W serii Biblioteka Klasyków PIW prezentuje pięciotomową edycję „Utworów wybranych” Marka Twaina, której lwią część stanowią krótkie i dłuższe prozy: opowiadania, bajki, skecze, felietony i humoreski.


Jak pisze wydawca:

Dwa pierwsze tomy aspirują do miana najobszerniejszej polskiej edycji małych i większych utworów Twaina.

Wiele z nich ma swoją polską premierę – w przekładach Macieja Świerkockiego i Hanny Pustuły-Lewickiej. Zbieramy i wznawiamy klasyczne tłumaczenia Antoniego Słonimskiego, Antoniego Marianowicza, Krystyny Tarnowskiej.

Pod szyldem „Eposu rzeki Missisipi” wznawiamy świetne przekłady Zbigniewa Batki przygód Tomka Sawyera i Hucka Finna oraz autobiograficzne „Życie na Missisipi”.

Edycję wieńczą utwory, które można by nazwać fantastycznymi, wśród nich „Tajemniczy przybysz” i jego nieznany dotąd po polsku wariant oraz „Jankes na dworze króla Artura”.

Całość została opatrzona posłowiem Jerzego Jarniewicza.

Mark Twain (ur. 30 listopada 1835, Florida, zm. 21 kwietnia 1910, Redding). Właściwie Samuel Langhorne Clemens. Amerykański pisarz i dziennikarz. Dzieciństwo spędził w miejscowości Hannibal w stanie Missouri. W wieku 12 lat osierocił go ojciec. Przerwał wówczas naukę i podjął pracę zarobkową. Wykonywał wiele zawodów, był m.in. chłopcem na posyłki, zecerem, a także pilotem na statkach parowych pływających po rzece Missisipi. Poszukiwał złota w Nevadzie, w końcu został dziennikarzem. Popularność przyniosło mu już pierwsze opowiadanie „O sławnej skaczącej żabie z Calaveras” (1867). Równie błyskotliwe, zaprawione humorem i ironią, były jego relacje z licznych podróży po Europie opublikowane w tomie „Prostaczkowie za granicą” (1869). Drwił w nich z bezkrytycznego zapatrzenia Amerykanów w kulturę europejską. Wydał także wspomnienia z pobytu na zachodzie Stanów Zjednoczonych „Pod gołym niebem” (1872). W opublikowanym w 1883 r. „Życiu na Missisipi” powrócił do czasów, kiedy pracował na statku.
Do historii światowej literatury przeszedł głównie jako autor powieści dla młodzieży, m.in. „Przygód Tomka Sawyera” (1876) i wydanych dziewięć lat później „Przygód Hucka”.
Pisarz zasłynął jako doskonały obserwator obyczajów amerykańskiego społeczeństwa, zwłaszcza drobnomieszczaństwa. Propagował amerykańską demokrację, popierał cywilizacyjną ekspansję swojej ojczyzny.

Mark Twain
Utwory wybrane. Tom 5: Utwory fantastyczne
Przekład:  
Jankes na dworze króla Artura -Agnieszka Kreczmar
Szkolne Wzgórze – Hanna Pustuła-Lewicka
Tajemniczy przybysz – Teresa Truszkowska
Listy z Ziemi – Juliusz Kydryński
Posłowie: Jerzy Jarniewicz
Seria „Biblioteka Klasyków”
PIW Państwowy Instytut Wydawniczy
Premiera: 30 sierpnia 2022
 
 


JANKES NA DWORZE KRÓLA ARTURA
(1889)

PRZEDMOWA

Barbarzyńskie prawa i obyczaje przedstawione w tej opowieści, podobnie jak epizody, które je ilustrują, wzięte są z historii. Książka ta nie usiłuje twierdzić, że prawa te i obyczaje panowały w Anglii szóstego wieku naszej ery; skoro jednak występowały one, i to nie tylko w cywilizacji anglosaskiej, w czasach znacznie późniejszych, wydaje się, że nie będzie oszczerstwem wobec szóstego wieku przypuszczenie, iż istniały również w tamtych czasach. Mamy wszelkie podstawy do wniosku, że jeśli któregoś z nich brakowało w owej odległej epoce, zastąpiło je coś znacznie gorszego.
Książka ta nie rozstrzyga kwestii, czy władza królewska pochodzi od Boga. Uznaliśmy ją za zbyt trudną. To, że władzę wykonawczą w narodzie powinna sprawować osoba o naturze szlachetnej i zdolnościach niezwykłych, jest rzeczą oczywistą i nie podlega dyskusji; równie oczywiste jest, że takiego przywódcę wybrać bezbłędnie może tylko Istota Boska; rzeczą podobnie bezsporną jest, że powinna dokonać takiego wyboru; stąd prosty wniosek, że wybór taki, zgodnie z powszechną opinią, należy do Niej. To znaczy tak autor myślał, dopóki nie poznał markizy de Pompadour, lady Castlemaine oraz kilku innych władców podobnego rodzaju. Ci ostatni wydawali się tak jaskrawo przeczyć tej zasadzie, że uznał, iż lepiej będzie obrać inny kierunek w książce (która ma się ukazać tej jesieni), a potem poświęcić się głębokim studiom i rozwiązać kwestię w innej książce. Jest to, oczywiście, sprawa, która wymaga rozstrzygnięcia, a poza tym najbliższej zimy i tak nie mam nic szczególnego do roboty.
Mark Twain
Hartford, 21 lipca 1889

