Za sprawą Elin Hilderbrand przenosimy się w amerykańskie realia 1969 roku. To czas festiwalu Woodstock i pierwszego lądowania człowieka na Księżycu, skandalicznego wypadku Teddy’ego Kennedy’ego i wstrząsów w rodzinie głównych bohaterów powieści.


Przed nami podróż do najbardziej burzliwego lata XX wieku, po którym nic już nie było takie samo…

Jedno lato, wiele tajemnic…

Rok 1969, dla amerykańskiej rodziny Levinów to czas wielkich zmian. Czwórka rodzeństwa zwykle spędza letnie wakacje z babcią na wyspie Nantucket.

Tym razem jednak najstarsza siostra, Blair, ze względu na bliźniaczą ciążę nie może opuścić Bostonu.
Studentka Kirby daje się porwać w wir protestów na rzecz praw obywatelskich.
Jedyny brat, Tygrys, zostaje nagle powołany do wojska i wysłany na wojnę w Wietnamie.
Trzynastoletnia Jessie musi więc sama dotrzymywać towarzystwa babci, doświadczając przy tym wzlotów i upadków dorastania…

***

Po prostu KOCHAM książki Elin Hilderbrand, to powieści, od których nie można się oderwać.
Marian Keyes

Hilderbrand żongluje bohaterami z typową dla siebie łatwością, tkając sagę, która sprawi, że zapomnicie o własnych problemach.
„New York Times Book Review”

Wciągająca opowieść o ikonicznym amerykańskim lecie.
„People Magazine”

Elin Hilderbrand
Lato ‘69
Przekład: Beata Huet
Wydawnictwo Poradnia K
Premiera: 2 listopada 2022
 
 

PRO­LOG

For­tu­na­te Son

Kie­dy do Ty­gry­sa przy­cho­dzi za­wia­do­mie­nie o po­bo­rze do woj­ska, Kate in­stynk­tow­nie chce je wy­rzu­cić do śmie­ci. Czy po­dob­ny od­ruch mają inne ame­ry­ka­ńskie mat­ki? Uda­wać, że pi­smo za­wie­ru­szy­ło się gdzieś na po­czcie, ku­pić dzie­cia­ko­wi jesz­cze kil­ka ty­go­dni wol­no­ści, nim ar­mia ame­ry­ka­ńska wy­śle ko­lej­ny list. Do tego cza­su cho­ler­na woj­na w Wiet­na­mie może wresz­cie się sko­ńczy. Ni­xon to obie­cał. W Pa­ry­żu trwa­ją wła­śnie roz­mo­wy po­ko­jo­we. Le Duan ule­gnie uro­ko­wi ka­pi­ta­li­zmu albo Thieu zo­sta­nie za­mor­do­wa­ny i wresz­cie zaj­mie się tym ktoś roz­sąd­ny. Szcze­rze mó­wi­ąc, Kate wca­le nie ob­cho­dzi, czy Wiet­nam pod­po­rząd­ku­je się ko­mu­ni­stom. Chce tyl­ko, żeby jej syn był bez­piecz­ny.
