“W mroku słońca” to powieść kryminalna poruszająca kwestie prawdy, winy i odpowiedzialności w czasach, gdy Szwecja zmienia się nie do poznania.
W lutym 1986 roku w wiosce Tiarp na Nyårsåsen dochodzi do morderstwa.
Dla policjanta Svena i jego syna Vidara to przełomowy czas. Kraj jest w szoku po zabójstwie premiera Olofa Palme, tymczasem Vidar poszukuje swojej drogi ku dorosłości. Sven natomiast zmuszony jest dać pochłonąć się ciemności Nyårsåsen w pościgu za mordercą z Tiarp.
Kim on jest? Kto będzie jego następną ofiarą? A także kim jest autor, który później opowiada jego historię – i dlaczego pisze?
Christoffer Carlsson – szwedzki pisarz urodzony w 1986 roku. Zadebiutował w 2010 roku. Obecnie wykłada kryminalistykę na uniwersytecie w Sztokholmie, a w czasie wolnym pisze powieści. Sławę przyniósł mu cykl kryminałów o śledczym Leo Junkerze. Pierwsza książka z tej serii, Niewidzialny człowiek z Salem, została w 2013 roku uznana najlepszym szwedzkim kryminałem.
W mroku słońca
Przekład: Elżbieta Frątczak-Nowotny
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 23 marca 2022
I
POWRÓT
Hallandia, 2019 rok
1
To było tego lata, kiedy Evy Carlén mocno podupadła na zdrowiu. Uświadomiła sobie, że wkrótce umrze, i postanowiła opowiedzieć mi o tym, co przydarzyło się Svenowi Jörgenssonowi i jego synowi Vidarowi w pobliskim Tiarp.
Nie znaliśmy się długo. Wiedziałem, że dawniej pracowała w policji i że kilka lat po przejściu na emeryturę przeniosła się do niewielkiego domku w pobliżu Tofta. Jej mąż Ronnie zmarł. Była wdową, a ostatnie dni życia poświęcała pielęgnacji pięknego ogrodu, który otaczał ich dom, położony kilka kilometrów w głąb lasu. W ten sposób się poznaliśmy.
Od powrotu prowadzę dość spokojne życie. Tego właśnie pragnąłem. Skończyłem czterdziestkę, w moim życiu nie ma dzieci, kobiet, żadnych rozpraszających uwagę momentów. Spędzam czas, pisząc albo czytając. Zdarza się, że w tygodniu wsiadam do samochodu i jadę na zakupy, odwiedzam księgarnię albo spotykam się z rodzicami. Oboje są już po siedemdziesiątce. Zdarza się też, że jadę do Lund, gdzie pracuje mój brat i gdzie mój wydawca spędza połowę swojego czasu. Dużo więcej nie robię. Jeśli najdzie mnie ochota, mogę iść na przystanek autobusowy na Växjövägen, pojechać do miasta, spotkać się ze starym znajomym i wypić z nim kawę czy napić się piwa. To jednak zdarza się coraz rzadziej.
Jedyną regularną czynnością w moim obecnym życiu poza pisaniem i czytaniem są spacery. W latach, kiedy mieszkałem w Sztokholmie, właściwie nigdy nie spacerowałem, chyba że postanowiłem pójść gdzieś na piechotę, natomiast tutaj niemal codziennie pokonuję kilka kilometrów. Nie wiem, dlaczego czuję taką potrzebę, ale tak jest. Poza szklaneczką whisky, na którą pozwalam sobie po szczególnie pracowitym dniu, spacery należą do nielicznych nagród, do których uznałem, że mam prawo.
Pierwszy raz spotkaliśmy się pod koniec czerwca. Starsza pani stała w ogrodzie, nachylona nad otwartym workiem z ziemią ogrodową. W panującej wokół ciszy szybko zorientowała się, że się zbliżam. Uniosła głowę, skinęła mi i uśmiechnęła się.
– To ty niedawno zamieszkałeś tam na końcu drogi? W żółtym domku?
– Tak, niedawno się tu przeprowadziłem.
– A gdzie mieszkałeś wcześniej?
– W Sztokholmie. Ale pochodzę stąd.
– Widziałam, jak spacerujesz po okolicy.
– Owszem, lubię spacerować. A to ładna okolica.
– Ach tak. Możliwe. Sama już tego nie zauważam. – Podeszła do płotu i wyciągnęła do mnie rękę. – Mam na imię Evy.
Kiedy się przedstawiłem, powiedziała:
– No właśnie. Piszesz książki, prawda?
– Tak – przytaknąłem, chociaż od powrotu nie napisałem jeszcze ani słowa. – To się zgadza.
– Przyznaję, że żadnej nie czytałam.
– Nie ma takiej potrzeby. Od dawna pani tu mieszka?
