Jonathan Auxier stworzył historię w duchu wiktoriańskich powieści dla młodzieży. Jego „Nocny ogrodnik” to intrygująca opowieść z nutką grozy, z akcją rozgrywającą się w podupadłej angielskiej posiadłości odwiedzanej nocą przez tytułowego ogrodnika.


Jeżeli urzekł Was nastrój takich książek jak “Tajemniczy ogród” czy “Mała księżniczka”, to w powieści “Nocny ogrodnik” też go znajdziecie. Powieść ta, co autor jasno zaznacza w posłowiu, jest inspirowana licznymi dziełami literackimi, a także rzeczywistymi zdarzeniami, jakie rozegrały się w XIX wieku, na przykład Wielką Klęską Głodową, która miała miejsce pomiędzy 1845 a 1852 w Irlandii, doprowadzając do tragedii w wielu rodzinach, jak również do migracji w poszukiwaniu zarobku i żywności.

Taka tułaczka stała się udziałem dwojga głównych bohaterów – rezolutnej nastolatki Molly i jej młodszego brata Kipa. To irlandzkie rodzeństwo, aby uniknąć umieszczenia w sierocińcu, wyruszyło w świat, pragnąc znaleźć spokojny kąt do życia i choćby podstawową strawę, co pozwoliłoby im przetrwać w oczekiwaniu na wieści od rodziców, z którymi zostali rozdzieleni.

Niestety, pomimo talentu Molly do ubarwiania rzeczywistości i snucia intrygujących opowieści, nie znalazło się zbyt wielu chętnych do zatrudnienia dwójki dzieci, toteż jedyną propozycją, z jakiej mogli skorzystać była taka, którą odrzucali z przerażeniem wszyscy inni: praca w owianej złą sławą posiadłości państwa Windsorów. Dom ten, odizolowany w sporej odległości od najbliższego miasteczka, wielki i zaniedbany, także w Molly nie wzbudził entuzjazmu. Znajdujące się przed nim olbrzymie drzewo, którego gałęzie i korzenie wpijały się w ściany budynku dopełniało atmosferę grozy. A jednak Molly zdecydowała, że postarają się utrzymać posadę za wszelką cenę, by tylko mieć gdzie spać i co jeść, jak również pomimo początkowego sprzeciwu pani domu, niechętnej pomysłowi męża, by przyjąć służbę do pomocy.

Molly szybko uświadomiła sobie, że tajemnica starego domu nie jest jedynie plotką powielaną przez zabobonną ludność z okolic, ale dziewczynka mimo wszystko nie miała świadomości, że tajemnica ta składa się z wielu elementów, a jej centralną figurą jest mroczna postać ogrodnika, pojawiającego się w asyście wirujących liści tylko nocą, po to, by pielęgnować wielkie drzewo.

Razem z bohaterami czytelnicy będą odkrywać krok po kroku prawdę o rodzinie właścicieli posiadłości, nocnym gościu i przeszłości miejsca, oddziałującego bardzo silnie na zamieszkujące je osoby. Swoją rolę mają tutaj także pewne zielone drzwi, nie prowadzące wcale do składziku na miotły, lecz do pomieszczenia o zagadkowym przeznaczeniu. Zaintrygowani? Jeśli tak, to możecie zaufać Jonathanowi Auxierowi, że zabierze Was w literacką podróż z dreszczykiem ekscytacji, zaczynając od słów “Według kalendarza był już początek marca…” Jako, że miesiąc ten właśnie nastał, lektura wydaje się wręcz idealna na ten czas! Wanda Pawlik

Jonathan Auxier, Nocny ogrodnik, Przekład: Jolanta Zubek, Ilustracje: Maciej Szymanowicz, Wydawnictwo Dwukropek, Premiera: 22 listopada 2017
 
 

Jonathan Auxier
Nocny ogrodnik
Przekład: Jolanta Zubek
Ilustracje: Maciej Szymanowicz
Wydawnictwo Dwukropek
Premiera: 22 listopada 2017
 
 