SŁOWO WYJAŚNIENIA

Dziwacznego nieznajomego, o którym wam tutaj opowiem, spotkałem w zamku Warwick. Zwrócił na siebie moją uwagę dzięki trzem rzeczom: jedną z nich była pełna szczerości prostota, drugą – świetne obeznanie ze starożytną bronią, a trzecią – odpoczynek, jaki znajdowałem w jego towarzystwie, bo to on cały czas mówił. Spotkaliśmy się, jak to bywa ze skromnymi ludźmi, na samym końcu tłumu przepuszczanego przez sale zamku, i od razu zaczął mówić rzeczy, które mnie zainteresowały. W miarę rozmowy, która toczyła się cicho, gładko i przyjemnie, zdawał się niepostrzeżenie wycofywać ze współczesnego świata i czasu do jakiejś odległej epoki i zapomnianego kraju; i tak stopniowo oplątał mnie jak gdyby czarodziejską siecią, iż zdawało mi się, że poruszam się wśród widm i cieni, kurzu i pleśni poszarzałej starożytności, prowadząc rozmowę z jednym z jej zabytków. Zupełnie tak samo jak ja opowiadałbym o swoich przyjaciołach czy wrogach lub najbliższych sąsiadach, on prawił o panu Bedivere, panu Borsie de Ganis, panu Lancelocie z Jeziora, panu Galahadzie i o innych wielkich postaciach Okrągłego Stołu – i w miarę gdy tak ciągnął swoją opowieść, jakiż wydał mi się stary, niewiarygodnie stary i spłowiały, wyschnięty jak próchno, jak gdyby przeniesiony wprost z odległych wieków. Nagle odwrócił się do mnie i powiedział, tak jakby mówił o pogodzie lub o czymś równie zwyczajnym i codziennym:
– Słyszał pan o wędrówce dusz; czy słyszał pan również o przestawieniu epok i ludzi?
Powiedziałem, że nic mi o tym nie wiadomo. On jednak prawie mnie nie słuchał i nie zauważył, co mu odpowiedziałem. Nastąpiła chwila ciszy, którą natychmiast przerwał brzęczący głos płatnego cicerone:
– Starożytna kolczuga z szóstego wieku, czasy króla Artura i Okrągłego Stołu; należała podobno do szlachetnego rycerza Sagramora le Desirous; proszę spojrzeć na okrągłą dziurę w lewej piersi, trudno ją wytłumaczyć; prawdopodobnie powstała od kuli już po wynalezieniu broni palnej, zapewne wystrzelonej złośliwie przez któregoś z żołnierzy Cromwella.
Mój znajomy uśmiechnął się – uśmiechem nie współczesnym, lecz takim, który musiał wyjść z użycia wiele setek lat temu – i wymruczał jakby do siebie:
– Zważ pan, jam to sam widział. – A po chwili dodał: – To moje dzieło.
Kiedy oprzytomniałem ze zdziwienia, w jakie wprawiła mnie ta uwaga, już go nie było.
Tego dnia przedrzemałem cały wieczór przy kominku, pogrążony w marzeniach o dawnych czasach, podczas gdy deszcz walił o szyby, a wicher, wyjąc, szarpał za węgły i okapy zajazdu Pod Zbroją w Warwick. Od czasu do czasu zagłębiałem się w czarujące opowieści Thomasa Malory’ego1, chłonąc wspaniałe obrazy przygód i cudów, dźwięki zamierzchłych imion i nazw, i znowu zapadałem w drzemkę. Kiedy wreszcie nadeszła północ, przeczytałem do poduszki jeszcze jedną opowieść – tę, którą cytuję poniżej, a mianowicie:

JAK PAN LANCELOT
ZABIŁ DWÓCH OLBRZYMÓW
I UWOLNIŁ ZAMEK

Aliści niezadługo napotkał dwu wielkich olbrzymów, dobrze uzbrojonych, z wyjątkiem głów, z dwiema straszliwymi maczugami w ręku. Pan Lancelot wysunął przed siebie tarczę i wymierzył cios jednemu z nich, tak że mieczem rozłupał mu głowę na dwoje. Towarzysz jego, gdy to zoczył, tak się bał okrutnych ciosów, że uciekł, jakby rozum postradał, a pan Lancelot ruszył za nim z mocą całą, raził go w ramię i rozłupał aż do pasa. Potem wrócił do dworu, gdzie wyszło mu na spotkanie trzydzieści szlachetnych pań i dziewic, i wszystkie przed nim poklękały i dziękowały mu jako też Bogu za wybawienie. Bo, szlachetny panie, powiadały, większość z nas od lat siedmiu była tu uwięziona i za strawę musiałyśmy tkać wszelkiego rodzaju jedwabne szaty, a wszystkie jesteśmy szlachetnie urodzone, i niechaj błogosławiona będzie chwila, gdyś ty, rycerzu, był zrodzon; bo między rycerzami świata nikt nie dokonał czynu równie pobożnego, o czym my możemy zaświadczyć, i wszystkie prosimy, byś wyjawił nam swe imię, abyśmy mogły powiedzieć przyjaciołom, kto nas z więzienia wybawił. Nadobne panny, powiedział on na to, imię moje jest Lancelot z Jeziora. I opuścił je, i Bogu polecił. A potem wsiadł na konia i ruszył do wielu obcych i dzikich krajów, przebył wiele rzek i dolin, znosząc przeróżne trudy i niewygody. Aż wreszcie los zdarzył, że przed nocą przybył do pięknego dworu i tam zastał szlachetną starą panią, która wpuściła go do domu z dobrej woli, a on i koń jego mogli zażyć wczasu. A gdy czas nadszedł, gospodarz zaprowadził go do łoża na strychu nad bramą. Tam pan Lancelot zdjął zbroję, obok siebie położył uprząż, poszedł spać i wkrótce zasnął. Niedługo zaś potem przybył tam jeździec na koniu i niecierpliwie zaczął stukać do bramy. A kiedy pan Lancelot to usłyszał, wstał, wyjrzał przez okno i w świetle księżyca zoczył trzech rycerzy, którzy jechali za tym mężem, i wszyscy trzej razem rzucili się na niego z mieczami, a ten jeden rycerz stawił im czoło i bronił się, jak na rycerza przystało. Zaprawdę, rzekł pan Lancelot, temu jednemu rycerzowi pomogę, bo wstyd mi patrzeć, jak trzech ludzi nastaje na jednego, i jeśli go zabiją, ja też będę winien jego śmierci. Wziął zatem zbroję i spuścił się z okna po prześcieradle. I wtedy pan Lancelot powiedział do nich: zwróćcie się przeciw mnie, zamiast walczyć z tym rycerzem. A wtedy wszyscy trzej porzucili pana Kaya i rzucili się na pana Lancelota, i rozpoczęła się straszna bitwa, bo wszyscy trzej zsiedli z koni, i wiele ciosów mu zadali, i atakowali pana Lancelota ze wszystkich stron. Wtedy pan Kay zebrał się w sobie i ruszył na pomoc panu Lancelotowi. Nie, panie, rzekł ten, niepotrzebna mi twoja pomoc, a jeśli chcesz mojej, zostaw mnie z nimi samego. Pan Kay uczynił, jak sobie pan Lancelot życzył, i stanął z boku. A wtedy nagle sześcioma ciosami pan Lancelot powalił ich na ziemię.
Wszyscy trzej zakrzyknęli wtedy: szlachetny rycerzu, poddajemy ci się, bo nie masz sobie równych. Pan Lancelot rzekł zaś: nie zgodzę się na to, jeśli nie poddacie się marszałkowi dworu, panu Kayowi, pod tym warunkiem daruję wam życie, inaczej nie. Szlachetny rycerzu, rzekli oni, tego nie chcemy zrobić, bo pana Kaya ścigaliśmy aż tutaj i gdyby nie ty, tobyśmy go pokonali; dlatego też nie ma powodu, byśmy poddawali się jemu. Cóż, rzekł pan Lancelot, naradźcie się nad tym dobrze, bo do was należy wybór między życiem i śmiercią, gdyż jeśli się poddacie, to tylko panu Kayowi. Szlachetny rycerzu, mówią na to oni, ratując swoje życie, uczynimy, jak każesz. A zatem, rzekł pan Lancelot, w następne Zielone Święta udacie się na dwór króla Artura i tam oddacie się w niewolę królowej Ginewrze, polecając się jej łasce, i powiecie, że przysłał was pan Kay. Rankiem pan Lancelot wstał wcześnie, gdy pan Kay jeszcze spał, i wziął zbroję pana Kaya i jego tarczę, i ubrał się, a potem poszedł do stajni, zabrał konia, pożegnał się z gospodarzem i odjechał. Wkrótce potem pan Kay obudził się i spostrzegł, że nie ma pana Lancelota. I wtedy zobaczył, że ma jego zbroję i konia. Teraz wierzę już, jak Bóg na niebie, że pan Lancelot przyczyni wiele strapienia rycerzom na dworze króla Artura. Będą bowiem napadać go śmiało, sądząc, że to ja, i to ich zmyli. A mając jego zbroję i tarczę, pewien jestem, że pojadę w spokoju. I wkrótce potem pan Kay podziękował gospodarzowi i odjechał.