Gdy Ty­grys wra­ca do domu z pra­cy w szko­le na­uki jaz­dy, Kate mówi:
– Przy­sze­dł do cie­bie list. Leży na sto­le w kuch­ni.
Lecz on wy­da­je się nie­zbyt in­te­re­so­wać tą spra­wą. Gwi­żdże pod no­sem. Ma na so­bie fir­mo­wą ko­szul­kę z po­lie­stru z na­pi­sem „Aka­de­mia Jaz­dy Wal­den Pond” i wy­szy­tym na kie­sze­ni imie­niem RI­CHARD. To samo imię wid­nie­je na ko­per­cie – jest za­adre­so­wa­na do Ri­char­da Fo­leya, choć nikt ni­g­dy nie na­zy­wa go ina­czej niż Ty­grys.
– Uczy­łem dzi­siaj praw­dzi­wą ślicz­not­kę, mamo. Ma na imię Ma­gee. To jej praw­dzi­we imię, nie­zły od­jazd, co? Ma dzie­wi­ęt­na­ście lat jak ja, uczy się na hi­gie­nist­kę sto­ma­to­lo­gicz­ną. Bły­snąłem jej swo­im per­ło­wo­bia­łym uśmie­chem, a po­tem za­pro­si­łem na ko­la­cję dziś wie­czór. Zgo­dzi­ła się. Za­ło­żę się, że ją po­lu­bisz.
Kate krząta się przy zle­wie. Wkła­da do wa­zo­nu żon­ki­le. Za­my­ka oczy i my­śli: „To ostat­nie spo­koj­ne chwi­le w jego ży­ciu”.
I rze­czy­wi­ście. Chwi­lę pó­źniej Ty­grys mówi:
– O Jezu, nie… – Od­chrząku­je. – Mamo?
Kate się od­wra­ca, trzy­ma­jąc przed sobą bu­kiet kwia­tów jak krzyż prze­ciw­ko wam­pi­rom. Twarz Ty­gry­sa wy­ra­ża jed­no­cze­śnie szok, eks­cy­ta­cję i prze­ra­że­nie.
– Zo­sta­łem po­wo­ła­ny. Dwu­dzie­ste­go pierw­sze­go kwiet­nia mam się zgło­sić do od­dzia­łu wer­bun­ko­we­go w po­łu­dnio­wym Bo­sto­nie.
Dwu­dzie­ste­go pierw­sze­go kwiet­nia są uro­dzi­ny Kate. Wła­śnie ko­ńczy czter­dzie­ści osiem lat. Przez ten czas zdąży­ła być dwu­krot­nie za­mężna, ma czwo­ro dzie­ci – trzy cór­ki i syna. Ni­g­dy by nie przy­zna­ła, że syna ko­cha naj­bar­dziej. Po­wie­dzia­ła­by tyl­ko, że ko­cha go ina­czej. Gwa­łtow­ną, za­bor­czą mi­ło­ścią, jaką ka­żda mat­ka ob­da­rza swo­je dziec­ko, ale z do­dat­kiem szcze­gól­nej sła­bo­ści. Jej syn jest przy­stoj­ny jak oj­ciec, a do tego miły. I do­bry.
Kate otwie­ra port­fel i kła­dzie na sto­le przed Ty­gry­sem dwa­dzie­ścia do­la­rów.
– To na dzi­siej­szą rand­kę – mówi. – Idźcie w ja­kieś miłe miej­sce.

