Literackie – i nigdy przez niego nieukończone – wspomnienia Hemingwaya z Paryża lat dwudziestych. “Ruchome święto” to nie tylko literacka uczta – to także niezwykle sugestywny obraz epoki i hartowania się Hemingwaya jako pisarza.


„Ruchome święto” oznacza doświadczenie, które staje się częścią człowieka i które niesie on dalej przez życie.

Takim ruchomym świętem była dla Hemingwaya młodość spędzona w stolicy Francji. W latach 1921–1926 wiódł tam życie ekspatrianta wraz z innymi przedstawicielami „straconego pokolenia” i szlifował warsztat pisarski pod okiem Gertrude Stein.

Gdy po trzech dekadach wrócił do Paryża, w hotelu Ritz otrzymał dwa kufry, które oddał do przechowalni bagażu w marcu 1928 roku. W skrzyniach znajdowały się maszynopisy tekstów literackich, materiały do powieści Zaś słońce wschodzi, książki, wycinki z gazet, notatki. Znalezisko zainspirowało pisarza do odtworzenia scen życia artystycznego tamtych lat.

Hemingway opisał między innymi swoją relację z żoną Hadley, znajomość z Ezrą Poundem, problemy F. Scotta Fitzgeralda z alkoholem i zazdrość jego żony Zeldy, działalność Sylvii Beach w księgarni Shakespeare and Company, kawiarniane i wyścigi konne oraz rzucił światło na proces pisania

Na podstawie maszynopisu z odręcznymi notatkami wnuk pisarza przywraca ten klasyczny tekst w takim kształcie, jaki nadał mu autor przed samobójczą śmiercią w 1961 roku.

Ernest Hemingway
Ruchome święto
Przekład: Miłosz Biedrzycki
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 19 października 2022
 
 

Sło­wo wstęp­ne

 
Nowe po­ko­le­nie czy­tel­ni­ków He­min­gwaya (miej­my na­dzie­ję, że pod tym względem ni­g­dy nie będzie stra­co­ne­go po­ko­le­nia!) otrzy­mu­je ni­niej­szym szer­szą i bli­ższą ręko­pi­so­wi wer­sję tek­stu będące­go w za­mie­rze­niu au­to­ra wspo­mnie­niem mło­dzie­ńczych lat spędzo­nych w Pa­ry­żu, któ­re ukszta­łto­wa­ły go jako pi­sa­rza i były dla nie­go jed­nym z naj­lep­szych ru­cho­mych świ­ąt.
Od po­cząt­ków ist­nie­nia li­te­ra­tu­ry jej wa­żne dzie­ła uka­zy­wa­ły się w ró­żnych re­dak­cjach. Przy­kła­dem może być Bi­blia. Wy­cho­wy­wa­no mnie w wie­rze ka­to­lic­kiej, re­li­gii odzie­dzi­czo­nej po Mary Do­wney, mo­jej bab­ci ze stro­ny ojca, uro­dzo­nej w hrab­stwie Cork w Ir­lan­dii; słu­cha­łem wów­czas czy­tań w ko­ście­le i sam czy­ta­łem Bi­blię w prze­kła­dzie z Do­uai i Re­ims, któ­ra ró­żni się od Bi­blii Kró­la Ja­ku­ba, choć w wie­lu miej­scach jest bli­ższa do­słow­ne­mu zna­cze­niu ła­ci­ńskiej Wul­ga­ty.
Po­rów­naj­my cho­ćby dwa po­cząt­ko­we wer­se­ty:
 
Bi­blia Do­uai-Re­ims:

1. Na po­cząt­ku Bóg stwo­rzył nie­bo i zie­mię.
2. Zie­mia zaś była bez­ła­dem i pust­ko­wiem: ciem­no­ść była nad po­wierzch­nią bez­mia­ru wód, a Duch Boży uno­sił się nad wo­da­mi.

 
Bi­blia Kró­la Ja­ku­ba:

1. Na po­cząt­ku stwo­rzył Bóg nie­bo i zie­mię.
2. A zie­mia była pust­ko­wiem i cha­osem; ciem­no­ść była nad otchła­nią, a Duch Boży po­ru­szał się nad po­wierzch­nią wód.
 
Wul­ga­ta:

1. In prin­ci­pio cre­avit Deus ca­elum et ter­ram.
2. Ter­ra au­tem erat in­a­nis et va­cua et te­ne­brae su­per fa­ciem abys­si et spi­ri­tus Dei fe­re­ba­tur su­per aqu­as.

 
Po tym, jak wy­szu­ka­łem w in­ter­ne­cie po­wy­ższe trzy wer­sje, od­nio­słem sil­ne wra­że­nie, że na sku­tek wie­lo­znacz­no­ści tek­stu Wul­ga­ty mam wy­bór mi­ędzy Du­chem Bo­żym albo uno­szącym się z prądem na po­do­bie­ństwo wo­do­ro­stów z Mo­rza Sar­gas­so­we­go, albo wzla­tu­jącym tuż nad po­wierzch­nią ni­czym al­ba­tros z mórz po­łu­dnio­wych.
W moim od­czu­ciu wzla­ty­wa­nie bar­dziej ko­ja­rzy się z bo­sko­ścią, i naj­wy­ra­źniej pro­te­stanc­cy du­chow­ni nad­zo­ru­jący prze­kład Bi­blii Kró­la Ja­ku­ba sądzi­li po­dob­nie. Ani pro­te­stan­ci, ani ka­to­li­cy nie mo­gli zwró­cić się do Boga z pro­śbą o wy­ja­śnie­nie ta­kich nie­jed­no­znacz­no­ści, i tak samo jest z He­min­gway­em. Zma­rł, za­nim pod­jął de­cy­zje w kwe­stii wstępu, ty­tu­łów roz­dzia­łów, za­ko­ńcze­nia czy na­wet ty­tu­łu swo­ich wspo­mnień, i nikt, po­dob­nie jak w przy­pad­ku sta­rej mat­ki gau­cha w Far Away and Long Ago W.H. Hud­so­na, nie był jak do­tąd w sta­nie skon­tak­to­wać się z nim w tych spra­wach.
Cóż mogę po­wie­dzieć na te­mat ty­tu­łu? Mary He­min­gway za­in­spi­ro­wa­ła się uwa­gą wy­po­wie­dzia­ną przez jej męża do Aaro­na Hotch­ne­ra: „Je­że­li mia­łeś szczęście miesz­kać w Pa­ry­żu jako mło­dy czło­wiek, to do­kąd­kol­wiek się udasz przez resz­tę ży­cia, idzie on za tobą, bo Pa­ryż jest świ­ętem ru­cho­mym”[1*].
Kie­dy mój oj­ciec, Er­nest He­min­gway, uzy­skał mo­żli­wo­ść za­war­cia ślu­bu z moją mat­ką Pau­li­ne, zgo­dził się zmie­nić wy­zna­nie na ka­to­lic­kie i od­był kurs ka­te­che­zy w Pa­ry­żu. Rzecz ja­sna, jako po­rząd­ny pro­te­stanc­ki chło­piec ode­brał sta­ran­ne wy­cho­wa­nie re­li­gij­ne, jed­na­kże przy­jął też sa­kra­ment ostat­nie­go na­masz­cze­nia od ka­to­lic­kie­go ka­pe­la­na w szpi­ta­lu po­lo­wym po tym, jak zo­stał ran­ny od mo­ździe­rza na fron­cie wło­skim, i po­dob­nie jak słyn­ny fran­cu­ski król, o któ­re­go po­mni­ku na­po­my­ka w swo­ich pa­ry­skich wspo­mnie­niach, wie­dział, że Pau­li­ne war­ta była mszy.
Wy­obra­żam so­bie, że ksi­ądz, naj­praw­do­po­dob­niej z ko­ścio­ła Sa­int-Sul­pi­ce, do któ­re­go Pau­li­ne cho­dzi­ła na msze – znaj­do­wał się nie­da­le­ko jej pa­ry­skie­go miesz­ka­nia – bar­dzo po­wa­żnie po­trak­to­wał swo­ją rolę ka­te­che­ty. Jed­ną z kwe­stii, któ­re za­pew­ne oma­wiał z moim oj­cem, była kon­cep­cja ru­cho­me­go świ­ęta. Praw­do­po­dob­nie wy­ja­śnił mu, że okre­śla się w ten spo­sób wa­żne świ­ęta ko­ściel­ne, któ­rych data po­wi­ąza­na jest z ru­cho­mą datą Wiel­ka­no­cy, co rów­nież owe świ­ęta czy­ni ru­cho­my­mi. He­min­gway przy­po­mniał so­bie wte­dy być może jed­ną z naj­bar­dziej po­ru­sza­jących mów w dra­ma­tach Szek­spi­ra, mowę Hen­ry­ka V do jego wojsk pod Agin­co­urt w dzień świ­ęte­go Kry­spi­na. Świ­ęto to nie jest ru­cho­me – co roku przy­pa­da na ten sam dzień – ale je­że­li bra­łeś udział w tej bi­twie, ten dzień sta­je się two­im ru­cho­mym świ­ętem.
Wy­zna­cza­nie dat ru­cho­mych świ­ąt wi­ąże się z wy­zna­cze­niem daty Wiel­ka­no­cy w da­nym roku – na tej pod­sta­wie okre­śla się daty po­zo­sta­łych świ­ąt. Nie­dzie­la Pal­mo­wa za­wsze przy­pa­da sie­dem dni przed Wiel­ka­no­cą.
Ob­li­cza­nie daty Wiel­ka­no­cy nie jest pro­stą spra­wą. Ra­chu­nek ten jest zna­ny pod ła­ci­ńską na­zwą com­pu­tus. Al­go­rytm zo­stał opra­co­wa­ny przez jed­ne­go z naj­wi­ęk­szych no­wo­żyt­nych ma­te­ma­ty­ków, Car­la Frie­dri­cha Gaus­sa. Wy­obra­żam so­bie, jaką przy­jem­no­ść mu­sia­ła spra­wiać ka­te­che­cie i jego ucznio­wi dys­ku­sja na tak wy­ra­fi­no­wa­ne te­ma­ty. A może przy­łączał się do nich Ja­mes Joy­ce?
W pó­źniej­szym okre­sie ży­cia kon­cep­cja ru­cho­me­go świ­ęta była dla He­min­gwaya czy­mś bar­dzo zbli­żo­nym do tego, czym we­dług kró­la Hen­ry­ka miał dla „szczęsnej garst­ki” stać się dzień świ­ęte­go Kry­spi­na: wspo­mnie­niem – albo na­wet sta­nem du­cha – któ­re sta­je się częścią cie­bie, przez resz­tę two­ich dni po­zo­sta­je z tobą, nie­za­le­żnie od tego, gdzie i jak ży­jesz, czy­mś, cze­go ni­g­dy nie utra­cisz. Prze­ży­cia czy też sta­ny ta­kie jak szczęście albo za­ko­cha­nie, pier­wot­nie po­wi­ąza­ne z kon­kret­nym cza­sem i miej­scem, mogą zo­stać prze­miesz­czo­ne i nie­siesz je da­lej przez ży­cie w inne miej­sca i cza­sy. W ży­ciu He­min­gwaya były też inne ru­cho­me świ­ęta oprócz Pa­ry­ża, cho­cia­żby lądo­wa­nie na przy­czó­łku Oma­ha Be­ach pod­czas in­wa­zji w Nor­man­dii w 1944 roku. Żeby jed­nak do­świad­czać wy­da­rzeń w taki spo­sób, ko­niecz­ne jest dzia­ła­nie pa­mi­ęci. Kie­dy pa­mi­ęć prze­sta­je dzia­łać i ma się tego świa­do­mo­ść, często po­ja­wia się roz­pacz, grzech prze­ciw­ko Du­cho­wi Świ­ęte­mu. Te­ra­pia elek­trow­strząsa­mi może znisz­czyć pa­mi­ęć, po­dob­nie jak de­men­cja albo śmie­rć, jed­nak – ina­czej, niż to się dzie­je w przy­pad­ku de­men­cji czy śmier­ci – po elek­trow­strząsach czło­wiek po­zo­sta­je ze świa­do­mo­ścią uszko­dzo­nej pa­mi­ęci.
Po­wy­ższe sło­wa były pró­bą wpro­wa­dze­nia do ostat­nich li­ni­jek tek­stu li­te­rac­kie­go za­pi­sa­nych przez mo­je­go ojca i sta­no­wi­ących wła­ści­wy wstęp do Ru­cho­me­go świ­ęta: „Ta ksi­ążka za­wie­ra ma­te­riał po­cho­dzący z re­mi­ses mo­jej pa­mi­ęci i mo­je­go ser­ca. Na­wet je­śli przy tej pierw­szej ktoś maj­stro­wał, a to dru­gie nie ist­nie­je”.
Pa­trick He­min­gway