– Wkrótce minie piętnaście lat. Ja i mój mąż kupiliśmy ten dom. Teraz zostałam już tylko ja. Oczywiście zastanawiałam się, czy go nie sprzedać – dodała, jakby często zadawano jej to pytanie. – Tylko co bym ze sobą zrobiła? Mam osiemdziesiąt lat. Więc dalej tu żyję, po prostu.
Kiedy spotkaliśmy się następnym razem, jakiś tydzień później, zaprosiła mnie na filiżankę kawy i wymieniliśmy się numerami telefonów. Siedzieliśmy w jej kuchni. Miała nową komórkę, którą dostała od jednego ze swoich wnucząt. Pokazałem jej, jak działa budzik.
Czasem mnie odwiedzała. Piliśmy wino, rozmawialiśmy, graliśmy w karty, dotrzymywaliśmy sobie towarzystwa. Opowiadała o epizodach ze swojego życia, kiedy jeszcze była policjantką. Zabawne, ale niekiedy i smutne historie o chuliganach, narkomanach, ofiarach i ich krewnych. Bycie policjantką w tamtych czasach było czymś innym niż teraz, chociaż nie do końca. Pokazywała mi zdjęcia w albumie, opowiadała o nieżyjącym już mężu Ronniem, dzieciach, wnukach i bracie Einarze. Ja mówiłem o tym, że wróciłem do domu mojego dzieciństwa, że próbuję doprowadzić go do porządku, ale nie bardzo wiem jak, i że od dłuższego czasu nie jestem w stanie pisać, a może po prostu nie mam o czym.
– To samotność. Mam na myśli ciebie. Sprawiasz wrażenie samotnego.
– Pani też – odpowiedziałem.
Roześmiała się.
– To nie to samo.
Miała bystry wzrok, patrzyła na mnie w rozbrajający sposób, do czego nie przywykłem – jakby patrzenie na kogoś było sztuką, którą opanowała i z której przez całe lata robiła użytek podczas spotkań z tymi, którzy trafiali w ręce władz porządkowych. Minęło trochę czasu, zanim zrozumiałem, że chociaż wydawała się powściągliwa, to przez wiele lat paliła papierosy i koiła nocne nerwy dżinem, by w ogóle przetrwać.
Nagle pewnego dnia na początku sierpnia okazało się, że coś jest nie tak. Evy obudziła się wczesnym rankiem i dziwnie się poczuła. Coś było nie tak z błędnikiem. Parząc poranną kawę, poczuła, że kręci się jej w głowie, a kiedy wyszła do holu, musiała chwycić się ściany, ponieważ wszystko zaczęło się dziwnie pochylać. Mdłości podeszły jej do gardła. Stojąc przed lustrem, wyprostowała się i spróbowała się uśmiechnąć, chociaż wcale nie miała na to ochoty. Nie była w stanie unieść kącika ust po jednej stronie. Wyglądała, jakby się krzywiła. Uniosła ręce i zaczęła liczyć do dziesięciu, ale przerwała, gdy zauważyła, że jej lewa ręka opada. Dotarła do fotela i wybrała numer 112.
– Nazywam się Evy Carlén. Jest piękny poranek. Słyszycie, co mówię?
– Przepraszam – odezwał się operator po drugiej stronie. – Może pani powtórzyć? Nie dosłyszałem. Jak się pani nazywa?
– Nazywam się Evy Carlén i powiedziałam, że jest piękny poranek. Słychać mnie?
– Widzę, że dzwoni pani z Norteforsen w pobliżu Tofta. Norteforsen sto dziewięćdziesiąt pięć, tak? Jak się pani nazywa? Nie słyszę, co pani mówi.
– No cóż – westchnęła Evy. – Rozumiem. Chyba musicie tu przyjechać.
Z trudem udało jej się dojść do drzwi i z komórką w dłoni przekręcić klucz, tak żeby można było wejść. Osunęła się na podłogę, droga z powrotem na fotel była zbyt długa. Gdy zjawiła się karetka, była nieprzytomna.
Dowiedziałem się, że miała udar. Kiedy obudziła się w szpitalnym łóżku, nie była w stanie mówić, nie była w stanie przypomnieć sobie czegokolwiek. Jedyne, co potrafiła, to płakać. Minęło wiele dni, zanim wydobyła z siebie pierwsze słowa, a kiedy to nastąpiło, okazało się, że wymówiła imię i nazwisko. Ale nie swojego nieżyjącego męża czy przyjaciółki, z którą czasem spotykała się w Kupan, nie brata Einara ani dzieci czy wnuków. Powiedziała: – Sven Jörgensson.
I znów zaczęła płakać.
W tym momencie zrozumiała już zapewne, że nie byłem wobec niej do końca szczery, że tak naprawdę oszukałem ją. Ale co mogłem zrobić? Kiedy dostała udaru, moje życie zaczęło powoli skupiać się wokół tego, co wydarzyło się w Tiarp tamtego przedwiośnia dawno temu.
