„Kobieta do zjedzenia”, pierwsza powieść Margaret Atwood, uważana jest za jedną z najważniejszych w dorobku pisarki. Jej sukces stał się fundamentem, na którym autorka „Opowieści Podręcznej” oparła swoją dalszą twórczość.


Marian powinna być szczęśliwa. Realizuje się zawodowo. Otaczają ją przyjaciółki – nieco szalona Ainsley i rodząca kolejne dzieci Clara. Umawia się z porządnym, choć nieco przewidywalnym Peterem, więc jej życie osobiste rozwija się zgodnie z planem.

Tylko czy to jest jej plan? Czy jej ciało należy jeszcze do niej? Jakie naprawdę zamiary ma względem niej Peter? No i kim jest tajemniczy Duncan?

“Kobieta do zjedzenia” to być może najważniejsza powieść w karierze Margaret Atwood. Jej sukces stał się fundamentem, na którym oparła swoją dalszą twórczość.

Czytelnicy docenili zarówno przewrotny humor, jak i niebanalną fabułę powieści, a autorka wykonała pierwszy krok w kierunku statusu jednej z najważniejszych postaci światowej kultury przełomu tysiącleci.

Margaret Atwood
Kobieta do zjedzenia
Przekład: Małgorzata Golewska-Stafiej
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera w tej edycji: 12 października 2022
 
 


Wstęp

Ko­bie­tę do zje­dze­nia pi­sa­łam wio­sną i la­tem 1965 roku na czy­stych ar­ku­szach eg­za­mi­na­cyj­nych wy­nie­sio­nych z Uni­ver­si­ty of Co­lum­bia, gdzie pod­czas roku aka­de­mic­kie­go pro­wa­dzi­łam za­jęcia z języ­ka an­giel­skie­go ze stu­den­ta­mi pierw­sze­go roku. Po­my­sł sce­ny ty­tu­ło­wej zro­dził się rok wcze­śniej. Wpa­dł mi do gło­wy, gdy zo­ba­czy­łam wy­sta­wę cu­kier­ni pe­łną pro­sia­ków z mar­ce­pa­nu. Rów­nie do­brze mo­gła to być wi­try­na Wo­ol­wor­tha pe­łna My­szek Miki z cia­sta. To nie­istot­ne. Wa­żne, że już od ja­kie­goś cza­su in­try­go­wa­ła mnie kon­cep­cja sym­bo­licz­ne­go ka­ni­ba­li­zmu. Moje szcze­gól­ne za­in­te­re­so­wa­nie bu­dzi­ły wów­czas tor­ty we­sel­ne ozdo­bio­ne cu­kro­wą parą no­wo­że­ńców. Ko­bie­ta do zje­dze­nia za­tem wy­kie­łko­wa­ła w umy­śle ko­bie­ty dwu­dzie­sto­trzy­let­niej, a zo­sta­ła na­pi­sa­na przez ko­bie­tę dwu­dzie­stocz­te­ro­let­nią, mo­żna by więc co bar­dziej sza­lo­ne, gro­te­sko­we ob­ra­zy za­war­te w tej po­wie­ści przy­pi­sać mło­de­mu wie­ko­wi jej au­tor­ki. Wo­la­ła­bym jed­nak wie­rzyć, że mia­ły one swo­je ko­rze­nie w spo­łe­cze­ństwie, któ­re ją ota­cza­ło.
(Ko­bie­ta do zje­dze­nia nie była moją pierw­szą ksi­ążką. Jej po­przed­nicz­ka po­wsta­ła w wy­na­jętej klit­ce w To­ron­to, lecz zo­sta­ła od­rzu­co­na przez wszyst­kie trzy funk­cjo­nu­jące wów­czas ka­na­dyj­skie wy­daw­nic­twa jako zbyt po­nu­ra. W ostat­nim roz­dzia­le bo­ha­ter­ka za­sta­na­wia­ła się, czy nie ze­pchnąć z da­chu pierw­szo­pla­no­wej po­sta­ci płci męskiej – za­ko­ńcze­nie zbyt awan­gar­do­we jak na rok 1963 i praw­do­po­dob­nie nad­to ham­le­tycz­ne na dzi­siej­sze cza­sy).