Po­dzi­ęko­wa­nia

(Seán He­min­gway)
 
Przede wszyst­kim dzi­ęku­ję Pa­tric­ko­wi He­min­gway­owi za pod­da­nie mi po­my­słu na tę ksi­ążkę, po­wie­rze­nie mi jej przy­go­to­wa­nia oraz wzo­ro­wą wspó­łpra­cę. Pra­ca bez­po­śred­nio z ręko­pi­sa­mi mo­je­go dziad­ka była dla mnie za­szczy­tem. Przed­si­ęw­zi­ęcie to samo w so­bie sta­no­wi­ło swe­go ro­dza­ju ru­cho­me świ­ęto, w któ­rym bra­łem udział w wie­lu ró­żnych miej­scach na prze­strze­ni kil­ku lat. Je­stem głębo­ko wdzi­ęcz­ny Mi­cha­elo­wi Ka­ta­ki­so­wi, kie­row­ni­ko­wi do spraw li­te­rac­kich praw au­tor­skich w He­min­gway Fo­re­ign Ri­ghts Trust, oraz Bran­to­wi Rum­ble’owi, mo­je­mu re­dak­to­ro­wi w wy­daw­nic­twie Si­mon & Schu­s­ter. Pra­gnę po­dzi­ęko­wać za nie­za­wod­ne wspar­cie per­so­ne­lo­wi Bi­blio­te­ki im. Joh­na F. Ken­ne­dy’ego w Bo­sto­nie: by­łej dy­rek­tor­ce De­bo­rah Leff, dy­rek­to­ro­wi To­mo­wi Put­na­mo­wi oraz ku­ra­tor­ce zbio­rów He­min­gway­ow­skich Su­san Wrynn. Bez ich życz­li­wej po­mo­cy pro­jekt ten nie mó­głby do­jść do skut­ku. Je­stem rów­nież wdzi­ęcz­ny Ja­me­so­wi Hil­lo­wi z Bi­blio­te­ki imie­nia Ken­ne­dy’ego za po­moc w spra­wie fo­to­gra­fii i Pe­te­ro­wi Duf­fiel­do­wi za ze­zwo­le­nie na wy­ko­rzy­sta­nie zdjęcia jego au­tor­stwa na czwar­tej stro­nie okład­ki ame­ry­ka­ńskie­go wy­da­nia.
Wie­dza, któ­rą przez lata na­by­łem na te­mat mo­je­go dziad­ka i jego twór­czo­ści, po­cho­dzi z wie­lu źró­deł. W od­nie­sie­niu do ni­niej­szej ksi­ążki chcia­łem szcze­gól­nie po­dzi­ęko­wać moim ro­dzi­com Va­le­rie i Gre­go­ry’emu He­min­gway­om, jak rów­nież Pa­tric­ko­wi i Ca­rol He­min­gway­om, Jac­ko­wi He­min­gway­owi i Geo­r­ge’owi Plimp­to­no­wi. Po­dzi­ęko­wa­nia ze­chcą rów­nież przy­jąć: Jo­seph i Pa­tri­cia Czap­scy, Pa­tri­ce Czap­ski, Lii­sa Kis­sel oraz J. Ale­xan­der Mac­Gil­li­vray. W trak­cie zbie­ra­nia in­for­ma­cji na po­trze­by ni­niej­sze­go pro­jek­tu ko­rzy­sta­łem z wie­lu opra­co­wań na­uko­wych i wspo­mnień do­ty­czących Pa­ry­ża w la­tach dwu­dzie­stych XX wie­ku; wy­mie­niam nie­któ­re z nich we wpro­wa­dze­niu. Szcze­gól­nie po­moc­ne oka­za­ły się mo­no­gra­fie na te­mat Ru­cho­me­go świ­ęta au­tor­stwa Ja­cqu­eli­ne Ta­ver­nier-Co­ur­bin oraz Ger­ry’ego Bren­ne­ra; po­zo­sta­ną one pod­sta­wo­wy­mi źró­dła­mi dla przy­szłych ba­dań nad tą ksi­ążką. Na ko­niec pra­gnę po­dzi­ęko­wać Co­let­te, mo­jej brat­niej du­szy i ra­ison d’être, któ­ra po­ma­ga­ła mi na wie­le spo­so­bów, oraz Ano­uk, któ­ra po­ja­wi­ła się pod ko­niec tego pro­jek­tu i przy­nio­sła ze sobą zro­zu­mie­nie i ra­do­ść.