Bajducha na rozstaju dróg

Według kalendarza był już początek marca, ale powietrze pachniało późnym październikiem. Promienie rześkiego, porannego słońca rozświetlały Piwniczną Kotlinę, topiąc resztki lodu na gałęziach nagich drzew. Z jej dna, niczym zjawa, wznosiła się gęsta mgła, zabierając ze sobą smugę jesiennego dymu, który wciąż leżał uśpiony w głębi mroźnej gleby. Trzeba było mocno zmrużyć oczy, żeby dostrzec wąską drogę, ledwo widoczną wśród drzew, wijącą się od wioski aż do lasu na południu. Prawie nikt nie podróżował nigdy w tamtym kierunku, ale tego marcowego poranka drogą jechała stara furmanka zaprzężona w wychudłego konia. Na koźle siedziało dwoje dzieci o ogniście rudych włosach. Dziewczynka miała na imię Molly, a chłopiec, jej brat, nazywał się Kip.
Jechali na spotkanie ze śmiercią.
Właśnie takie słowa Molly usłyszała już od co najmniej kilkunastu osób, które spotkali, zaglądając od jednego gospodarstwa do drugiego i szukając posiadłości Windsorów. Każda z napotkanych osób mamrotała coś złowieszczo o Kwaśnych Lasach, Kwasiborze, odwracała wzrok i nie chciała dodać nic więcej. I każda stanowczo odradzała podróż w tamtym kierunku.
– Posiadłość Windsorów? – upewnił się z niedowierzaniem tyczkowaty, chudy pasterz, którego Molly zagadnęła o drogę. – Wolałbym poprowadzić moje stadko owiec wprost do wilczej jaskini. – Podparł się na kiju pasterskim i obrzucił Molly taksującym spojrzeniem od stóp do głów.
– Cóż, niech i tak będzie – odparła Molly najspokojniej, jak potrafiła. Nie miała już siły słuchać tych wszystkich ostrzeżeń. – Właśnie tam się wybieramy. Windsorowie oczekują nas od zeszłego tygodnia.
– No, to mogą poczekać jeszcze dłużej. – Pasterz odchrząknął z niechęcią i splunął na ziemię. – Posłuchajcie mojej rady – wracajcie, skąd żeście przyszli. Kwasibór to nie jest miejsce dla ludzi. – Odwrócił się, powłócząc nogami, przeszedł przez drogę i zniknął między drzewami, prowadząc za sobą pobekujące owce.
Molly westchnęła ciężko. To był już trzeci pasterz, którego minęli w ciągu ostatniej godziny. I każdy z nich mówił to samo.
– Jak myślisz, o co im wszystkim chodzi z tym Kwasiborem? – spytał Kip, kiedy stadko owiec było już daleko za nimi, a oni jechali wozem wzdłuż wyboistej drogi.
Nie miała pojęcia, więc szybko wymyśliła odpowiedź.
– Nie wiesz, co to jest Kwasibór? – Udała zdziwienie. – To stary las, w którym rośnie mnóstwo drzew cytrynowych, cytrynowego kwiecia, cytrynowego mchu i cytrynowych traw. Nawet zapach jest tam kwaśny, dlatego nazywają go Kwasiborem. Podobno latem, kiedy owoce dojrzeją, samo oddychanie powietrzem Kwasiboru wykrzywia twarz i wywołuje kwaśną minę – wymyślała na poczekaniu, żeby pokazać bratu, że się nie martwi.
Ale to nie była prawda. Przecież się martwiła.
Jechali już prawie cztery dni bez przerwy, w deszczu i chłodzie, starym wozem zaprzężonym w chudego konia, który z trudem znosił ich towarzystwo i opornie słuchał komend. Być może dlatego, że Molly nie znała nawet jego imienia. Powiedziała Kipowi, że koń nazywa się Galileo, ale samo zwierzę chyba się z tym nie zgadzało. Kiedyś wyobrażała sobie, że angielskie drogi są szerokie i równe, i może nawet tak było, ale zapewne w innym hrabstwie. Te, po których teraz jechali, były gorsze nawet od dróg w ich rodzinnych stronach. Glina była czarna i grząska, oblepiała wszystko, czego dotknęła, łącznie z tylnym kołem, które wczoraj zostawiło w niej trzy drewniane szprychy. Ze skromnych zapasów jedzenia, które trzymali z tyłu wozu, już dawno nie zostało nic poza zapachem zjełczałego rybiego tłuszczu.
– Zimno ci? – spytała, widząc, że brat trzęsie się, okryty swoim starym płaszczem.
Potrząsnął głową i dopiero teraz dostrzegła, że całe czoło miał pokryte kroplami potu.
– Gorąco.
