Walcząca Warszawa to nie tylko powstanie. Twierdza Warszawa postawiła się hitlerowcom już w 1939 roku i choć padła, zrobiła olbrzymie wrażenie na najeźdźcach.


Nie bronił jej Naczelny Wódz ani najwyżsi dowódcy Wojska Polskiego. Nie bronił jej prezydent Rzeczpospolitej ani polski rząd. Oni uciekli.

Nie wspierali jej zdradzieccy zachodni alianci, którzy choć wiedzieli o tajnym protokole paktu Ribbentrop-Mołotow, nie poinformowali o nim strony polskiej, a ich naciski dyplomatyczne nie pozwoliły na powszechną mobilizację polskiego wojska. Wyglądało to tak, jakby ktoś z wyrachowaniem składał Polskę w ofierze na ołtarzu własnych interesów.

A jednak Warszawa się broniła, choć poza honorem nie było już czego bronić. Warszawa płonęła, ginęła i pozostawała wielka. Warszawa nie przegrała z Niemcami żadnej potyczki. Skapitulowała z braku żywności i amunicji. Nie wolno nam o tym zapomnieć.

***

“Polacy! Gdyby Spartanie odżyli i zobaczyli Wasz heroizm i bohaterstwo, waleczny i dzielny ten naród schyliłby przed Wami czoło. (…) Byłem dziś w kilku zniszczonych przez bomby domach. Widziałem zabite dzieci, kobiety, słyszałem jęki rannych… Bohaterstwa ludności cywilnej nie da się opisać słowami. Jakże dzielni muszą być Wasi żołnierze, skoro społeczeństwo przybrało postawę godną najdzielniejszego żołnierza. (…) Straszny, a jednocześnie radosny to był widok Waszego bohaterstwa. Nawet dzieci zachowują się po męsku. Naród taki nie może być zwyciężony.”
Julien Bryan, amerykański fotoreporter dokumentujący oblężenie Warszawy

“Chciałem, by Warszawa była wielka. Wierzyłem, że wielka będzie. Ja i moi współpracownicy kreśliliśmy plany, robiliśmy szkice wielkiej Warszawy przyszłości. I Warszawa jest wielka. Prędzej to nastąpiło, niż przypuszczaliśmy. Nie za lat pięćdziesiąt, nie za sto, lecz dziś widzę wielką Warszawę. Gdy teraz do Was mówię, widzę ją przez okna w całej wielkości i chwale, otoczoną kłębami dymu, rozczerwienioną płomieniami ognia, wspaniałą, niezniszczalną, wielką, walczącą Warszawę. I choć tam, gdzie miały być wspaniałe sierocińce – gruzy leżą, choć tam, gdzie miały być parki – dziś są barykady gęsto trupami pokryte, choć płoną nasze biblioteki, choć palą się szpitale – nie za lat pięćdziesiąt, nie za sto, lecz dziś Warszawa broniąca honoru Polski jest u szczytu swej wielkości i chwały.”
Ostatnie przemówienie prezydenta Warszawy Stefana Starzyńskiego

Dariusz Kaliński
Twierdza Warszawa
Wydawnictwo Znak Horyzont
Premiera: 7 września 2022
 
 

Prolog

Niedziela 27 sierpnia 1939 roku w Warszawie była słoneczna i upalna. Tego dnia, w godzinach popołudniowych, na należącym do Legii Stadionie Wojska Polskiego przy ulicy Łazienkowskiej reprezentacja Polski w piłce nożnej podejmowała w meczu towarzyskim aktualnych wicemistrzów świata – Węgrów. Na trybunach zasiadł komplet publiczności – 25 tysięcy widzów. Wśród nich widać było wielu mężczyzn w polskich zielonych mundurach. Byli to świeżo zmobilizowani do armii rezerwiści. Nie brakowało też kibiców, którzy choć mieli jeszcze na sobie cywilne ubrania, to z ramion zwieszały im się torby z maskami przeciwgazowymi, wyfasowanymi gdzieś w wojskowym magazynie. Wszystkim żołnierzom zgromadzeni na stadionie zgotowali gorącą owację.
Na boisku nie spodziewano się rewelacji, Polacy bowiem od półtora roku nie wygrali żadnego meczu. Poza tym od grudnia 1921 roku, kiedy w pierwszym w historii meczu międzypaństwowym reprezentacja narodowa odrodzonej Rzeczypospolitej zagrała z Węgrami w Budapeszcie, polscy zawodnicy potykali się z nimi na boisku sześć razy i za każdym razem doznawali porażki. Przewidywano, że teraz będzie podobnie, tym bardziej że goście przylecieli do Warszawy w swoim najsilniejszym składzie, z największymi gwiazdami – Györgyem Sárosim i Gyulą Zsengellérem na czele.
Początek spotkania w zupełności potwierdzał przedmeczowe rachuby. Przez pierwszych 20 minut Węgrzy w pełni kontrolowali przebieg gry na boisku, atakując zaciekle polską bramkę i spychając graczy w białych koszulkach z orłem na piersi do defensywy. Anemiczne ataki polskich zawodników były zazwyczaj łatwo rozbijane przez węgierskich obrońców już w środkowej strefie boiska.
Pierwsza, w pełni zasłużona, bramka dla gości padła w 14. minucie meczu, a jej zdobywcą był as atutowy drużyny znad Balatonu Gyula Zsengellér. W 15 minut później polski bramkarz Adolf Krzyk ponownie wyjmował futbolówkę z siatki. Bezlitosnym egzekutorem był tym razem napastnik Sándor Ádám.
Polacy jednak w końcu się otrząsnęli i energicznie ruszyli do odrabiania strat. Już w 3 minuty po drugiej bramce Węgrów, po ładnym podaniu główką przez Leonarda Piątka, piłka wylądowała pod nogami Ernesta Wilimowskiego. Fenomenalny „Ezi” nie zwykł marnować takich okazji, przebiegł kilka metrów w kierunku bramki i precyzyjnym strzałem, przerzucając piłkę nad węgierskim bramkarzem Ferencem Sziklaiem, zdobył kontaktowego gola. Niemniej, mimo jeszcze kilku dogodnych sytuacji z obu stron, do przerwy wynik nie uległ już zmianie.
W przerwie publiczność na stadionie pełną piersią huknęła jednym głosem: „Jeszcze Polska nie zginęła!”. W tej drugiej połowie, po zmianie stron boiska, sytuacja nieoczekiwanie się odwróciła. Jak relacjonował obecny na stadionie dziennikarz „Przeglądu Sportowego”:
W drużynę naszą, grającą w pierwszej pół godzinie o klasę słabiej niż przeciwnik, wlazł raptem jakiś bies. Nagle gracze w białych koszulkach zaczęli się dwoić i troić. Każdy wiśniowy Węgier miał na sobie białego Polaka, a dokoła jeszcze dwu innych gotowych do boju. Doskonale zmontowana drużyna madziarska przestała nagle działać. Za daleko tkwiła pomoc, atak nie znajdował wolnego pola, pełne ręce roboty dostała obrona, skończył się okres sjesty bramkarskiej. Polacy zacięli się i zwarli w sobie. Stali się nieustępliwi i agresywni. A gdy padła bramka, nic już nie było w stanie ich powstrzymać1.
W 19. minucie drugiej połowy niezrównany Wilimowski, ponownie po celnym podaniu Piątka, wyrównał, było więc dwa do dwóch. Trzecią bramkę dla Polski zdobył z rzutu karnego jeden z głównych bohaterów tego emocjonującego wydarzenia – Leonard Piątek. W 29. minucie dorobek bramkowy polskiej drużyny, po kolejnej świetnej asyście Piątka, podwyższył po raz trzeci niezwykle dynamiczny i przebojowy „Ezi” Wilimowski. To był prawdziwy pogrom! Węgrzy, mimo podjęcia rozpaczliwych, wręcz heroicznych ataków w końcówce spotkania, nie byli w stanie przebić się przez polską obronę i ostatecznie przegrali na Łazienkowskiej dwa do czterech.
Po końcowym gwizdku arbitra polska publiczność wręcz oszalała ze szczęścia. Z euforią fetowano piłkarzy, śpiewano Mazurka Dąbrowskiego, nawet powtarzano z nadzieją, że to dobra wróżba na coraz bardziej niepewną, zasnuwaną wojennymi chmurami przyszłość, bo skoro wygraliśmy z Węgrami, to gdy wybuchnie wojna, nie będzie na nas mocnych. Był to największy sukces polskich piłkarzy w ciągu dotychczasowych 20 lat istnienia wolnej i niepodległej Rzeczypospolitej. Tydzień później, 3 września, polska reprezentacja miała się zmierzyć towarzysko z drużyną Bułgarii.
Entuzjazm po wygranym meczu udzielał się nie tylko widzom przy Łazienkowskiej. Najciekawsze fragmenty spotkania zostały tego dnia nadane w wieczornej, czterdziestominutowej audycji sportowej Polskiego Radia o 20.55. Dzięki temu ci warszawscy kibice, którzy w ten piękny niedzielny dzień wyjątkowo licznie stawili się na radiowe wezwanie prezydenta miasta Stefana Starzyńskiego do kopania rowów przeciwlotniczych, mogli spokojnie wysłuchać w domach retransmisji najbardziej ekscytujących momentów tego nieoczekiwanego zwycięstwa. A takich ludzi było wówczas blisko 20 tysięcy. Warszawa bowiem w ostatnich dniach tego wyjątkowo gorącego – zarówno jeśli chodzi o pogodę, jak i sytuację polityczną – sierpnia 1939 roku sposobiła się do wojny.