Wpro­wa­dze­nie

 
W li­sto­pa­dzie 1956 roku kie­row­nic­two pa­ry­skie­go ho­te­lu Ritz na­kło­ni­ło Er­ne­sta He­min­gwaya, żeby ode­brał dwa nie­wiel­kie ku­fry od­da­ne do tam­tej­szej prze­cho­wal­ni ba­ga­żu w mar­cu 1928 roku. Skrzy­nie za­wie­ra­ły za­po­mnia­ne po­zo­sta­ło­ści po pierw­szych la­tach pi­sa­rza w Pa­ry­żu: ma­szy­no­pi­sy tek­stów li­te­rac­kich, no­tat­ni­ki z ma­te­ria­ła­mi do po­wie­ści Zaś sło­ńce wscho­dzi, ksi­ążki, wy­cin­ki z ga­zet i sta­re ubra­nia. By prze­trans­por­to­wać ten cen­ny ła­du­nek do swo­jej po­sia­dło­ści na Ku­bie na po­kła­dzie trans­atlan­ty­ku Île de Fran­ce, Er­nest i jego żona Mary za­ku­pi­li duży ku­fer pod­ró­żny mar­ki Lo­uis Vu­it­ton. W dzie­ci­ństwie wi­dy­wa­łem tę skrzy­nię w no­wo­jor­skim miesz­ka­niu Mary[1], mo­jej mat­ki chrzest­nej, i do dziś pa­mi­ętam ele­ganc­kie skó­rza­ne wy­ko­ńcze­nie z mo­si­ężny­mi oku­cia­mi, po­ka­źne logo Lo­uisa Vu­it­to­na i zło­te, wy­tła­cza­ne ini­cja­ły E.H. Ku­fer był tak duży, że z ła­two­ścią mó­głbym cały do nie­go we­jść, i na­pe­łniał mnie po­dzi­wem dla wspa­nia­łe­go, pe­łne­go przy­gód ży­cia, ja­kie wió­dł mój dzia­dek.
Być może He­min­gway już wcze­śniej no­sił się z za­my­słem spi­sa­nia wspo­mnień ze swo­ich wcze­snych lat pa­ry­skich, cho­ćby pod­czas dłu­giej re­kon­wa­le­scen­cji po wy­pad­kach lot­ni­czych, któ­rym ule­gł w Afry­ce w 1954 roku i któ­re nie­mal sko­ńczy­ły się jego śmier­cią. Jed­nak do­pie­ro po­now­ne ze­tkni­ęcie się z tym ma­te­ria­łem – swe­go ro­dza­ju kap­su­łą cza­su z prze­ło­mo­we­go okre­su w jego ży­ciu – po­bu­dzi­ło go do dzia­ła­nia[2]. W le­cie 1957 roku roz­po­czął pra­cę nad „Szki­ca­mi pa­ry­ski­mi”, jak na­zy­wał tę ksi­ążkę. Pra­co­wał nad nią na Ku­bie, w Ket­chum w sta­nie Ida­ho, a na­wet za­brał ją ze sobą la­tem do Hisz­pa­nii i je­sie­nią do Pa­ry­ża w 1959 roku. W li­sto­pa­dzie tego sa­me­go roku prze­słał do wy­daw­nic­twa Scrib­ner’s nie­mal kom­plet­ny ma­szy­no­pis, w któ­rym bra­ko­wa­ło je­dy­nie wstępu i ostat­nie­go roz­dzia­łu. Ru­cho­me świ­ęto, opu­bli­ko­wa­ne po­śmiert­nie w 1964 roku, opi­su­je po­byt pi­sa­rza w Pa­ry­żu w la­tach 1921–1926. Z wni­kli­wej ana­li­zy ma­szy­no­pi­su wy­ni­ka, że He­min­gway wy­ko­rzy­stał sto­sun­ko­wo nie­wie­le ma­te­ria­łu ze swo­ich wcze­snych za­pi­sków i ma­szy­no­pi­sów[3]. Wy­ró­żnia się pod tym względem roz­dział o po­ecie Che­eve­rze Dun­nin­gu, któ­ry mo­żna bez­po­śred­nio po­wi­ązać z bar­dzo wcze­snym szki­cem opo­wia­da­nia, opi­sa­nym w li­ście do Ezry Po­un­da z 15 pa­ździer­ni­ka 1924 roku[4]. Po­nad­to frag­men­ty roz­dzia­łu Ford Ma­dox Ford i wy­znaw­ca dia­bła He­min­gway za­czerp­nął z ma­te­ria­łu, któ­ry wcze­śniej usu­nął ze Zaś sło­ńce wscho­dzi i od­krył na nowo w no­te­sach z ku­frów w Rit­zu. Ru­cho­me świ­ęto jest pierw­szym i naj­bar­dziej kom­plet­nym z po­śmiert­nie wy­da­nych dzieł Er­ne­sta He­min­gwaya; Mary He­min­gway w swo­jej no­cie wy­daw­ni­czej stwier­dza, że ksi­ążka zo­sta­ła uko­ńczo­na wio­sną 1960 roku, po do­ko­na­niu przez au­to­ra ko­lej­nej re­dak­cji ma­szy­no­pi­su na Ku­bie. W rze­czy­wi­sto­ści He­min­gway ni­g­dy nie uznał ksi­ążki za sko­ńczo­ną.
Ni­niej­sze, spe­cjal­ne wy­da­nie Ru­cho­me­go świ­ęta jest uczcze­niem pi­ęćdzie­si­ątej rocz­ni­cy uko­ńcze­nia pierw­szej wer­sji wspo­mnień mo­je­go dziad­ka o jego wcze­snych la­tach w Pa­ry­żu, ksi­ążki, któ­ra sta­ła się już kla­sy­ką. Dziś po raz pierw­szy zo­sta­je opu­bli­ko­wa­na w ta­kim kszta­łcie, w ja­kim była w chwi­li śmier­ci au­to­ra w 1961 roku. Po­mi­mo że He­min­gway przed śmier­cią do­ko­nał kil­ku re­dak­cji za­sad­ni­czej części tek­stu, nie nadał osta­tecz­ne­go kszta­łtu ani wstępo­wi, ani ostat­nie­mu roz­dzia­ło­wi, nie pod­jął też de­cy­zji co do ty­tu­łu ca­ło­ści. Co naj­mniej do kwiet­nia 1961 roku wci­ąż pra­co­wał nad ksi­ążką.
Pod­czas nie­mal trzech lat, któ­re upły­nęły po­mi­ędzy śmier­cią au­to­ra a pierw­szym wy­da­niem Ru­cho­me­go świ­ęta wio­sną 1964 roku, re­dak­to­rzy ksi­ążki, Mary He­min­gway i Har­ry Bra­gue z wy­daw­nic­twa Scrib­ner’s, do­ko­na­li istot­nych zmian w te­kście. Pew­na ilo­ść ma­te­ria­łu, któ­ry He­min­gway za­mie­rzał za­wrzeć w ksi­ążce, zo­sta­ła wy­kre­ślo­na, na­to­miast do­da­no inne par­tie tek­stu, na­pi­sa­ne z my­ślą o ksi­ążce, ale nie włączo­ne do niej de­cy­zją au­to­ra. W szcze­gól­no­ści mowa tu o roz­dzia­le za­ty­tu­ło­wa­nym Na­ro­dzi­ny no­wej szko­ły, znacz­nej części roz­dzia­łu po­świ­ęco­ne­go Ezrze Po­un­do­wi, za­miesz­czo­nej w ni­niej­szym to­mie pod ty­tu­łem Ezra Po­und i Mier­nik Zie­le­niak, jak rów­nież ob­szer­nej części ostat­nie­go roz­dzia­łu, po­przed­nio za­ty­tu­ło­wa­nej Pa­ryż ni­g­dy nie ma ko­ńca, któ­ra tu po­ja­wia się pod ty­tu­łem Zimy w Schruns. Przed­mo­wa Er­ne­sta He­min­gwaya do Ru­cho­me­go świ­ęta zo­sta­ła w isto­cie skom­pi­lo­wa­na przez Mary He­min­gway z frag­men­tów ręko­pi­su i w zwi­ąz­ku z tym nie zna­la­zła się w ni­niej­szym wy­da­niu. Re­dak­to­rzy pierw­sze­go wy­da­nia zmie­ni­li rów­nież ko­lej­no­ść roz­dzia­łów. Roz­dział siód­my stał się roz­dzia­łem trze­cim, a roz­dział szes­na­sty, trak­tu­jący o Schruns, zo­stał umiesz­czo­ny na ko­ńcu ksi­ążki i po­łączo­ny z frag­men­ta­mi in­ne­go roz­dzia­łu, w któ­rym He­min­gway na­pi­sał o roz­sta­niu z Ha­dley i no­wym ma­łże­ństwie – z Pau­li­ne Pfe­if­fer; roz­dział ten zo­sta­je tu po raz pierw­szy opu­bli­ko­wa­ny w ca­ło­ści jako Ryba pi­lot i bo­ga­cze. He­min­gway po­sta­no­wił nie włączać tego tek­stu do ksi­ążki, po­nie­waż po­strze­gał swo­ją re­la­cję z Pau­li­ne jako po­czątek, a nie za­ko­ńcze­nie.
Dzie­wi­ęt­na­ście roz­dzia­łów ni­niej­sze­go wy­da­nia Ru­cho­me­go świ­ęta opar­to na ma­szy­no­pi­sie He­min­gwaya z jego od­ręcz­ny­mi no­tat­ka­mi – ostat­niej wer­sji ostat­niej ksi­ążki, nad któ­rą pra­co­wał. Ma­szy­no­pis ten znaj­du­je się obec­nie w zbio­rach He­min­gway­ow­skich Bi­blio­te­ki im. Joh­na F. Ken­ne­dy’ego w Bo­sto­nie będących pod­sta­wo­wą ko­lek­cją ma­szy­no­pi­sów He­min­gwaya[5]. Po­mi­mo że nie za­wie­ra on ostat­nie­go roz­dzia­łu, uwa­żam, że sta­no­wi wier­niej­szy wa­riant ksi­ążki, któ­rą chciał opu­bli­ko­wać mój dzia­dek.
Pierw­sze wy­da­nie Ru­cho­me­go świ­ęta za­wie­ra rów­nież sze­reg po­mniej­szych zmian re­dak­cyj­nych, któ­re, jak sądzę, nie zo­sta­ły­by za­pro­po­no­wa­ne przez re­dak­tor­kę, gdy­by mu­sia­ła się li­czyć ze zda­niem au­to­ra. Zmia­ny te zo­sta­ły tu wy­co­fa­ne. Naj­istot­niej­sza z nich do­ty­czy we­dług mnie od­rzu­ce­nia często sto­so­wa­nej przez He­min­gwaya nar­ra­cji w dru­giej oso­bie licz­by po­je­dyn­czej – po­ja­wia się ona już w pierw­szym aka­pi­cie pierw­sze­go roz­dzia­łu, a po­tem w ob­rębie ca­łej ksi­ążki (zob. np. il. 1). Ten ce­lo­wy i prze­my­śla­ny za­bieg nar­ra­cyj­ny stwa­rza wra­że­nie, że au­tor mówi sam do sie­bie, a po­wta­rza­nie za­im­ka „ty” na po­zio­mie podświa­do­mym an­ga­żu­je czy­tel­ni­ka w opo­wie­ść.
W szcze­gól­nie dra­stycz­ny spo­sób zmie­nio­no wpro­wa­dze­nie do roz­dzia­łu sie­dem­na­ste­go, po­świ­ęco­ne­go F. Scot­to­wi Fit­zge­ral­do­wi. Tekst He­min­gwaya po jego osta­tecz­nej re­dak­cji (zob. il. 7) brzmi:
 
Jego ta­lent był tak na­tu­ral­ny jak wzór py­łku na skrzy­dłach mo­ty­la. Przez ja­kiś czas nie ro­zu­miał go, tak samo jak mo­tyl, ani nie wie­dział, kie­dy go na­ru­sza­no bądź uszka­dza­no. Pó­źniej stał się świa­dom swo­ich oka­le­czo­nych skrzy­deł i ich bu­do­wy i na­uczył się my­śleć. Znów wzbił się w górę, a ja mia­łem szczęście spo­tkać go za­raz po do­brym okre­sie w jego pi­sa­niu, choć nie był to do­bry okres w jego ży­ciu.
 