Cierpienie moralne jest szczególnym rodzajem cierpienia. Dotyka zarówno silnych, jak i słabych i nic nie pomaga, żaden zabieg chirurgiczny czy sztuczne oddychanie, nic nie złagodzi bólu. Cierpienie moralne jest wyjątkowe. Jedyne rozwiązanie to albo pozwolić, by powoli nas niszczyło, albo próbować się uwolnić, stosując drastyczne środki.
Tego miała mnie nauczyć.
2
Kiedy byłem dzieckiem, widywałem Svena Jörgenssona kilka razy w tygodniu. Tak to jest, kiedy dorasta się w takim miejscu jak Tofta. Człowiek dowiaduje się różnych rzeczy o innych, nawet szczególnie się nie wysilając.
Ja, mój brat Rasmus i nasi rodzice mieszkaliśmy w pobliżu jeziora Tofta, przy drodze krajowej prowadzącej w kierunku Simlångsdalen. W roku, w którym skończyłem dziesięć lat, czyli w 1986, zacząłem jeździć szkolnym autobusem do Snöstorpsskolan. Każdego ranka szedłem do stojących przy drodze skrzynek na listy i czekałem, aż na zakręcie przed Skedala pojawi się stary pomarańczowo-biały autobus. Nie pamiętam, jak nazywał się kierowca, ale zawsze przyjeżdżał ten sam cichy mężczyzna z przerzedzonymi włosami. Jechał od strony miasta, zatrzymywał się przy nas, a potem jechał dalej w stronę Marbäck, zawracał przy Domu Sztuki, po czym jechał drogą krajową aż do skrętu w kierunku Snöstorp.
Mój brat jest trzy lata młodszy ode mnie. Kiedy zaczął chodzić do szkoły, czekaliśmy razem przy skrzynkach na listy. Nigdy nie czułem się bardziej dorosły, niż gdy wczesnym rankiem stałem obok niego, obserwując drogę i pilnując, by nie podchodził za blisko niej. Sprawdzałem, czy odblaski na jego kurtce są widoczne jesienią i zimą, gdy ranki były ciemne, i czy pamiętał, żeby wszystko zabrać. Z siedmiolatkami nigdy nie wiadomo.
Właśnie wtedy widywaliśmy Svena Jörgenssona. Nadjeżdżał samochodem od strony Marbäck, w mundurze i ze zmęczoną twarzą, z papierosem w kąciku ust i lekko opuszczoną boczną szybą, mrużąc oczy w porannym słońcu, jakby przechodził ciężką próbę, o której my, dzieci, nic nie wiedziałyśmy. Zdarzało się, że jechał radiowozem, zwykle jednak jechał swoim prywatnym czerwonym volvem kombi. Wówczas trudniej było dojrzeć go z daleka, ale było to możliwe.
Pewnego ranka, kiedy mijał nas swoim volvem, zaczerpnęliśmy głęboko powietrza. Z dachu samochodu spływała gęsta czerwona maź, ciekła po bocznych szybach i zastygała na błotnikach.
Bardzo się podnieciliśmy. Całą drogę do szkoły usiłowaliśmy zgadnąć, co mogło się stać, wymienialiśmy szeptem różne pomysły i scenariusze zdarzeń, jeden bardziej zatrważający od drugiego. Może złapał złodzieja i go zranił. Mógł go zastrzelić. Wiedzieliśmy, że Sven nosi pistolet, jak wszyscy policjanci. A może został zmuszony do stoczenia z kimś bitwy na dachu samochodu, z kimś, kto najwyraźniej ją przegrał, a może ten ktoś ukradł coś wartościowego z jakiegoś sklepu i próbował uciekać. Niewykluczone, że Sven zatłukł go pałką niemal na śmierć.
Kiedy wieczorem opowiedzieliśmy o tym ojcu, który już wtedy był człowiekiem o dużym poczuciu humoru, zdziwił się tak samo jak my.
– Pomyśleć, że tuż obok nas mógł rozegrać się prawdziwy dramat. Może to właśnie słyszałem. Mam na myśli strzał.
– Strzał? – Spojrzałem na brata. – Jaki strzał?
– Obudziłem się około trzeciej w nocy. Wiecie, jak to jest, kiedy do snu nagle wdziera się rzeczywistość.
– Tak – przytaknął brat, robiąc wielkie oczy.
– Pamiętam, że śniło mi się, że jakieś drzwi zamknęły się z hukiem, takim naprawdę głośnym. – Ojciec zmrużył oczy i ściszył głos. – Może właśnie wtedy Sven zastrzelił złodzieja.
