Powieść laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury. Wielopokoleniowa saga o stracie, miłości i niepamięci osadzona w Afryce Wschodniej, na początku XX wieku.
Ilyas jako dziecko uciekł z domu, a następnie został porwany przez żołnierza z Schutztruppe i stracił kontakt z bliskimi.
Po latach wraca, ale rodzice już dawno nie żyją – udaje mu się jedynie odnaleźć siostrę. Afiya, wychowywana przez przybranych krewnych, doświadczyła przemocy i nie sądziła, że kiedykolwiek będzie zdolna do miłości. Khalifa tylko pozornie miał wpływ na swój los: zarówno praca, jak i żona zostały dla niego wybrane. Hamza, oddany w zastaw za długi, trafił do oddziału askarysów, ale ocalał z wojny, która naznaczyła go na zawsze. Teraz wraca i próbuje ułożyć sobie życie.
Gurnah splata losy tej czwórki w porywającą opowieść o młodych ludziach, o ich codzienności, pragnieniach, ale także trudnych wyborach moralnych, których dokonują. Chociaż są ofiarami przemocy, bywają też jej sprawcami, gdyż ich życie toczy się w cieniu wielkiej historii i nadciągającej wojny.
Gurnah opowiada o złu wyrządzonym Afryce przez białego człowieka. Oddaje głos ludziom, którzy na dekady zostali wymazani z historii, pozbawieni prawa do opowiedzenia własnego losu. To książka przywracająca pamięć, a dla wielu zapewne pierwsze spotkanie z dziejami Afryki Wschodniej z początków XX wieku i rolą Niemców w zawłaszczaniu tej części świata. To także hołd złożony tym wszystkim, którzy odważyli się walczyć.
Michał Nogaś
Abdulrazak Gurnah pokazuje, jak skomplikowane i dramatyczne były losy ludzi wrzuconych w kocioł historii. Powróceni to książka, która otwiera oczy – porzuca europejską perspektywę, pokazując tragizm Afryki. Pozwala też zrozumieć, że wiele zjawisk dziejących się tam również dzisiaj to konsekwencje wielopokoleniowych traum.
Aleksandra Łojek
W swojej dziesiątej powieści Abdulrazak Gurnah opisuje osobliwy stan, z którym mamy do czynienia, gdy upada pewien świat, a wraz z nim określona forma życia, narzucona lub wybrana. Noblista podąża za śladami przeszłości, szuka jej w pamięci ocalałych i tam, gdzie inni już od dawna nie zaglądają. Wydziera pojedyncze historie z pracującej nieustannie kolonialnej niszczarki dziejów.
Grzegorz Jankowicz
To wielowymiarowa powieść o krzywdzie, którą niesie w sobie cywilizacja, ale również o tym, że największym rodzajem przemocy może być odrzucenie – od najmłodszych lat – przez tych, którzy nie przybywają z zewnątrz, lecz są najbliżej. Konieczne jest przeczytanie w naszych współczesnych wygodnych europejskich fotelach książki o afrykańskich doświadczeniach, która odbierze nam nieco komfortu.
Jarosław Czechowicz, Krytycznym okiem
Czytelnik dostaje w “Powróconych” zarówno Dickensowską opowieść, jak i przypomnienie zapomnianej historii kolonializmu w Afryce. Noblista pokazuje bezsilność kolonizowanych wobec kolonizatorów, pozorność ich wpływu na własne życie, a jednocześnie tworzy pasjonujący portret ludzi, którzy pewnie nigdy by się nie spotkali, gdyby nie uwikłanie w kolonialny świat.
Wojciech Szot, Gazeta Wyborcza
Abdulrazak Gurnah to laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za 2021 rok. Urodził się w 1948 roku na Zanzibarze. Jest autorem dziesięciu powieści: „Memory of Departure”, „Pilgrims Way”, „Dottie, Paradise” (nominowana do Nagrody Bookera i do Whitbread Award), „Admiring Silence”, „By the Sea” (nominowana do Nagrody Bookera i do Los Angeles Times Book Award), „Desertion” (nominowana do Commonwealth Writers’ Prize), „The Last Gift”, „Gravel Heart” i „Powróceni” (nominowana do Walter Scott Prize i do Orwell Prize for Fiction). Profesor emeritus Uniwersytetu Kent, wykładał literaturę angielską i literaturę postkolonialną. Mieszka w Canterbury.