Na­to­miast w wy­da­niu po­śmiert­nym frag­ment ten brzmi:
 
Jego ta­lent był tak na­tu­ral­ny jak wzór py­łku na skrzy­dłach mo­ty­la. Przez ja­kiś czas nie ro­zu­miał go, tak samo jak mo­tyl, ani nie wie­dział, kie­dy go na­ru­sza­no bądź uszka­dza­no. Pó­źniej stał się świa­dom swo­ich oka­le­czo­nych skrzy­deł i ich bu­do­wy i na­uczył się my­śleć, ale nie mógł już la­tać, bo umi­ło­wa­nie lotu prze­mi­nęło, i mógł je­dy­nie wspo­mi­nać czas, kie­dy przy­cho­dził mu on bez wy­si­łku.[2*]

 
Jest ja­sne, że re­dak­to­rzy za­czerp­nęli ten frag­ment z wcze­śniej­szej, od­rzu­co­nej przez He­min­gwaya wer­sji tek­stu (zob. il. 6); ich de­cy­zja, skut­ku­jąca przed­sta­wie­niem Fit­zge­ral­da w mniej ko­rzyst­nym świe­tle niż w osta­tecz­nej wer­sji He­min­gwaya, wy­da­je się jed­nak zu­pe­łnie nie­upraw­nio­na.
He­min­gway za­ty­tu­ło­wał tyl­ko trzy roz­dzia­ły swo­je­go ręko­pi­su: Ford Ma­dox Ford i wy­znaw­ca dia­bła, Na­ro­dzi­ny no­wej szko­ły i Czło­wiek, któ­re­mu była pi­sa­na śmie­rć (zob. il. 4). Nie li­cząc wy­żej wy­mie­nio­nych, za­cho­wa­no tu ty­tu­ły roz­dzia­łów z pierw­sze­go wy­da­nia, by uła­twić orien­ta­cję czy­tel­ni­kom zna­jącym ksi­ążkę. Ty­tu­ły do­dat­ko­wych, nie­pu­bli­ko­wa­nych wcze­śniej szki­ców opo­wia­dań po­cho­dzą ode mnie.
He­min­gway na­pi­sał na po­trze­by Ru­cho­me­go świ­ęta ob­szer­ne par­tie tek­stu, któ­rych nie zde­cy­do­wał się włączyć do go­to­wej ca­ło­ści, zgod­nie „ze sta­rą za­sa­dą, że o ja­ko­ści ksi­ążki w oczach jej au­to­ra de­cy­du­je ja­ko­ść frag­men­tów, któ­re z niej wy­kre­śla”. Z my­ślą o ksi­ążce po­wsta­ło co naj­mniej dzie­si­ęć do­dat­ko­wych roz­dzia­łów o ró­żnym stop­niu za­awan­so­wa­nia, któ­re włączo­no do ni­niej­sze­go wy­da­nia jako osob­ną część po za­sad­ni­czym te­kście. Ża­den z tych roz­dzia­łów nie zo­stał osta­tecz­nie zre­da­go­wa­ny przez au­to­ra i na­le­ży je uznać za nie­do­ko­ńczo­ne. Nie­któ­re z nich zo­sta­ły na­pi­sa­ne, a na­stęp­nie prze­pi­sa­ne w ko­lej­nej re­dak­cji, inne na­to­miast za­cho­wa­ły się tyl­ko w pierw­szej wer­sji ręko­pi­su. My­ślę, że czy­tel­ni­cy zgo­dzą się, że wszyst­kie ra­zem sta­no­wią bar­dzo in­te­re­su­jące uzu­pe­łnie­nie ksi­ążki.
Roz­dzia­ły Ru­cho­me­go świ­ęta nie są uło­żo­ne w ści­słym po­rząd­ku chro­no­lo­gicz­nym. Do­dat­ko­we roz­dzia­ły rów­nież usze­re­go­wa­łem zgod­nie z pew­ną lo­gi­ką. Na po­czątek za­pro­po­no­wa­łem Na­ro­dzi­ny no­wej szko­ły, gdyż roz­dział ten włączo­no już do pierw­sze­go wy­da­nia ksi­ążki, gdzie re­dak­to­rzy umie­ści­li go po­mi­ędzy Ford Ma­dox Ford i wy­znaw­ca dia­bła a Z Pa­sci­nem w Dôme. He­min­gway na­pi­sał dwa wa­rian­ty za­ko­ńcze­nia tego roz­dzia­łu, któ­re w pierw­szym wy­da­niu Ru­cho­me­go świ­ęta zo­sta­ły prze­re­da­go­wa­ne i częścio­wo po­łączo­ne. W ni­niej­szym wy­da­niu za­miesz­czo­no oba za­ko­ńcze­nia w wer­sji au­tor­skiej. Po­dob­nie za­war­to­ść roz­dzia­łu Ezra Po­und i jego Bel Esprit zna­la­zła się w pierw­szym wy­da­niu, zo­sta­ła jed­nak na­pi­sa­na jako osob­ny roz­dział, któ­ry He­min­gway osta­tecz­nie po­sta­no­wił po­mi­nąć.
Po tym na­stępu­je O pi­sa­niu w pierw­szej oso­bie, po­nie­waż od­bie­ga cha­rak­te­rem od po­zo­sta­łych opo­wia­dań. Sku­pia się nie tyle na kon­kret­nym wspo­mnie­niu, ile na pro­ce­sie pi­sa­nia, i z tego względu zda­je się pa­so­wać bar­dziej do po­cząt­ku niż ko­ńca. Choć jest nie­do­ko­ńczo­ne, rzu­ca świa­tło na pro­ces pi­sa­nia i wy­kpi­wa tak zwa­ną śled­czą szko­łę kry­ty­ki li­te­rac­kiej. Wi­ęk­szo­ść mło­dych pi­sa­rzy opi­su­je w pro­zie wła­sne prze­ży­cia, He­min­gway jed­na­kże, jak daje do zro­zu­mie­nia w tym krót­kim szki­cu, czer­pie ta­kże z wie­lu cu­dzych re­la­cji, bez­po­śred­nich i za­po­śred­ni­czo­nych. Wspo­mi­na na przy­kład o swo­ich roz­mo­wach z żo­łnie­rza­mi pierw­szej woj­ny świa­to­wej, a jego mi­strzo­stwo w pro­zie hi­sto­rycz­nej w pe­łni uwi­dacz­nia się w Po­że­gna­niu z bro­nią, gdzie przed­sta­wił od­wrót spod Ca­po­ret­to tak wier­nie, że trud­no uwie­rzyć, że nie brał udzia­łu w tej bi­twie[6].
Se­kret­ne przy­jem­no­ści opo­wia­da­ją o tym, jak Er­nest za­pusz­czał wło­sy i jak wraz z Ha­dley zde­cy­do­wa­li się na fry­zu­ry tej sa­mej dłu­go­ści[7]. Roz­dział ten po­wstał naj­praw­do­po­dob­niej na pod­sta­wie prze­żyć z zimy roku 1922/1923, któ­rą ma­łżon­ko­wie spędzi­li jed­nak nie w au­striac­kim Schruns, a w Cham­by sur Mon­treux w Szwaj­ca­rii – jest to przy­kład tego, jak He­min­gway zmie­niał re­alia w celu ulep­sze­nia fa­bu­ły. Szkic ten, za­cho­wa­ny je­dy­nie w ręko­pi­sie, w śmia­ły spo­sób uka­zu­je in­tym­no­ść au­to­ra i jego żony i przy­wo­dzi na myśl frag­men­ty po­śmiert­nie wy­da­nej po­wie­ści Raj­ski ogród. Nie­zwy­kle ob­ra­zo­wo przed­sta­wia Er­ne­sta He­min­gwaya u po­cząt­ków dro­gi za­wo­do­wej, z jed­nym do­brym gar­ni­tu­rem i jed­ną parą po­rząd­nych bu­tów, któ­ry by wy­ko­ny­wać pra­cę dzien­ni­ka­rza, musi prze­strze­gać kon­wen­cjo­nal­nych za­sad w kwe­stii za­cho­wa­nia i ubio­ru[8]. Dłu­go­ść fry­zu­ry to za­gad­nie­nie żywo ob­cho­dzące rów­nież dzi­siej­szą mło­dzież wcho­dzącą w do­ro­słe ży­cie. He­min­gway od­da­je zło­żo­ny splot mo­ty­wa­cji i uwa­run­ko­wań to­wa­rzy­szących pro­stej de­cy­zji o za­pusz­cze­niu wło­sów: jest tu i przy­jęcie no­we­go sty­lu ży­cia za­wo­do­we­go pi­sa­rza, przed­sta­wi­cie­la cy­ga­ne­rii ar­ty­stycz­nej, i mo­żli­wo­ść za­osz­czędze­nia na wi­zy­tach u fry­zje­ra, jest kwe­stia eks­tra­wa­ganc­kie­go wy­glądu, któ­ry unie­mo­żli­wia po­ka­zy­wa­nie się w mod­nej dziel­ni­cy, a tym sa­mym po­zwa­la w pe­łni sku­pić się na pi­sa­niu, są wresz­cie po­gar­dli­we re­ak­cje ko­le­gów dzien­ni­ka­rzy, skon­tra­sto­wa­ne z ca­łko­wi­cie od­mien­nym od­bio­rem dłu­gich fry­zur u mężczyzn w Ja­po­nii – na przy­kła­dzie ar­ty­stów, któ­rych He­min­gway po­znał w pra­cow­ni Ezry Po­un­da, gdzie po­dzi­wiał ich dłu­gie, pro­ste czar­ne wło­sy. Ta de­cy­zja, mo­ty­wo­wa­na względa­mi prak­tycz­ny­mi i bun­tem prze­ciw­ko nor­mom spo­łecz­nym, pro­wa­dzi na­stęp­nie do po­my­słu zrów­na­nia dłu­go­ści fry­zur ma­łżon­ków jako swe­go ro­dza­ju se­kret­nej przy­jem­no­ści, któ­rą będą dzie­lić we dwo­je. Au­tor w ko­micz­ny spo­sób zde­rza re­ak­cje, z ja­ki­mi sty­ka się w Pa­ry­żu, z tymi w Schruns, gdzie miej­sco­wy fry­zjer uzna­je, że He­min­gway sto­su­je się do no­wej pa­ry­skiej mody, i za­chęca in­nych swo­ich klien­tów, by po­szli w jego śla­dy.