Serce Molly zamarło ze strachu. Kip chorował już od wielu tygodni i nie wyglądało na to, żeby jego stan miał się poprawić. Potrzebował czystego ubrania, łóżka, kąpieli i porządnego, gorącego posiłku. Potrzebował domu.
Kip zakasłał przeciągle w mankiet płaszcza.
– A może ci wszyscy ludzie mają rację – odezwał się cicho. – Może naprawdę powinniśmy zawrócić do miasta albo nawet wrócić do domu…?
Molly milczała przez chwilę. Może i tak było, ale wiedziała, że nie może tak myśleć. Znajdowali się teraz bardzo daleko od miejsca, które było ich domem. Przyłożyła rękę do gorącego czoła brata i powiedziała:
– Gdyby ktoś cię usłyszał, mógłby sobie pomyśleć, że rodzice wychowali nas na takich, którzy się szybko poddają. A to przecież nieprawda. Prędzej czy później znajdziemy to miejsce, nawet jeśli nikt nam nie pomoże. A tam na pewno czeka na nas gorący posiłek, ciepłe łóżko i uczciwa praca.
Jechali dalej, coraz bardziej zagubieni i pogrążeni w swoich myślach. Dopiero późnym popołudniem spotkali kolejną osobę na swojej drodze. Najpierw usłyszeli piosenkę – dźwięczne buczenie dochodzące do nich zza zakrętu, niskie, powolne i nęcące. Im bliżej podjeżdżali, tym muzyka stawała się bardziej wyraźna, a po niedługim czasie usłyszeli, że dołączył do niej śpiewny głos. Kiedy minęli zakręt i dotarli do rozwidlenia dróg, zobaczyli osobę, do której należał. Na niewielkim pieńku przy rozstaju dróg siedziała karlica niewiele wyższa do Kipa i głośno śpiewała, przygrywając sobie na dziwnym instrumencie. Molly pomyślała, że pewnie jest włóczęgą, bo miała przy sobie wielki tobół obwiązany sznurkami, na których końcu zwisały najrozmaitsze rzeczy – kapelusze, stare ubrania, lampy, kilka książek, a nawet klatka dla ptaków. Kobieta przypominała ślimaka, który dźwiga na plecach cały swój dobytek. Instrument, który trzymała na kolanach, był niemal tak duży jak ona. Na jednym końcu miał korbę, a kiedy kobieta nią kręciła, wokół rozchodził się głęboki dźwięk, który przypominał trochę śpiew pszczół – oczywiście gdyby pszczoły potrafiły śpiewać.
Molly ściągnęła lejce i obserwowała postać z bezpiecznej odległości.
Zaskakująco słodkim głosem karlica śpiewała piosenkę o starym człowieku i jego drzewie. Dziewczynka pamiętała z domu widok żebraków błąkających się po ulicach i rynkach w targowe dni. Przypomniała sobie nawet, jak nazywał się ten instrument. To była lira korbowa.
– Myślisz, że to wiedźma? – spytał szeptem Kip.
– Nawet jeśli, to chyba nie całkiem prawdziwa – odpowiedziała Molly z uśmiechem. – Popatrz, nie ma nawet kurzajek ani czarnego kota. Zresztą, jest tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać! – Chwyciła za lejce i podjechali bliżej.
– Bardzo panią przepraszam – odezwała się uprzejmie – ale mój brat i ja chcielibyśmy się dowiedzieć, czy jest pani wiedźmą czy nie.
Kobieta nie spojrzała na nich, zajęta grą.
– Obawiam się, że moja odpowiedź was rozczaruje – odparła, nie unosząc głowy znad instrumentu.
– A więc nie jest pani wiedźmą? – upewnił się Kip.
Karlica odłożyła lirę i spojrzała na niego, unosząc brwi.
– Mój drogi, nie wszystko, co stare i brzydkie, jest od razu niegodziwe. Śmiem twierdzić, że z biegiem lat twoja urocza siostra będzie wyglądać nie lepiej niż ja teraz… I to obok niej będą przemykać dzieci przestraszone jej widokiem. – Zachichotała podejrzanie wiedźmowato i podniosła się z trudem, po czym dygnęła z wdziękiem. – Hester Kociołek – przedstawiła się. – Ale wszyscy mówią na mnie Bajducha. Kręcę się po okolicy, to tu, to tam, zarabiam śpiewem i opowieścią na łyżkę gorącej strawy i suchy kąt. A czasami zdarza się, że dostanę coś więcej. – Wskazała na tobołek pełen skarbów. Potrząsnęła nim lekko, a wtedy dobiegł ich stamtąd dźwięk brzęczących sztućców, małych dzwoneczków i kto wie czego jeszcze.