Powróceni
Przekład: Krzysztof Majer
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 26 października 2022
Od tłumacza
W polskim przekładzie Powróconych utrzymano przestrzeganą przez autora zasadę, by słów obcych wobec języka tekstu nie wyróżniać kursywą ani cudzysłowem, lecz traktować je jako elementy złożonej tkanki językowej niemieckich i brytyjskich kolonii na terytorium obecnej Tanzanii. Dalszą konsekwencją tej zasady jest odwzorowany również w polskim przekładzie zapis rzeczowników niemieckich małą literą (np. schutztruppe). Podobnie jak w pierwowzorze, tekstu nie opatrzono ani przypisami na temat fragmentów obcojęzycznych, ani słowniczkiem; kontekst został przez autora tak skonstruowany, by niemal zawsze sens dało się z niego wywnioskować. Z niewieloma wyjątkami słowa, frazy i zdania z języka suahili zapisano zgodnie z jego oficjalną transkrypcją, w dużej mierze naśladującą system anglosaski: „sh” wymawia się zatem jak polskie sz (np. „tutawatisha” – tutałatisza), „w” jak ł (np. „washenzi” – łaszenzi, „bwana” – błana), „j” jak dź (np. „Maji Maji” – madźi madźi), „y” jak j (np. „tayari” – tajari, „haya” – haja), „ch” jak cz (np. Chagga – czagga), „v” jak w (np. „mapovu” – mapowu). Dwie jednakowe samogłoski „oo” zazwyczaj wymawiane są oddzielnie (np. „shikamoo” – szikamoo, „jogoo” – dźogoo.) Wyjątkiem od tej zasady zapisywania wtrętów z suahili są pojedyncze, wielokrotnie używane rzeczowniki, które potraktowane zostały w przekładzie jak zapożyczenia (np. słowo „shekhiya” zostało zapisane jako „szekija”, „shaush” jako „szausz”). Transkrypcją polską zostały objęte wtręty arabskie oraz imiona postaci, z wyjątkiem tych, których wymowa jest oczywista.
JEDEN
1
Gdy Khalifa poznał kupca Amura Biaszarę, miał dwadzieścia sześć lat. Pracował wówczas w małym banku należącym do dwóch braci z Gudźaratu. Tylko prywatne banki zarządzane przez Hindusów prowadziły interesy z miejscowymi kupcami, dostosowując się do ich praktyk. Wielkie banki życzyły sobie dokumentów, gwarancji, rękojmi, a to nie zawsze odpowiadało miejscowej społeczności kupieckiej, wplątanej w niewidoczną gołym okiem sieć kontaktów i powiązań. Khalifę bracia zatrudnili, bo był z nimi spokrewniony od strony ojca. Może „spokrewniony” to za wiele powiedziane, lecz ojciec też był z Gudźaratu, a w niektórych wypadkach takie pokrewieństwo wystarczało. Matka pochodziła z tutejszej wsi. Ojciec Khalify poznał ją, gdy pracował na farmie u bogatego właściciela ziemskiego, Hindusa, o dwa dni drogi od miasta, gdzie przemieszkał większość dorosłego życia. Sam Khalifa na Hindusa nie wyglądał, w każdym razie nie na takiego, jakiego zwykło się widywać w tej części świata. Choć karnację, włosy i nos miał po afrykańskiej matce, uwielbiał się obnosić ze swoim rodowodem, gdy tak mu pasowało. Tak, tak, mój ojciec był Hindusem. Nie widać po mnie, ha? Ożenił się z moją matką i był jej wierny. Nie jak niektórzy Hindusi, co to zabawiają się z Afrykankami, póki nie poczują, że już czas sprowadzić sobie żonę z Indii, i wtedy tamte idą w odstawkę. Mój ojciec nigdy matki nie opuścił.
Ojciec miał na imię Kassim i urodził się w niewielkiej gudźarackiej wiosce, gdzie mieszkali i bogaci, i ubodzy, hindusi i muzułmanie, a nawet chrześcijanie Habszi. Rodzice Kassima byli ubogimi muzułmanami. On wyrósł na pracowitego chłopaka, nawykłego do przeciwności losu. Posłano go do szkółki koranicznej w wiosce, a potem do szkoły państwowej, gdzie mówiło się po gudźaracku, w nieodległym mieście. To jego ojciec, który jeździł od wsi do wsi jako poborca podatkowy, wpadł na pomysł, by posłać Kassima do szkoły, po której syn też mógłby zostać poborcą podatkowym albo piastować urząd cieszący się podobną estymą. Ojciec nie mieszkał z nimi. Odwiedzał ich zaledwie dwa, trzy razy w roku. Matka opiekowała się ociemniałą teściową oraz pięciorgiem dzieci. Kassim, najstarszy, miał brata i trzy siostry. Dwie z nich, młodsze, zmarły, gdy były malutkie. Raz na jakiś czas ojciec przysyłał pieniądze, zazwyczaj jednak musieli radzić sobie sami, wykonując każdą pracę, jaka się w wiosce nadarzyła. Gdy Kassim osiągnął właściwy wiek, gudźaraccy nauczyciele namówili go, by ubiegał się o stypendium w anglojęzycznej szkole podstawowej w Bombaju, i wtedy szczęście zaczęło się do niego uśmiechać. Ojciec wraz z paroma krewnymi wystarał się o pożyczkę, by na czas nauki w Bombaju Kassim miał jako taką kwaterę. Z czasem jego sytuacja się poprawiła, ponieważ zamieszkał jako lokator u rodziny szkolnego kolegi, który dopomógł mu także znaleźć pracę korepetytora młodszych dzieci. Dzięki tym kilku annom, które dostawał, łatwiej mu było się utrzymać.