Kiedy odłożyłem książkę, usłyszałem pukanie do drzwi i wszedł dziwny nieznajomy. Wskazałem mu fotel, dałem fajkę i poprosiłem, by czuł się jak u siebie w domu. Poczęstowałem go także szklaneczką mocnej szkockiej, potem następną, potem jeszcze jedną – ciągle oczekując opowieści. Po czwartym takim argumencie, w sposób całkiem prosty i naturalny, sam zaczął mówić:

OPOWIEŚĆ NIEZNAJOMEGO

Jestem Amerykaninem. Urodziłem się i wychowałem w Hartford, w stanie Connecticut – to znaczy na wsi, tuż za rzeką. Jestem Jankesem i potomkiem Jankesów a więc człowiekiem praktycznym; obce mi są wszelkie sentymenty, jak mi się zdaje, innymi słowy, poezja. Ojciec mój był kowalem, wuj weterynarzem, a ja jednym i drugim, w każdym razie na początku. Potem przeszedłem do wielkiej fabryki broni i wyuczyłem się swojego prawdziwego rzemiosła; wszystkich jego tajników, to znaczy, jak robić strzelby, rewolwery, armaty, kotły, lokomotywy – wszelkie maszyny, które usprawniają pracę. Otóż, umiałem zrobić, cokolwiek się komu zamarzy. Jeśli ktoś jeszcze nie wpadł na pomysł jakiegoś wynalazku, potrafiłem go wymyślić – nie sprawiało mi to większej trudności, niż kiwnąć palcem. Zostałem głównym dyrektorem; miałem pod sobą kilka tysięcy ludzi.
Cóż, człowiek taki jak ja pełen jest sił do walki – to całkiem oczywiste. Kiedy kieruje się kilkoma tysiącami ludzi, nie brak do tego okazji. W każdym razie mnie nie brakowało. W końcu kosa trafiła na kamień i dostałem nauczkę. Stało się to podczas sprzeczki przy użyciu łomów z człowiekiem, który nosił przydomek Herkulesa. Rozłożył mnie ciosem w głowę – usłyszałem trzask i zdawało mi się, że wszystkie szwy mojej czaszki pękają, a kości zachodzą jedna na drugą. Potem zapadła ciemność, straciłem przytomność i nic nie czułem, przynajmniej przez pewną chwilę.
Kiedy przyszedłem do siebie, siedziałem na trawie pod dębem, a wkoło roztaczał się szeroko piękny wiejski krajobraz. Byłem sam – ale nie całkiem. Z góry spoglądał na mnie jakiś człowiek na koniu – zupełnie jakby wycięty z książki z obrazkami. Od stóp do głów zakuty był w starodawną żelazną zbroję, a hełm na jego głowie wyglądał jak dziurawy garnek ze szparami na oczy. Miał też tarczę i miecz oraz ogromną kopię; koń jego również zakuty był w zbroję; nad czołem miał stalowy róg, a na grzbiecie wspaniały czerwono-zielony czaprak z frędzlami, który zwieszał się jak kołdra, niemal sięgając ziemi.
– Szlachetny panie, czy przyjmujesz wyzwanie? – przemówił do mnie.
Zdębiałem.
– Czy co…?
– Czy zechcesz stanąć ze mną do walki za kraj, damę czy też…
– Co ty mi tu gadasz? – odparłem. – Zabieraj się z powrotem do cyrku albo zawołam policję.
I cóż on na to? Odjeżdża kilkaset metrów w tył i rusza na mnie całym pędem, kładąc swój dziurawy garnek na końskim karku i długą kopią mierząc prosto we mnie. Zrozumiałem, że to nie przelewki, więc kiedy nadjechał, byłem już wysoko na drzewie.
Uznał mnie za swego jeńca zdobytego w walce. Miał po swojej stronie silne argumenty jako też ogromną przewagę – więc uznałem, że najlepiej będzie potraktować go łagodnie. Zawarliśmy ugodę, na mocy której miałem pójść za nim, a on nie zrobi mi krzywdy. Zszedłem z drzewa i ruszyliśmy – ja piechotą, u boku jego konia. Maszerowaliśmy dalej spokojnie, przez polany i ponad strumieniami, o których istnieniu nie pamiętałem – co dziwiło mnie i zastanawiało – a jednak nie dotarliśmy do żadnego cyrku ani jego śladu. Porzuciłem więc myśl o cyrku i uznałem, że chodzi o dom wariatów. Ale i tam nie dotarliśmy, więc, jak to się powiada, byłem zupełnie w kropce. Zapytałem go, jak daleko znajdujemy się od Hartfordu. Odparł, że nigdy nie słyszał o takiej miejscowości, co uznałem za kłamstwo, ale puściłem mimo uszu. Po upływie godziny zobaczyliśmy odległe miasto drzemiące w dolinie nad wijącą się rzeką, a za nim, na wzgórzu, potężną szarą twierdzę, z wieżami i basztami. Pierwszy raz zobaczyłem coś takiego w życiu, nie na obrazku.
– Bridgeport? – zapytałem, wskazując.
– Nie, Camelot – odparł.
Dziwny nieznajomy stawał się coraz bardziej senny. Głowa mu opadła, spostrzegł to, uśmiechnął się swoim charakterystycznym, wzruszającym uśmiechem nie z tego świata, i powiedział:
– Chyba nie uda mi się tego opowiedzieć, ale może pan pozwoli do mnie, wszystko mam napisane i mogę pokazać, jeśli pan sobie życzy.
W swoim pokoju mówił dalej:
– Najpierw prowadziłem dziennik, później stopniowo zacząłem zamieniać go w książkę. Ileż to już lat temu!
Wręczył mi rękopis i wskazał odpowiednie miejsce.
– Proszę zacząć tutaj, początek już pan zna.
Najwyraźniej pogrążał się w drzemce. Kiedy zamykałem drzwi za sobą, usłyszałem, jak wymruczał przez sen:
– Niechaj Bóg da wam dobre leże, szlachetny panie.
Usiadłem przy kominku i zacząłem przeglądać swój skarb. Pierwsza jego część – a właściwie większa – napisana była na pergaminie pożółkłym ze starości. Przyjrzałem się dokładnie jednej stronie i doszedłem do wniosku, że to palimpsest. Pod starym wyblakłym pismem historyka – rodowitego Jankesa – widać było ślady jeszcze starszej i bardziej wyblakłej roboty kaligraficznej – słowa i zdania łacińskie; najwyraźniej fragmenty pradawnych legend klasztornych. Wróciłem do wskazanego miejsca i zacząłem czytać, co następuje:

ROZDZIAŁ 1
CAMELOT

– Camelot, Camelot – powiedziałem do siebie. – Nie pamiętam, żebym o nim kiedykolwiek słyszał. Pewnie to nazwa domu wariatów.
Dookoła rozciągał się łagodny, cichy letni krajobraz, piękny jak sen i równie pusty jak miasto w niedzielę. Powietrze pełne było zapachu kwiatów i brzęczenia owadów. Ptaszki ćwierkały, nie było ludzi, wozów ani żadnego śladu życia. Droga przeważnie przybierała kształt wijącej się ścieżki z odciskami kopyt końskich, a w trawie, po obu jej stronach, widać było od czasu do czasu nikłe ślady kół, które musiały mieć opony szerokości dłoni.
Nagle pojawiło się przed nami śliczne dziewczę, mniej więcej dziesięcioletnie, z kaskadą złotych włosów spływającą na ramiona. Na głowie miała wianek z płomiennoczerwonych maków. Choć nie było tego wiele, nigdy w życiu nie oglądałem tak pięknego stroju. Szła leniwie drogą, a na jej niewinnej twarzyczce malował się spokój. Mój jegomość z cyrku wcale nie zwrócił na nią uwagi – chyba jej nawet nie dostrzegł. Co do niej – to jego fantastyczne przebranie także nie zrobiło na niej najmniejszego wrażenia – wyglądało na to, że ten widok to rzecz normalna. Przechodziła obok nas tak obojętnie, jakby mijała stado baranów, ale kiedy zauważyła mnie, jakżeż się zmieniła! Wyrzuciła w górę ramiona i zastygła jak słup soli; z otwartymi ustami i oczyma wlepionymi we mnie z przerażeniem wyglądała jak prawdziwy obraz trwogi, ciekawości i zdumienia. I tak stała wpatrzona, urzeczona i osłupiała, dopóki nie skręciliśmy i nie znaleźliśmy się po niewidocznej stronie lasu. Kiedy ujrzałem, że jest bardziej przerażona mną niż moim towarzyszem, wydało mi się, że tego już za wiele. Nic z tego nie rozumiałem. Zastanawiało mnie też, że patrzyła na mnie jak na dziwowisko, nie dostrzegając bynajmniej, że sama przedstawia sobą nie mniejsze, co u osoby tak młodej było dowodem niesłychanej wręcz wielkoduszności. Wszystko to dawało mi wiele do myślenia. Poruszałem się jak we śnie.
W miarę jak zbliżaliśmy się do miasta, zaczęliśmy dostrzegać pewne oznaki życia. Co pewien czas pojawiała się jakaś nędzna chata, kryta strzechą, a obok niej małe zaniedbane poletka i spłachetki ogrodów. Byli też i ludzie; krzepcy mężczyźni o długich, rozczochranych włosach, które zwisały im na twarze i upodabniały do zwierząt. Zarówno oni, jak i kobiety nosili przeważnie grube, zgrzebne koszule sięgające niżej kolan i proste chodaki, a wielu miało na szyi żelazne obręcze. Mali chłopcy i dziewczynki byli zawsze nadzy; ale zdawało się, że nikt nie zwraca na to uwagi. Wszyscy ci ludzie gapili się na mnie, mówili tylko o mnie, biegli do swych chat i wyprowadzali rodziny, aby na mnie patrzyły; ale nikt nie zwracał uwagi na mego towarzysza, chyba że po to, by oddać mu pokorny pokłon i nie otrzymać nań odpowiedzi.
W mieście, w gąszczu krytych strzechą chat widać było kilkanaście okazałych domów z kamienia, bez okien; ulicami były kręte i niebrukowane dróżki; stada psów i nagich dzieci bawiły się w słońcu, napełniając je życiem i hałasem. Wszędzie kręciły się świnie i z zadowoleniem ryły ziemię, a jedna z nich leżała w śmierdzącej kałuży pośrodku głównej ulicy i karmiła małe. Nagle rozległy się dźwięki muzyki wojskowej, która zaczęła zbliżać się coraz bardziej i wkrótce przed naszymi oczyma wyrosła kawalkada szlachetnych jeźdźców w połyskliwych pancerzach, hełmach z pióropuszami, bogatych kubrakach i czaprakach, która z blaskiem złocistych kopii i szumem proporców elegancko utorowała sobie drogę pomiędzy lichymi chatami, pośród błota i wałęsających się wieprzów, nagich bachorów i rozszczekanych psów, a my postąpiliśmy za nią. Najpierw jedną wijącą się dróżką, potem drugą – ciągle pod górę – aż wreszcie dotarliśmy na omiatane wichrem wzgórze, na którym stał potężny zamek. Nastąpiła wymiana hejnałów na rogu; potem padł sygnał przyzwolenia z murów, po których zbrojni w kolczugi i szyszaki strażnicy maszerowali tam i z powrotem, z halabardami na ramionach, pod sztandarami z wyszytym niezdarnie godłem smoka. Następnie otwarto wielkie bramy, spuszczono most zwodzony i czoło kawalkady ruszyło pod namarszczony groźnie ostrołuk bramy; a my, idąc za nią, wkrótce znaleźliśmy się na wielkim brukowanym podwórcu, po którego czterech stronach wyciągały się w niebo baszty i wieże; a wokół nas odbywało się zsiadanie z koni i ceremonie powitania, bieganina i wesoła gra mieniących się barw oraz całkiem przyjemny ruch i hałas, i zamieszanie.