Ko­bie­tę do zje­dze­nia sko­ńczy­łam w pa­ździer­ni­ku 1965 roku, po czym wy­sła­łam ją do wy­daw­cy, któ­ry wcze­śniej oka­zał pew­ne za­in­te­re­so­wa­nie moją pierw­szą ksi­ążką. Po pierw­szym po­zy­tyw­nym li­ście za­mil­kł. By­łam zbyt za­jęta dok­to­ra­tem, by kon­ty­nu­ować tę ko­re­spon­den­cję. Gdy ode­zwa­łam się po roku, oka­za­ło się, że ma­szy­no­pis za­gi­nął. Za­częto mnie wte­dy do­strze­gać, po­nie­waż by­łam już lau­re­at­ką na­gro­dy po­etyc­kiej, więc przed­sta­wi­ciel wy­daw­nic­twa za­pro­sił mnie na lunch. „Wy­da­my pani ksi­ążkę”, oznaj­mił, uni­ka­jąc mo­je­go spoj­rze­nia. „Prze­czy­tał ją pan?”, za­py­ta­łam. „Nie, ale prze­czy­tam”. Po­dej­rze­wam, że nie była to pierw­sza ksi­ążka, któ­rą dał do dru­ku, kie­ru­jąc się wy­łącz­nie za­kło­po­ta­niem.
Osta­tecz­nie Ko­bie­ta do zje­dze­nia uj­rza­ła świa­tło dzien­ne w roku 1969, czte­ry lata od jej na­pi­sa­nia, co zbie­gło się w cza­sie z na­ro­dzi­na­mi fe­mi­ni­zmu w Ame­ry­ce Pó­łnoc­nej. Nie­któ­rzy na­tych­miast uzna­li, że jest pro­duk­tem tego ru­chu. Okre­śli­ła­bym ją ra­czej jako po­wie­ść pro­to­fe­mi­ni­stycz­ną: gdy ją pi­sa­łam w roku 1965, nie za­no­si­ło się na ża­den ruch ko­bie­cy. Nie mam daru ja­sno­wi­dze­nia, mimo że jak wie­le in­nych ko­biet wcze­śniej ukrad­kiem prze­czy­ta­łam Bet­ty Frie­dan i Si­mo­ne de Be­au­vo­ir. War­to za­uwa­żyć, że wy­bór dany mo­jej bo­ha­ter­ce po­zo­sta­je taki sam pod ko­niec po­wie­ści jak na jej po­cząt­ku: pra­ca bez żad­nych wi­do­ków lub ma­łże­ństwo. Trze­ba pa­mi­ętać, że były to je­dy­ne mo­żli­wo­ści, ja­kie otwie­ra­ły się przed mło­dą ko­bie­tą, na­wet wy­kszta­łco­ną, w Ka­na­dzie na po­cząt­ku lat sze­śćdzie­si­ątych. Błędem by­ło­by twier­dzić, że od tej pory wszyst­ko się zmie­ni­ło. W rze­czy­wi­sto­ści po­wie­ść tę mo­żna uznać za bar­dziej wspó­łcze­sną obec­nie niż – po­wiedz­my – w roku 1971, gdy pa­no­wa­ło prze­świad­cze­nie, że spo­łe­cze­ństwo będzie roz­wi­jać się o wie­le szyb­ciej, niż je­ste­śmy tego świad­ka­mi. Fe­mi­nizm nie zre­ali­zo­wał sta­wia­nych so­bie ce­lów, a ci, któ­rzy twier­dzą że ży­je­my w epo­ce post­fe­mi­ni­stycz­nej, głębo­ko się mylą lub są zmęcze­ni my­śle­niem o ca­łej tej spra­wie.
Ko­bie­ta do zje­dze­nia jest nie­ustan­nie wy­da­wa­na w ró­żnych for­mach w Ame­ry­ce Pó­łnoc­nej. Dzi­ęku­ję wy­daw­nic­twu Vi­ra­go za po­now­ne jej po­bu­dze­nie do ży­cia w An­glii.
Mar­ga­ret Atwo­od, Edyn­burg, 1979

CZĘŚĆ
PIERW­SZA

1

Wiem, że kie­dy wsta­wa­łam w pi­ątek rano, czu­łam się do­brze, by­łam naj­wy­żej nie­co bar­dziej otępia­ła niż za­zwy­czaj. Gdy we­szłam do kuch­ni, żeby zro­bić so­bie śnia­da­nie, za­sta­łam tam oso­wia­łą Ain­sley – po­wie­dzia­ła, że po­przed­ni wie­czór spędzi­ła na nie­uda­nym przy­jęciu. Za­kli­na­ła się, że to­wa­rzy­stwo skła­da­ło się z sa­mych stu­den­tów sto­ma­to­lo­gii, co wpra­wi­ło ją w stan ta­kie­go przy­gnębie­nia, że mu­sia­ła upić się na po­cie­sze­nie.