Siedzieliśmy i słuchaliśmy zafascynowani, aż mama przekrzywiła lekko głowę i uśmiechnęła się zmęczona. Ojciec roześmiał się, a w jego głosie nagle nie było już żadnej fantazji czy podniecenia – ustąpiły miejsca suchej ojcowskiej rzeczywistości: tak, oczywiście nie można wykluczyć, że złapano złodzieja, powiedział. Coś poszło nie tak, na dachu doszło do rękoczynów albo zrealizował się któryś z naszych wymyślonych scenariuszy. Ale, dodał, pamiętajcie, że Sven kiedyś polował. Teraz już przestał, oddał broń i w ogóle, ale dobrze znał Lennarta Börjessona, Görana Lundgrena i pozostałych myśliwych w miasteczku. Zdarzało się, że pomagał im oporządzić zwierzynę po polowaniu. Niedawno zastrzelili łosia i Sven musiał wieźć go na dachu, bo nigdzie się nie mieścił, a brezent, w który go owinęli, przeciekał.
Poczuliśmy się zawiedzeni, to zrozumiałe. Chociaż gdy się zastanowić, to wydawało się niemożliwe, żeby Sven tak po prostu kogoś zastrzelił, nawet złodzieja. Czy choćby tylko kogoś pobił. Sven był Svenem. Machaliśmy mu, kiedy mijał nas rano. Czasem nam odpowiadał. Mieliśmy wrażenie, że się uśmiecha, nie tak szeroko, bo wtedy papieros wypadłby mu z ust, ale jednak się uśmiechał.
W okolicach Marbäck i Tofta było w owym czasie dwóch mechaników samochodowych. Jednym z nich był Peter Nyqvist, który mieszkał w miasteczku na Svanåsvägen. Drugim był mój tata. Pracował w warsztatach Rejmes w Halmstad, tuż za Sannarp, naprzeciwko straży pożarnej. Kiedy komuś w okolicy zepsuł się samochód, zwracano się albo do niego, albo do Petera, by wstępnie ocenili, jak poważna jest sytuacja, szczególnie latem i w święta. Doholowanie samochodu do warsztatu było nie lada przedsięwzięciem, więc lepiej, żeby najpierw spojrzał na niego tata albo Peter. No i tak było też taniej. Ileż to razy budził mnie rano dzwonek telefonu. Słyszałem, jak tata wstaje z łóżka i mówi sennie: „Cześć, Göran”, a potem: „Niech to szlag, przykra historia”, i po chwili: „Tak, jestem w domu, dobrze, dasz radę przyjechać?”.
Przywykliśmy, że na podjeździe przed domem stały samochody, które nie były nasze. Stały na podnośniku z otwartą maską, a tata leżał na plecach na zniszczonej gumowej macie, która kiedyś była żółta, a później stała się ciemnobrązowa od oleju i smarów. Pamiętam, że dwa razy widziałem tam samochód Svena Jörgenssona. Nie pamiętam, jaka wtedy była pogoda, dlaczego samochód się zepsuł ani czy tata był w stanie go naprawić, czy też musiał dzwonić po pomoc do firmy holowniczej Kennetha. W pamięci został mi tylko Sven.
Miał szeroką brodę, kanciastą jak łopata koparki, ręce wielkie jak miechy, potężne ramiona, rzadkie włosy i lekko sterczący brzuch, co pewnie było skutkiem kiepskiego policyjnego jedzenia, no i piwa, które lubił wypić wieczorem. Prawdę mówiąc, wyglądał bardziej jak farmer niż jak policjant. Wszyscy jednak wiedzieli, że jest policjantem. Po prostu. Ja i brat stawaliśmy w oknie albo siadywaliśmy na schodach i przyglądaliśmy się, jak się porusza, jak mówi, jak trzyma papierosa w jednej dłoni, drugą opierając na pasku dżinsów, jakby brakowało mu kabury, która powinna tam być, żeby wszystko było na swoim miejscu. Kiedy tata sprawdzał samochód, rozmawiali o swoich domach, o tym, co trzeba było naprawić, a co już naprawili, o samochodach, wakacjach, piłce nożnej, meczu drużyny z Breared z drużyną ze Snöstorp, zakończonym wynikiem 1:2, o tym, co się działo w Marbäck i w Tofta, i o nas. Dzieciach.
Sven i jego żona Bibbi mieli syna Vidara. Był łudząco podobny do ojca, wysoki, silny i o miękkim sercu. Vidar uczył się w liceum, był napastnikiem w drużynie piłkarskiej Breared, rąbał drewno jak dorosły facet i był powszechnie lubiany. Czasem spotykaliśmy go w mieście, często słyszeliśmy, jak ludzie go wspominali. „Tego drzewa nie ściąłby nawet Vidar Jörgensson, trzeba było wezwać firmę”, powiedział kiedyś Andersson, miejscowy rolnik, wskazując głową na potężny świerk na granicy łąki. „No proszę, zaraz pobijecie rekord Vidara Jörgenssona”, zawołał kiedyś nasz nauczyciel wuefu, przesuwając z nabożeństwem poprzeczkę do skoku wzwyż na niewyobrażalne metr siedemdziesiąt sześć centymetrów. Od czasu do czasu Vidar zatrudniał się u rolników, głównie dlatego, że go to bawiło. Pamiętam, że już wtedy on, miejsce, gdzie mieszkał, całe jego życie i wszystkie jego marzenia, jakiekolwiek były, tworzyły całość.