 
Dwu­dzie­ste­go pierw­sze­go kwiet­nia Kate za­bie­ra Ty­gry­sa z Bro­okli­ne do po­łu­dnio­we­go Bo­sto­nu. Da­vid pro­po­nu­je, że ich pod­rzu­ci, ale ona chce zro­bić to sama.
– To mój syn – mówi, wy­wo­łu­jąc na twa­rzy Da­vi­da bo­le­sne zdu­mie­nie.
Ni­g­dy nie mó­wią w ten spo­sób: jej dzie­ci, czy­li nie jego – i Kate besz­ta się za to w my­ślach. Jed­no­cze­śnie uwa­ża, że gdy­by Da­vid chciał po­znać, czym jest praw­dzi­wy ból, mu­sia­łby spró­bo­wać być nią. Ty­grys że­gna się przed do­mem z Da­vi­dem i trze­ma sio­stra­mi. Kate po­in­stru­owa­ła dziew­czyn­ki, żeby nie pła­ka­ły.
– Nie chce­my chy­ba, żeby my­ślał, że nie wró­ci.
Ale nie jest w sta­nie uwol­nić się od prze­ra­ża­jących wi­zji Ty­gry­sa umie­ra­jące­go na ob­cej zie­mi. Po­strze­lo­ne­go w brzuch albo w gło­wę, roz­ry­wa­ne­go gra­na­tem. To­nące­go na polu ry­żo­wym. Pło­nące­go w ka­ta­stro­fie he­li­kop­te­ra. Kate wi­dzia­ła to co wie­czór w wia­do­mo­ściach. Ame­ry­ka­ńscy chłop­cy giną, a co na to Ken­ne­dy i John­son, a te­raz Ni­xon? Wy­sy­ła­ją tyl­ko wi­ęcej chłop­ców.
W punk­cie wer­bun­ko­wym Kate za­trzy­mu­je się w sze­re­gu in­nych sa­mo­cho­dów. Przed nimi dzie­cia­ki ta­kie jak Ty­grys przy­tu­la­ją się do swo­ich ro­dzi­ców, nie­któ­re po raz ostat­ni. Czy to mo­żli­we? Nie da się ukryć, że część je­dzie po śmie­rć.
Kate par­ku­je auto. Z ob­ser­wa­cji po­zo­sta­łych ro­dzin mo­żna wy­wnio­sko­wać, że wszyst­ko od­by­wa się bły­ska­wicz­nie. Ty­grys chwy­ta ple­cak z tyl­ne­go sie­dze­nia, a Kate wy­sia­da i bie­gnie w jego stro­nę. Za­trzy­mu­je się na chwi­lę, by utrwa­lić ob­raz syna. Ma dzie­wi­ęt­na­ście lat, sto osiem­dzie­si­ąt osiem cen­ty­me­trów wzro­stu, waży osiem­dzie­si­ąt ki­lo­gra­mów i za­pu­ścił blond wło­sy pra­wie do ko­łnie­rzy­ka ku zgor­sze­niu Exal­ty, mat­ki Kate. Ale ar­mia USA od razu tym się zaj­mie. Ty­grys ma ja­sno­zie­lo­ne oczy, jed­no z nich z wy­dłu­żo­ną źre­ni­cą, któ­ra przy­po­mi­na ście­ka­jący z ły­żecz­ki miód. Ktoś po­wie­dział, że wy­gląda jak ty­gry­sie oko, stąd jego pseu­do­nim.
Ty­grys ma ma­tu­rę i za­li­czył se­mestr col­le­ge’u na Fra­min­gham Sta­te. Słu­cha Led Zep­pe­lin i The Who, ko­cha szyb­kie sa­mo­cho­dy. Ma­rzy, by wy­star­to­wać w wy­ści­gu Indy 500.
Nie­spo­dzie­wa­nie Kate cofa się w cza­sie. Ty­grys uro­dził się ty­dzień po ter­mi­nie i wa­żył po­nad czte­ry i pół ki­lo­gra­ma. Pierw­sze kro­ki po­sta­wił w wie­ku dzie­si­ęciu mie­si­ęcy, czy­li wy­jąt­ko­wo wcze­śnie, bo chciał do­rów­nać w bie­gu Bla­ir i Kir­by. Jako sied­mio­la­tek po­tra­fił wy­mie­nić ka­żde­go gra­cza w skła­dzie Red So­xów. Jego ulu­bie­ńcem był Ted Wil­liams. Gdy miał dwa­na­ście lat, tra­fił trzy ko­lej­ne asy w swo­im ostat­nim me­czu Ma­łej Ligi.