– Nie masz po­jęcia, ile trze­ba wy­pić – opo­wia­da­ła – żeby prze­brnąć przez dwa­dzie­ścia opo­wie­ści o tym, co lu­dzie mają w ja­mie ust­nej. Naj­bar­dziej się oży­wi­li, gdy za­częłam opo­wia­dać, jaki mia­łam kie­dyś uby­tek w zębie. Do­słow­nie śli­ni­li się. Ale, na li­to­ść bo­ską, wi­ęk­szo­ść mężczyzn in­te­re­su­je się prze­cież nie tyl­ko zęba­mi.
Mia­ła kaca, co wpra­wi­ło mnie w do­bry na­strój – po­czu­łam się bar­dzo zdro­wa – więc na­la­łam jej szklan­kę soku po­mi­do­ro­we­go i żwa­wo przy­rządzi­łam Alka Sel­zer. Słu­cha­łam jej skarg, wy­da­jąc wspó­łczu­jące po­mru­ki.
– Jak­bym nie mia­ła tego w pra­cy… – do­da­ła. Ain­sley zaj­mu­je się ba­da­niem wa­dli­wych elek­trycz­nych szczo­te­czek do zębów w fir­mie pro­du­ku­jącej elek­trycz­ne szczo­tecz­ki do zębów; ta­kie so­bie tym­cza­so­we za­jęcie. Cze­ka na oka­zję, żeby wkręcić się do jed­nej z tych ma­łych ga­le­rii sztu­ki, cho­ciaż tam sła­bo pła­cą: pra­gnie ob­co­wać z ar­ty­sta­mi. Mó­wi­ła, że w ze­szłym roku jej pa­sją byli ak­to­rzy, póki paru nie po­zna­ła.
– To zu­pe­łna fik­sa­cja. Po­dej­rze­wam, że oni wszy­scy no­szą w kie­sze­ni te za­krzy­wio­ne lu­ste­recz­ka i za­gląda­ją so­bie w usta za ka­żdym ra­zem, kie­dy wcho­dzą do klo­ze­tu, żeby spraw­dzić, czy im się nie zro­bi­ła ja­kaś dziur­ka.
W za­my­śle­niu prze­cze­sa­ła pal­ca­mi wło­sy: dłu­gie i rude, czy może ra­czej kasz­ta­no­we.
– Wy­obraź so­bie, że się z ta­kim ca­łu­jesz, a on ci od razu: „Pro­szę sze­rzej”. Kosz­mar­nie mo­no­te­ma­tycz­ni fa­ce­ci!
– To rze­czy­wi­ście mu­sia­ło być okrop­ne – za­uwa­ży­łam i po­now­nie na­pe­łni­łam jej szklan­kę. – Nie mo­głaś zmie­nić te­ma­tu?
Ain­sley unio­sła pra­wie nie­ist­nie­jące brwi, któ­rych jesz­cze nie zdąży­ła po­ma­lo­wać.
– Ja­sne, że nie – od­pa­rła. – Uda­wa­łam, że mnie to nie­zmier­nie in­te­re­su­je. No i, oczy­wi­ście, nie po­wie­dzia­łam im, czym się zaj­mu­ję. Ci pro­fe­sjo­na­li­ści sta­ją się strasz­nie dra­żli­wi, kie­dy się oka­zu­je, że ktoś wie coś na te­mat ich pra­cy. Sama wiesz, jaki jest Pe­ter.
Ain­sley lubi ro­bić uszczy­pli­we uwa­gi na te­mat Pe­te­ra, szcze­gól­nie wte­dy, gdy nie naj­le­piej się czu­je. Za­cho­wa­łam się wspa­nia­ło­my­śl­nie i nie za­re­ago­wa­łam.
– Le­piej coś zjedz przed wy­jściem – po­ra­dzi­łam. – Do­brze mieć coś w żo­łąd­ku.
– O rany – na­rze­ka­ła Ain­sley. – Ja już nie mogę. Jesz­cze je­den dzień pe­łen ma­szy­nek i jam ust­nych. Nie wy­da­rzy­ło się nic cie­ka­we­go od cza­su, kie­dy w ubie­głym mie­si­ącu ja­kaś ko­bie­ta ode­sła­ła nam szczo­tecz­kę, po­nie­waż wy­pa­dło z niej wło­sie. Oka­za­ło się, że uży­wa­ła prosz­ku do szo­ro­wa­nia wan­ny.