ROZDZIAŁ 1
W przededniu apokalipsy

Warszawa jako stolica Polski odgrywała doniosłą rolę w świadomości narodu. Była symbolem nieugiętej walki o niepodległość, wyznacznikiem nurtów oraz idei kulturalnych, politycznych i naukowych, miejscem, gdzie historia, poprzez liczne zabytki przypominające o dawnej świetności Rzeczypospolitej, łączyła się z teraźniejszością. Jako centrum intelektualne kraju Warszawa jak magnes przyciągała najlepiej wykształconych, najznamienitszych jego obywateli. To tu znajdowały się siedziby władz państwowych – Prezydenta RP, Rady Ministrów, Sejmu, Senatu – wszelkich ministerstw oraz zagranicznych przedstawicielstw dyplomatycznych, szkolnictwa wyższego, ośrodki głównych partii politycznych, tu także wydawano prawie wszystkie najważniejsze, opiniotwórcze tytuły prasowe1.
Z militarnego punktu widzenia stolica była punktem strategicznym na mapie kraju jako główny węzeł komunikacyjny, zwłaszcza na osi wschód–zachód, główny węzeł łączności krajowej i zagranicznej, trzeci pod względem wielkości ośrodek przemysłowy z dobrze rozwiniętą produkcją zbrojeniową oraz siedziba Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych (w czasie wojny pełniącego funkcję Naczelnego Wodza Wojska Polskiego), Generalnego Inspektoratu Sił Zbrojnych, w którego skład wchodziły Sztab Główny oraz Wyższa Szkoła Wojenna, a także innych instytucji wojskowych, w tym Dowództwa Okręgu Korpusu I2. Nie bez znaczenia była też rola Wisły jako wielkiej przeszkody wodnej, dzielącej centralne połacie kraju, ale też szlaku komunikacyjnego. Tutaj także znajdowały się trzy wiślane mosty drogowe i dwa kolejowe – największa przeprawa przez królową polskich rzek. Ponadto stolica była bazą materiałowo-zaopatrzeniową dla Wojska Polskiego, a w bliskim sąsiedztwie, w podwarszawskich Palmirach, położonych na obrzeżu Puszczy Kampinoskiej, znajdowała się jedna z trzech największych składnic wojskowych w Polsce.
Warszawa, będąca najważniejszym ośrodkiem życia politycznego, gospodarczego, społecznego i kulturalnego odrodzonego państwa, od momentu odzyskania niepodległości dynamicznie się rozwijała, zwłaszcza w drugiej połowie lat 30. Stolica pod względem liczby ludności i obszaru była największym miastem Polski. Liczba mieszkańców z 937 tysięcy w roku 1921 ciągle rosła, osiągając w roku 1939 roku stan 1,307 miliona3. Z tego około 380 tysięcy osób stanowiła ludność wyznania mojżeszowego, było to zatem największe co do wielkości skupisko społeczności żydowskiej w Europie oraz drugie, po Nowym Jorku, na świecie. Warszawa była siódmą najludniejszą metropolią Europy z aglomeracją liczącą 1,9 miliona mieszkańców.
Długość granic miasta w 1939 roku wynosiła 63 kilometry, długość sieci ulicznej – około 800 kilometrów, a łączna powierzchnia – ponad 14 tysięcy hektarów, na której znajdowało się ponad 19 tysięcy zabudowanych parcel z 25,5 tysiąca nieruchomości. W obiektach tych, obok mieszkań, znajdowało się dziewięćset szkół powszechnych, średnich i zawodowych, czterdzieści wyższych uczelni, instytutów i stowarzyszeń naukowych, dziewięćset świątyń i budowli zabytkowych, dwieście muzeów, archiwów, bibliotek, teatrów, sal koncertowych i kinowych. Szpitale i kliniki mieściły się w dwustu czterdziestu budynkach i posiadały 8,3 tysiąca łóżek. Ponadto około dwustu nieruchomości przeznaczonych było dla potrzeb ośrodków zdrowia i opieki społecznej, schronisk i sierocińców, ubezpieczalni społecznych i zakładów kąpielowych.
Administracyjnie od 1931 roku Warszawa dzieliła się na cztery powiaty grodzkie4: położone na lewym brzegu Wisły Śródmiejsko-Warszawski, Północno-Warszawski i Południowo-Warszawski oraz na prawym Prasko-Warszawski. Powiatom podlegały okręgi, odpowiadające terytorialnie komisariatom Policji Państwowej. Stojący na czele powiatów starostowie byli powoływani przez ministra spraw wewnętrznych i podlegali Komisarzowi Rządu na miasto stołeczne Warszawę, mianowanemu przez Prezydenta na wniosek Rady Ministrów. W skład kompetencji Komisarza Rządu wchodziły m.in. odpowiedzialność za kwestie porządku publicznego, sprawy wojskowo-mobilizacyjne oraz tzw. administracja ogólna – wydawanie dowodów osobistych, paszportów, nadzór nad działalnością związków i stowarzyszeń itp. Po przewrocie majowym z 1926 roku, z krótką przerwą, do 1939 roku funkcję Komisarza Rządu w Warszawie pełnił Władysław Jaroszewicz.
Samorząd miejski, mający siedzibę w Pałacu Jabłonowskich przy placu Teatralnym, odpowiadał za sprawy związane z życiem codziennym mieszkańców, zdrowiem i gospodarką. Działał poprzez swoje organa: wybieraną w głosowaniu powszechnym Radę Miejską, będącą organem uchwalającym, stanowiącym i kontrolującym, oraz pełniący funkcję wykonawczą Zarząd Miejski, na którego czele stał prezydent mający do pomocy trzech wiceprezydentów (wszyscy wybierani przez Radę Miejską większością głosów) i dwunastu ławników (powołanych spośród radnych). W tym wypadku sprawa była jednak dość skomplikowana. Do 1934 roku funkcjonowała Rada Miejska wybierana w wyborach powszechnych. 2 marca tego roku sanacyjne władze, korzystając z okazji, rozwiązały Radę Miejską i Zarząd Miejski m.st. Warszawy, tym samym eliminując z życia społeczno-politycznego stolicy polityków opozycyjnych. Na mocy swoich kompetencji minister spraw wewnętrznych Bronisław Pieracki powołał Tymczasową Radę Miejską, złożoną z członków stronnictwa rządzącego, oraz wyznaczył dotychczasowego wojewodę białostockiego Mariana Zyndrama-Kościałkowskiego na tymczasowego komisarycznego prezydenta miasta.
Kiedy z kolei Kościałkowski 28 czerwca 1934 roku objął tekę ministra spraw wewnętrznych, na swoje miejsce zaproponował Stefana Bronisława Starzyńskiego. Starzyński, czterdziestojednoletni były legionista i członek Polskiej Organizacji Wojskowej5, kapitan rezerwy Wojska Polskiego6, poseł na Sejm Rzeczypospolitej Polskiej III kadencji z ramienia Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem (BBWR), były wiceminister w Ministerstwie Skarbu, wiceprezes Banku Gospodarstwa Krajowego, funkcję tę objął 2 sierpnia 1934 roku.
Nowy prezydent został początkowo przyjęty przez warszawian dość nieprzychylnie. W oczach wielu był on symbolem autorytarnych rządów sanacji, ograniczającej mieszkańcom możliwość wpływu na przyszłość swojego miasta. Jednak Starzyńskiemu szczególnie zależało na tym, aby samorząd był w swoich działaniach jak najbardziej autonomiczny i wydajny. Na czas jego rządów przypadł okres najbardziej prężnego rozwoju stolicy.