Dziw­ny klub bok­ser­ski trak­tu­je o mało zna­nym ka­na­dyj­skim bok­se­rze na­zwi­skiem Lar­ry Ga­ins i jego nie­ty­po­wych tre­nin­gach w Sta­de Ana­sta­sie, re­stau­ra­cji z dan­sin­giem w szem­ra­nej dziel­ni­cy Pa­ry­ża, gdzie roz­ryw­kę w cza­sie po­si­łków sta­no­wi­ły wal­ki bok­ser­skie, a za­wod­ni­cy pe­łni­li funk­cję kel­ne­rów. Jest to rzad­ko spo­ty­ka­ny por­tret Pa­ry­ża z lat dwu­dzie­stych, uka­zu­je też inny aspekt oso­bo­wo­ści Er­ne­sta He­min­gwaya, któ­ry sam lu­bił bok­so­wać i jako dzien­ni­karz często re­la­cjo­no­wał wa­żne me­cze bok­ser­skie[9]. He­min­gway, po­dob­nie jak w opi­sach spar­rin­gów z Ezrą Po­un­dem w jego pra­cow­ni, przed­sta­wia się tu jako znaw­ca te­ma­tu, fa­cho­wo ko­men­tu­jący nie­udol­ne po­czy­na­nia Lar­ry’ego Ga­in­sa.
Cierp­ki za­pach kłam­stwa jest kry­tycz­nym por­tre­tem For­da Ma­do­xa For­da, któ­re­go od­dech ział „smro­dem gor­szym niż wszyst­kie fon­tan­ny z noz­drzy wie­lo­ry­ba”[10]. Gwa­łtow­na nie­chęć He­min­gwaya do For­da dłu­go sta­no­wi­ła za­gad­kę dla bio­gra­fów, szcze­gól­nie w świe­tle en­tu­zja­stycz­nych re­cen­zji, któ­rych Ford nie szczędził He­min­gway­owi, i mo­żli­wo­ści, ja­kie mu stwa­rzał jako re­dak­tor „The Trans­atlan­tic Re­view”[11]. Jed­na z hi­po­tez gło­si, że źró­dłem nie­chęci były spo­ry fi­nan­so­we. W szki­cu, o któ­rym mowa, He­min­gway tłu­ma­czy swo­ją „ir­ra­cjo­nal­ną nie­chęć” do For­da nie­mo­żno­ścią znie­sie­nia nie­ustan­nych kłamstw tego ostat­nie­go.
Edu­ka­cja pana Bum­by’ego za­cho­wa­ła się wy­łącz­nie w po­je­dyn­czym ręko­pi­sie. Opo­wia­da o tym, jak Er­nest i jego syn Jack, zwa­ny Bum­bym, spo­ty­ka­ją się z F. Scot­tem Fit­zge­ral­dem w „neu­tral­nej” pa­ry­skiej ka­wiar­ni. Szkic sta­no­wi do­dat­ko­wy przy­czy­nek do uka­zy­wa­nia przez He­min­gwaya pro­ble­mów Fit­zge­ral­da z al­ko­ho­lem i za­zdro­ści jego żony Ze­ldy o jego pi­sar­stwo. Po opo­wie­dze­niu Fit­zge­ral­do­wi kil­ku hi­sto­rii z pierw­szej woj­ny świa­to­wej He­min­gway mówi Bum­by’emu, że ich zna­jo­my An­dré Mas­son po­nió­sł szko­dy psy­chicz­ne na sku­tek woj­ny, ale był pó­źniej w sta­nie wie­ść twór­cze ży­cie jako ma­larz. Mas­son brał udział w wiel­kiej woj­nie przez dwa i pół roku; w roku 1917 zo­stał ran­ny w pie­rś, a na­stęp­nie wpa­dł w de­pre­sję. Mas­son dzie­lił w Pa­ry­żu pra­cow­nię z Jo­anem Miró; He­min­gway by­wał tam częstym go­ściem, za­ku­pił też trzy pej­za­że le­śne Mas­so­na, któ­re obec­nie wi­szą w Sali He­min­gway­ow­skiej w Bi­blio­te­ce im. Ken­ne­dy’ego[12]. Wie­dza o tym, w jaki spo­sób woj­na do­tknęła Mas­so­na, rzu­ca do­dat­ko­we świa­tło na nie­zwy­kłą at­mos­fe­rę tych ob­ra­zów.
Scott i jego pa­ry­ski szo­fer do­ty­czy bar­dziej F. Scot­ta Fit­zge­ral­da niż Pa­ry­ża – roz­gry­wa się w Sta­nach Zjed­no­czo­nych po me­czu fut­bo­lo­wym w Prin­ce­ton, na któ­ry Fit­zge­ral­do­wie i He­min­gway­owie wy­bra­li się wspól­nie je­sie­nią 1928 roku. Mo­żna ła­two zro­zu­mieć, dla­cze­go He­min­gway nie zde­cy­do­wał się włączyć tego roz­dzia­łu do ca­ło­ści, jako że wy­kra­cza on poza ogól­ne ramy cza­so­we zbio­ru. Prze­wrot­ny hu­mor i te­ma­ty­ka sa­mo­cho­do­wa spra­wia­ją jed­nak, że szkic ten sta­no­wi do­bre uzu­pe­łnie­nie wcze­śniej­sze­go roz­dzia­łu trak­tu­jące­go o pod­ró­ży Er­ne­sta i Fit­zge­ral­da z Lyonu do Pa­ry­ża re­nault bez da­chu – i na­da­je do­dat­ko­wy wy­miar uka­za­nym przez He­min­gwaya „zło­żo­nym tra­ge­diom, hoj­no­ści i pa­sji Scot­ta”.
Je­śli sądzić po ręko­pi­sach (por. np. il. 5), w trak­cie pi­sa­nia Ru­cho­me­go świ­ęta naj­trud­niej­sze dla He­min­gwaya było do­jście do ładu z fak­tem, że zdra­dził Ha­dley z Pau­li­ne, co do­pro­wa­dzi­ło do roz­pa­du jego pierw­sze­go ma­łże­ństwa. Z pew­ne­go punk­tu wi­dze­nia kwe­stia ta sta­no­wi lo­gicz­ne zwie­ńcze­nie ksi­ążki i mo­żna zro­zu­mieć, dla­cze­go Mary He­min­gway zde­cy­do­wa­ła się na ta­kie wła­śnie za­ko­ńcze­nie. He­min­gway jed­nak, po na­pi­sa­niu trak­tu­jące­go o tych wy­da­rze­niach roz­dzia­łu, za­miesz­czo­ne­go tu jako Ryba pi­lot i bo­ga­cze, zde­cy­do­wał, że nie będzie ono od­po­wied­nie, jako że uwa­żał ma­łże­ństwo z Pau­li­ne za nowy po­czątek, a nie za za­ko­ńcze­nie, a ta­kże dla­te­go, że ta­kie za­ko­ńcze­nie uka­za­ło­by bo­ha­ter­kę ksi­ążki, Ha­dley, jako po­rzu­co­ną i sa­mot­ną. Co gor­sza, do ostat­nie­go roz­dzia­łu Ru­cho­me­go świ­ęta w wy­da­niu z 1964 roku włączo­no je­dy­nie część Ryby pi­lo­ta i bo­ga­czy. Re­dak­to­rzy wy­kre­śli­li za­rów­no frag­men­ty do­ty­czące wy­rzu­tów su­mie­nia He­min­gwaya i bra­nia przez nie­go od­po­wie­dzial­no­ści za roz­pad ma­łże­ństwa, jak i te mó­wi­ące o „nie­wia­ry­god­nym szczęściu”, ja­kie prze­ży­wał z Pau­li­ne. Czy­tel­ni­cy pierw­sze­go wy­da­nia mają te­raz po raz pierw­szy mo­żli­wo­ść za­po­zna­nia się z tym tek­stem w pe­łnej, za­mie­rzo­nej przez au­to­ra po­sta­ci. Da­le­ko idące za­bie­gi re­dak­cyj­ne do­ko­na­ne przez Mary He­min­gway – czwar­tą i ostat­nią żonę pi­sa­rza – były, jak się zda­je, mo­ty­wo­wa­ne bar­dziej jej oso­bi­stą re­la­cją z He­min­gway­em niż do­brem ksi­ążki albo au­to­ra, któ­ry w po­śmiert­nym wy­da­niu przed­sta­wio­ny jest jako swe­go ro­dza­ju nie­świa­do­ma ofia­ra, co było da­le­kie od sta­nu fak­tycz­ne­go (por. rów­nież il. 5).
Roz­dział Nada y pues nada zo­stał na­pi­sa­ny w ci­ągu trzech dni, od 1 do 3 kwiet­nia 1961 roku, jako po­ten­cjal­ne za­ko­ńcze­nie ca­ło­ści. Jest ostat­nim zwar­tym frag­men­tem tek­stu na­pi­sa­nym przez He­min­gwaya z my­ślą o ksi­ążce i za­cho­wał się w po­sta­ci po­je­dyn­cze­go ręko­pi­su (zob. il. 8). Jest ty­leż częścią skła­do­wą ksi­ążki, co świa­dec­twem sta­nu psy­chicz­ne­go au­to­ra za­le­d­wie trzy ty­go­dnie przed pró­bą sa­mo­bój­czą. Za­an­ga­żo­wa­nie pi­sa­rza w pra­cę jest nie­zwy­kłe, szcze­gól­nie je­śli wzi­ąć pod uwa­gę stan jego zdro­wia oraz pa­ra­no­ję i głębo­ką de­pre­sję, z któ­ry­mi się zma­gał. Twier­dze­nie, po­dob­nie jak czy­nił to w lep­szych cza­sach, że uro­dził się po to, by pi­sać, i że „to ro­bił i to będzie ro­bił zno­wu”, mu­sia­ło być trud­ne w mo­men­cie, w któ­rym wie­dział, że pi­sa­nie już od dłu­ższe­go cza­su nie idzie mu do­brze. W ostat­nim zda­niu za­pi­sał, że przy jego pa­mi­ęci ktoś maj­stro­wał – praw­do­po­dob­nie jest to na­wi­ąza­nie do nie­daw­ne­go po­by­tu w szpi­ta­lu psy­chia­trycz­nym w Mayo i te­ra­pii elek­trow­strząsa­mi – a jego ser­ce już nie ist­nie­je. Jak w swo­jej po­wie­ści Mały Ksi­ążę za­uwa­żył An­to­ine de Sa­int-Exu­péry, z któ­rym He­min­gway znał się od cza­su woj­ny do­mo­wej w Hisz­pa­nii, do­brze wi­dzi się tyl­ko ser­cem, bo naj­wa­żniej­sze jest nie­wi­docz­ne dla oczu. Roz­pacz­li­we wy­zna­nie He­min­gwaya sta­no­wi smut­ną za­po­wie­dź jego śmier­ci z wła­snej ręki nie­ca­łe trzy mie­si­ące pó­źniej.