Tak się wci­ągnęłam w dzia­ła­nie na rzecz Ain­sley, gra­tu­lu­jąc so­bie jed­no­cze­śnie wy­ższo­ści mo­ral­nej nad nią, że nie za­uwa­ży­łam, jak jest pó­źno, do­pó­ki sama nie zwró­ci­ła mi na to uwa­gi. W fir­mie pro­du­ku­jącej elek­trycz­ne szczo­tecz­ki do zębów nikt się nie przej­mu­je, o któ­rej przy­cho­dzisz, ale moja fir­ma uwa­ża się za punk­tu­al­ną. Mu­sia­łam zre­zy­gno­wać z jaj­ka, wy­pić dusz­kiem szklan­kę mle­ka i zje­ść zim­ne płat­ki, po któ­rych, wie­dzia­łam o tym do­brze, będę głod­na na dłu­go przed prze­rwą na lunch. Zja­dłam ka­wa­łek chle­ba i pod­czas gdy Ain­sley przy­gląda­ła mi się w cho­ro­bli­wym mil­cze­niu, chwy­ci­łam to­reb­kę i wy­bie­głam, zo­sta­wia­jąc jej za­mkni­ęcie miesz­ka­nia.
Miesz­ka­my w jed­nej ze star­szych i lep­szych dziel­nic na gór­nym pi­ętrze du­że­go domu, w czy­mś, co kie­dyś mo­gło być po­miesz­cze­niem dla słu­żby. To zna­czy, że od drzwi fron­to­wych dzie­lą nas dwa od­cin­ki scho­dów: wy­ższy – wąski i śli­ski, oraz ni­ższy – wpraw­dzie sze­ro­ki i wy­ło­żo­ny chod­ni­kiem, ale za to z ob­ru­szo­ny­mi pręta­mi, któ­re po­win­ny chod­nik przy­trzy­my­wać. Kie­dy scho­dzę w szpil­kach, któ­rych wy­ma­ga­ją w biu­rze, mu­szę iść bo­kiem, kur­czo­wo trzy­ma­jąc się po­ręczy. Tego ran­ka uda­ło mi się ja­koś prze­jść obok rzędu an­tycz­nych mo­si­ężnych szkan­de­li[1], wi­szących na ścia­nie wzdłuż scho­dów, unik­nąć zde­rze­nia z na­je­żo­nym kol­ca­mi ko­łow­rot­kiem na pó­łpi­ętrze, prze­mknąć obok wy­strzępio­nej cho­rągwi pu­łko­wej za szkłem oraz ga­le­rii przod­ków w owal­nych ra­mach, strze­gących pierw­szej kon­dy­gna­cji. Ode­tchnęłam z ulgą, kie­dy zo­ba­czy­łam, że w holu nie ma ni­ko­go. Na dole ru­szy­łam wiel­ki­mi kro­ka­mi ku drzwiom, mi­ja­jąc fi­kus po le­wej, a po pra­wej stół z płó­cien­ną ser­wet­ką i okrągłą mo­si­ężną tacą. Z pra­wej stro­ny, spo­za ak­sa­mit­nej ko­ta­ry, do­bie­gły mnie od­gło­sy po­ran­nej po­ku­ty od­pra­wia­nej na pia­ni­nie przez dziec­ko. Sądzi­łam, że je­stem już bez­piecz­na.
Ale nim do­ta­rłam do drzwi, otwo­rzy­ły się bez­sze­lest­nie i wte­dy wie­dzia­łam, że wpa­dłam. To ta z dołu. Mia­ła na rękach nie­ska­la­ne ręka­wi­ce ogro­do­we i trzy­ma­ła ry­del. Cie­ka­we, ko­góż to za­ko­py­wa­ła w ogród­ku.
– Dzień do­bry, pan­no Ma­cAl­pin – po­wie­dzia­ła.
– Dzień do­bry. – Ski­nęłam gło­wą i uśmiech­nęłam się. Nie mogę za­pa­mi­ętać jej na­zwi­ska, Ain­sley też nie po­tra­fi. Pod tym względem obie cier­pi­my na – jak to mó­wią – za­ćmie­nie umy­słu. Wyj­rza­łam na uli­cę za jej ple­ca­mi, ale nie ustępo­wa­ła.