ROZDZIAŁ 2
DWÓR KRÓLA ARTURA

Przy pierwszej okazji wymknąłem się, odszedłem na bok, wybrałem jednego z tych starożytnych wojaków o bardziej pospolitym wyglądzie, dotknąłem jego ramienia i powiedziałem dobrotliwym, poufałym tonem:
– Przyjacielu, za pozwoleniem. Czy jesteś mieszkańcem tego domu obłąkanych, czy tylko przyszedłeś tu z wizytą, a może…?
Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów ze zdumieniem i rzekł:
– Zaprawdę, szlachetny panie, zdaje mi się…
– To wystarczy – odparłem. – Domyślam się, że jesteś pacjentem.
Odszedłem, dumając nad tym, co usłyszałem, a jednocześnie rozglądając się za kimś o zdrowych zmysłach, kto by mnie oświecił. Wkrótce wydało mi się, że takiego znalazłem. Odciągnąłem go na bok i szepnąłem do ucha:
– Czy mógłbym zamienić słóweczko z dyrektorem tego instytutu? Tylko jedno słówko.
– Szlachetny panie, nie zastępuj mi…
– Nie zastępuj czego?
– Drogi, zatem, jeśli chcesz, bym mówił dobitniej.
Potem powiedział mi, że jest podkuchennym i nie może zatrzymywać się na pogawędkę, choć zrobi to chętnie innym razem; jego wątroba bowiem doznałaby wielkiej ulgi, gdyby się dowiedział, skąd wziąłem swoje ubranie. Odchodząc, wskazał na kogoś innego, mówiąc, że ten oto człowiek ma wolny czas i w dodatku bez wątpienia mnie szuka. Był to wątły i szczupły chłopiec w trykotach koloru raków, w których wyglądał jak rozdwojony korzeń marchewki; górna część jego szaty była z błękitnego jedwabiu, zdobna w kryzy i koronki. Miał też długie jasne loki oraz różową atłasową czapkę z piórkiem przechyloną dziarsko na bakier. Sądząc po minie, była to poczciwa dusza; z zachowania jego natomiast biło zadowolenie z siebie. Śliczny był niby obrazek. Podszedł, obejrzał mnie od stóp do głów z uśmiechem i bezczelną wręcz ciekawością. Powiedział, że przychodzi po mnie, i oświadczył, że jest paziem.
– Ruszaj precz – rzekłem. – Dla mnie jesteś niczym więcej jak błaznem.
Była to surowa ocena, ale wszystko to zaczęło mi już grać na nerwach. Jednakże on wcale się nie stropił ani nie wydawał dotknięty. Kiedyśmy ruszyli, zaczął coś opowiadać i śmiać się po chłopięcemu, bezmyślnie i wesoło, z miejsca odnosząc się do mnie tak, jakbyśmy byli starymi przyjaciółmi. Zadawał mi setki pytań dotyczących mego stroju i osoby, ale nie czekał na odpowiedź – tylko dalej trajkotał, jak gdyby nie zdawał sobie sprawy, że zadał jakieś pytanie i nie otrzymał odpowiedzi, aż wreszcie wspomniał, że urodził się w roku 513.
Skóra dosłownie ścierpła mi na grzbiecie! Zatrzymałem się i rzekłem słabym głosem:
– Może się przesłyszałem. Powtórz to, wolno i dokładnie. W którym to roku?
– Pięćset trzynastym.
– Pięćset trzynastym! Nie wyglądasz mi na to! Słuchaj no, chłopcze, jestem tu obcy i nie mam przyjaciół. Bądź ze mną uczciwy i szczery. Czy jesteś przy zdrowych zmysłach?
Potwierdził to.
– Czy ci inni ludzie są przy zdrowych zmysłach?
Znów to potwierdził.
– I to nie jest dom obłąkanych? To znaczy miejsce, gdzie leczą wariatów?
Upewnił mnie, że nie.
– Cóż zatem – rzekłem – albo ja straciłem rozum, albo zdarzyło się coś równie okropnego. A więc powiedz mi, szczerze i uczciwie, gdzie jesteśmy?
– Na dworze króla Artura.
Poczekałem chwileczkę, aby myśl ta zdążyła do mnie dotrzeć, a potem powiedziałem:
– I zgodnie z twymi pojęciami, który to rok mamy teraz?
– Pięćset dwudziesty ósmy, dziewiętnasty czerwca.
Poczułem, że serce me zamiera z żalu, i wymruczałem:
– Nigdy już nie zobaczę swoich przyjaciół, nigdy, nigdy więcej. Będę musiał czekać tysiąc trzysta lat, zanim się narodzą.
Zdawało mi się, że wierzę temu chłopcu, i nie wiedziałem dlaczego. Coś we mnie kazało mu wierzyć – moglibyście powiedzieć, że to świadomość. Ale nie rozum. Rozum natychmiast zaczął domagać się prawdy. Było to całkiem naturalne. Nie wiedziałem, co mam robić, aby żądanie to zaspokoić, bo zdawałem sobie sprawę, że świadectwo ludzi nic tu nie pomoże – rozum mój powie, że są obłąkani i odrzuci ich poświadczenie. Ale całkiem nagle szczęśliwym przypadkiem wpadła mi do głowy pewna myśl. Wiedziałem, że jedyne całkowite zaćmienie Słońca w pierwszej połowie szóstego wieku wypadało 21 czerwca, Anno Domini 528, według kalendarza starego stylu i zaczynało się trzy minuty po dwunastej w południe. Wiedziałem również, że żadne całkowite zaćmienie Słońca nie przypada w roku bieżącym dla mnie, to jest 1879. A więc, jeśli przez najbliższych czterdzieści osiem godzin potrafię zwalczyć zżerające mnie ciekawość i niepokój, będę mógł stwierdzić na pewno, czy chłopiec ten mówi prawdę, czy nie.
A zatem, jako praktyczny człowiek z Connecticut, postanowiłem wyrzucić ten problem z głowy, aż nadejdzie wymarzony dzień i godzina, tak aby całą swoją uwagę skupić na okolicznościach chwili obecnej oraz być czujnym i gotowym, by ją jak najlepiej wykorzystać. Moja dewiza brzmi: nigdy nie rób dwu rzeczy naraz i jak najlepiej rozgrywaj swoją kartę, nawet jeśli masz w ręku tylko dwa mariasze i waleta. Dwie sprawy przedstawiały mi się jasno; jeśli to w dalszym ciągu jest dziewiętnasty wiek i znalazłem się w domu wariatów, z którego nie mogę się wydostać, jak najszybciej muszę dorwać się w nim do władzy lub poznać powód swego uwięzienia; jeśli natomiast jest to naprawdę szósty wiek, to też nie będę się cackał i w ciągu trzech miesięcy obejmę rządy nad całym krajem; bo jak mi się zdaje, mam nad tym królestwem pod względem wykształcenia przewagę ponad trzynastu stuleci. Nie należę do ludzi, którzy tracą czas, kiedy coś postanowią, a robota czeka, więc rzekłem do pazia:
– Słuchaj no, Clarence, jeśli tak cię zowią, może z łaski swojej pomożesz mi się trochę zorientować. Jak się nazywa to widmo, które mnie tu przyprowadziło?