Perła Północy

Warszawa od momentu odzyskania niepodległości z każdym kolejnym rokiem piękniała i modernizowała się. Niezwykle urokliwe Stare Miasto, którego początki sięgały przełomu XIII wieku, i otaczające je dzielnice były sukcesywnie odnawiane. Remontowano stare pałace. Powstawały nowe przedmieścia, takie jak Żoliborz, gdzie budowano nowoczesne wille i kolonie mieszkaniowe dla dobrze sytuowanych przedstawicieli wolnych zawodów, oficerów Wojska Polskiego oraz urzędników.
Dla potrzeb administracji i różnorakich instytucji publicznych wznoszono nowe gmachy, do dziś imponujące formą i estetyką: budynek Sejmu Rzeczypospolitej przy ulicy Wiejskiej, gmach Muzeum Narodowego przy Alejach Jerozolimskich czy kompleks budynków Warszawskiej Dyrekcji Kolei Państwowych przy ulicy Targowej to tylko niektóre z nich. Szczególną zaś dumą mieszkańców stolicy był pierwszy nowoczesny „drapacz chmur” o spawanym, stalowym szkielecie, czyli szesnastopiętrowy, sześćdziesięciosześciometrowy wieżowiec Towarzystwa Ubezpieczeń „Prudential”, zbudowany przy placu Napoleona pod numerem 6 w latach 1931–1933. Nocami jego urok podkreślała efektowna iluminacja, niczym w wysokościowcach Nowego Jorku czy Chicago. Budynek pełnił funkcje biurowo-mieszkalne. W 1937 roku na ostatnim piętrze zainstalowała się eksperymentalna stacja telewizyjna, a ponad budynkiem wzniesiono charakterystyczny, osiemnastometrowy ażurowy maszt z anteną nadawczą. 5 października 1938 roku ze stacji wyemitowano po raz pierwszy w Polsce eksperymentalny program: występ Mieczysława Fogga oraz film – historyczny dramat kostiumowy Barbara Radziwiłłówna z Jadwigą Smosarską i Witoldem Zacharewiczem w rolach głównych7.
Jeszcze okazalszy miał być hipernowoczesny, dwudziestojednopiętrowy gmach Polskiego Radia, którego lokalizację zaplanowano przy placu Unii Lubelskiej. Miał to być najwyższy budynek w Polsce i jeden z najwyższych na kontynencie europejskim. Na dachu wieżowca zamierzano ustawić trzydziestometrowej wysokości maszt służący jako antena stacji telewizyjnej. Obiekt był jednym z elementów monumentalnego założenia urbanistycznego: niesłychanie eleganckiej dzielnicy imienia Marszałka Józefa Piłsudskiego, która miała być wizytówką oraz nowym centrum życia społecznego, kulturalnego i politycznego Warszawy. Główną osią owej dzielnicy, powstałej na rozległych terenach Pola Mokotowskiego, była szeroka, długości trzech–czterech kilometrów, aleja Piłsudskiego, ciągnąca się od placu Na Rozdrożu, gdzie planowano postawić pomnik Marszałka, na zachód, w kierunku ulicy Grójeckiej. Jednym z centralnych budynków dzielnicy, oprócz wspomnianego wieżowca i licznych reprezentacyjnych gmachów rządowych, była strzelista Świątynia Opatrzności. Pierwsze prace nad tą ambitną i olbrzymią inwestycją ruszyły na początku 1939 roku. Teren pod pierwszy budynek, gmach Polskiego Radia, został ogrodzony, a za płotem zaczęto kopanie fundamentów.
Jednocześnie z przestrzeni miejskiej usuwano budowle przypominające czasy zaborów, kojarzone z rusyfikacją polskiego społeczeństwa. Najważniejszym z symboli carskiej dominacji był prawosławny sobór św. Aleksandra Newskiego na placu Saskim8, usytuowany w samym centrum miasta. W zamyśle rosyjskiego zaborcy mający godzić w uczucia narodowe Polaków, przytłaczający ogromem i przepychem, powszechnie znienawidzony przez warszawian, obiekt ten został zburzony w latach 1919–19269.
Z myślą o warszawskiej klasie robotniczej, gwałtownie rozrastającej się na skutek ciągłego napływu ludności wiejskiej i stanowiącej blisko połowę mieszkańców, powstawały nowoczesne i oszczędne domy oraz osiedla mieszkaniowe, m.in. Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, Towarzystwa Osiedli Robotniczych czy Zakładu Ubezpieczeń Społecznych na Żoliborzu, Kole i Rakowcu. Były to kompleksowo urządzone osiedla praktycznych bloków z niedużymi mieszkaniami, wyposażonymi w instalacje sanitarne i pomieszczenia socjalne, wokół których zadbano o wspólną przestrzeń dla mieszkających tam społeczności: parki, place zabaw, przedszkola, biblioteki.
Starano się też zapewnić godne warunki do edukacji dla najmłodszych mieszkańców stolicy. W 1934 roku na sto czterdzieści jeden publicznych szkół powszechnych10 aż dziewięćdziesiąt wynajmowało lokale, aby prowadzić nauczanie. Na skutek energicznych działań władz miejskich przystąpiono do budowy nowych gmachów szkolnych. Cztery lata później na sto osiemdziesiąt osiem szkół aż sto trzydzieści trzy mieściło się już we własnych budynkach. Cztery kolejne oddano do użytku w roku 1939. W roku szkolnym 1936/1937 do trzystu dwudziestu czterech warszawskich szkół powszechnych – publicznych i prywatnych – uczęszczało łącznie 134,5 tysiąca dzieci.