„Dajcie znać, jeśli będziecie czegoś potrzebować albo jeśli będę mógł wam w czymś pomóc”, mawiał niekiedy Sven. A kiedy patrzył na nas swoimi jasnymi, zielonymi oczami, kładł nam ciężką dłoń na ramieniu i mówił: „Dbaj o siebie, chłopcze, i bądź dobry dla rodziców”, to braliśmy to sobie do serca. Traktowałem te słowa bardzo poważnie, właśnie dlatego, że pochodziły od Svena. Zwracał się do mnie „chłopcze”, ale patrzył na mnie, jakbym był już prawie dorosły.
Nie żebyśmy chcieli być tacy jak Sven. Chodziło raczej o świat wokół niego, iluzję, która wydawała się prawdziwa, a która dotyczyła Marbäck i Tofta, ludzi i życia w ogóle – to do nas przemawiało. Świat, który był bezpieczny i pewny, dawał poczucie, że także nasze drobne kroki tu na ziemi były istotne i miały swoje znaczenie, że czyniły różnicę, sprawiały, że wierzyliśmy, że nigdy nie zostaniemy sami. Bo był ktoś, kto zawsze nas widział.
Sven chyba już wtedy był chory. Tylko nie dawał tego po sobie poznać. A może to my nie chcieliśmy tego widzieć. Tyle rzeczy nie widzimy, bo byłoby to zbyt bolesne.
3
To, że teraz – po tylu latach – piszę o Svenie i Vidarze, wydaje mi się czymś niemal nierzeczywistym. W swoim czasie często się mijaliśmy, bywaliśmy bardzo blisko siebie. Wyobrażam sobie linie życia, które przez sekundę się przecinają, można by pomyśleć, że zaraz się ze sobą splotą, ale w ostatnim momencie – z takiego czy innego powodu – oddalają się od siebie.
Wszystko mogło potoczyć się inaczej. Dużo o nich myślałem, o tych dwóch mężczyznach i upływie czasu, o tym wszystkim, co mogło się dziać, chociaż nikt tego nie zauważył.
Pewnego wieczoru w maju 2019 roku, kilka miesięcy po moim powrocie, byłem w centrum Halmstad. Dokładnie mówiąc, siedziałem w barze. Moje małżeństwo z Sarą się rozpadło, papiery rozwodowe zostały podpisane, podział majątku przeprowadzony – pewien rozdział został zakończony, kartka znów była pusta. Byłem świeżo po rozwodzie, nie miałem ochoty na nic, a już na pewno nie na pisanie. Tak to mniej więcej wyglądało.
Specjalnie wybrałem bar położony nieco na uboczu, w pobliżu rynku Lilla Torg. Prawie wszyscy goście siedzieli w ogródku na zewnątrz, korzystając z wieczornego słońca, więc wybrałem stolik wewnątrz, w rogu, niedaleko baru, mając nadzieję, że nie będę musiał wstawać z krzesła, kiedy będę chciał coś zamówić. W tym względzie barman wydawał się skory do współpracy.
Powrót w rodzinne strony nie wyglądał dokładnie tak, jak to sobie wyobrażałem. Uderzyło mnie, jak niewiele zmieniło się przez te prawie trzydzieści lat. Poczułem się poruszony, ale też – co szybko sobie uświadomiłem – zasmucony z powodów, których do końca nie rozumiałem. Chciałem, żeby coś się zmieniło? Ja, który wróciłem tu właśnie po to, by żyć w przeszłości?
To dylemat powracających. Bo tak naprawdę nie da się wrócić, a jeśli ktoś mimo wszystko spróbuje, będzie zdezorientowany. Może to jest ta największa zmiana, która się dokonuje, nie w miejscu, do którego się wraca, tylko w tych, którzy wracają.
Siedziałem więc przygnębiony i piłem piwo, wsłuchując się w anonimowy gwar i płynącą z głośników spokojną muzykę, i patrzyłem przez okno. Od czasu do czasu ktoś szedł ulicą. Kobiety wydały mi się ładne, natomiast mężczyźni zniszczeni.
Tej wiosny pochłaniały mnie myśli z przeszłości, o tym, co było kiedyś, dawno temu, ale nie tylko – także myśli o moim dzieciństwie, o wzorcach, które miałem, marzeniach. O mężczyznach i kobietach, którzy obiecywali więcej, niż byli w stanie spełnić.