– Mój i wasz pan? To szlachetny rycerz i wielki pan Kay Seneschal, przybrany brat naszego najjaśniejszego pana.
– Doskonale; no dalej, opowiedz mi wszystko.
Była to długa historia, ale mnie bezpośrednio interesowała tylko jedna z jej części; powiedział mi, mianowicie, że jestem jeńcem pana Kaya i że zgodnie ze zwyczajem zostanę wrzucony do lochu i pozostawiony tam o chlebie i wodzie, dopóki nie wykupią mnie przyjaciele oczywiście, jeśli wcześniej tam nie zginę. Zrozumiałem, że ta ostatnia możliwość była najbardziej prawdopodobna, ale ani przez chwilę nie zawracałem sobie tym głowy; bo przede wszystkim liczył się czas. Paź powiedział następnie, że o tej porze kończy się właśnie obiad w wielkiej sali i że z chwilą gdy zaczną się rozmowy i wielkie pijaństwo, pan Kay wprowadzi mnie i przedstawi królowi Arturowi i jego znakomitym rycerzom zasiadającym wokół Okrągłego Stołu, i będzie się chwalił, jakiego to czynu dokonał, biorąc mnie do niewoli, i zapewne trochę w tym przesadzi, jednak wszelkie próby prostowania jego słów nie byłyby w zbyt dobrym tonie ani też bezpieczne. I kiedy wreszcie skończy się to przedstawianie, wtedy hajda do lochu; ale on, Clarence, znajdzie sposób, aby się do mnie dostać, odwiedzać mnie od czasu do czasu, pocieszać i pomóc przekazać wiadomość przyjaciołom.
Przekazać wiadomość przyjaciołom! Podziękowałem mu. Nie mogłem się zdobyć na nic więcej. Po chwili zjawił się hajduk z wiadomością, że mnie wzywają; więc Clarence wprowadził mnie do sali, umieścił z boku i siadł przy mnie.
Cóż, dziwne to było i bardzo interesujące widowisko. Sala była ogromna i dość pusta – tak, i pełna jaskrawych kontrastów. Sklepienie miała bardzo, bardzo wysokie – tak wysokie, że chorągwie zwieszone z belek ostrołuków powiewały jak gdyby w półmroku. Po obu stronach znajdowały się galerie z kamienną balustradą – w jednej siedzieli muzykanci, a w drugiej kobiety w oślepiająco barwnych strojach. Podłoga wykładana była szachownicą czarnych i białych kamieni, trochę popękanych ze starości i wyraźnie domagających się naprawy. Ozdób, ściśle biorąc, nie było żadnych, chociaż na ścianach wisiały wielkie tkaniny, zapewne traktowane jako dzieła sztuki – przedstawiały sceny bitewne, z końmi o kształtach podobnych do tych, jakie dzieci wycinają z papieru lub lepią z piernika; z ludźmi w zbrojach z łusek, przedstawionych jako okrągłe dziurki – tak że płaszcz człowieka wyglądał, jakby zrobiono go za pomocą wyciskacza do biszkoptów. Był tam kominek, w którym można by założyć całe obozowisko, a jego wystające boki i zwieńczenie z rzeźbionego kamienia na kolumnach przypominały wrota katedry. Wzdłuż ścian stali strażnicy, w hełmach, pancerzach i z halabardami – sztywni jak posągi; i tak właśnie wyglądali.
Pośrodku tego ocienionego żebrowanym sklepieniem publicznego placu znajdował się dębowy stół nazywany przez nich Okrągłym Stołem. Był ogromny jak arena cyrkowa, a wokół niego zasiadała wielka kompania mężów w strojach o barwach tak rozmaitych i wspaniałych, że aż oczy bolały, kiedy się na nich patrzyło. Nosili kapelusze z piórami, wszyscy, ilu ich było, ale kiedy zwracali się do króla bezpośrednio, unosili je odrobinę, rozpoczynając kwestię.
Przede wszystkim zajęci byli piciem – z pełnych wołowych rogów; ale kilku z nich dalej chrupało chleb lub obgryzało wołowe kości. Na jednego człowieka przypadały przeciętnie po dwa psy; siedziały one w wyczekujących pozach, dopóki nie ciśnięto im obgryzionej kości, a wtedy rzucały się na nią pędem całymi watahami i zgrajami i salę wypełniała walka zgiełkliwego kłębowiska głów, ciał, błyskających ogonów, a jazgot i wycie psów zagłuszały niczym burza wszelkie rozmowy. Nie miało to jednak znaczenia, bo psie walki zawsze budziły większe zainteresowanie; niektórzy rycerze wstawali, by widzieć je lepiej, i szli o zakład, który pies zwycięży, a damy i muzykanci opierali się w tym samym celu na balustradach; i wszyscy od czasu do czasu wydawali pełne zachwytu okrzyki. W końcu pies zwycięzca rozciągał się wygodnie na podłodze z kością między łapami i, dalej warcząc, obgryzał ją, brudząc tłuszczem podłogę, podobnie jak pozostałe pięćdziesiąt innych. A reszta dworu podejmowała na nowo swoje rozrywki i zabawę.
W zasadzie sposób mówienia i zachowanie tych ludzi były dworne i pełne wdzięku; zauważyłem też, że uważnie i spokojnie słuchają, gdy ktoś coś mówi. To znaczy w przerwach między walkami psów. Najwyraźniej jednak robili wrażenie dziecinnych i naiwnych; opowiadali sobie najwspanialsze kłamstwa z ujmującą prostotą ducha, byli też gotowi słuchać kłamstw innych, a nawet w nie uwierzyć. Niełatwo było posądzić ich o okrucieństwo lub okropności, o których rozprawiali z tak szczerą przyjemnością, że ja sam nie wyczuwałem w nich dreszczu grozy.
Nie byłem tam jedynym jeńcem. Było nas ponad dwudziestu. Biedni nieszczęśnicy, niektórzy okaleczeni, pokiereszowani, porąbani w najstraszliwszy sposób. Czarna i zaschnięta krew oblepiała ich włosy, twarze i ubrania. Oczywiście cierpieli z powodu straszliwego bólu, a także, niewątpliwie, ze znużenia, głodu i pragnienia; i nikt bynajmniej nie pomyślał, by ulżyć im kąpielą czy też miłosiernie położyć maść na ich rany. A jednak żaden z nich nie wydał z siebie jęku, nie zdradził oznaki niepokoju ani nie próbował się skarżyć. Nasunęła mi się myśl: Łotry – sami kiedyś w ten sposób urządzili innych ludzi; a że teraz przyszła na nich kolej, nie oczekują wcale lepszego traktowania; tak więc ich filozoficzna postawa nie wynika z ćwiczenia umysłu, hartu ducha, rozumowania; są jak tresowane zwierzęta – to biali Indianie.