Wkrótce po tym, jak skończył szkołę, zaproponowano mu, by dołączył do zespołu buchalterów u właściciela ziemskiego na wybrzeżu Afryki. Uznał, że to błogosławieństwo – będzie mógł na siebie zarobić, a przy okazji przeżyć to i owo. Oferta trafiła do niego za pośrednictwem imama z wioski, w której się wychował. To właśnie stamtąd dawno temu przybyli do Afryki przodkowie właściciela ziemskiego i zawsze gdy potrzebny im był buchalter, posyłali po kogoś z rodzinnych stron. Chodziło o to, by mieć pewność, że interesu dogląda człowiek lojalny i od nich zależny. Co roku w czasie ramadanu Kassim słał do imama w wiosce pewną sumę, odliczoną przez właściciela ziemskiego z jego zarobków, dla matki i rodzeństwa. Do Gudźaratu nigdy nie wrócił.
Taką historię własnych zmagań z młodości opowiedział Khalifie ojciec. Opowiedział mu ją, ponieważ w ten sposób postępują ojcowie wobec swoich dzieci oraz dlatego że chciał, by chłopiec pragnął czegoś więcej. Nauczył go czytać i pisać alfabetem łacińskim, a także wprowadził w podstawy arytmetyki. Później, gdy Khalifa był nieco starszy, gdy miał mniej więcej jedenaście lat, ojciec wysłał go do prywatnego nauczyciela w pobliskim mieście, by ten uczył go matematyki, buchalterii i elementarnej angielszczyzny. Owe ambicje i praktyki ojciec przywiózł ze sobą z Indii, lecz w jego własnym życiu nie znalazły spełnienia.
Prócz Khalify korepetytor miał jeszcze czterech uczniów, samych hinduskich chłopców. Mieszkali u nauczyciela, spali w korytarzu pod schodami, tam też jedli. Na piętro wstęp mieli wzbroniony. Ich klasą była izdebka z matami na podłodze, przez zakratowane okno wysoko pod sufitem nie dało się nic zobaczyć, za to aż za dobrze czuło się biegnący tuż za domem ściek. Po zajęciach korepetytor zamykał pokoik, traktował go bowiem niczym święte miejsce, musieli tam sprzątać i zamiatać każdego dnia przed lekcjami. Nauki zaczynały się rano, kolejne mieli późnym popołudniem, póki nie zrobiło się zbyt ciemno. Wczesnym popołudniem, po swym drugim śniadaniu, korepetytor zawsze kładł się spać, a wieczorem nauki nie było, ponieważ oszczędzali świece. W godzinach wolnych od zajęć uczniowie znajdowali robotę na targowisku albo na brzegu oceanu, a czasem włóczyli się po ulicach. Khalifa nawet nie podejrzewał, z jaką nostalgią będzie kiedyś wspominać tamte dni.
Lekcje u korepetytora zaczął tego roku, gdy w mieście zjawili się Niemcy, a przemieszkał u niego pięć lat. W owych latach trwało powstanie Busziriego, kiedy to kupcy nadbrzeżni i kupcy z karawan, Arabowie i Suahili, oparli się niemieckim roszczeniom do władzy nad tymi terytoriami. Niemcy, Brytyjczycy, Francuzi, Belgowie, Portugalczycy, Włosi, i kto tam jeszcze, zdążyli odbyć konferencję, wyrysować mapy i podpisać postanowienia, więc opór ten miał się do tego wszystkiego nijak. Rewoltę zdusił major Wissmann wraz ze świeżo powołaną schutztruppe. Trzy lata po rozgromieniu buntowników Busziriego, gdy czas nauk Khalify u korepetytora dobiegał końca, Niemcy wplątały się w kolejną wojnę, tym razem z ludem Hehe, na dalekim południu. Nie dość, że Hehe niechętni byli niemieckiemu zwierzchnictwu, to w dodatku okazali się jeszcze bardziej uparci niż oddziały Busziriego, zadając wojownikom schutztruppe zadziwiająco ciężkie straty; odpowiedź tych ostatnich była niezwykle surowa i bezwzględna.
Ku radości ojca Khalify chłopak miał talent do czytania, pisania i buchalterii. To właśnie wówczas, za radą korepetytora, Kassim napisał do gudźarackich bankierów, dwóch braci, którzy swój interes prowadzili w tym samym mieście. Nauczyciel przygotował szkic listu i posłał przez Khalifę jego ojcu. Ów skopiował treść, by znać było jego własny charakter pisma, i dał woźnicy, by ten zawiózł list z powrotem do korepetytora, który z kolei przekazał go właścicielom banku. Wszyscy zgadzali się, że taka rekomendacja chłopcu pomoże.
Czcigodni panowie, napisał ojciec, czy w Waszej szacownej firmie znalazłoby się miejsce dla mojego syna? To pilny chłopak, a przy tym utalentowany buchalter, nawet jeśli brak mu jeszcze doświadczenia. Umie pisać alfabetem łacińskim i zna podstawy języka angielskiego. Będzie Wam wdzięczny do końca swoich dni. Wasz uniżony brat z Gudźaratu.