– Wczo­raj wie­czo­rem nie było mnie w domu – oświad­czy­ła. – By­łam na ze­bra­niu. – Ni­g­dy nie mówi od razu, o co jej cho­dzi. Prze­stąpi­łam z nogi na nogę i uśmiech­nęłam się zno­wu, w na­dziei, iż zro­zu­mie, że się spie­szę. – Dziec­ko mi po­wie­dzia­ło, że zno­wu był po­żar.
– No, nie­zu­pe­łnie po­żar – za­uwa­ży­łam. Dziec­ko po­trak­to­wa­ło wzmian­kę o so­bie jako pre­tekst do prze­rwa­nia ćwi­czeń i sta­ło te­raz w ak­sa­mit­nych drzwiach sa­lo­nu, ga­pi­ąc się na mnie. To ci­ężkie stwo­rze­nie lat pi­ęt­na­stu albo coś koło tego, któ­re po­sła­no do eks­klu­zyw­nej, pry­wat­nej szko­ły dla dziew­cząt, gdzie musi no­sić zie­lo­ną su­kien­kę i od­po­wied­nie­go ko­lo­ru pod­ko­la­nów­ki, ma za­pew­ne ca­łkiem do­brze po­ukła­da­ne w gło­wie, ale jest coś kre­ty­ńskie­go w ko­kar­dzie przy­cze­pio­nej na czub­ku jej ol­brzy­mie­go ciel­ska.
Ta z dołu zdjęła ręka­wicz­kę i przy­gła­dzi­ła kok.
– Ach, tak – za­częła słod­ko. – Dziec­ko mówi, że było pe­łno dymu.
– Wszyst­ko było w po­rząd­ku – za­pew­ni­łam, tym ra­zem bez uśmie­chu. – To tyl­ko ko­tle­ty wie­przo­we.
– Ach, ko­tle­ty – po­wie­dzia­ła. – No tak. Ale by­ła­bym wdzi­ęcz­na, gdy­by po­wie­dzia­ła pani pan­nie Tew­ce, żeby na przy­szło­ść sta­ra­ła się nie ro­bić tyle dymu. Boję się, że to może prze­stra­szyć dziec­ko. – Uwa­ża, że tyl­ko Ain­sley jest od­po­wie­dzial­na za ten dym, i pew­no my­śli, że Ain­sley wy­pusz­cza go no­sem, jak smok. Ale ni­g­dy nie za­trzy­mu­je w holu Ain­sley, żeby o tym po­mó­wić, tyl­ko mnie. Po­dej­rze­wam, że do­szła do wnio­sku, iż Ain­sley nie za­słu­gu­je na sza­cu­nek, a ja za­słu­gu­ję. Może z po­wo­du tego, jak się ubie­ra­my – Ain­sley twier­dzi, że wy­bie­ram ubra­nia jak ka­mu­flaż albo bar­wy ochron­ne, cho­ciaż ja nie wi­dzę w tym nic złe­go. Ona woli neo­no­wy róż.
Oczy­wi­ście au­to­bus mi ucie­kł; prze­cho­dząc przez traw­nik, wi­dzia­łam, jak zni­ka na mo­ście w chmu­rze spa­lin. Kie­dy sta­łam pod drze­wem – na na­szej uli­cy jest dużo drzew, a wszyst­kie ogrom­ne – cze­ka­jąc na na­stęp­ny, Ain­sley wy­szła z domu i do­łączy­ła do mnie. Jest praw­dzi­wą ar­tyst­ką, je­śli cho­dzi o bły­ska­wicz­ne prze­bie­ra­nie się; ja ni­g­dy nie po­tra­fi­ła­bym się tak szyb­ko wy­szy­ko­wać. Wy­gląda­ła znacz­nie zdro­wiej – praw­do­po­dob­nie dzi­ęki ma­ki­ja­żo­wi, cho­ciaż z nią ni­g­dy nic nie wia­do­mo. Rude wło­sy upi­ęła na czub­ku gło­wy jak za­wsze, gdy idzie do pra­cy. Kie­dy in­dziej nosi je roz­pusz­czo­ne. Mia­ła na so­bie po­ma­ra­ńczo­wo-ró­żo­wą su­kien­kę bez ręka­wów, moim zda­niem, zbyt opi­ętą na bio­drach. Dzień za­po­wia­dał się go­rący i par­ny; już te­raz czu­łam gęst­nie­jący obłok wła­snych opa­rów, któ­ry ob­le­piał mnie jak pla­sty­ko­wy wo­rek. Może i ja po­win­nam była wło­żyć su­kien­kę bez ręka­wów.