Potężnie zbudowany, wyraźnie zmęczony mężczyzna wszedł do baru. Pochylił się nad blatem, jakby potrzebował wsparcia, zamówił piwo i rozejrzał się wokół z butelką w ręku.
Patrzył prosto na mnie. I wtedy dotarło do mnie, kto to jest.
– Vidar?
Potężnie zbudowany mężczyzna zrobił kilka kroków w moją stronę, zmrużył oczy.
– Mól? Niech to licho, to ty?
Wstałem i podałem mu rękę. Dłoń Vidara była zimna i wilgotna od butelki z piwem. Ręce miał brudne, paznokcie z czarną obwódką, jakby przed chwilą wykopywał ziemniaki z pola.
– Nie widziałem cię… ile to już będzie? Trzydzieści lat? Przyjechałeś w odwiedziny?
– Prawdę mówiąc, to wróciłem tu.
– Od kiedy tu jesteś?
– Od lutego. Jakieś trzy miesiące.
– A to dopiero. I co zamierzasz?
– No cóż. – Roześmiałem się. – Zamierzam pisać. Pracować. Żyć.
Vidar otworzył usta, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale może przypomniał sobie, po co tu przyszedł, bo ponownie spojrzał na wolne krzesła.
– W porządku – rzuciłem. – Nie szukam towarzystwa.
Spojrzał na moją w połowie pustą szklankę z piwem. Przytknął do ust butelkę i połowa zawartości zniknęła. Z jego klatki piersiowej wydobył się dudniący głos.
– Pierwsze piwo przegadamy, drugie wypijemy w ciszy.
Odsunął krzesło i usiadł.
Mól. Dawno tego nie słyszałem, ale tak właśnie kiedyś mnie nazywano. W klasie było nas dwóch noszących takie samo nazwisko, ja lubiłem czytać książki, mój kolega nie. Jego wielką miłością był hokej. Nie wiem, kto pierwszy użył tego określenia, ale gdy pewnego dnia rozległo się na dziedzińcu szkoły, brzmiało zapewne Mól Książkowy. Z czasem został tylko Mól. I tak nie było tak źle, jeden z chłopaków został Fasolą, ponieważ ktoś powiedział, że jest podobny do Jasia Fasoli, a najgorzej miał chłopak, którego przezwano Ruchacz, ksywką, której znaczenie jest oczywiste dla każdego, nie trzeba być pisarzem, by to wiedzieć.
Dziwnie się czułem, słysząc znów dawne przezwisko. Zdziwiłem się, że Vidar je zapamiętał.
Dopiero teraz zauważyłem, że także jego ubranie było pobrudzone ziemią, a ciemne plamy na twarzy nie były wyłącznie zarostem, ale i brudem. Pachniał ziemią i potem i znacznie się postarzał.
Dla mnie, człowieka, który kiedyś go podziwiał, był to zaskakujący i smutny widok. We wspomnieniach widziałem, jak biegł przez boisko, by zapewnić drużynie zwycięstwo w decydującym dla nas meczu, sprawiając, że już po chwili wyciągaliśmy ręce ku niebu. Widziałem, jak tańczy z piękną, młodą kobietą, i marzyłem, by być na tyle mężczyzną, by odważyć się jej dotknąć. Pamiętam nasze zdziwienie piętnastolatków, że można było poruszać się tak łagodnie, ale zdecydowanie i z taką lekkością przyswoić sobie trudną sztukę prowadzenia kobiety w tańcu, nie sprawiając wrażenia, że coś się jej narzuca. I jak on to robił, gdy idąc ulicą, sprawiał wrażenie tak pewnego siebie. W moich wspomnieniach roztaczał wokół siebie jakiś blask, blask, który tu, w barze, trudno było zauważyć.
– Przyszedłeś prosto z pracy? – spytałem.
Vidar spojrzał na mnie zmieszany.
– Co?
Skinąłem głową, wskazując na jego ubranie.
– Ach, to. Nie, pracowałem w ogródku. Musiałem oderwać się na chwilę, a nie chciało mi się brać prysznica. Jak to się stało, że wróciłeś?
– Zacznę od tego, że nie jestem już żonaty.
– A byłeś?
– Przez czterdzieści siedem miesięcy. – Mój wzrok zatrzymał się na palcu serdecznym jego lewej ręki. – Ty też, widzę. To znaczy też jesteś żonaty.
– W sierpniu miną dwadzieścia trzy lata. Nie mam pojęcia, ile to miesięcy.
Piliśmy piwo, Vidar przeciągnął palcem po obrączce, jakby chciał usunąć z niej trochę brudu.
– Gdzie teraz mieszkasz? – spytał.
– Tam, gdzie zawsze mieszkałem. – Uśmiechnąłem się. – Nad jeziorem Tofta. W żółtym domku.