Samo miasto było znaczącym pracodawcą. W różnych wydziałach Zarządu Miejskiego i podległych mu przedsiębiorstwach komunalnych zatrudnionych było kilkanaście tysięcy osób. Pracę zapewniały też stołeczne zakłady przemysłowe i drobne przedsiębiorstwa, prywatne i państwowe, skupione w największej liczbie na Woli i praskim Kamionku oraz dawnej tzw. Zachodniej Dzielnicy Przemysłowej, położonej na terenach pomiędzy Alejami Jerozolimskimi, ulicami Towarową, Okopową i dzisiejszą aleją Jana Pawła II. Ogółem w zakładach przemysłowych stolicy zatrudnionych było nieco ponad 100 tysięcy osób. Obok nich funkcjonowało około 23 tysięcy różnego rodzaju warsztatów rzemieślniczych.
Rozwój Warszawy wymuszał inwestycje w komunikację miejską oraz infrastrukturę wodociągową, gazową i elektryczną. Budowano nowe linie tramwajowe na Muranowie, Mokotowie, Pradze, Woli, Ochocie, Czerniakowie. Komunikacja tramwajowa połączyła z resztą miasta Pelcowiznę, Okęcie, Gocławek, Bielany, Brudno, Służew, daleką Wolę, Boernerowo i Wilanów. Długość torów tramwajowych wynosiła około 250 kilometrów. Czynnych było trzydzieści linii tramwajowych i dziewiętnaście autobusowych, obsługiwanych przez siedemset dwadzieścia wagonów tramwajowych i sto trzydzieści pięć autobusów. Wyeksploatowany tabor wymieniano na nowy. Wagony tramwajowe kupowano m.in. w warszawskiej fabryce Lilpop, Rau i Loewenstein oraz za granicą. Do tego dochodziło blisko 2,4 tysiąca taksówek i około 1,5 tysiąca dorożek. W 1936 roku przystąpiono także do prac nad budową metra.
Dynamicznie rosło zapotrzebowanie na elektryczność, a warto zauważyć, że dzięki staraniom prezydenta Starzyńskiego w 1936 roku elektrownia, będąca dotąd własnością prywatnego kapitału zagranicznego, stała się własnością miasta. Do 1938 roku do sieci elektrycznej miasta przyłączono prawie 85 procent nieruchomości. Prąd zaspokajał potrzeby nie tylko mieszkańców, lecz także rozwijających się zakładów przemysłowych. Coraz więcej abonentów zyskiwała Gazownia Miejska – ponad 109 tysięcy pod koniec lat 30. Długość warszawskiej sieci gazowej w roku 1938 wynosiła prawie 670 kilometrów. Rozbudowywano również warszawską sieć wodociągową. W 1932 roku jej długość wynosiła ponad 500 kilometrów, a woda docierała do ponad 10 tysięcy posesji. Tradycyjne podwórkowe studnie były stopniowo wypierane przez krany w domach i mieszkaniach.
Porządkowano ulice, wymieniając nawierzchnię jezdni i reperując chodniki. Potrzeby w tym względzie były duże, bowiem tylko około 60 procent z nich miało powierzchnię utwardzoną, brukowaną. Zadbano o modernizację głównych tras wylotowych z Warszawy. Jednym zaś z największych wyzwań natury logistycznej, organizacyjnej i finansowej o dużym znaczeniu dla komunikacji nie tylko miasta, lecz także kraju była budowa czterotorowej kolejowej linii średnicowej, łączącej obie strony Wisły i poprowadzonej podziemnym tunelem przez zabudowane kwartały centrum miasta. Dla potrzeb tej linii wybudowano trzy stacje osobowe: Warszawa Zachodnia, Główna i Wschodnia oraz dwie postojowe: Szczęśliwice i Grochów. Inwestycja ta była także wstępem do elektryfikacji warszawskiego węzła kolejowego. Nową jakość, poprzez znaczne skrócenie czasu podróży, wniosła oddana do użytku w roku 1934 linia kolejowa łącząca Warszawę poprzez Radom z Krakowem. Dużą wagę przykładano także do kolei podmiejskich. Z centrum Warszawy do pobliskich miejscowości – Włoch, Milanówka i Grodziska Mazowieckiego – można było dojechać Elektryczną Kolejką Dojazdową (EKD) uruchomioną już w roku 1927.
Atutem stolicy był dostęp do komunikacji lotniczej. Z Centralnego Portu Lotniczego na Okęciu, oddanego do użytku w 1934 roku, położonego mniej więcej 7 kilometrów od centrum miasta, można było dolecieć samolotem Polskich Linii Lotniczych „LOT” na liniach krajowych m.in. do Poznania, Lwowa, Katowic czy Krakowa. Siatka połączeń lotniczych obejmowała także kilkanaście wielkich miast europejskich, takich jak: Brno, Bukareszt, Sofia, Saloniki, Ryga, Tallin, Ateny, Berlin, Lydda w Palestynie, Londyn, Kopenhaga oraz Rzym, a nawet bliskowschodni Bejrut. Wysoki standard obsługi pasażerów zapewniał nowoczesny terminal. Oprócz Okęcia funkcjonowało jeszcze stare Lotnisko Mokotowskie, które pełniło funkcje sportowe na rzecz Aeroklubu Warszawskiego. Ponadto projektowano międzynarodowy port lotniczy zlokalizowany na Gocławiu, a nawet prowadzono już pierwsze prace ziemne. W drugiej połowie 1939 roku ruszyły również prace nad budową nowego lotniska sportowego na Bielanach, mającego zastąpić lotnisko na Polu Mokotowskim. Lotnisko to w przyszłości miało się stać krajowym centrum sportów lotniczych, a oficjalne otwarcie całego kompleksu przewidziane było na rok 1941.
Ozdobą stolicy stały się rozległe, dobrze utrzymane parki i ogrody, których alejkami spacerowały letnimi wieczorami setki ludzi. Oczkiem w głowie prezydenta Starzyńskiego była akcja ukwiecania miasta, realizowana pod hasłem „Warszawa w kwiatach i zieleni”, która z jednej strony miała służyć podniesieniu estetycznego wyglądu stolicy, z drugiej zaś obudzić wśród mieszkańców zamiłowanie do samodzielnej uprawy roślin i chęć edukowania się w tym zakresie. Za najładniejsze kompozycje kwiatowe przyznawane były nagrody.