– Zła­pa­ła mnie w holu – po­in­for­mo­wa­łam Ain­sley. – W spra­wie dymu.
– Sta­ry babsz­tyl – pod­su­mo­wa­ła. – Niech pil­nu­je wła­sne­go nosa.
Ain­sley nie po­cho­dzi tak jak ja z ma­łe­go mia­stecz­ka i dla­te­go nie jest przy­zwy­cza­jo­na do ludz­kie­go wścib­stwa, poza tym nie przej­mu­je się tym aż tak bar­dzo. Nie zda­je so­bie spra­wy z kon­se­kwen­cji.
– Nie jest zno­wu taka sta­ra – za­uwa­ży­łam, spo­gląda­jąc w stro­nę za­sło­ni­ętych okien, cho­ciaż wie­dzia­łam, że nie może nas sły­szeć. – Poza tym to nie ona za­uwa­ży­ła dym, tyl­ko dziec­ko. Była na ze­bra­niu.
– Chrze­ści­ja­ńskie Sto­wa­rzy­sze­nie Ko­biet do Wal­ki o Wstrze­mi­ęźli­wo­ść – po­wie­dzia­ła Ain­sley. – Albo Kró­lew­ski Za­kon Cór Im­pe­rium. Za­ło­żę się, że nie była na żad­nym ze­bra­niu; scho­wa­ła się za tę cho­ler­ną ak­sa­mit­ną ko­ta­rę, że­by­śmy my­śla­ły, że na nie po­szła, i że­by­śmy na­praw­dę coś zro­bi­ły. Ona czy­ha na ja­kąś or­gię.
– Och, co ty bre­dzisz, Ain­sley – obu­rzy­łam się.
Ain­sley jest prze­ko­na­na, że ta z dołu wcho­dzi na górę pod na­szą nie­obec­no­ść i onie­mia­ła z prze­ra­że­nia ogląda na­sze po­ko­je, a na­wet, jak Ain­sley po­dej­rze­wa, prze­gląda na­sze li­sty, cho­ciaż nie ma od­wa­gi ich otwo­rzyć. Fak­tem jest, że często otwie­ra drzwi na­szym go­ściom, za­nim na­ci­sną dzwo­nek. Za­pew­ne uwa­ża, że ma pra­wo być ostro­żna. Pod­czas roz­mo­wy na te­mat wy­na­jęcia miesz­ka­nia nie ukry­wa­ła, ro­bi­ąc dys­kret­ne alu­zje do po­przed­nich miesz­ka­ńców, że za żad­ną cenę nie może na­ra­zić na szwank nie­win­no­ści dziec­ka i że na dwóch mło­dych pa­nien­kach mo­żna bar­dziej po­le­gać niż na dwóch mło­dzie­ńcach.
– Ro­bię, co mogę – oświad­czy­ła, wzdy­cha­jąc i po­trząsa­jąc gło­wą. Dała nam do zro­zu­mie­nia, że jej mąż, któ­re­go olej­ny por­tret wisi nad pia­ni­nem, zo­sta­wił mniej pie­ni­ędzy, niż po­wi­nien. – Oczy­wi­ście, zda­ją so­bie pa­nie spra­wę z tego, że miesz­ka­nie nie ma osob­ne­go we­jścia – pod­kre­śla­ła wady, a nie za­le­ty, jak­by chcia­ła nas znie­chęcić. Po­wie­dzia­łam, że zda­je­my so­bie spra­wę. Ain­sley nie od­zy­wa­ła się. Usta­li­ły­śmy, że ja mó­wię, a Ain­sley sie­dzi i robi nie­win­ną minę, co jej świet­nie wy­cho­dzi, kie­dy chce – ma ró­żo­wiut­ką, na­iw­ną, dzie­cin­ną twa­rzycz­kę, nos jak gu­zi­czek i duże, nie­bie­skie oczy, któ­rym po­tra­fi nadać roz­miar pi­łek ping­pon­go­wych. Na­wet uda­ło mi się ją na­mó­wić, żeby na tę oka­zję wło­ży­ła ręka­wicz­ki.
Ta z dołu zno­wu po­trząsnęła gło­wą.
– Gdy­by nie dziec­ko – po­wie­dzia­ła – sprze­da­ła­bym ten dom. Ale chcę, żeby do­ra­sta­ła w po­rząd­nej dziel­ni­cy.