Kilka miesięcy minęło, nim otrzymali odpowiedź, a i to tylko dzięki temu, że nauczyciel udał się osobiście do braci, by ich przebłagać, mając na względzie własną reputację. W liście, gdy w końcu nadszedł, stało: Przyślijcie chłopaka, sprawdzimy, czy się nadaje. Jeśli się spisze, zaoferujemy mu pracę. Gudźaraccy mahometanie muszą zawsze sobie pomagać. Jeśli nie zaopiekujemy się sobą nawzajem, któż się nami zaopiekuje?
Khalifa nie mógł się doczekać wyjazdu z rodzinnego domu, z majątku, gdzie jego ojciec był buchalterem. Gdy jeszcze czekali na odpowiedź braci bankierów, pomagał ojcu w pracy: notował wysokość płac, wypełniał zamówienia, sporządzał listy wydatków i wysłuchiwał skarg, na które nic nie mógł poradzić. Robota w majątku była ciężka, a płacono marnie. Co rusz zmagano się tam z febrą, najróżniejszymi dolegliwościami i ubóstwem. Zapasy jedzenia uzupełniano, uprawiając niewielki, wydzielony z majątku skrawek ziemi. Tak robiła też matka Khalify, Mariamu, na której zagonach rosły pomidory, szpinak, okra i bataty. Ogródek mieścił się tuż obok ich ciasnej chatki i czasem nędza ich egzystencji tak Khalifę przygnębiała i nużyła, że tęsknił za surowym życiem u nauczyciela. Toteż otrzymawszy odpowiedź braci bankierów, od razu zapalił się do wyjazdu, gotów zrobić wszystko, by nie stracić posady. I udawało mu się to przez jedenaście lat. Jeśli braci z początku dziwił jego wygląd, nie dali po sobie poznać, nigdy też nie zająknęli się o tym w rozmowie z Khalifą – inaczej niż niektórzy spośród ich hinduskich klientów. Ależ nie, nie, to nasz brat, Gudźi jak i my, mówili wtedy bracia bankierzy.
Był zwykłym kancelistą, wprowadzał liczby do księgi rachunkowej, dbając o aktualność wpisów. Tylko tyle pozwalali mu robić. Nie miał wrażenia, że mu całkiem ufają, lecz uznał, że tak już po prostu jest, gdy w grę wchodzą pieniądze i interesy. Bracia Haszim i Gulab parali się lichwą, do czego – jak wyjaśnili Khalifie – sprowadzała się w istocie działalność wszystkich bankierów. Jednak inaczej niż w przypadku dużych banków, ich klientom nie przysługiwały prywatne konta. Bracia byli w podobnym wieku i wyglądali niemal identycznie: niscy, krzepcy i skorzy do uśmiechu, mieli szerokie kości policzkowe i starannie przycięte wąsy. Garstka klientów, niemal wyłącznie gudźarackich przedsiębiorców i finansistów, deponowała u nich swoje nadwyżki, oni zaś pożyczali je na procent miejscowym kupcom i handlarzom. Co roku z okazji Święta Narodzin Proroka w ogrodzie ich okazałego domu recytowano maulid, a każdego, kto się zjawił, częstowano jadłem.
Khalifa był już u braci dziesięć lat, gdy otrzymał od Amura Biaszary pewną propozycję. Znał kupca, ponieważ ten utrzymywał stosunki z bankiem. Tym razem Khalifa dopomógł mu pewnymi informacjami, które uzyskał, choć jego pracodawcy nie zdawali sobie z tego sprawy. Chodziło o szczegóły prowizji i oprocentowania, a kupcowi udało się dzięki temu zrobić lepszy interes. Za te informacje Amur Biaszara mu zapłacił. Przekupił go. Łapówka była skromna, podobnie jak korzyść Amura Biaszary, lecz szło tu o jego reputację kupca, który przed niczym się nie cofnie. Ponadto Amur Biaszara miał słabość do wszystkiego, co choćby pachniało podstępem. Khalifie zaś fakt, że łapówka była tak nieznaczna, pozwolił zdusić poczucie winy z powodu nielojalności wobec pracodawców. Tłumaczył sobie, że zdobywa doświadczenie w interesach, co obejmuje przecież także nieuczciwe praktyki.
Kilka miesięcy po tym układziku Khalify z Amurem Biaszarą bracia postanowili przenieść bank do Mombasy. Budowano podówczas linię kolejową z Mombasy do Kisumu, wchodziła również w życie kolonialna strategia zachęcania Europejczyków, by osiedlali się w British East Africa, jak ją wtedy zwano. Podobnie jak wielu hinduskich kupców i rzemieślników, bracia bankierzy spodziewali się zatem lepszych perspektyw. W tym samym czasie, w ramach rozwijania własnego interesu, Amur Biaszara zatrudnił Khalifę jako kancelistę, ponieważ sam nie znał alfabetu łacińskiego, a podejrzewał, że takie umiejętności mogą się przydać.