W dni wolne od pracy wielu spragnionych wypoczynku przyciągała Wisła, po której pływano kajakami bądź odbywano rejsy statkami turystycznymi. Opalano się na trzech miejskich plażach. Działało tam około trzydziestu przystani, a szesnaście parostatków kursowało najczęściej do Młocin, na Bielany lub do Modlina. Chętni pasażerowie mogli również popłynąć wycieczkowcami żeglugi wiślanej w dalszy rejs: do Sandomierza i Torunia, a nawet Tczewa i Gdyni. Modne były też spacery uroczym, zadrzewionym bulwarem Wybrzeża Kościuszkowskiego. W upalne weekendy rekreacji nad Wisłą i na Wiśle zażywało ponad 100 tysięcy warszawian.
Niezmiennie jak od lat – kręciły się na Bielanach karuzele, tańczono na „drewnianej sali” i na murawie w takt przygrywających kapel i patefonów, kupowano w straganach obwarzanki, przeróżne gwizdawki, kogutki i piszczałki, zjadano przyniesione w koszyku prowianty i pito piwo w popularnej knajpie-budzie pana Bochenka11.
Równie chętnie odwiedzano Miejski Ogród Zoologiczny, który pod troskliwym kierownictwem dr. Jana Żabińskiego dorównał czołowym europejskim instytucjom tego typu. Ogromnym zainteresowaniem cieszyły się imprezy sportowe: mecze piłki nożnej, wyścigi konne, boks czy zapasy. Notabene w dwudziestoleciu międzywojennym wybudowano w Warszawie więcej obiektów sportowych niż przez cały okres PRL.
Tłumy odwiedzały miejskie kawiarnie i restauracje, gdzie można było spotkać przedstawicieli stołecznej bohemy. Wypełniały się teatry i teatrzyki, których szeroki repertuar był w stanie zaspokoić gusta najbardziej wybrednych koneserów tej dziedziny sztuki. Jedną z ulubionych rozrywek warszawian stały się kina, w których coraz częściej grano doskonałe polskie filmy. Stołeczni melomani mogli posłuchać licznych koncertów w gmachu Filharmonii Warszawskiej. Dzieła znakomitych artystów plastyków podziwiano w słynnym gmachu Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych.
Powszechnie dostępną rozrywką stało się radio. Warszawa była liderem w kraju, jeśli chodziło o liczbę radioabonentów – w 1938 roku około 140 tysięcy. Słuchano chętnie audycji literackich i słuchowisk oraz muzyki nadawanej z warszawskich sal koncertowych bądź odtwarzanej z płyt gramofonowych. Dzienniki informowały słuchaczy o najważniejszych wydarzeniach z kraju i zagranicy. Nadawane na żywo audycje sportowe pozwalały poczuć klimat panujący na bieżni czy stadionie piłkarskim. Ponadto w Warszawie utarł się zwyczaj, że w momentach ważnych wydarzeń wystawiano odbiorniki radiowe w oknach oraz instalowano głośniki uliczne na zewnątrz sklepów ze sprzętem radiotechnicznym lub na słupach na placach i ulicach, aby program dotarł do jak najszerszego grona odbiorców. W razie wybuchu wojny radio miało zostać wykorzystane do przekazywania komunikatów obrony przeciwlotniczej. Zresztą najtańszy polski odbiornik radiowy – detefon – który do odbioru programu radiowego nie potrzebował żadnych źródeł zasilania – ani z sieci elektrycznej, ani baterii – reklamowano w prasie jako idealny do tego celu.
Oczywiście miasto miało i swoje ciemne strony. Obok eleganckich osiedli istniały całe dzielnice zamieszkane przez biedotę, gnieżdżącą się w drewnianych ruderach czy prymitywnie skleconych budach i lepiankach zwanych potocznie pekinami, w fatalnych warunkach sanitarnych, często bez prądu. Do najbiedniejszych części miasta należały Czerniaków oraz zamieszkane przez Żydów ulice powiatu Północno-Warszawskiego. Nieraz w ciemnych zaułkach zaniedbanych ulic różne szemrane typki z miejskiego półświatka załatwiały swoje pokątne interesy, natomiast zacna ferajna miejscowych, „charakternych chłopaków” tylko czekała sposobności, aby wydobyć schowany „za parkanem”12 fiński „majcher”13 i „posunąć”14 szurającego im „frajera”15 z bogatszych dzielnic.
Problemem było bezrobocie, zwłaszcza w czasach wielkiego kryzysu, kiedy objęło ono co trzeciego robotnika. Sprzyjało to wzrostowi ubóstwa, bezdomności, rozwojowi przestępczości i prostytucji. Nieraz dochodziło do strajków, podczas których brutalnie interweniowały policja i wojsko. Gospodarka zaczęła wychodzić z zapaści w drugiej połowie lat 30. i sytuacja na rynku pracy stopniowo zaczęła się polepszać.
Władze Warszawy nie ignorowały ubóstwa wśród mieszkańców, choć to wsparcie nigdy nie było w pełni wystarczające. W roku 1933 z pomocy magistratu korzystało około 20 tysięcy mieszkańców. Dotowane przez miasto albo bezpośrednio przez nie kierowane stołeczne organizacje społeczne i charytatywne pomagały na miarę swoich możliwości, prowadząc akcje dożywiania i otwierając noclegownie i schroniska dla niezdolnych do pracy, starych, schorowanych kobiet i mężczyzn oraz przytułki dla dzieci. Magistrat dokładał się również do czynszów, co pozwalało gorzej sytuowanym warszawianom na uniknięcie eksmisji z zajmowanych lokali mieszkaniowych.