Od­pa­rłam, że ją ro­zu­miem, a ona stwier­dzi­ła, że dziel­ni­ca już nie jest tak po­rząd­na jak kie­dyś; kil­ka wi­ęk­szych do­mów oka­za­ło się zbyt kosz­tow­nych w utrzy­ma­niu i wła­ści­cie­le zmu­sze­ni byli sprze­dać je emi­gran­tom (kąci­ki jej ust lek­ko wy­krzy­wi­ły się ku do­ło­wi), któ­rzy po­dzie­li­li je na miesz­ka­nia do wy­na­jęcia.
– Ale to jesz­cze nie do­ta­rło do na­szej uli­cy – za­pew­ni­ła. – Do­kład­nie in­stru­uję dziec­ko, któ­ry­mi uli­ca­mi może cho­dzić, a któ­ry­mi nie.
Wy­ra­zi­łam po­gląd, że to bar­dzo roz­sąd­ne. Znacz­nie ła­twiej było się z nią do­ga­dać przed pod­pi­sa­niem umo­wy. Taki ni­ski czynsz i dom tak bli­sko przy­stan­ku au­to­bu­so­we­go. Praw­dzi­wy skarb w tym mie­ście.
– Poza tym – do­da­łam, zwra­ca­jąc się do Ain­sley – mają pra­wo nie­po­ko­ić się dy­mem. Mó­głby prze­cież wy­buch­nąć po­żar. O in­nych rze­czach ni­g­dy nic nie mówi.
– Ja­kich in­nych? Prze­cież nie ro­bi­my żad­nych in­nych rze­czy.
– No tak… – zgo­dzi­łam się. Wy­da­wa­ło mi się, że ta z dołu roz­po­zna­wa­ła wszyst­kie bu­tel­ko­po­dob­ne kszta­łty, ja­kie wno­si­ły­śmy na górę, cho­ciaż ja sta­ra­łam się, by wy­gląda­ły jak żyw­no­ść. To praw­da, że ni­g­dy nam ni­cze­go spe­cjal­nie nie za­bro­ni­ła – by­ło­by to zbyt wy­ra­źnym po­gwa­łce­niem wy­zna­wa­ne­go przez nią pra­wa niu­an­sów – ale wła­śnie przez to od­no­szę wra­że­nie, że tak na­praw­dę wszyst­ko jest za­ka­za­ne.
– W spo­koj­ne noce – wy­zna­ła Ain­sley, kie­dy pod­je­żdżał au­to­bus – sły­szę, jak wgry­za się w drew­no.
W au­to­bu­sie nie roz­ma­wia­ły­śmy; nie lu­bię roz­ma­wiać w au­to­bu­sie, wolę oglądać re­kla­my. A poza tym nie mamy z Ain­sley nic wspól­ne­go prócz tej z dołu. Po­zna­ły­śmy się na krót­ko przed wy­na­jęciem tego miesz­ka­nia. Była ko­le­żan­ką ko­le­żan­ki, szu­ka­jącą jak ja ko­goś, z kim mo­gła­by wy­na­jąć miesz­ka­nie na spó­łkę, tak jak to się za­zwy­czaj robi. Może po­win­nam była sko­rzy­stać z kom­pu­te­ra, cho­ciaż w su­mie nie mam po­wo­du do na­rze­kań. Ży­je­my ra­zem dzi­ęki sym­bio­tycz­ne­mu do­sto­so­wa­niu zwy­cza­jów i z za­cho­wa­niem mi­ni­mum tej bla­do­ró­żo­wej wro­go­ści, tak często spo­ty­ka­nej u ko­biet. Na­sze miesz­ka­nie ni­g­dy nie jest ide­al­nie czy­ste, ale dzi­ęki nie­pi­sa­nej umo­wie nie do­pusz­cza­my do po­wsta­nia ko­tów z ku­rzu. Je­że­li ja myję na­czy­nia po śnia­da­niu, Ain­sley myje po ko­la­cji; je­że­li ja za­mia­tam podło­gę w sa­lo­nie, Ain­sley ście­ra stół ku­chen­ny. Układ ten przy­po­mi­na hu­śtaw­kę i oby­dwie wie­my, że je­że­li opu­ści­my je­den takt, cała spra­wa się za­wa­li. Oczy­wi­ście mamy osob­ne sy­pial­nie i to, co się w nich dzie­je, jest spra­wą tyl­ko i wy­łącz­nie wła­ści­ciel­ki. Na przy­kład podło­gę w po­ko­ju Ain­sley po­kry­wa zdra­dli­we grzęza­wi­sko brud­nych ubrań i po­piel­ni­czek po­roz­sta­wia­nych tu i tam jak ka­mie­nie zna­czące prze­jście, ale cho­ciaż uwa­żam, że gro­zi to po­ża­rem, ni­g­dy z nią o tym nie roz­ma­wiam. Dzi­ęki ta­kim obu­stron­nym ustęp­stwom – za­kła­dam, że są one obu­stron­ne, po­nie­waż ja też na pew­no ro­bię coś, cze­go ona nie lubi – uda­je nam się za­cho­wać pew­ną bez­ko­li­zyj­ną rów­no­wa­gę.