Niemcom udało się już wówczas stłumić wszystkie rewolty na terenie Deutsch-Ostafrika, a przynajmniej tak sądzili. Rozprawiono się z Buszirim, a także z protestami i oporem karawan kupieckich na wybrzeżu. Po zaciekłych walkach Niemcy zdusili powstanie, w 1889 roku pojmali i powiesili Busziriego. Schutztruppe, czyli armia afrykańskich najemników nazywanych askarysami, pod wodzą majora Wissmanna i jego niemieckich oficerów, składała się w owym czasie z rozformowanych oddziałów żołnierzy nubijskich, które walczyły po stronie Brytyjczyków przeciwko mahdystom w Sudanie, oraz „zuluskich” rekrutów spośród ludu Tsonga z południowych terenów Portugalskiej Afryki Wschodniej. Administracja niemiecka zadbała o to, by ze stracenia Busziriego zrobić wielki spektakl, i podobnie było z wieloma innymi egzekucjami w kolejnych latach. Symbolem swej misji, która miała na celu zaprowadzenie na tych ziemiach porządku i cywilizacji, uczynili fort w Bagamoyo, jeden z bastionów Busziriego, przekształcając go w kwaterę polową niemieckiego dowództwa. Bagamoyo było również ostatnim przystankiem na starym szlaku karawan, a także najruchliwszym portem na tamtym odcinku wybrzeża. Zdobycie i utrzymanie go stanowiło ważny sygnał, że terytorium kolonii znajduje się pod niemiecką kontrolą.
Wciąż jednak sporo pozostało do zrobienia, a zapuszczając się dalej w głąb lądu, napotykali wiele innych ludów, którym niespieszno było zostawać niemieckimi poddanymi: Nyamwezi, Chagga, Meru. Najzacieklej buntowali się Hehe, na południu, w końcu jednak, po ośmiu latach wojny, Niemcy podporządkowali sobie nawet ich, miażdżąc opór głodem i ogniem. Na znak triumfu odcięli głowę Mkwawy, przywódcy ludu Hehe, i wysłali ją do ojczyzny jako trofeum. Askarysi z schutztruppe, wspomagani przez rekrutów spośród podbitej ludności miejscowej, stanowili już wówczas niszczycielską siłę o niemałym doświadczeniu. Szczycili się reputacją bezlitosnych wojowników, co niezwykle wręcz radowało oficerów i zarządców Deutsch-Ostafrika. Nie wiedzieli, że na południu i zachodzie szykuje się powstanie Maji-Maji, które wybuchło właśnie wtedy, gdy Khalifa zaczął pracować u Amura Biaszary, i miało się obrócić w najgorszą ze wszystkich rewolt, zmuszając Niemców i ich armię askarysów do jeszcze zacieklejszej odpowiedzi.
W owym czasie niemiecka administracja wprowadzała nowe przepisy i reguły dotyczące prowadzenia interesów. Amur Biaszara oczekiwał od Khalify, że sprawnie się do nich w imieniu przedsiębiorcy zastosuje. Spodziewał się, że Khalifa będzie czytać zarządzenia i raporty nowej administracji, wypełniać niezbędne formularze cłowe i podatkowe. Inne aspekty swej działalności kupiec trzymał jednak przed Khalifą w tajemnicy. Przy tym niezmordowanym kombinatorze Khalifa pełnił raczej rolę asystenta od wszystkiego, który odpowiada na bieżące potrzeby, a nie zaufanego rachmistrza. O pewnych rzeczach kupiec mu mówił, o innych nie. Khalifa pisał listy, chodził do urzędów po takie czy inne pozwolenie, zbierał plotki i informacje, a także zanosił podarki i smarował tam, gdzie Amur Biaszara życzył sobie, by sprawy szły gładko. Mimo to miał poczucie, że kupiec polega na nim oraz na jego dyskrecji, o ile w ogóle na kimkolwiek potrafił polegać.
Praca u Amura Biaszary nie była uciążliwa. Ów drobny, elegancki mężczyzna, nienagannie uprzejmy i obdarzony łagodnym głosem, udzielał się we wspólnocie wiernych i regularnie chodził do miejscowego meczetu. Dawał pieniądze, gdy zbierano na ofiary jakiejś pomniejszej tragedii, i nigdy nie opuścił pogrzebu sąsiada. Ktoś obcy, spędziwszy zaledwie chwilę w tych stronach, zobaczyłby w nim skromnego, nawet świątobliwego członka lokalnej społeczności, jednak ludzie wiedzieli swoje, a o jego bezlitosnych praktykach i domniemanym bogactwie mówili z podziwem. Taką skrytość i bezwzględność w interesach uważano za cechy u kupca nieodzowne. Ludzie chętnie powtarzali, że biznes prowadzi jak intrygę. Khalifie kojarzył się z piratem, dla którego żaden łup nie jest zbyt drobny: prócz zwykłych spraw, czyli importu tego i owego, kupiec parał się przemytem, lichwą i spekulacją. Jeśli pojawiało się zapotrzebowanie, Amur Biaszara gotów był mu sprostać. Interesów pilnował we własnej głowie, ponieważ nikomu nie ufał, a w dodatku niektóre z nich wymagały dyskrecji. Khalifa sądził nawet, że kupcowi sprawia przyjemność wręczanie łapówek i zawieranie pokątnych transakcji, że czuje się pewniej, jeśli za coś, czego potrzebuje, zapłaci po cichu. Amur Biaszara nieustannie kalkulował, oceniał interesantów. Z pozoru miły, potrafił okazać serdeczność, gdy miał akurat taki kaprys, lecz Khalifa wiedział, że jego pracodawca umie być naprawdę surowy. Po kilku latach pracy u tego człowieka nie wątpił już, że Amur Biaszara ma twarde serce.