– W tym samym? Wróciłeś do domu dzieciństwa?
Rodzice postanowili sprzedać dom, a ja nie mogłem pogodzić się z jego utratą. Ważne decyzje często podejmujemy dlatego, że boimy się, iż w przeciwnym razie coś utracimy.
– Przejąłem go, czy jak to powiedzieć – zwróciłem się do Vidara. – Rodzice chcieli go sprzedać. Przeprowadzili się do trzypokojowego mieszkania w Tegelbruket.
– To te nowy budynki na Slottsmöllan? Wieżowce?
Skinąłem głową.
– Więc teraz bez przerwy się zamartwiam i obdzwaniam fachowców, rozsyłam zapytania, analizuję oferty, szukam nowych mebli. To nie jest moje ulubione zajęcie.
– Domyślam się.
– Z jakiegoś powodu rodzice chcieli go sprzedać.
Dom wymagał nowej izolacji, trzeba było zerwać podłogi, zrobić remont, wilgoć zniszczyła fundamenty. Trzeba również było położyć nowy dach, kable elektryczne w łazience się zestarzały, armatura też, a cała mająca ponad dwa tysiące metrów kwadratowych działka została opanowana przez zatrzymującą wilgoć, nieokiełzaną przyrodę typową dla okolic Marbäck. Teraz wszystko spadło na mnie, nagle musiałem zająć się czymś, z czym nie do końca sobie radziłem.
Całe życie dystansowałem się od takich codziennych spraw, od pracy fizycznej, która sprawiała, że świat się kręcił. Pochodziłem z rodu rzemieślników, dorastałem w przekonaniu, że pracuje się rękami, nie głową. Czasem zdarzało się, że gdy będąc w domu, poczułem ból pleców i spływające po nich krople potu, nagle doświadczałem radości i dumy z pracy fizycznej.
Nie zamierzam przesadzać. Te chwile zdarzały się rzadko.
Tak rzadko, że zacząłem żałować wszystkiego i poczułem się bardziej samotny niż w najgorszym okresie mojego rozwodu. Chyba właśnie dlatego trafiłem do baru.
– Jak się tam czują? – spytał Vidar.
– O dziwo, cholernie dobrze. Co tydzień chodzą do muzeum. Wynajdują nowe kawiarnie. Ojciec zaczął czytać książki. Czyta chyba więcej niż ja.
Vidar roześmiał się.
– To dobrze.
– Nie jesteś już w policji?
– Od piętnastu lat. Pracuję na lotnisku.
– Dobrze ci tam?
– Prawdę mówiąc, wiosną proponowano mi, żebym wrócił do policji – powiedział Vidar, uśmiechając się ostrożnie. – Ale odmówiłem, więc chyba dobrze mi tam, gdzie jestem – dodał.
Najwyraźniej tak było. Zresztą jak by mógł – on, który zawsze był sobą – nie czuć się dobrze w miejscu, w którym był? Chociaż powiedział to tak, jakby to wcale nie było takie proste. Uniósł butelkę, a w jego wzroku pojawiło się coś mrocznego. Butelka była niemal pusta. Niechętnie wypiłem kolejny łyk, nie chcąc, żeby rozmowa się skończyła.
Vidar opróżnił butelkę, zwrócił się do barmana i zamówił kolejną. Nadal miał siłę przyciągania, którą czułem w dzieciństwie. Teraz jednak miała zalec cisza. Mieliśmy po prostu siedzieć naprzeciwko siebie i pić? Sytuacja wydała mi się dziwna.
Ale rozmowa się nie urwała. Jakby zapomniał. Albo zmienił zdanie. Więc siedzieliśmy i dalej rozmawialiśmy – no właśnie, a co z nim? No proszę, to ona za niego wyszła. Nie, drań przepił wszystko, co miał, to smutne. A słyszałeś o gospodarstwie w Frösakull, które rozebrali? W stajni znaleźli trzy padłe konie, a w stodole czerwone MG z 1960 roku. Mint condition. Co, do diabła, przychodzi ludziom do głowy? Widziałem ją i jej męża, kiedy podpisywałem swoje książki w Falkenbergu jakiś rok temu. Byliśmy sobie obcy, a jednak nie do końca. Łączył nas ten sam skrawek ziemi. Czasem to wystarcza.
Vidar śmiał się od czasu do czasu, ja też. Wspaniałe uczucie. Ale ciemne chmury wokół niego nie zniknęły tak do końca. Kiedy wróciłem po pobycie w toalecie, siedział pogrążony w myślach i wpatrywał się w blat.
– To chyba przyjemnie być pisarzem – powiedział. – Pisarz nigdy się nie myli.
Nagle wypowiedziane zdanie zdumiało mnie. Miałem wrażenie, że nie doszedł do tego sam.
– Pisarz zawsze się myli – odpowiedziałem.