Molly nie wiedziała, że takie zajęcie jak opowiadanie historii w ogóle istnieje, ale Bajducha mówiła o nim tak, jakby to była porządna, prawdziwa praca. Wymyślanie opowieści to było coś, co Molly sama potrafiła najlepiej. Opowiadała wymyślone historie, żeby wykraść brata z sierocińca. Opowiadała historie, żeby zdobyć wóz i konia. A gdyby ktoś dopytywał o jej nową pracę, opowiedziałaby te wszystkie historie jeszcze raz. Przekonała się już, że mają swoją moc i wiele można dzięki nim zdziałać. Jednak w kobiecie było coś jeszcze, coś dziwnie niepokojącego, coś, co nie dawało jej spokoju.
– Ale co taka Bajducha robi na tym końcu świata? I to w dodatku na nogach? Tu przecież nie ma nikogo, komu można by opowiadać historie.
Bajducha wzruszyła ramionami i strzyknęła śliną spomiędzy nielicznych zębów.
– Idę na piechotę, bo nie mam konia. A jeśli chodzi o to, dlaczego tu jestem… Cóż, w tych stronach rzadko ma się okazję, żeby poznać jakieś nowe historie. W końcu nie każdego poranka ktoś obcy podróżuje przez tę kotlinę. Aż tu nagle dwoje irlandzkich pędraków bez śladu rodziców jedzie sobie na południe w skradzionym wozie rybnym. Mój stary nos podpowiada mi, że będzie z tego niezła historia. – Zachichotała z zadowoleniem.
Molly poczuła, że nagle braknie jej powietrza w płucach. Bała się spojrzeć na brata.
– Kto powiedział, że nasz wóz jest kradziony? – spytała nieśmiało.
– Daj spokój, kochanieńka! – Bajducha rzuciła Molly złośliwe spojrzenie. – Twój wyraz twarzy mówi aż nadto.
– Odwołaj to! – krzyknął Kip nieoczekiwanie. – Nie jesteśmy złodziejami! Moja siostra kupiła ten wóz od pewnego rybaka, który już go nie potrzebował. Właśnie wstąpił do marynarki wojennej i będzie pływał po morzach i oceanach, żeby walczyć z gigantycznymi kałamarnicami! – powiedział niemal na jednym oddechu. – Prawda, Molly?
– Mniej więcej – mruknęła, wpatrując się w kobietę i błagając w duchu, aby nie drążyła tematu.
– Gigantyczne kałamarnice, powiadasz? – Staruszka aż gwizdnęła z podziwem. – Wygląda na to, że prawda jest znacznie ciekawsza, niż mogłabym przypuszczać. – Kiwnęła głową w kierunku Molly. – Wybacz, moja droga, że oskarżyłam cię przed bratem. Chciałabym ci też pogratulować wyboru tak pięknej nazwy dla waszego pojazdu. – Mrugnęła do niej. – Coś mi się zdaje, że świetnie do was pasuje.
Bajducha miała na myśli litery wymalowane na wozie. Kiedyś był to złoty szyld: „Święty Jonasz, Sklep z rybami”, ale farba się starła i teraz widoczne były tylko fragmenty słów i pojedyncze litery, z których przy odrobinie dobrej woli można było utworzyć napis „Sklep z baśniami”.
– To przypadkowe litery, bez ładu i składu – powiedziała Molly. Ta rozmowa coraz bardziej jej się nie podobała. Kiedy Bajducha na nią patrzyła, miała wrażenie, że przeszywa ją na wylot, i zaczynała mieć się na baczności. – Bardzo przepraszam, ale razem z bratem jesteśmy oczekiwani zupełnie gdzie indziej, i to już od dawna.
Kobieta podeszła bliżej, zagradzając im drogę.
– Jedziecie do posiadłości Windsorów, prawda?
Było to raczej stwierdzenie niż pytanie.
– Zna ich pani? – spytała Molly, starając się nie okazać swojego zaskoczenia.
– Nie bardzo. Widziałam kiedyś pana Windsora, był wtedy małym chłopcem, mniej więcej w twoim wieku, ale to było ze trzydzieści lat temu. Tuż przed tym, zanim został wysłany do rodziny w mieście, biedaczysko. – Staruszka potrząsnęła głową. – Kiedy wrócił tu zeszłej jesieni, rodzina w mieś… powiedzmy, że zaskoczył tym wiele osób.
Molly nie rozumiała, co dziwnego było w tym, że człowiek wracał do miejsca, gdzie się wychował. Była tu zaledwie od kilku tygodni, a oddałaby wszystko, żeby móc wrócić do domu w hrabstwie Donegal, mimo panującego tam głodu.
– Nie do końca wiem, gdzie się właściwie znajdujemy – przyznała Molly. – Pytaliśmy farmerów i pasterzy, czy dobrze jedziemy, ale jakoś dziwnie odpowiadali, jakby sami nie byli pewni.