Nadciągają ciemne chmury

W drugiej połowie lutego 1939 roku, pod wpływem niepokojących sygnałów ze strony dość przyjaznej dotąd Trzeciej Rzeszy, Generalny Inspektor Sił Zbrojnych marszałek Edward Rydz-Śmigły wydał szefowi Sztabu Głównego generałowi brygady Wacławowi Stachiewiczowi wytyczne dla opracowania planu koncentracji wojsk, znanego powszechnie jako plan obronny pod kryptonimem „Zachód”. Adolf Hitler próbował wymusić na Polakach zgodę na przyłączenie Wolnego Miasta Gdańska do Trzeciej Rzeszy, eksterytorialną autostradę i linię kolejową do Prus Wschodnich oraz przystąpienie Rzeczypospolitej do paktu antykominternowskiego, co w pewnej perspektywie czasowej z pewnością skończyłoby się dla niej udziałem w wojnie przeciwko Związkowi Sowieckiemu, wejściem w orbitę wpływów niemieckich i zapewne utratą ziem byłego zaboru pruskiego: Śląska, Wielkopolski i Pomorza na rzecz „zysków” na wschodzie. Berlin, startując z pozycji „zdegradowanego mocarstwa”, w ciągu zaledwie pięciu lat zdołał dość łatwo, dzięki zręcznej dyplomacji i bezczelnej pewności siebie, zdemontować system wersalski i spełnił wszystkie swoje dotychczasowe żądania terytorialne w Europie. Ponieważ tym razem spotkał się ze zdecydowaną odmową ze strony polskiego rządu, należało się przygotować na najgorszą ewentualność – konflikt zbrojny.
Jak dotąd uwaga decydentów wojskowych nad Wisłą koncentrowała się głównie na potencjalnej wojnie ze Związkiem Sowieckim. Tymczasem, po wcześniejszym zajęciu przez Niemców Sudetów, wkroczeniu do Pragi i faktycznej likwidacji reszty Czech w marcu 1939 roku oraz utworzeniu marionetkowego państwa słowackiego, sytuacja strategiczna Polski, która stała się obiektem silnych nacisków dyplomatycznych ze strony Berlina, uległa dramatycznemu pogorszeniu.
W myśl założeń planu „Zachód” polskie armie miały zostać skoncentrowane na pozycjach wzdłuż granic, blokując przypuszczalne kierunki uderzeń agresora. Brano przy tym pod uwagę kilka wariantów niemieckiej agresji. Gdyby atak w kierunku centrum kraju, na Warszawę, wyszedł z północy, jego główny impet przyjęłaby na siebie Armia „Pomorze” generała dywizji Władysława Bortnowskiego, która w krytycznej sytuacji mogłaby liczyć na wsparcie Armii „Poznań” generała dywizji Tadeusza Kutrzeby. Armia „Łódź” generała dywizji Juliusza Rómmla osłaniała stolicę przed uderzeniem z południowego zachodu. Ze strony Prus Wschodnich siłom niemieckim drogę na Warszawę blokowała Armia „Modlin” generała brygady Emila Krukowicza-Przedrzymirskiego oraz częściowo, rozciągnięta dalej na północny wschód, Samodzielna Grupa Operacyjna „Narew” generała brygady Czesława Młota-Fijałkowskiego. Na korzyść tego pierwszego związku operacyjnego mogła działać odwodowa Grupa Operacyjna „Wyszków”.
Bezpośrednia naziemna obrona stolicy nie była jednak brana pod uwagę. Warszawie przypadła rola miejsca pobytu Naczelnego Wodza i władz państwowych, najważniejszego węzła komunikacyjnego i największej przeprawy na Wiśle oraz zaplecza magazynowo-rozdzielczego dla walczących wojsk polskich. Uwzględniono natomiast silną jak na polskie możliwości obronę przeciwlotniczą miasta.
Słabością polskiego planu obrony było to, że nie przewidywał on utworzenia frontów czy choćby korpusów. Marszałek Rydz-Śmigły zastrzegł sobie bowiem prawo kierowania wszystkimi armiami i grupami operacyjnymi. Było to całkowicie sprzeczne z przyjętym w wojsku – i to na wszystkich szczeblach – systemem dowodzenia, gdzie poszczególnym dowódcom podlegało od trzech do sześciu formacji, podczas gdy Wódz Naczelny, od którego najwięcej przecież zależało i który powinien mieć przynajmniej trochę czasu na przemyślenie i koordynację rozstrzygnięć o charakterze strategiczno-operacyjnym – musiał ogarnąć ich aż kilkanaście. Tym samym Naczelny Wódz, zagłębiający się w kwestie taktyczne, które powinny być tematem rozpatrywań dowódców armii, grup operacyjnych i dywizji, zatracił się w szczegółach i nie obejmował całokształtu działań wojennych.
Ponieważ w Berlinie obawiano się reakcji zachodnich mocarstw, Niemcy, planując działania wojenne przeciwko Polsce w ramach planu „Fall Weiss”, byli zainteresowani jak najszybszym rozbiciem Wojska Polskiego. Jak instruował swoich podwładnych dowódca wojsk lądowych generał pułkownik Walther von Brauchitsch:

Celem operacji jest zniszczenie polskich sił zbrojnych. Względy wyższej polityki wymagają, aby wojna rozpoczęła się gwałtownym uderzeniem przez zaskoczenie dla uzyskania szybkich rezultatów. Zamiarem Naczelnego Dowództwa Wojsk jest zapobiec regularnej mobilizacji i koncentracji polskiej armii przez niespodziewaną inwazję polskiego terytorium i zniszczenie masy polskiego wojska, którego należy się spodziewać na zachód od linii Wisła–Narew16.

Celem priorytetowym niemieckich sztabowców była Warszawa. Potwierdzał to w swoich wspomnieniach osobisty adiutant Adolfa Hitlera pułkownik Nicolaus von Below:

Główne uderzenie w tych operacjach miało wyjść z 10 armii generała V. Reichenaua. Zadaniem jego było prowadzenie uderzenia dywizji pancernych i zmotoryzowanych ze Śląska w kierunku Warszawy. Hitler podczas wstępnego omawiania tej operacji klarował mu, żeby nie oglądał się ani na prawo, ani na lewo, ale, nie dając się zbić z tropu, parł naprzód i widział tylko wyznaczony cel17.