Tak więc Khalifa pisał listy, wręczał łapówki i zbierał najlichsze nawet okruszki informacji. I było mu całkiem dobrze. Miał dryg do plotkowania; plotki potrafił zarówno zdobywać, jak i puszczać w obieg, a kupiec nie łajał go za to, że zamiast siedzieć przy biurku, tyle godzin pytluje na ulicach i w kawiarniach. Zawsze lepiej było wiedzieć, o czym się aktualnie mówi, niż pozostawać w niewiedzy. Wprawdzie Khalifa wolałby mieć większy wpływ na interesy kupca i lepiej się w nich orientować, lecz w tej sferze na żadną zmianę się nie zanosiło. Nawet szyfr do sejfu znał tylko Amur Biaszara. Jeśli Khalifa potrzebował jakiegoś dokumentu, musiał o niego prosić pryncypała. Sejf był wyładowany pieniędzmi, więc Amur Biaszara zawsze dbał, by za bardzo nie rozwierać jego drzwiczek w obecności Khalify czy kogokolwiek innego. Gdy musiał coś z sejfu wyjąć, stawał tuż przed nim, a przekręcaną tarczę zasłaniał własnym ciałem. Przez drzwiczki odemknięte raptem na kilkanaście centymetrów sięgał do środka niczym złodziejaszek.
Khalifa pracował u bwany Amura już przeszło trzy lata, gdy dotarła do niego wiadomość o nagłej śmierci matki. Mariamu miała niespełna pięćdziesiąt lat, więc było to niespodziewane. Pospieszył w rodzinne strony, żeby być przy ojcu; zastał go chorego i w głębokiej rozpaczy. Khalifa, jedynak, w ostatnich czasach nie widywał się zbyt często z rodzicami, więc zaskoczyło go, że ojciec jest tak wycieńczony i słaby. Kassimowi dotychczas nie udało się odwiedzić uzdrowiciela, który rozpoznałby jego dolegliwość. W okolicy nie mieli żadnego lekarza, a najbliższy szpital znajdował się w mieście Khalify, na wybrzeżu.
– Szkoda, że nie dałeś mi znać. Przyjechałbym po ciebie – powiedział Khalifa.
Ciałem ojca nieustannie wstrząsały leciutkie dreszcze, sił wyraźnie miał coraz mniej. Nie mógł już pracować, więc tylko siedział na werandzie dwuizbowej chałupy w majątku właściciela ziemskiego, cały dzień patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem.
– Po prostu ogarnęła mnie parę miesięcy temu jakaś słabość – wyjaśnił. – Myślałem, że to ja pierwszy umrę, ale twoja matka mnie ubiegła. Zamknęła oczy, poszła spać i było po niej. I co ja mam teraz zrobić?
Khalifa został z nim cztery dni. Z objawów wynikało niezbicie, że to ciężka malaria. Ojciec miał wysoką gorączkę, wszystko zwracał, oczy mu zżółkły, a jego mocz był czerwony. Khalifa wiedział z doświadczenia, że ludzie pracujący w majątku są narażeni na ukąszenia moskitów. Gdy budził się po nocy spędzonej w izbie ojca, dłonie i uszy miał całe w bąblach.
Rano czwartego dnia, ocknąwszy się, zobaczył, że ojciec jeszcze śpi. Zostawił go samego i wyszedł za chałupę umyć się i zrobić herbatę. Czekając, aż zagotuje się woda, uczuł dreszcz niepokoju, więc wrócił do środka i okazało się, że ojciec wcale nie śpi, tylko leży martwy. Khalifa stał przez chwilę i patrzył na chude, skurczone zwłoki człowieka tak kiedyś pełnego życia, tak nieugiętego. Przykrył je i udał się do kancelarii majątku po pomoc. Zanieśli ciało do niewielkiego meczetu w pobliskiej wsi. Tam Khalifa obmył je, jak nakazywał zwyczaj, z pomocą wprawionych w rytuale. Tego samego popołudnia pochowano go na cmentarzu za meczetem. Garstkę rzeczy osobistych, które zostały po rodzicach, przekazał Khalifa imamowi z meczetu, z prośbą, by rozdać je potrzebującym.
Po powrocie do miasta, a właściwie przez kolejnych kilka miesięcy, Khalifa czuł się sam na świecie. Niewdzięczny syn, nic niewart. Zaskoczyło go to. Większość życia spędził z dala od rodziców, latami mieszkając u nauczyciela, potem u braci bankierów, a wreszcie u kupca, i nigdy nie miał wyrzutów sumienia, że ich zaniedbuje. To, że odeszli tak nagle, jawiło mu się jako katastrofa, kara za jego czyny. Wiódł bezużyteczny żywot w mieście, które nie było jego domem, w kraju jakby nieustannie ogarniętym wojną, pośród doniesień o kolejnym powstaniu, tym razem na południu i na zachodzie.