W ósmej kla­sie zo­stał wy­bra­ny na prze­wod­ni­czące­go, a po­tem szyb­ko i mądrze stra­cił za­in­te­re­so­wa­nie po­li­ty­ką. Za­czął grać w kręgle, trak­tu­jąc je jako roz­ryw­kę na desz­czo­we dni w Nan­tuc­ket, i wkrót­ce wy­grał swój pierw­szy tur­niej. Po­tem, w szko­le śred­niej, był fut­bol ame­ry­ka­ński. Ty­grys Fo­ley po­bił wszel­kie mo­żli­we re­kor­dy w Bro­okli­ne High Scho­ol, włącz­nie z sumą zdo­by­tych jar­dów, co we­dług wcze­śniej­szych za­pew­nień tre­ne­ra Be­vi­la­cqui było ab­so­lut­nie nie­mo­żli­we. Do­stał na­wet pro­po­zy­cję gry w Penn Sta­te[1], jed­nak nie chciał wy­je­żdżać tak da­le­ko od domu, z ko­lei ze­spół UMass[2] nie był na od­po­wied­nim po­zio­mie… Przy­naj­mniej tak twier­dził. Kate po­dej­rze­wa, że za­bra­kło mu za­pa­łu do gry albo wo­lał za­ko­ńczyć ka­rie­rę jako zwy­ci­ęz­ca. A może bar­dzo, ale to bar­dzo nie po­do­bał mu się po­my­sł spędze­nia w szko­le ko­lej­nych czte­rech lat. Gdy­by jed­nak Ty­grys uczył się w ja­kim­kol­wiek col­le­ge’u lub zo­stał we Fra­min­gham Sta­te na­wet za­ocz­nie, dzi­siaj nie mia­łby po­wo­ła­nia do woj­ska.
– Nie za­po­mnij, że obie­ca­łaś trosz­czyć się o Ma­gee – przy­po­mi­na jej.
Ma­gee… Ty­grys mar­twi się o nią. Po­szli na pierw­szą rand­kę w dniu, w któ­rym do­stał list, i od tego cza­su byli nie­roz­łącz­ni. Kate uwa­ża­ła, że nie­roz­sąd­nie jest wcho­dzić w zwi­ązek za­le­d­wie dwa ty­go­dnie przed pó­jściem na woj­nę, ale… może była to od­skocz­nia, któ­rej po­trze­bo­wał. Zgo­dzi­ła się za­dbać o Ma­gee, któ­ra jest po­dob­no bar­dzo za­nie­po­ko­jo­na jego wy­jaz­dem, ale nie ma mowy, żeby dziew­czy­na, któ­rą znał od dwóch ty­go­dni, mar­twi­ła się o jego los tak bar­dzo jak mat­ka.
Okres po­wo­ła­nia do słu­żby obej­mu­je trzy­na­ście mie­si­ęcy, a nie całe ży­cie, ale nie­któ­re mat­ki przed od­dzia­łem wer­bun­ko­wym bez­wied­nie że­gna­ją się na za­wsze. Kate to­wa­rzy­szy prze­ko­na­nie, że jest jed­ną z nich. Inne mat­ki jed­nak nie zro­bi­ły strasz­nej rze­czy, któ­rej do­pu­ści­ła się ona. I za­słu­ży­ła na karę. Cie­szy­ła się ka­żdym szczęśli­wym dniem przez ostat­nie szes­na­ście lat, jak gdy­by były czy­mś, co po­ży­czy­ła, a te­raz nad­sze­dł czas zwro­tu. Kate my­śla­ła, że to będzie rak, wy­pa­dek sa­mo­cho­do­wy lub po­żar domu. Ni­g­dy nie sądzi­ła, że stra­ci syna. Ale sta­ło się. To jej wina.
– Ko­cham cię, mamo – mówi Ty­grys.
Oczy­wi­stą od­po­wie­dzią na te sło­wa po­win­no być „też cię ko­cham”, ale za­miast tego mówi:
– Prze­pra­szam. – Przy­tu­la syna tak moc­no, że czu­je jego że­bra pod lek­ką kurt­ką. – Tak mi przy­kro, ko­cha­nie.
Ty­grys ca­łu­je ją w czo­ło i do ostat­niej chwi­li nie pusz­cza jej dło­ni. Kie­dy wresz­cie wcho­dzi do bu­dyn­ku, Kate po­śpiesz­nie wra­ca do sa­mo­cho­du. Przez okno wi­dzi Ty­gry­sa zmie­rza­jące­go w stro­nę otwar­tych drzwi. Mężczy­zna w brązo­wym mun­du­rze coś do nie­go wrzesz­czy, a Ty­grys pro­stu­je się i krzy­żu­je ra­mio­na. Kate wpa­tru­je się w swo­je dło­nie za­ci­śni­ęte na kie­row­ni­cy. Nie może znie­ść zni­ka­jące­go jej z oczu ob­ra­zu syna.

