam przyciągnąć najlepiej płacących klientów. W obraz, jaki oni chcieli ujrzeć, nie wpisywało się ani pijaństwo, ani samobójstwa – te prawdziwe albo dokonane z czyjąś pomocą – nie wspominając już o nielegalnych kopalniach czy uprawach maku.
– Zapomnijmy o tym wszystkim i skupmy się na wymyśleniu ci odpowiedniego wykształcenia. Nieukończona szkoła podstawowa nie wystarczy. Co powiesz na historię, że rzuciłaś pracę modelki na rzecz studiów i ukończyłaś, dajmy na to, Uniwersytet Lingwistyczny w Kijowie?
Zdałam test. Przyjęli mnie. Szefowa nazwała mnie „dziewczyną jak z wystawy” i chciała, żebym przeprowadziła się do Kijowa, gdzie można lepiej służyć zagranicznym klientom, obiecała mi nawet zaliczkę. Zrozumiałam, że będę mogła dać matce pieniądze, dostanę własne mieszkanie z łazienką, znowu będę miała bieżącą wodę i nową komórkę zamiast starej, która już ledwo dyszała. Czekało na mnie jedzenie w restauracjach, espresso i życie dorosłej kobiety – nie córki, która wróciła pomieszkiwać kątem u rodziny.
Szefowa załatwiła papiery potwierdzające, że jestem nauczycielką angielskiego i francuskiego, co – biorąc pod uwagę moje umiejętności językowe nabyte podczas pobytu za granicą – wydawało się całkiem wiarygodne, a według zaświadczenia o dochodach nauczałam języków na kursach wieczorowych. Kupiony w banku wyciąg z konta wystarczył, żeby dostać wizy. Na widok kwoty roześmiałam się z niedowierzaniem. Zaczynałam sprawiać świetne wrażenie, tak samo jak mój ojciec. W papierach widniało na jego temat, że zginął w wypadku na budowie, a ostatnim miejscem, w którym pracował, było przedsiębiorstwo budowlane Mycoli. Szefowa twierdziła, że to dobry partner do współpracy w sytuacjach, kiedy dane dziewczyn wymagały niewielkich korekt. I tak oto Śnieżne zostało wymazane z biografii mojej i mojej rodziny, zupełnie jakby żadne z nas nigdy nie postawiło tam nogi.
Chociaż wcześniej byłam gotowa na wszystko, teraz cieszyłam się, że zachowam wątrobę i jajniki i że nie będę zmuszona pukać do drzwi biur matrymonialnych. W porównaniu z tym oddanie paru komórek jajowych było śmiesznie proste.
Nie powiedziałam nikomu o swoich procedurach. Później nikt nie pytał, jak dostałam się do branży. Szefowej zdarzało się czasem powiedzieć, że zatrzymała mnie natychmiast, gdy tylko zdała sobie sprawę z tego, jaka ze mnie bystra i światowa poliglotka; i wszyscy sądzili, że pracę w biurze zaczęłam od razu jako koordynatorka. To, co oddałam, było zupełnie nieistotne, a wraz z rozwojem kariery czułam coraz mocniej, że jeśli o tym opowiem, spadnę z powrotem do poziomu innych dziewczyn. Po prostu stracę autorytet.
Nie okłamywałam nikogo z premedytacją. Uważałam, że te upiększenia to nieszkodliwe kosmetyczne poprawki, jakich wszyscy się dopuszczali.

 
Wesprzyj nas