Wspomniana tu 10. Armia generała artylerii Waltera von Reichenaua oraz sąsiadująca z nią od północy 8. Armia, dowodzona przez generała pułkownika Johannesa Blaskowitza, wchodziły w skład skupionej na Śląsku Grupy Armii „Południe” generała pułkownika Gerda von Rundstedta. Oba związki operacyjne miały za zadanie przełamać opór stojących naprzeciw Armii „Łódź” i „Kraków”, sforsować Wartę, zniszczyć polskie siły wzdłuż zachodniej granicy i ruszyć na Warszawę. W związku z realizacją tych celów przydzielono im dużą liczbę jednostek szybkich Wehrmachtu. Sama tylko 10. Armia, najsilniejszy niemiecki związek operacyjny, posiadała dwie dywizje pancerne, trzy dywizje lekkie i dwie zmotoryzowane.
Na Warszawę w późniejszym etapie działań uderzać miały również wojska Grupy Armii „Północ” pod dowództwem generała pułkownika Fedora von Bocka, których głównym zadaniem operacyjnym było wyrąbanie korytarza łączącego niemieckie Pomorze Zachodnie z Prusami Wschodnimi.
Dla Niemców szybkie zdobycie Warszawy mogło być ważnym atutem przetargowym w ewentualnej konfrontacji z mocarstwami zachodnimi. Upadek stolicy mógł bowiem sugerować aliantom, że los Polski jest już przesądzony, i w związku z tym nie warto kruszyć kopii o dalszy byt państwowy Rzeczypospolitej. Dla Berlina czas miał tu pierwszorzędne znaczenie. Należy bowiem pamiętać, że w agresji na Polskę Niemcy planowali użyć głównych swoich sił, pozostawiając na granicy z Francją jedynie słabe jednostki osłonowe, z pewnością niezdolne na dłuższą metę przeciwstawić się jej potężnej armii mającej, według solennych zapewnień głównodowodzącego siłami Republiki generała armii Maurice’a Gamelina, ruszyć do ataku „większością sił” nie później niż 15 dni od chwili ogłoszenia mobilizacji przez rząd w Paryżu.
Podobnie, w razie rychłego zdobycia stolicy Rzeczypospolitej, z pewnością wartościowe było także nadszarpnięcie morale Polaków, stawiające pod znakiem zapytania sens ich dalszego oporu przeciwko agresji.
Sukces w wojnie Niemcy spodziewali się osiągnąć dzięki zastosowaniu nowatorskiej doktryny wojny błyskawicznej zwanej potocznie blitzkriegiem, której pewne elementy przećwiczyli już w trakcie wojny domowej w Hiszpanii w latach 1936–1939.
Zgodnie z jej zasadami do akcji najpierw wchodziły samoloty Luftwaffe, które atakując bez ostrzeżenia, eliminowały na lotniskach siły powietrzne nieprzyjaciela. Później bombowce atakowały infrastrukturę komunikacyjną, magazyny broni i zaopatrzenia, miejsca koncentracji wojsk, a także obiekty cywilne, aby wywołać oraz spotęgować chaos i panikę. Kolejnymi celami były kolumny maszerujących żołnierzy oraz uchodźców cywilnych na drogach, które bombardowane i ostrzeliwane z broni maszynowej ulegały panice i często uniemożliwiały jakikolwiek manewr własnym wojskom.
Na lądzie atakowały czołgi, zmotoryzowana piechota i artyleria, wdzierające się z impetem jak najdalej w głąb terytorium wroga i omijające ufortyfikowane pozycje, które najpierw izolowano, a następnie zdobywano z silnym wsparciem artylerii i lotnictwa.
Chcąc osiągnąć powodzenie, Adolf Hitler żądał przy tym od swoich generałów, aby wojska niemieckie postępowały bez pardonu wobec napadniętych. Żołnierze Wehrmachtu mieli wykonywać swoje zadania bojowe w sposób: „twardy i bezwzględny, bez poddawania się żadnym uczuciom litości czy współczucia, wszelkimi sposobami i dowolnymi środkami”18. Warszawa miała szybko tego doświadczyć.
Rzadko się wspomina, że Warszawa miała być celem nie tylko armii niemieckiej. Zgodnie z artykułem drugim tajnego protokołu dodatkowego paktu Ribbentrop-Mołotow jej część prawobrzeżna, czyli Praga, znalazła się w strefie interesów sowieckich. W związku z tym planiści Armii Czerwonej podjęli działania związane z opracowaniem koncepcji uderzenia w kierunku polskiej stolicy od wschodu. Praga znalazła się w pasie natarcia Frontu Białoruskiego komandarma II rangi Michaiła Kowalowa. Jej zajęcia miał dokonać najsilniejszy związek operacyjny tego frontu – Dzierżyńska Grupa Konno-Zmechanizowana pod dowództwem komkora Iwana Bołdina.