Wtedy rzekł mu Amur Biaszara:
– Pracujesz u mnie już kilka lat… ile to? Trzy… cztery? Przez ten czas wielokrotnie dowiodłeś swej skuteczności, okazywałeś mi szacunek. Doceniam to.
– Jestem wdzięczny – odparł Khalifa, nie bardzo wiedząc, co go czeka: podwyżka czy odprawa.
– Wiem, że utrata obojga rodziców to dla ciebie cios. Widzę twój smutek i twoją udrękę. Niech Bóg zmiłuje się nad ich duszami. Ponieważ pracujesz dla mnie z takim poświęceniem, tak pokornie i od tak dawna, nie będzie chyba niestosownością, jeśli dam ci pewną radę – ciągnął kupiec.
– Bardzo chętnie przyjmę pańską radę – powiedział Khalifa, skłaniając się z wolna ku myśli, że jednak nie zostanie odprawiony.
– Jesteś dla mnie jak członek rodziny, więc moim obowiązkiem jest ci doradzić. Już czas, byś się ożenił, i chyba znam odpowiednią kandydatkę. Moja krewniaczka została niedawno sierotą. To posłuszna dziewczyna, a w dodatku odziedziczyła pewną nieruchomość. Sugeruję, byś poprosił ją o rękę. Sam wziąłbym ją za żonę – tu kupiec się uśmiechnął – gdyby nie to, że moja obecna sytuacja zupełnie mi odpowiada. Od lat wiernie mi służysz, a taki układ będzie dla ciebie korzystny.
Khalifa rozumiał, że kupiec składa mu tę młodą kobietę w darze i że ona sama nie będzie miała w tej kwestii wiele do powiedzenia. Amur Biaszara twierdził, że jest posłuszna, lecz w ustach kogoś tak chłodno kalkulującego znaczyło to tyle co nic. Khalifa przystał na ten kontrakt, ponieważ wyglądało na to, że odmowa nie wchodzi w grę, a poza tym sam tego pragnął, nawet jeśli w chwilach zwątpienia obawiał się, że panna młoda okaże się osobą szorstką i wymagającą, o nieprzyjemnych nawykach. Nie spotkali się przed ślubem ani nawet w jego trakcie. Nie było zresztą szczególnej ceremonii. Imam spytał Khalifę, czy pragnie prosić Aszę Fuadi, by została jego żoną, a on odparł, że tak. Następnie bwana Amur Biaszara, jako najstarszy krewny płci męskiej, wyraził zgodę w jej imieniu. I tyle. Po obrządku podano kawę, a później Khalifa w zaszczytnym towarzystwie pryncypała udał się do domu świeżo poślubionej i został jej przedstawiony. To właśnie tę nieruchomość odziedziczyła Asza Fuadi. Choć tak naprawdę wcale jej nie odziedziczyła.
Asza miała lat dwadzieścia, Khalifa trzydzieści jeden. Jej matka, która dopiero co zmarła, była siostrą Amura Biaszary. W oczach młodej kobiety wciąż zalegał cień niedawnych smutków. Na jej owalnej, ładnej twarzy nie gościł uśmiech – wyglądała bardzo poważnie. Khalifa z miejsca ją polubił, choć zdawał sobie sprawę, że z początku starała się tylko cierpliwie znosić jego pieszczoty. Dopiero po pewnym czasie zaczęła odwzajemniać jego zapał i opowiedziała mu o sobie, a on też nie od razu tę historię w pełni pojął. Bynajmniej nie z racji jej niezwykłości. Prawdę mówiąc, w świecie kupców o pirackim temperamencie takie praktyki stanowiły normę. Asza zrazu zachowywała się powściągliwie, ponieważ musiała się najpierw upewnić, czy może zaufać małżonkowi i czy nie będzie on przypadkiem lojalny wobec kupca.
– Wuj Amur pożyczał mojemu ojcu pieniądze, i to wielokrotnie – wyznała. – Nie miał wyboru, ponieważ mój ojciec był mężem jego siostry, członkiem rodziny. Wuj musiał się wywiązać. Nie cenił mojego ojca, uważał, że pieniądze się go nie trzymają, i pewnie tak było. Parę razy słyszałam, jak matka mówi to ojcu prosto w twarz. Za którymś razem wuj Amur zażądał, żeby ojciec przepisał na niego swój dom… nasz dom, ten dom… jako zabezpieczenie pożyczki. Ojciec to zrobił, ale matce się o tym nie zająknął. Tacy właśnie są mężczyźni, gdy idzie o ich interesy, skryci, tajemniczy, jak gdyby nie mogli ufać swoim kobietom, bo te mają pstro w głowie. Ona by mu na to nie pozwoliła, gdyby tylko wiedziała. To haniebne, gdy pożycza się pieniądze ludziom, którzy nie są w stanie się wypłacić, a potem zabiera im się domy. To jest kradzież. I to właśnie zrobił wuj Amur mojemu ojcu i nam.
– Ile twój ojciec był mu winien? – spytał Khalifa, gdy Asza zamilkła na dłużej.