CZĘŚĆ PIERW­SZA
Czer­wiec ’69

Both Si­des Now

Jak zwy­kle wy­je­żdża­ją do Nan­tuc­ket w trze­ci po­nie­dzia­łek czerw­ca. Exal­ta Ni­chols, bab­cia Jes­sie ze stro­ny mat­ki, ma bzi­ka na punk­cie tra­dy­cji, zwłasz­cza gdy cho­dzi o wa­ka­cyj­ne zwy­cza­je i ry­tu­ały.
W trze­ci po­nie­dzia­łek czerw­ca wy­pa­da­ją trzy­na­ste uro­dzi­ny Jes­sie, któ­re tym ra­zem zo­sta­ją prze­oczo­ne. Jes­sie to nie prze­szka­dza. I tak bez Ty­gry­sa żad­ne ob­cho­dy nie mia­ły­by sen­su.

 
Jes­si­ca Le­vin (co ry­mu­je się, jak twier­dzi, z he­aven) jest naj­młod­szym dziec­kiem z czwór­ki. Sio­stra Jes­sie, Bla­ir, ma dwa­dzie­ścia czte­ry lata i miesz­ka na Com­mon­we­alth Ave­nue. Jest żoną An­gu­sa Wha­le­na, pro­fe­so­ra Mas­sa­chu­setts In­sti­tu­te of Tech­no­lo­gy. W sierp­niu spo­dzie­wa­ją się pierw­sze­go dziec­ka, co ozna­cza, że ich mat­ka, Kate, wró­ci do Bo­sto­nu, by im po­móc, i zo­sta­wi ją na Nan­tuc­ket tyl­ko z bab­cią. Nie­ste­ty Exal­ta nie na­le­ży do cie­płych i pulch­nych babć, któ­re pie­ką cia­stecz­ka i szczy­pią wnucz­ki w po­licz­ki. Dla Jes­sie ka­żde ze­tkni­ęcie z nią jest jak prze­dzie­ra­nie się na oślep przez cier­ni­ste krze­wy i nie ma sen­su się za­sta­na­wiać, czy się po­kłu­je, tyl­ko kie­dy i jak bar­dzo bo­le­śnie. Jes­sie za­pro­po­no­wa­ła, że wró­ci do Bo­sto­nu wraz z mat­ką, ale ta od­rze­kła:
– Nie po­win­naś so­bie psuć wa­ka­cji.
– Nie ze­psu­ję – upie­ra­ła się Jes­sie.
Praw­da była taka, że wcze­śniej­szy po­wrót oca­li­łby jej wa­ka­cje. Przy­ja­ció­łki Jes­sie – Le­slie i Do­ris – zo­sta­ną w Bro­okli­ne i będą pły­wać w miej­sco­wym klu­bie spor­to­wym, wy­ko­rzy­stu­jąc człon­ko­stwo ro­dzi­ny Le­slie. Ze­szłe­go lata Le­slie i Do­ris zbli­ży­ły się do sie­bie pod nie­obec­no­ść Jes­sie. Ich więź sta­no­wi­ła naj­so­lid­niej­szy bok tego trój­kąta, po­zo­sta­wia­jąc Jes­sie na grząskim grun­cie. Le­slie, ślicz­na blon­dyn­ka, jest wśród nich kró­lo­wą psz­czół. Jej ro­dzi­ce by­wa­ją na obiad­kach u Ted­dy’ego i Joan Ken­ne­dych. Le­slie cza­sa­mi daje Jes­sie i Do­ris od­czuć, że ofia­ru­jąc im swo­ją przy­ja­źń, wy­świad­cza im przy­słu­gę. Kto jak kto, ale ona ma wy­star­cza­jąco dużo atu­tów, by spędzać czas z Pam­my Pope i na­praw­dę faj­ny­mi dziew­czy­na­mi, je­śli tyl­ko ze­chce. Nie­obec­no­ść Jes­sie przez całe lato może spra­wić, że Le­slie znik­nie z jej ży­cia na do­bre.
Kir­by, sio­stra Jes­sie, jest uczen­ni­cą Sim­mons Col­le­ge. Jej kłót­nie z ro­dzi­ca­mi są gło­śne i za­ra­zem fa­scy­nu­jące. Lata pod­słu­chi­wa­nia ro­dzin­nych dys­ku­sji do­pro­wa­dzi­ły Jes­sie do zro­zu­mie­nia pod­sta­wo­we­go pro­ble­mu: Kir­by jest „wol­nym du­chem” i „nie wie, co jest dla niej do­bre”. Już dwa razy zmie­nia­ła kie­ru­nek stu­diów, pró­bu­jąc na­wet utwo­rzyć wła­sny (gen­der i rasa), co jed­nak nie spo­tka­ło się z apro­ba­tą dzie­ka­na. Wte­dy Kir­by zde­cy­do­wa­ła, że będzie pierw­szą stu­dent­ką, któ­ra uko­ńczy Sim­mons bez spe­cja­li­za­cji. Dzie­kan po­now­nie od­mó­wił.