Bajducha pokiwała głową ze zrozumieniem i spojrzała na las rozciągający się za jej plecami.
– Nic dziwnego. Mieszkańcy tej okolicy myślą, że robią wam przysługę, nie wskazując właściwej drogi. Jak tu pokazać dwojgu niewinnym dzieciom drogę do Kwasiboru? Nikt nie chce brać na siebie takiej odpowiedzialności. Tutejsi ludzie unikają tego miejsca, a i obcym radzą to samo.
– Dlaczego? – zdziwiła się dziewczynka. – Co takiego złego jest w Kwasiborze?
– Każdy w Piwnicznej Kotlinie wie, że lepiej trzymać się z daleka od tego dworu. Rodzice straszą nim swoje dzieci, tak jak kiedyś przestrzegali ich przed tym ich rodzice, a wcześniej jeszcze ich rodzice. I tak dalej, daleko wstecz, aż do najdawniejszych czasów.
– A więc tak naprawdę nikt nic nie wie na pewno? – dopytywała się Molly.
– Trudno spotkać kogoś, kto miałby ochotę się tam wybrać i mógłby coś opowiedzieć z własnego doświadczenia. Ale większość ludzi twierdzi, że zna kogoś na tyle głupiego, żeby wyruszyć za rzekę i wjechać do tego lasu. – Kobieta urwała i zawahała się przez dłuższą chwilę. Obracała w palcach skraj połatanej peleryny, a w końcu dodała: – Mówią, że Kwasibór zmienia ludzi… Wydobywa z nich to, co najgorsze. A poza tym, jest tam jeszcze to coś… Coś strasznego, potwornego…
Kip aż poprawił się na koźle i z ciekawością nastawił uszu.
– Co takiego?
Molly zacisnęła usta. Tego tylko brakowało, żeby ta stara wariatka zasiała w jej bracie ziarenko strachu. Udało jej się uchwycić spojrzenie Bajduchy. Kobieta jakby odczytała myśli Molly, bo uśmiechnęła się do Kipa krzepiąco i powiedziała:
– To tylko plotki i banialuki, kochanieńki. Zresztą, sama wymyśliłam co najmniej połowę z nich tylko po to, żeby zasłużyć na posiłek. Nic złego wam się nie stanie.
Molly podziękowała jej skinieniem głowy. Plotki miejscowych o tej posiadłości nie miały żadnego znaczenia. Ta praca była ich jedyną szansą, jeśli chcieli być bezpieczni i zostać razem. Kto inny przyjąłby pod swój dach dwoje samotnych irlandzkich dzieci bez żadnych referencji? Poza tym, jeśli to miejsce rzeczywiście byłoby tak straszne, to czy pan Windsor sprowadziłby tutaj swoją rodzinę?
– Skoro tak, to czy byłabyś tak dobra i wskazała nam drogę? – poprosiła.
Bajducha potarła dłonią podbródek, jakby musiała to jeszcze przemyśleć.
– Dobrze. Ale w zamian poproszę was o przysługę.
– Nie mamy pieniędzy – uprzedziła szybko Molly.
– Nic z tych rzeczy, kochanieńka – żachnęła się Bajducha. – Chciałabym tylko, żebyście czasem zajrzeli do miasteczka i opowiedzieli mi parę historyjek o tym miejscu. Odkąd wrócili Windsorowie, cała okolica aż skręca się z ciekawości. W moim fachu mogłabym długo żyć z tych informacji.
– Dobrze, to mogę zrobić – zgodziła się Molly.
Staruszka zeszła na pobocze i kościstym palcem wskazała ścieżkę wiodącą na lewo.
– To niecałe trzy mile stąd, prosto jak po sznurku. Podążajcie za szumem rzeki, a jak dojedziecie do rozwidlenia, wybierzcie bardziej zarośniętą drogę. Któżby często jeździł do Kwasiboru? – rzuciła retorycznie. – Potem traficie do starego mostu, a kiedy go przejedziecie, zaraz będziecie na miejscu.
Molly nie była przekonana, czy Bajducha mówi całą prawdę, ale uznała, że nawet takie wskazówki są lepsze niż żadne. Podziękowała Hester Kociołek, strzeliła lejcami i ruszyła dalej, zostawiając za sobą małą, dziwną kobietę. Wjeżdżali w głąb wąwozu. Molly słyszała za plecami, że Bajducha znowu zaczęła śpiewać. Powietrze niosło niskie dźwięki melodii, ale z czasem słychać je było coraz słabiej. Molly rozmyślała o tym, co może ich czekać w domu otoczonym Kwasiborem i jakie historie będzie mogła opowiedzieć dziwnej staruszce, o ile znowu ją spotka. I w głębi serca miała nadzieję, że będą to dobre historie.

 
Wesprzyj nas