Do­ta­rły­śmy do sta­cji ko­lej­ki pod­ziem­nej, gdzie ku­pi­łam so­bie pacz­kę fi­stasz­ków. Za­czy­na­łam już od­czu­wać głód. Po­często­wa­łam Ain­sley, ale od­mó­wi­ła, więc zja­dłam wszyst­kie w dro­dze do mia­sta.
Na­sze fir­my znaj­du­ją się w tej sa­mej dziel­ni­cy, więc wy­sia­dły­śmy na trze­cim przy­stan­ku od ko­ńca w kie­run­ku po­łu­dnio­wym i prze­szły­śmy ra­zem do pierw­szej prze­czni­cy.
– Aha, słu­chaj – ode­zwa­ła się Ain­sley, kie­dy skręca­łam w moją uli­cę. – Masz może trzy do­la­ry? Sko­ńczy­ła się whi­sky. – Po­grze­ba­łam w to­reb­ce i da­łam jej, nie bez pew­ne­go po­czu­cia krzyw­dy, bo wy­dat­ki dzie­li­ły­śmy rów­no, ale kon­sump­cję – rzad­ko. Ma­jąc dzie­si­ęć lat, na­pi­sa­łam wy­pra­co­wa­nie o abs­ty­nen­cji na kon­kurs roz­pi­sa­ny przez ko­ściel­ną szkó­łkę nie­dziel­ną i zi­lu­stro­wa­łam je zdjęcia­mi wy­pad­ków sa­mo­cho­do­wych, ry­sun­ka­mi cho­rej wątro­by i wy­kre­sa­mi wpły­wu al­ko­ho­lu na układ krąże­nia; i to na pew­no dla­te­go za­wsze, kie­dy piję dru­gie­go drin­ka, mam przed ocza­mi znak ostrze­gaw­czy na­ry­so­wa­ny ko­lo­ro­wy­mi kred­ka­mi i czu­ję smak let­nie­go soku wi­no­gro­no­we­go, któ­ry po­da­ją pod­czas ko­mu­nii. Sta­wia mnie to w trud­nej sy­tu­acji wo­bec Pe­te­ra, któ­ry lubi, gdy sta­ram się do­trzy­mać mu kro­ku.
Idąc do biu­ra, przy­ła­pa­łam się na tym, że za­zdrosz­czę Ain­sley jej pra­cy. Cho­ciaż moja jest le­piej płat­na i cie­kaw­sza, to jej była bar­dziej tym­cza­so­wa – Ain­sley wie­dzia­ła, co chce ro­bić po­tem. Pra­co­wa­ła w lśni­ącym, no­wym bu­dyn­ku z kli­ma­ty­za­cją, pod­czas gdy mój był z bu­rej ce­gły i miał małe okna. A poza tym jej za­jęcie było nie­zwy­kłe. Lu­dzie, któ­rych po­zna­je na przy­jęciach, za­wsze są za­sko­cze­ni, do­wia­du­jąc się, że spraw­dza wa­dli­we elek­trycz­ne szczo­tecz­ki do zębów, a ona za­wsze mówi:
– Cóż in­ne­go mo­żna ro­bić z dy­plo­mem w dzi­siej­szych cza­sach?
A moje za­jęcie ni­ko­go nie dzi­wi. Po­my­śla­łam so­bie ta­kże, że mam lep­sze pre­dys­po­zy­cje do wy­ko­ny­wa­nia jej pra­cy niż ona. Pa­trząc na na­sze miesz­ka­nie, do­cho­dzę do prze­ko­na­nia, że po­sia­dam wi­ęk­sze zdol­no­ści tech­nicz­ne.
Gdy w ko­ńcu do­ta­rłam do biu­ra, by­łam spó­źnio­na o trzy kwa­dran­se. Nikt tego nie sko­men­to­wał, ale wszy­scy za­uwa­ży­li.

 
Wesprzyj nas