Zanim spadły pierwsze bomby

Wspomniano już, że Warszawa początkowo miała być chroniona jedynie przed uderzeniami z powietrza. Przygotowania do realizacji tego zadania trwały już od roku 1936, kiedy rozpoczęto tworzenie kompleksowego systemu obrony powietrznej całego państwa. Stolica uznana została wówczas za miejsce szczególnie narażone na ataki lotnicze potencjalnego przeciwnika. Z tego względu w celu wykrycia zagrożenia z powietrza planowano utworzyć na rzecz jej obrony oraz innych ważnych gospodarczo, militarnie i komunikacyjnie celów w kraju sieć posterunków dozorowania.
Struktura organizacyjna systemu została w głównej mierze oparta na zawodowych żołnierzach wojsk łączności. Wokół bronionego obiektu rozmieszczono dwa łańcuchy posterunków dozorowania: jeden w odległości 100–130 kilometrów, drugi w odległości 60–70 kilometrów. Odległość między posterunkami każdego łańcucha wynosiła mniej więcej 10 kilometrów. Takich posterunków na obszarze całego kraju było około ośmiuset. Prowadziły one obserwację wzrokową, przy pomocy urządzeń optycznych, bądź nasłuchową – w warunkach zmniejszonej widoczności.
Meldunki z nich, informujące o kierunku wrogich nalotów, wysokości lotu oraz liczbie i typach samolotów, trafiały do tzw. zbiornic okręgowych, których było siedemnaście (czyli tyle, ile najważniejszych ośrodków objętych obroną przeciwlotniczą), i głównej zbiornicy dozorowania, znajdującej się w Warszawie, w podziemiach budynku Zarządu Telekomunikacji przy ulicy Nowogrodzkiej 45, która bezpośrednio podlegała dowódcy obrony przeciwlotniczej kraju. Tam aktualną sytuację nanoszono na mapy, dzięki czemu dowódca miał pełny przegląd sytuacji i mógł odpowiednio reagować. Zakładano, że wiadomość z posterunków dalszego łańcucha dozorowania dotrze do dowódcy obrony przeciwlotniczej poszczególnego ośrodka drogą telefoniczną w ciągu 16–22 minut przed spodziewanym nalotem. Specjalne urządzenia elektrotechniczne wymuszały priorytet takiego połączenia. Posterunki drugiego łańcucha miały ostatecznie potwierdzić kierunek nalotu bombowców na 6–10 minut przed uderzeniem. Słabością tego rozwiązania było korzystanie z cywilnej sieci łączności telefonicznej, która w razie działań wojennych była podatna na uszkodzenia.
Aby uszczelnić system wykrywania, wprzęgnięto w niego także posterunki meldunkowo-obserwacyjne obsadzone przez inne formacje służb mundurowych: Korpusu Ochrony Pogranicza, Straży Granicznej, Policji Państwowej, Polskich Kolei Państwowych oraz organizowane przez cywilną administrację państwową, zakłady przemysłowe czy poszczególne obiekty użyteczności cywilnej. Personel cywilnych posterunków rekrutował się m.in. z osób niezdolnych do pełnienia regularnej służby wojskowej, harcerzy, członków Przysposobienia Wojskowego, członków Ligi Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej, pracowników Poczty Polskiej itp.
Fundamentem czynnej obrony tych obiektów miała być początkowo wyłącznie artyleria przeciwlotnicza różnych kalibrów. Polskie lotnictwo myśliwskie wówczas w ogóle nie było brane pod uwagę. Inspektor Obrony Powietrznej Państwa generał brygady Józef Zając, przewidziany na wypadek wojny na Naczelnego Dowódcę Lotnictwa i Obrony Przeciwlotniczej, był zdania, że ówczesne polskie samoloty myśliwskie są zbyt przestarzałe i nie sprostają wymaganiom stawianym tego typu maszynom w warunkach nowoczesnej wojny.
Podstawę osłony Warszawy przed atakiem z powietrza stanowiły baterie 1. Pułku Artylerii Przeciwlotniczej imienia Marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego, podległe dowódcy Ośrodka OPL „Warszawa”, 49-letniemu pułkownikowi Kazimierzowi Baranowi, doświadczonemu artylerzyście, który pierwsze szlify w służbie „boga wojny” zdobywał w armii austro-węgierskiej już w roku 1914. Jego sztab znajdował się w schronie budynku przy ulicy Mazowieckiej 16, należącego do kompleksu Banku Handlowego. Organizacyjnie zgrupowanie artylerii przeciwlotniczej zostało podzielone na cztery grupy: „Zachód”, „Północ”, „Wschód” i „Południe”, mające za zadanie bronić obszarów, na które miasto zostało rozpisane, zgodnie z ich nazwami.
Ogółem Warszawy miało strzec przed powietrznym agresorem osiemnaście dział kalibru 40 milimetrów wz. 36 oraz siedemdziesiąt cztery działa kalibru 75 milimetrów. Z tych ostatnich trzydzieści dwa egzemplarze należały do nowoczesnych armat polskiej produkcji wz. 36. Reszta były to działa pamiętające czasy I wojny światowej, będące w stanie skutecznie zwalczać samoloty przemieszczające się jedynie z prędkością do około 200 kilometrów na godzinę.
Ponadto do obrony przed samolotami na małych wysokościach można było użyć dwóch kompanii przeciwlotniczych karabinów maszynowych, z których każda liczyła cztery plutony z czterema cekaemami. Do działań nocnych przewidziano użycie trzech kompanii reflektorów przeciwlotniczych w łącznej liczbie trzydziestu sześciu sztuk. Newralgiczne obiekty mogły być osłonięte przez balony zaporowe. Pięć kompanii miało ich na stanie łącznie pięćdziesiąt. W nocy i przy kiepskiej widoczności przewidywano wystawianie balonów. Była to po części broń psychologiczna. Już sam ich widok działał na pilotów deprymująco.
Działa i karabiny przeciwlotnicze w zależności od kalibru i zasięgu mogły więc tworzyć nad Warszawą kilkuwarstwową strefę ognia na różnych wysokościach. Niestety, efektywność bojowa najnowszych polskich dział kalibru 75 milimetrów i 40 milimetrów była ograniczona częściowym brakiem nowoczesnych, specjalistycznych przyrządów pomiarowych i centralnego kierowania ogniem19.
Duży nacisk w ramach tzw. obrony biernej położono na edukowanie ludności cywilnej o możliwościach oraz skutkach działań lotnictwa i użycia gazów bojowych, a także o sposobach ochrony indywidualnej i zbiorowej. Realizowała to Liga Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej – była to największa w Polsce paramilitarna organizacja społeczna, zajmująca się rozwojem krajowego lotnictwa cywilnego we wszystkich dziedzinach jego działania oraz przygotowaniami ludności cywilnej do obrony przeciwlotniczo-gazowej.
Organem kierującym działaniami biernej obrony przeciwlotniczej w Warszawie była Komenda OPL z wiceprezydentem Julianem Kulskim na czele – serdecznym, wieloletnim przyjacielem prezydenta Starzyńskiego, ale i zdolnym organizatorem. Miał on do pomocy dwóch zastępców: pułkowników Mariana Czerniewskiego i Rudolfa Underkę. Kulskiemu bezpośrednio podlegało trzech komendantów dzielnicowych OPL: Cyprian Odorkiewicz (Północ), Stanisław Tyszkiewicz (Południe) i Bronisław Chajęcki (Praga). Granicą dzielącą lewobrzeżne dzielnice OPL była kolejowa linia średnicowa. Następnymi ogniwami organizacji były komisariaty OPL, rozproszone po całej Warszawie, następnie okręgi, a najniższym szczeblem struktury – poszczególne budynki bądź ich zespoły. Siedziba Komendy OPL mieściła się w podziemnym lokalu w budynku kina Miejskiego przy ulicy Długiej 25.
W Warszawie każdy dom otrzymał wyznaczonego z grona mieszkańców komendanta odpowiedzialnego za organizację biernej obrony przeciwlotniczej. W większych kompleksach budynków wspierali go zastępcy. Ich zadaniem była ochrona ludzi i mienia przed skutkami działania gazów, różnego rodzaju bomb, udzielanie pierwszej pomocy poszkodowanym, usuwanie drobnych uszkodzeń, dbanie o zaciemnienie budynku, wyszukiwanie i przygotowywanie odpowiednich miejsc przeznaczonych na schrony. Komendant wyznaczał także dwu- lub trzyosobowe posterunki przeciwpożarowe, których obowiązkiem, przy wykorzystaniu najprostszego wyposażenia w postaci łopat, bosaków i piasku, było opanowanie pożaru podległego sobie budynku do czasu interwencji jednostek straży pożarnej. Członkowie samoobrony OPL byli odpowiednio oznakowani: nosili na ramieniu płócienne opaski żółto-zielone z blaszaną klamrą, na której wytłoczony był napis „OBRONA PRZECIWLOTNICZA”, oraz metalowe odznaki w klapach marynarek.
Własne struktury biernej OPL miały również instytucje i obiekty użyteczności publicznej oraz przedsiębiorstwa.
Operacyjnie całość warszawskiej cywilnej struktury OPL podporządkowana była komendantowi wojskowemu OPL przy Komendzie Miasta – pułkownikowi Tadeuszowi Bogdanowiczowi. Podlegały mu także służby techniczne, których zadaniem było zabezpieczenie zaopatrzenia ludności w elektryczność, wodę i gaz.

 
Wesprzyj nas