– Ach tak. Być może. – Najwyraźniej nie zrozumiał, co miałem na myśli. – Mogę cię o coś spytać?
– Zakładam, że tak. – Roześmiałem się. Wypiłem trochę za dużo piwa i szumiało mi w głowie. Nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć. – To zależy o co.
– Dlaczego się rozstaliście. Ty i…
– Sara – dokończyłem i zacząłem się zastanawiać. – Powiedziała, że jest we mnie pustka.
Vidar uniósł gęstą brew.
– Co to znaczy?
– Dokładnie nie wiem. Ale miałem wrażenie, że ma rację.
– Więc to ona chciała się rozwieść?
– Nie tylko ona.
Vidar próbował zrozumieć, o co mi chodziło, ale chyba mu się to nie udało.
– Myślę, że… – zacząłem i wypiłem kolejny łyk piwa. – To znaczy: nie wiem. Wydaje mi się, że to ma związek z tym, że teraz tu siedzę. Wiem, że nie ma jednej rzeczy, która nadawałaby życiu sens, ale na pewno bardzo ważne są rodzicielstwo i nasze uczucia do dziecka. Sam nie mam dzieci, ale wyobrażam sobie, że rodzicielstwo ma sens. Dostajemy zadanie do wykonania. Jakiś cel. Mam rację?
– Tak, na pewno.
– Remont domu też nadaje życiu sens. Stawiamy taki dom, jaki chcemy mieć. Albo staramy się dbać o ten, w którym dorastaliśmy. Teraz sensem mojego życia stało się pisanie, tylko wtedy czuję związek z rzeczywistością. Wyobrażam sobie, że żyję życiem innych ludzi. Tak dzieje się z pisarzami. Kiedy czuję, że robię to, po co jestem tu na ziemi, odnajduję w tym jakiś sens. Pewnie to sprawiło, że wydawałem się nieobecny. To, co zostało, nie wystarczało jej. Chciała, żebyśmy oboje odnaleźli sens życia w nas obojgu. A ja nie potrafiłem.
Vidar pokiwał głową zamyślony.
– To rzeczywiście tak brzmi: jak pustka. Trochę to smutne. Ale być może tak jest, kiedy jest się pisarzem. Żyje się życiem innych. Chyba nigdy tak tego nie widziałem. Z drugiej strony nigdy też się nad tym specjalnie nie zastanawiałem. Skoro już o tym mowa. – Vidar odstawił butelkę z piwem. – Miłe spotkanie, ale na mnie już pora. Muszę przemyśleć pewne rzeczy.
– Jakie?
– Chodzi o ojca.
– O Svena? A co z nim?
Vidar najwyraźniej nieopatrznie powiedział o słowo za dużo, bo spojrzał na mnie pustym wzrokiem z na wpół otwartymi ustami. Nagle wydał się zażenowany.
– No cóż… Ciesz się, że twoi rodzice nadal żyją. Kiedy ich zabraknie, nie będzie już komu zadawać pytań. Nawet jeśli bardzo by się chciało. Jesteśmy przekonani, że wiemy o nich wszystko, a tak nie jest.
– To prawda – przytaknąłem, nie będąc do końca pewien, o co mu chodzi.
I właśnie wtedy to spostrzegłem. Na jego twarzy malował się smutek, jaki czujemy w obliczu tragedii, z którą nie potrafimy sobie poradzić. Poza tym okłamał mnie. Nie wiem, dlaczego miał brudną twarz, ubranie i ręce, ale byłem pewien, że nie przyszedł tu z domu i nie pracował w ogródku. Nie miałem do niego o to pretensji. Wyraz jego twarzy tego wiosennego dnia był dla mnie łatwy do odczytania, wielokrotnie widywałem go w lustrze i u Sary, kiedy siedziała naprzeciwko mnie podczas naszych trudnych rozmów i kłótni. Coś w życiu Vidara Jörgenssona było nie tak i dotyczyło to spraw zasadniczych.
– Dobrze było cię zobaczyć, Molu.
– I nawzajem.
Wstał i opuścił bar, a ja siedziałem i patrzyłem za nim. Przypomniałem sobie Svena, jak kiedyś stał obok samochodu na podjeździe, podczas gdy ojciec pochylał się nad maską. Potężnie zbudowany mężczyzna wydał mi się sympatyczny i stabilny, taki spokojny i mądry. Pamiętam, jak Vidar krążył po miasteczku z tym swoim małym bezpiecznym światem na ramionach, przekonany, że nigdy się nie rozpadnie.
Ale we wszystkim znajdzie się jakaś szczelina. To żadna tajemnica. Tej wiosny zrozumiałem to lepiej niż wielu innych, ale nie potrafiłem odnieść tego do Vidara, trudno mi było wyobrazić sobie, co dotknęło jego i bliskich mu ludzi.