– Nieważne ile – odparła zdawkowo. – I tak nie byłybyśmy w stanie oddać. Ojciec nie zostawił nam niczego.
– Najwyraźniej nie spodziewał się, że odejdzie już teraz. Pewnie mu się zdawało, że ma więcej czasu.
Skinęła głową, a potem mówiła dalej:
– Na pewno dobrze tego nie zaplanował. Podczas długiej pory deszczowej miał nawrót malarii. Tak jak co roku, ale tym razem było gorzej niż kiedykolwiek. Nie spodziewałyśmy się, strasznie było widzieć go w takim stanie. Niech Bóg zmiłuje się nad jego duszą. Matka nie miała tak naprawdę wglądu w jego interesy, ale wkrótce dowiedziałyśmy się, że pożyczka dalej jest niespłacona i nie ma z czego oddać choćby drobnej części, żeby wykazać dobrą wolę. Jego krewniacy przyszli po udział w spadku, którym był przecież tylko dom, ale zaraz ustalili, że nawet dom nie należy do ojca, tylko do wuja Amura. To był straszliwy wstrząs dla wszystkich, zwłaszcza dla matki. Nie miałyśmy nic, dosłownie nic. Gorzej niż nic, nawet nasze życie nie należało do nas, bo wuj Amur, jako najstarszy spokrewniony z nami mężczyzna, był naszym opiekunem. Mógł decydować o tym, co się z nami stanie. Moja matka nigdy się nie pozbierała po śmierci ojca. Wtedy już od wielu lat chorowała, ale potem było z nią krucho cały czas. Kiedyś myślałam, że to ze smutku, że nie jest aż tak chora, jak twierdzi, tylko z tego nieszczęścia pozwala sobie więdnąć. Właściwie nie wiem, czemu była nieszczęśliwa. Może ktoś rzucił na nią urok, a może była rozczarowana swoim życiem. Już wcześniej czasem coś ją nawiedzało i mówiły przez nią jakieś obce głosy, i wtedy, chociaż ojciec protestował, wzywano uzdrowicielkę. Gdy ojciec umarł, to nieszczęście rozlało się w straszliwą rozpacz, a w ostatnich kilku miesiącach życia do tego wszystkiego doszły bóle w krzyżu i coś, co zżerało ją od środka. Mówiła, że tak się czuje, właśnie tak, jakby coś ją od środka zżerało. Wtedy zrozumiałam, że odchodzi, że to więcej niż żałoba. W ostatnich dniach przed śmiercią zamartwiała się, co ze mną będzie, i błagała wuja Amura, by mnie wziął pod opiekę, a on obiecał, że to zrobi. – Asza spojrzała na Khalifę smutno i przeciągle, po czym dodała: – Więc podarował mnie tobie.
– Albo mnie tobie – odparł, uśmiechając się, by choć trochę rozcieńczyć gorycz w jej głosie. – Czy to aż taka klęska?
Asza wzruszyła ramionami. Khalifa rozumiał, a przynajmniej domyślał się, czemu Amur Biaszara postanowił mu ją podarować. Przede wszystkim przerzucał odpowiedzialność za nią na kogoś innego. Zapobiegał też w ten sposób haniebnym znajomościom, na jakie mogłaby się skusić, nawet jeśli podobna myśl w ogóle nie postała jej w głowie. Tak właśnie rozumowałby potężny patriarcha. Utamsitiri, Khalifa miał ją ocalić od wstydu, chroniąc też reputację rodziny. Nie był żadną personą, ale kupiec go znał, więc ślub miał zapobiec niesławie, która zagroziła jej nazwisku, a zarazem nazwisku pryncypała. Bezpieczne małżeństwo z kimś tak od niego zależnym jak Khalifa gwarantowało również, że nikt nie tknie należącej do kupca nieruchomości, a zatem wszystko pozostanie, by tak rzec, w rodzinie.
Nawet gdy Khalifa poznał już historię domu i zrozumiał, jak niesprawiedliwie potraktowano jego małżonkę, wciąż nie umiał zdobyć się na to, by poruszyć tę kwestię w rozmowie z kupcem. To były sprawy rodzinne, a on tak naprawdę do rodziny nie należał. Zamiast tego namawiał Aszę, by sama porozmawiała z wujem i poprosiła go o zwrócenie należnej części spadku.
– Potrafi być sprawiedliwy, kiedy zechce – zapewniał ją Khalifa, gdyż sam chciał w to wierzyć. – Dość dobrze go znam. Wiem, jak działa. Trzeba go zawstydzić, zmusić go, żeby oddał ci to, co ci się należy, bo inaczej będzie udawał, że wszystko jest w porządku, i nawet palcem nie kiwnie.
Wreszcie porozmawiała z wujem. Khalify przy tym nie było, a później, gdy kupiec próbował go wybadać, Khalifa udał, że nie ma o niczym pojęcia. Podczas rozmowy z Aszą wuj oświadczył, że zapisał jej część spadku w testamencie, więc sprawę uważa tymczasem za zamkniętą. Innymi słowy nie życzy sobie, by zawracano mu głowę dyskusjami na temat tego domu.