ROZDZIAŁ 3
RYCERZE OKRĄGŁEGO STOŁU

Rozmowy przy Okrągłym Stole były przede wszystkim monologami – opowieściami o wyprawach, w których wzięto owych jeńców, a ich przyjaciół i towarzyszy zabito, pozbawiono rumaków i odarto ze zbroi. O ile mogłem się zorientować – owe mordercze przygody nie były to wcale wycieczki powzięte dla pomszczenia krzywd ani też rozstrzygnięcia starych zatargów czy nagłych nieporozumień; nie, były to z reguły po prostu pojedynki między nieznajomymi ludźmi, którzy nigdy nie zostali sobie przedstawieni i nie mieli najmniejszego powodu do obrazy. Wiele razy w życiu widziałem pary nieznających się chłopców, którzy spotykając się przypadkiem, jednocześnie wykrzykują: „Ja ci pokażę!”, i z miejsca zaczynają się bić; ale dotychczas zawsze sądziłem, że tego rodzaju rzeczy zdarzają się tylko wśród dzieci i są znamieniem i oznaką dzieciństwa; tu jednak zachowywały się tak wyrośnięte dryblasy, najwyraźniej pyszniąc się tym w pełni wieku męskiego. A jednak było coś ujmującego w tych wielkich prostodusznych wojakach, coś, co kazało kochać ich i podziwiać. Zdawało się, że w całym tym przedszkolu nie znajdzie się za grosz rozumu, ale szybko dochodziło się do wniosku, że w takim towarzystwie rozum na nic by się nie zdał, a nawet tylko zaszkodził, psując harmonię – a może nawet nie pozwolił istnieć temu światu.
Na wszystkich twarzach malowało się męstwo, na niektórych wyniosłość, a jednocześnie łagodność, które nie pozwalały na najmniejszą krytykę. Łaskawe oblicza pana Galahada, jak również króla promieniały najszlachetniejszą czystością, a potężna sylwetka i pełne godności zachowanie pana Lancelota z Jeziora uderzały wielkością i majestatem.
Bardzo szybko zdarzył się wypadek, który zwrócił ogólną uwagę na pana Lancelota. Na znak kogoś w rodzaju mistrza ceremonii sześciu czy ośmiu jeńców wstało; wyszli naprzód zwartą grupą, poklękali na podłodze i wznosząc ręce ku galerii dam, zaczęli błagać o łaskę posłuchania u królowej. Dama siedząca na naczelnym miejscu, wśród wypełniającej galerię istnej grządki kobiecych wdzięków i pięknych strojów, schyliła głowę na znak zgody i wtedy jeden z jeńców przemówił w imieniu reszty, oddając siebie i swych towarzyszy w ręce królowej, która wedle woli obdarzy ich łaską, zażąda okupu, skaże na niewolę lub śmierć; powiedział też, że czyni tak z rozkazu pana Kaya Seneschala, którego są oni jeńcami, zdobytymi samodzielnie z wielkim męstwem w twardej potyczce.
Po twarzach zebranych zaczęły przebiegać iskierki zdumienia; pełen zadowolenia uśmiech królowej zbladł, gdy padło imię pana Kaya, i wydawała się rozczarowana; a paź szepnął mi do ucha z szyderczym naciskiem:
– Pan Kay, zaiste! Och, niech mnie kolka chwyci, niech mnie kule biją! I dwu tysięcy lat nie starczy, by przeklęty umysł ludzki wymyślił równie potężne kłamstwo!
Wszystkie oczy zwróciły się z surowym, niemym pytaniem na pana Kaya. On jednak się nie speszył. Wstał i z miejsca rozegrał partię po mistrzowsku – można by nawet powiedzieć, że zgarnął dla siebie wszystkie lewy. Powiedział, że przedstawi sprawę dokładnie według faktów; opowie całą historię po prostu, bez najmniejszych własnych komentarzy. – I wtedy – powiedział – jeśli stwierdzicie, że ktoś zasłużył na honor i sławę, przyznacie ją człowiekowi najmocniejszemu w ręku, jaki kiedykolwiek nosił tarczę i dzierżył miecz w szeregach rycerzy chrześcijańskich, temu, który tu siedzi! – tu wskazał na pana Lancelota. Cóż to był za chwyt! No cóż, umiał się zachować. Potem ciągnął dalej, jak to pan Lancelot, szukając przygód, niedługo przedtem, zgładził jednym zamachem siedmiu olbrzymów i wydostał sto czterdzieści dwie dziewice z niewoli; a potem ruszył dalej, ciągle w poszukiwaniu przygód, i napotkał jego (pana Kaya) toczącego rozpaczliwą walkę z dziewięcioma obcymi rycerzami, i od razu skupił ich atak na sobie, i pobił tych dziewięciu; i jak tej nocy pan Lancelot wstał po cichu, ubrał się w zbroję pana Kaya, zabrał jego konia, udał się do dalekiego kraju i zwyciężył szesnastu rycerzy w walnej bitwie, a trzydziestu czterech w innej; i zmusił ich wszystkich, i poprzednich dziewięciu, aby przysięgli, że na Zielone Święta przybędą na dwór króla Artura i oddadzą się w ręce królowej Ginewry jako jeńcy pana Kaya Seneschala, czyli plon jego rycerskiego męstwa, i tu oto jest ich pół tuzina, a reszta zjawi się, jak tylko zdołają wyleczyć swe straszliwe rany.
No cóż, trzeba przyznać, że królowa wyglądała wzruszająco – zarumieniła się i uśmiechnęła, i szczęśliwa, choć zażenowana zaczęła ukradkiem rzucać na pana Lancelota spojrzenia, które z całą pewnością ścięłyby go z nóg w Arkansas.
Wszyscy chwalili dzielność i wielkoduszność pana Lancelota; co do mnie, byłem zdumiony, że jeden człowiek, całkiem sam, potrafił pobić i wziąć do niewoli całe bataliony zaprawionych w bojach rycerzy. Podzieliłem się tą myślą z Clarence’em. Ale ten żartowniś i ladaco powiedział:
– O, gdyby pan Kay zdołał pochłonąć jeszcze jeden bukłak kwaśnego wina, jego rachunek na pewno wzrósłby o połowę!
Spojrzałem na chłopca ze smutkiem i gdy tak patrzyłem, dostrzegłem, że oblicze jego chmurzy się i przybiera wyraz zniechęcenia. Spojrzałem w stronę, gdzie zwrócone były jego oczy, i dostrzegłem starca z białą brodą, ubranego w powłóczystą szatę, który podniósł się i stanął przy stole na uginających się nogach, słabo kołysząc sędziwą głową i wodząc po zebranych wodnistym wzrokiem. Wyraz udręki, jaki pojawił się na obliczu pazia, widoczny był na twarzach wszystkich dookoła – przypominali nieme stworzenia, które widzą, jakie cierpienie je czeka, ale nie są w stanie wydać z siebie jęku.