W nie­wy­sła­nym li­ście do Char­le­sa Scrib­ne­ra Ju­nio­ra z 18 kwiet­nia 1961 roku[13] He­min­gway pi­sze, że nie jest w sta­nie uko­ńczyć ksi­ążki zgod­nie ze swo­imi ocze­ki­wa­nia­mi, i pro­po­nu­je opu­bli­ko­wa­nie jej bez ostat­nie­go roz­dzia­łu. Nad­mie­nia, że przez po­nad mie­si­ąc usi­ło­wał na­pi­sać za­ko­ńcze­nie. Po­rzu­co­ne roz­po­częcia i za­ko­ńcze­nia, ze­bra­ne w ni­niej­szym wy­da­niu w części za­ty­tu­ło­wa­nej Frag­men­ty, praw­do­po­dob­nie po­cho­dzą z tego okre­su. List za­wie­ra też dłu­gą li­stę po­ten­cjal­nych ty­tu­łów Ru­cho­me­go świ­ęta. He­min­gway miał zwy­czaj spi­sy­wa­nia list mo­żli­wych ty­tu­łów dla swo­ich ksi­ążek już od cza­su zbio­ru opo­wia­dań z lat dwu­dzie­stych, in our time[14]. Nie­któ­re z ty­tu­łów były żar­to­bli­we, a nie­któ­re po­wa­żne, lu­bił też ma­wiać, że naj­lep­szym źró­dłem ty­tu­łów jest Bi­blia[15]. Li­sta spo­rządzo­na przez He­min­gwaya przy tej oka­zji spra­wia na pierw­szy rzut oka okrop­ne wra­że­nie i może być uzna­na za świa­dec­two po­gar­sza­jące­go się sta­nu jego umy­słu. Za­wie­ra ta­kie pro­po­zy­cje jak: „To, o czym nikt nie wie, Mieć na­dzie­ję i do­brze pi­sać (opo­wie­ści pa­ry­skie), Na­pi­sać samą praw­dę, Do­bre gwo­ździe są z że­la­za, Ob­gry­za­nie pa­znok­ci, Tak, jak było, Pew­ne miej­sca, pew­ni lu­dzie, Jak to się za­częło, Ko­chać i do­brze pi­sać, W rin­gu jest ca­łkiem ina­czej” czy, mój ulu­bio­ny, „Jak bar­dzo ina­czej było, kie­dy tam by­łeś”.
Ty­tuł, ku któ­re­mu się skła­niał, to „Wcze­sne oko i ucho (Pa­ryż, ja­kim był we wcze­snych la­tach)”. Brzmi to tro­chę jak ty­tuł pod­ręcz­ni­ka me­dycz­ne­go z bi­blio­tecz­ki jego ojca. Po­wa­żnie mó­wi­ąc, uwa­żam jed­nak, że ty­tuł ten miał w za­mie­rze­niu He­min­gwaya zwra­cać uwa­gę na naj­wa­żniej­sze aspek­ty jego tech­ni­ki pi­sar­skiej. Oko, ter­min uży­wa­ny zwy­kle w roz­wa­ża­niach o sztu­kach wi­zu­al­nych, przy­wo­dzi na myśl in­te­re­su­jące pa­ra­le­le mi­ędzy pi­sar­stwem i ma­lar­stwem, do któ­rych pi­sarz od­no­si się rów­nież w Ru­cho­mym świ­ęcie, w szcze­gól­no­ści kie­dy re­la­cjo­nu­je, jak uczył się z ob­ra­zów Cézan­ne’a. W Pa­ry­żu lat dwu­dzie­stych He­min­gway wy­kszta­łcił swo­je oko, zdol­no­ść od­dzie­la­nia ziar­na od plew i prze­mie­nia­nia swo­ich spo­strze­żeń w pro­zę. Na­to­miast ucho, któ­re ko­ja­rzy­my zwy­kle z twór­czo­ścią mu­zycz­ną, jest nie­wąt­pli­wie istot­ne w pra­cy pi­sa­rza. Tek­sty He­min­gwaya od­czy­ty­wa­ne na głos zwy­kle brzmią do­brze[16]. W jego uko­ńczo­nych dzie­łach ka­żde sło­wo jest nie­zbęd­ne i na swo­im miej­scu, jak po­szcze­gól­ne dźwi­ęki w kom­po­zy­cji mu­zycz­nej. W swo­ich wcze­snych la­tach pa­ry­skich na­uczył się zna­cze­nia ryt­mu i po­wtó­rzeń w pi­sa­niu od Ger­tru­de Ste­in i – przede wszyst­kim – od Ja­me­sa Joy­ce’a, któ­re­go Ulis­ses, ar­cy­dzie­ło wy­da­ne przez Sy­lvię Be­ach z Sha­ke­spe­are and Com­pa­ny[17], jest wir­tu­ozer­skim po­pi­sem an­glo­języcz­nej pro­zy, któ­ry pe­łnię swe­go wy­ra­zu osi­ąga czy­ta­ny na głos. Ty­tuł Wcze­sne oko i ucho od­no­si się do ko­niecz­no­ści do­sko­na­le­nia warsz­ta­tu, co He­min­gway uwa­żał za nie­odzow­ne i prak­ty­ko­wał przez całe ży­cie. Zwra­ca uwa­gę na ta­lent, bo bez do­bre­go oka i ucha trud­no o suk­ces, ale su­ge­ru­je też, że pi­sa­rzo­wi po­trzeb­ne jest do­świad­cze­nie, by mógł roz­wi­nąć swo­je zdol­no­ści, a dla Er­ne­sta He­min­gwaya Pa­ryż był wów­czas ide­al­nym do tego miej­scem. Znacz­na część ręko­pi­sów wcho­dzących w skład Ru­cho­me­go świ­ęta za­wie­ra wy­jąt­ko­wo mało po­pra­wek i sta­no­wi nie­zwy­kle wy­mow­ne świa­dec­two ta­len­tu pi­sa­rza (zob. il. 2 i 3), na­wet w ostat­nich la­tach jego ży­cia. Nie­śmier­tel­na pro­za zja­wia się na stro­ni­cach w pe­łni ufor­mo­wa­na, jak Ate­na wy­cho­dząca z gło­wy Zeu­sa.
Osta­tecz­ny ty­tuł ksi­ążki, Ru­cho­me świ­ęto, zo­stał wy­bra­ny przez Mary He­min­gway po śmier­ci au­to­ra. Nie po­ja­wia się w żad­nej z wer­sji ksi­ążki, ale zo­stał za­pro­po­no­wa­ny przez A.E. Hotch­ne­ra, któ­ry pa­mi­ętał, jak Er­nest wy­po­wie­dział tę fra­zę pod­czas roz­mo­wy w ba­rze ho­te­lu Ritz w Pa­ry­żu w 1950 roku[18]. Za­pis ty­tu­łu w ory­gi­na­le (A Mo­ve­able Fe­ast) jest zgod­ny z nie­orto­dok­syj­nym upodo­ba­niem He­min­gwaya do za­cho­wy­wa­nia li­te­ry e w pi­sow­ni wy­ra­zów za­ko­ńczo­nych na „-ing”, je­śli po­cho­dzą od cza­sow­ni­ków za­ko­ńczo­nych na „e”. Na­da­je to ty­tu­ło­wi oso­bi­ste pi­ęt­no au­tor­skie, a do­dat­ko­wo ze­sta­wie­nie „ea” w sło­wie mo­ve­able sta­no­wi atrak­cyj­ne wi­zu­al­nie po­wtó­rze­nie z „ea” w fe­ast. W sło­wie wstęp­nym Pa­trick He­min­gway rzu­ca nie­co świa­tła na uży­wa­nie ty­tu­ło­we­go ter­mi­nu przez mo­je­go dziad­ka za­rów­no w twór­czo­ści, jak i w ży­ciu oso­bi­stym.
Czy to czy­ta się je po raz pierw­szy, czy też za­gląda do nie­go ko­lej­ny raz, tak jak od­wie­dza się sta­re­go przy­ja­cie­la, Ru­cho­me świ­ęto od­zna­cza się nie­zwy­kłą świe­żo­ścią. By­łem nie­daw­no w Pa­ry­żu, żeby do­star­czyć mar­mu­ro­we po­pier­sie He­ro­do­ta z Me­tro­po­li­tan Mu­seum of Art do Luw­ru, na wy­sta­wę o Ba­bi­lo­nie od trze­cie­go ty­si­ąc­le­cia przed na­szą erą aż do cza­sów Alek­san­dra Wiel­kie­go, a na­stęp­nie jako two­rzy­wie mitu, le­gen­dar­nym mie­ście de­ka­den­cji przy­wo­ły­wa­nym w Bi­blii. Przy­po­mnia­łem so­bie świet­ne opo­wia­da­nie F. Scot­ta Fit­zge­ral­da Po­wrót do Ba­bi­lo­nu[19], w któ­rym opi­su­je on Pa­ryż po­ło­wy lat dwu­dzie­stych, z cza­su, gdy po­znał He­min­gwaya, jako miej­sce eks­ce­sów, nie­ko­ńczących się przy­jęć i szo­ku­jącej de­ka­den­cji; temu wi­ze­run­ko­wi prze­ciw­sta­wia ob­raz Pa­ry­ża kil­ka lat pó­źniej, pod­czas wiel­kie­go kry­zy­su, kie­dy sam prze­ży­wał okres za­wo­do­wych nie­po­wo­dzeń. Pod­czas mo­je­go ostat­nie­go po­by­tu w Pa­ry­żu było tam nie­wie­lu Ame­ry­ka­nów, do cze­go przy­czy­nił się ni­ski kurs do­la­ra i kło­po­ty go­spo­dar­cze w USA. O ile dla He­min­gwaya w la­tach dwu­dzie­stych „kurs wy­mia­ny to było coś pi­ęk­ne­go”[20], te­raz sy­tu­acja się od­wró­ci­ła i dla imi­gran­tów z USA ży­cie w Pa­ry­żu nie jest ta­nie. Dla mnie oso­bi­ście (jak słusz­nie za­uwa­żył mój dzia­dek, ka­żdy ma swo­je wła­sne wspo­mnie­nia) Pa­ryż jest miej­scem in­spi­ru­jącym i pe­łnym ży­cia, mia­stem pi­ęk­na, świa­tła, hi­sto­rii i sztu­ki.
Dla mo­je­go dziad­ka, któ­ry w tam­tych la­tach do­pie­ro roz­po­czy­nał swo­ją pi­sar­ską dro­gę, Pa­ryż był po pro­stu naj­lep­szym na świe­cie miej­scem do pra­cy, a pó­źniej po­zo­stał jego ulu­bio­nym mia­stem. Choć pa­ste­rze kóz nie pro­wa­dzą już stad uli­ca­mi Pa­ry­ża przy wtó­rze pisz­cza­łek, je­że­li od­wie­dzisz miej­sca na le­wym brze­gu Se­kwa­ny, o któ­rych pi­sał Er­nest He­min­gway, albo bar w ho­te­lu Ritz czy ogród Luk­sem­bur­ski, tak jak ostat­nio moja żona i ja, po­czu­jesz, jak było tam wte­dy. Nie mu­sisz jed­nak w tym celu ko­niecz­nie je­chać do Pa­ry­ża; prze­czy­taj Ru­cho­me świ­ęto, a ono cię tam prze­nie­sie.
Seán He­min­gway

1
Do­bra ka­wiar­nia na Pla­ce Sa­int-Mi­chel


 
I była nie­po­go­da. Przy­cho­dzi­ła któ­re­goś dnia pod ko­niec je­sie­ni. W nocy mu­sia­łeś za­mknąć okna przed desz­czem, a zim­ny wiatr zdzie­rał li­ście z drzew na Pla­ce de la Con­tre­scar­pe. Prze­mo­czo­ne li­ście le­ża­ły na desz­czu, wiatr za­ci­nał kro­pla­mi na wiel­ki zie­lo­ny au­to­bus na pętli, a w Café des Ama­teurs był tłok i okna za­cho­dzi­ły od we­wnątrz mgłą od cie­pła i dymu. Była to ża­ło­sna, pod­le pro­wa­dzo­na ka­wiar­nia, w któ­rej tło­czy­li się pi­ja­cy z dziel­ni­cy; uni­ka­łem jej ze względu na smród nie­my­tych ciał i kwa­śny odór pi­ja­ństwa. By­wal­cy i by­wal­czy­nie Ama­teurs byli pi­ja­ni przez cały czas, albo przez cały czas, kie­dy mo­gli so­bie na to po­zwo­lić, głów­nie od wina ku­po­wa­ne­go na li­try albo po­łów­ki li­tra. Ser­wo­wa­no tam licz­ne ape­ri­ti­fy o dzi­wacz­nych na­zwach, ale mało kogo było na nie stać, chy­ba że w cha­rak­te­rze pod­kła­du pod upi­cie się wi­nem. Pi­jące tam ko­bie­ty zwa­ne były po­ivro­tes, co ozna­cza­ło mniej wi­ęcej tyle co pi­jacz­ki.
Café des Ama­teurs była szam­bem rue Mo­uf­fe­tard, wspa­nia­łej tłocz­nej ulicz­ki tar­go­wej wy­cho­dzącej na Pla­ce de la Con­tre­scar­pe. Ku­ca­ne ubi­ka­cje w sta­rych ka­mie­ni­cach, po jed­nej na ka­żdym pi­ętrze przy scho­dach, z kar­bo­wa­ny­mi be­to­no­wy­mi wy­stępa­mi w kszta­łcie po­de­szew po obu stro­nach otwo­ru, żeby lo­ca­ta­ire się nie po­śli­zgnął, mia­ły ujścia do szamb, z któ­rych no­ca­mi wy­pom­po­wy­wa­no za­war­to­ść do szam­bia­rek ci­ągni­ętych przez ko­nie. W le­cie, przy otwar­tych oknach, mo­głeś usły­szeć od­głos pomp i po­czuć sil­ny fe­tor. Szam­biar­ki były po­ma­lo­wa­ne na brązo­wo i sza­fra­no­wo, a w świe­tle ksi­ęży­ca na rue du Car­di­nal Le­mo­ine ich podłu­żne cy­ster­ny na pod­wo­ziach ci­ągni­ętych przez ko­nie wy­gląda­ły jak z ob­ra­zów Bra­que’a. Nikt jed­nak nie wy­pom­po­wy­wał za­war­to­ści Café des Ama­teurs, a wi­szący tam po­żó­łkły afisz wy­szcze­gól­nia­jący kary za nie­trze­źwo­ść w miej­scu pu­blicz­nym był rów­nie wy­świech­ta­ny i igno­ro­wa­ny jak klien­te­la – wo­nie­jąca i nie­zmien­na.
Pierw­sze chłod­ne desz­cze zi­mo­we w jed­nej chwi­li przy­no­si­ły ze sobą cały smu­tek mia­sta; kie­dy sze­dłeś, nie było już bia­łych szczy­tów ka­mie­nic, tyl­ko mo­kra cze­rń uli­cy i za­mkni­ęte drzwi skle­pi­ków: zie­lar­skich, pa­pier­ni­czych, z ga­ze­ta­mi; za­kła­du aku­szer­ki – dru­giej kla­sy – i ho­te­lu, w któ­rym zma­rł Ver­la­ine i gdzie na naj­wy­ższym pi­ętrze wy­naj­mo­wa­łeś po­kój do pra­cy.
Na górę pro­wa­dzi­ło sze­ść albo osiem od­cin­ków scho­dów, było tam bar­dzo zim­no i do­brze wie­dzia­łem, ile mu­sia­łbym za­pła­cić za wi­ąz­kę roz­pa­łki, trzy po­wi­ąza­ne dru­tem pęcz­ki so­sno­wych szczap dłu­go­ści po­ło­wy ołów­ka, któ­re za­jęły­by się od roz­pa­łki, i jesz­cze wi­ąz­kę po­lan z twar­de­go drew­na, żeby móc roz­pa­lić ogień i ogrzać po­kój. Prze­cho­dzi­łem więc na dru­gą stro­nę uli­cy i pa­trzy­łem na za­le­wa­ny desz­czem dach, spraw­dza­jąc, czy z któ­re­go­kol­wiek ko­mi­na leci dym i w któ­rą stro­nę. Nie zo­ba­czy­łem dymu i po­my­śla­łem, że zim­ny ko­min może nie mieć ci­ągu, wte­dy dym wy­pe­łni po­kój, a opał ra­zem z pie­ni­ędz­mi pój­dzie na mar­ne, ru­szy­łem więc da­lej przez deszcz. Mi­nąłem Ly­cée Hen­ri Qu­atre, sta­ry ko­ściół Sa­int-Étien­ne-du-Mont i sma­ga­ny wia­trem Pla­ce du Pan­théon, w po­szu­ki­wa­niu schro­nie­nia skręci­łem w pra­wo i w ko­ńcu wy­sze­dłem po za­wietrz­nej na Bo­ule­vard Sa­int-Mi­chel; po­sze­dłem nim w dół, mi­ja­jąc Mu­sée de Clu­ny i Bo­ule­vard Sa­int-Ger­ma­in, aż do do­brej ka­wiar­ni na Pla­ce Sa­int-Mi­chel.
Była to przy­jem­na ka­wiar­nia, cie­pła, czy­sta i przy­ja­zna; po­wie­si­łem swój sta­ry płaszcz prze­ciw­desz­czo­wy na wie­sza­ku, żeby wy­se­chł, zno­szo­ny, wy­tar­ty fil­co­wy ka­pe­lusz po­ło­ży­łem na pó­łce nad ławą i za­mó­wi­łem café au lait. Kie­dy kel­ner ją przy­nió­sł, wy­jąłem z kie­sze­ni ma­ry­nar­ki no­tes i ołó­wek i za­cząłem pi­sać. Pi­sa­łem o pó­łnoc­nym Mi­chi­gan, więc taki sam słot­ny, zim­ny, wietrz­ny dzień zna­la­zł się w opo­wie­ści. Prze­ży­wa­łem już ko­niec je­sie­ni jako dziec­ko, chło­pak i mło­dy mężczy­zna; pew­ne miej­sca le­piej niż inne nada­wa­ły się do pi­sa­nia o nim. Na­zy­wa się to prze­szcze­pia­niem sie­bie, po­my­śla­łem, i może być nie­zbęd­ne w od­nie­sie­niu za­rów­no do lu­dzi, jak i in­nych ro­snących istot. Ale w opo­wia­da­niu chłop­cy pili, więc mnie też za­chcia­ło się pić i za­mó­wi­łem rum St. Ja­mes. W zim­ny dzień sma­ko­wał wy­śmie­ni­cie i pi­sa­łem da­lej, czu­jąc się świet­nie i czu­jąc, jak do­bry rum z Mar­ty­ni­ki roz­grze­wa całe moje cia­ło i du­cha.