– Najświętsza Panno, znowu to samo – westchnął chłopiec – ta sama stara historia, którą opowiadał tymi samymi słowy już po tysiąc razy, i będzie opowiadał aż do śmierci, za każdym razem kiedy napełni swój kałdun i puści w ruch machinę swej przesadnej wyobraźni. Bodajbym nie dożył tej chwili!
– Kto to taki?
– Merlin, wielki łgarz i czarodziej, niech go piekło pochłonie! Zanudza wszystkich, plotąc ciągle jedno i to samo! Ludzie już dawno wyszarpaliby mu flaki, dobierając się do tej historii i dusząc ją w zarodku, gdyby nie to, że się go boją; włada on bowiem ziemią i niebem i ma na usługach wszystkie diabły, a na jego skinienie i zawołanie grzmią burze, biją gromy i błyskawice! Opowiada tę klechdę zawsze w trzeciej osobie, udając, że jest zbyt skromny, by się chwalić; niech go piekło pochłonie, niech go diabli! Przyjacielu, proszę cię, obudź mnie na nieszpory!
Chłopiec oparł się na moim ramieniu i udawał, że zasypia. Starzec rozpoczął opowieść i natychmiast chłopiec rzeczywiście zapadł w sen; podobnie stało się z psami, z całym dworem, hajdukami i szeregiem zbrojnych mężów. Monotonny głos dalej brzęczał w powietrzu, ze wszystkich stron podniosło się lekkie chrapanie i wspierało go jak głęboki stłumiony akompaniament instrumentów dętych. Niektóre głowy skłoniły się i oparły na rękach, inne leżały odrzucone do tyłu z otwartymi ustami, wydając nieświadomą muzykę. Muchy bzyczały i kąsały, nieodpędzane; z tysiąca dziur cicho wyroiły się szczury, które tupotały głośno po podłodze i po chwili poczuły się jak u siebie w domu. Jeden z nich usiadł pionowo jak wiewiórka na głowie króla, chwycił kawałek sera w przednie łapki i zaczął skubać go z naiwną i bezczelną miną, bez najmniejszego uszanowania sypiąc królowi na twarz okruchy. Dla znużonego oka i umęczonego ducha była to scena pełna ukojenia i spokoju.
A oto opowieść starca. Prawił on tak:
– Król i Merlin natychmiast odjechali i pędzili naprzód, aż spotkali pustelnika, który był dobrym człowiekiem i wielkim znachorem. Tak więc pustelnik obejrzał wszystkie jego rany i dał dobre maści; król był tam trzy dni i kiedy rany jego zagoiły się tak, że mógł chodzić, ruszyli dalej. A kiedy tak jechali, rzekł Artur: Nie mam miecza. Nie szkodzi, odparł Merlin, tu jest miecz i będzie twoim, jeśli pozwolisz. Tak więc jechali dalej, aż znaleźli się nad jeziorem, którego wody były jasne i szerokie, i pośrodku jeziora ujrzał Artur ramię obleczone białym złotogłowiem, które trzymało w dłoni piękny miecz. Spójrz, rzekł Merlin, oto jest ów miecz, o którym mówiłem. A wtedy ujrzeli pannę, która stąpała po jeziorze. Cóż to za panna?, spytał Artur. To jest Pani Jeziora, rzekł Merlin, a na tym jeziorze jest skała, na której znajduje się najpiękniejsze miejsce na ziemi, a panna ta wkrótce przyjdzie do ciebie, a wtedy rozmawiaj z nią grzecznie, aby miecz ten ci dała. Niezadługo przyszła ta panna do Artura i pozdrowiła go, a on ją nawzajem. Panno, rzekł Artur, cóż to za miecz, ten, który ramię owo trzyma ponad wodą? Dałbym wszystko, aby stał się moim, bo nie mam miecza. Arturze, królu i panie, rzekła panna, to mój miecz i jeśli przyrzekniesz dać mi podarunek, kiedy o niego poproszę, może stać się twoim. Na mój honor, rzekł Artur, dam ci podarunek, jakiego tylko zechcesz. Zgoda, panna na to. Idź do tamtej barki i wiosłując, dopłyń do miecza, zabierz go wraz z pochwą, a ja, kiedy przyjdzie pora, poproszę o podarunek.
Tak więc Artur i Merlin pozsiadali z koni, przywiązali je do dwu drzew i zeszli do łodzi; a kiedy dotarli do miecza, który trzymało ramię, Artur ujął go za rękojeść i zabrał ze sobą. Ramię zaś i dłoń zniknęły pod wodą. Potem dotarli do brzegu i odjechali. A wtedy Artur zobaczył wspaniały namiot. Cóż oznacza ten namiot? To namiot rycerza, rzekł Merlin, z którym stoczyłeś ostatnią walkę, pana Pellinore’a, lecz nie ma go tam; wdał się w potyczkę z jednym z twoich rycerzy, który zwie się Eglam, stoczyli ją, ale wkrótce Eglam uciekł, bo inaczej padłby od ciosów Pellinore’a, który ścigał go aż do Karleonu; niedługo spotkamy się z nim znowu na trakcie. Dobrze powiadasz, odparł Artur, teraz mam już miecz, stoczę z nim walkę i pomszczę się. Panie, nie uczynisz tego, rzekł Merlin, bo rycerz ten znużony jest walką i pogonią, a więc potyczka z nim nie przyniesie ci chwały. A także niełatwo znaleźć równego mu pośród rycerzy żywych; dlatego też radzę ci, pozwól mu przejechać swobodnie, bo wkrótce odda ci on wielką przysługę jako i jego synowie po jego śmierci. Niezadługo też dożyjesz dnia, kiedy z radością oddasz mu swą siostrę za żonę. Na to rzekł Artur: Kiedy go zobaczę, uczynię, jak mi radzisz. Wtedy Artur spojrzał na miecz z wielkim upodobaniem. Co podoba ci się najbardziej, zapytał Merlin, miecz czy pochwa? Wolę miecz, rzekł Artur. Nie jesteś zatem roztropny, odparł Merlin, pochwa bowiem warta jest od miecza dziesięć razy więcej; póki masz pochwę przy sobie, choćbyś odniósł najgorszą ranę, krwi nie stracisz; dlatego też zawsze noś tę pochwę przy sobie. I pojechali do Karleonu, a po drodze spotkali pana Pellinore’a, ale Merlin swoją magiczną sztuką dokonał tego, że Pellinore nie widział Artura i przejechał, nie zamieniwszy z nim ani słowa. Dziwię się, rzekł Artur, że rycerz ów nic nie mówił. Panie, na to Merlin, wszak cię nie widział. Bo gdyby cię widział, nie uszedłbyś mu łatwo. I tak przybyli do Karleonu, a na ich widok rycerze nie posiadali się z radości. A kiedy usłyszeli o przygodach Artura, dziwili się, że samotnie narażać chciał swe życie. Ale wszyscy szlachetni rycerze zgodzili się, że miło jest służyć pod takim wodzem, który jak każdy biedny rycerz naraża swą osobę w wojennej przygodzie.

 
Wesprzyj nas