Do ka­wiar­ni we­szła dziew­czy­na i usia­dła sa­mot­nie przy sto­li­ku koło okna. Była bar­dzo ład­na, z twa­rzą świe­żą jak nowo wy­bi­ta mo­ne­ta – gdy­by mo­ne­ty wy­bi­ja­no z gład­kie­go cia­ła o skó­rze odświe­żo­nej desz­czem – i kru­czo­czar­ny­mi wło­sa­mi ści­ęty­mi ostro w skos po­licz­ka.
Pa­trzy­łem na nią, wy­trąco­ny z rów­no­wa­gi i bar­dzo pod­eks­cy­to­wa­ny. Mia­łem ocho­tę umie­ścić ją w opo­wia­da­niu albo gdzie­kol­wiek in­dziej, ale ona sama umiej­sco­wi­ła się tak, by móc ob­ser­wo­wać uli­cę i drzwi, i wi­dzia­łem, że na ko­goś cze­ka. Wo­bec tego pi­sa­łem da­lej.
Opo­wia­da­nie samo się pi­sa­ło i le­d­wo mo­głem za nim nadążyć. Za­mó­wi­łem jesz­cze je­den rum St. Ja­mes i pa­trzy­łem na dziew­czy­nę za ka­żdym ra­zem, kie­dy pod­no­si­łem wzrok albo kie­dy ostrzy­łem ołó­wek w tem­pe­rów­ce, a skręco­ne stru­ży­ny spa­da­ły na spodek pod moim kie­lisz­kiem.
Uj­rza­łem cię, pi­ęk­na, i te­raz na­le­żysz do mnie, nie­wa­żne, że na ko­goś cze­kasz i że cię wi­ęcej nie zo­ba­czę, po­my­śla­łem. Na­le­żysz do mnie i cały Pa­ryż do mnie na­le­ży, a ja na­le­żę do tego no­te­su i ołów­ka.
Po­tem wró­ci­łem do pi­sa­nia, wsze­dłem głębo­ko w opo­wia­da­nie i zgu­bi­łem się w nim. Te­raz ja je pi­sa­łem, prze­sta­ło pi­sać się samo, nie pod­no­si­łem już wzro­ku i nie my­śla­łem o upły­wie cza­su ani o tym, gdzie je­stem, nie za­ma­wia­łem też wi­ęcej rumu St. Ja­mes. Nie za­sta­na­wia­łem się nad tym, ale mia­łem już dość rumu St. Ja­mes. W ko­ńcu opo­wia­da­nie było sko­ńczo­ne, a ja – bar­dzo zmęczo­ny. Prze­czy­ta­łem ostat­ni aka­pit, pod­nio­słem wzrok i ro­zej­rza­łem się za dziew­czy­ną, ale już jej nie było. Mam na­dzie­ję, że wy­szła z ja­ki­mś po­rząd­nym fa­ce­tem, po­my­śla­łem. Było mi jed­nak smut­no.
Za­mknąłem opo­wia­da­nie w no­te­sie, wło­ży­łem go do we­wnętrz­nej kie­sze­ni i po­pro­si­łem kel­ne­ra o tu­zin por­tu­ga­ises i pół ka­raf­ki bia­łe­go wy­traw­ne­go wina, któ­re tam po­da­wa­no. Za­wsze po na­pi­sa­niu opo­wia­da­nia czu­łem się pu­sty; jed­no­cze­śnie szczęśli­wy i smut­ny, jak gdy­bym wła­śnie sko­ńczył się ko­chać; tym ra­zem by­łem pe­wien, że to bar­dzo do­bre opo­wia­da­nie, choć jak do­bre, nie będę się mógł prze­ko­nać aż do na­stęp­ne­go dnia, kie­dy je prze­czy­tam.
Kie­dy ja­dłem ostry­gi moc­no sma­ku­jące mo­rzem i ze sła­bym me­ta­licz­nym po­sma­kiem, któ­ry zni­kał, spłu­ka­ny zim­nym wi­nem, aż zo­sta­wa­ły tyl­ko mor­ski smak i so­czy­sta mi­ęsi­sto­ść, i wy­sy­sa­łem zim­ny płyn ze sko­ru­pek, wszyst­ko to po­pi­ja­jąc orze­źwia­jącym wi­nem, prze­sta­łem od­czu­wać pust­kę, po­czu­łem szczęście i za­cząłem snuć pla­ny.
Te­raz, kie­dy na­de­szła nie­po­go­da, mo­gli­by­śmy na ja­kiś czas wy­je­chać z Pa­ry­ża gdzieś, gdzie ten deszcz by­łby śnie­giem sy­pi­ącym mi­ędzy igla­ka­mi, po­kry­wa­jącym dro­gi i gór­skie zbo­cza, na ta­kiej wy­so­ko­ści, że skrzy­pia­łby pod sto­pa­mi, kie­dy wra­ca­li­by­śmy wie­czo­rem do domu. Po­ni­żej Les Avants le­żał pen­sjo­nat gór­ski ze świet­nym wy­ży­wie­niem, by­li­by­śmy tam ra­zem, za­bra­li­by­śmy ze sobą ksi­ążki, a w nocy by­ło­by nam cie­pło w łó­żku przy otwar­tych oknach i ja­sno świe­cących gwiaz­dach. Tam wła­śnie by­śmy po­je­cha­li.
Zwol­ni­łbym po­kój w ho­te­lu, w któ­rym pi­sa­łem, i po­zo­sta­łby tyl­ko czynsz za rue du Car­di­nal Le­mo­ine, któ­ry wy­no­sił tyle co nic. Wy­sy­ła­łem ko­re­spon­den­cje do ga­zet w To­ron­to i spo­dzie­wa­łem się cze­ków z ho­no­ra­ria­mi. Mo­głem pra­co­wać w ten spo­sób gdzie­kol­wiek i w ka­żdych wa­run­kach i stać nas było na ten wy­jazd.
Może z dala od Pa­ry­ża mó­głbym pi­sać o Pa­ry­żu, tak jak w Pa­ry­żu mo­głem pi­sać o Mi­chi­gan. Nie wie­dzia­łem, że na to było zbyt wcze­śnie, bo nie zna­łem jesz­cze Pa­ry­ża wy­star­cza­jąco. Osta­tecz­nie jed­nak tak wła­śnie się sta­ło. Tak czy ina­czej, wy­je­dzie­my, je­śli moja żona ze­chce; do­ko­ńczy­łem ostry­gi i wino, ure­gu­lo­wa­łem ra­chu­nek w ka­wiar­ni i po­sze­dłem naj­krót­szą dro­gą w górę Mon­ta­gne Sa­in­te-Ge­ne­vi­ève, w desz­czu, któ­ry był te­raz tyl­ko miej­sco­wą po­go­dą, a nie czy­mś, co od­mie­nia ży­cie, aż na pła­ski szczyt wzgó­rza.
– My­ślę, że by­ło­by wspa­nia­le, Tati – po­wie­dzia­ła moja żona. Mia­ła uro­czo fo­rem­ną twarz, a jej oczy i uśmiech roz­pro­mie­ni­ły się na wie­ść o pla­nach, jak gdy­by były one cen­ny­mi po­da­run­ka­mi. – Kie­dy by­śmy je­cha­li?
– Kie­dy tyl­ko ze­chcesz.
– Och, chcę je­chać za­raz. Nie wie­dzia­łeś o tym?
– Może będzie ład­nie i ja­sno, kie­dy wró­ci­my. Kie­dy jest zim­no i bez­chmur­nie, po­tra­fi być bar­dzo ład­nie.
– Na pew­no będzie – od­po­wie­dzia­ła. – Ależ je­steś miły, że o tym po­my­śla­łeś.

 
Wesprzyj nas