– Stwier­dził, że uko­ńcze­nie stu­diów bez spe­cja­li­za­cji by­ło­by jak udział w ce­re­mo­nii wręcze­nia dy­plo­mów nago – po­wie­dzia­ła Kir­by. – A ja na to, żeby mnie le­piej nie pro­wo­ko­wał.
Jes­sie po­tra­fi wy­obra­zić so­bie sio­strę w stro­ju Ewy, kro­czącą dum­nie po od­biór dy­plo­mu. Kir­by za­częła brać udział w pro­te­stach po­li­tycz­nych, gdy jesz­cze cho­dzi­ła do li­ceum. Ma­sze­ro­wa­ła z Mar­ti­nem Lu­the­rem Kin­giem z Ro­xbu­ry przez slum­sy i nie­bez­piecz­ne dziel­ni­ce aż do par­ku Bo­ston Com­mon, gdzie oj­ciec do­pa­dł ją wresz­cie i za­brał do domu. W ubie­głym roku Kir­by wzi­ęła udział w dwóch ma­ni­fe­sta­cjach an­ty­wo­jen­nych i za ka­żdym ra­zem ją aresz­to­wa­no.
Tak, aresz­to­wa­no!
Ro­dzi­ce po­wo­li tra­cą do Kir­by cier­pli­wo­ść. Jes­sie kie­dyś pod­słu­cha­ła, jak mat­ka mó­wi­ła do ojca:
– Nie damy tej dziew­czy­nie zła­ma­ne­go gro­sza, do­pó­ki nie za­cznie cho­dzić jak w ze­gar­ku!
Ale Kir­by nie jest już ich naj­wi­ęk­szym zmar­twie­niem.
Ich naj­wi­ęk­szym zmar­twie­niem jest brat Jes­sie Ri­chard, zwa­ny tu i ów­dzie Ty­gry­sem, któ­ry w kwiet­niu zo­stał po­wo­ła­ny do ar­mii ame­ry­ka­ńskiej. Po pod­sta­wo­wym szko­le­niu wy­sła­no go na Wy­ży­ny Cen­tral­ne Wiet­na­mu z Kom­pa­nią C 12. Pu­łku 3. Bry­ga­dy 4. Dy­wi­zji Pie­cho­ty. Ta sy­tu­acja wstrząsnęła ro­dzi­ną w po­sa­dach. Do tej pory było oczy­wi­ste, że na woj­nę idą tyl­ko chłop­cy z kla­sy ro­bot­ni­czej, a nie pry­mu­si z Bro­okli­ne High Scho­ol.
Gdy Ty­grys do­stał po­wo­ła­nie, wszy­scy w szko­le za­częli trak­to­wać Jes­sie ina­czej. Pam­my Pope za­pro­si­ła ją na do­rocz­ny pik­nik ro­dzin­ny z oka­zji Dnia Pa­mi­ęci Na­ro­do­wej – Jes­sie od­mó­wi­ła z lo­jal­no­ści wo­bec Le­slie i Do­ris, któ­re nie zo­sta­ły uwzględ­nio­ne. Z ko­lei pe­da­go­żka szkol­na pan­na Flo­wers wy­wo­ła­ła ją z kla­sy w pierw­szy po­nie­dzia­łek czerw­ca, żeby za­py­tać, jak so­bie ra­dzi. To były za­jęcia prak­tycz­ne i Jes­sie wzbu­dzi­ła ogrom­ną za­zdro­ść wszyst­kich dziew­czyn, któ­re ślęcza­ły nad ma­szy­na­mi do szy­cia, pró­bu­jąc do­ko­ńczyć gra­na­to­we sztruk­so­we ka­mi­zel­ki przed ko­ńcem se­me­stru. Pan­na Flo­wers za­pro­wa­dzi­ła Jes­sie do swo­je­go ga­bi­ne­tu, za­mknęła drzwi i za­go­to­wa­ła wodę na her­ba­tę w czaj­ni­ku elek­trycz­nym. Jes­sie nie pi­ja­ła go­rącej her­ba­ty, lu­bi­ła na­to­miast kawę (Exal­ta po­zwa­la­ła jej wy­pić fi­li­żan­kę z mle­kiem na nie­dziel­ne dru­gie śnia­da­nie mimo pro­te­stów Kate, któ­ra twier­dzi­ła, że to spo­wol­ni roz­wój Jes­sie), ale i tak cie­szy­ła ją uciecz­ka do przy­tul­nej kry­jów­ki ga­bi­ne­tu pan­ny Flo­wers, któ­ra mia­ła drew­nia­ne pu­de­łko wy­pe­łnio­ne aro­ma­tycz­ny­mi her­ba­ta­mi – ru­mian­ko­wą, z cy­ko­rią, ja­śmi­no­wą… Jes­sie wy­bie­ra­ła smak, jak­by od tego za­le­ża­ło jej ży­cie. Zde­cy­do­wa­ła się na her­ba­tę z hi­bi­sku­sa. Na­par miał bla­do­po­ma­ra­ńczo­wy ko­lor, mimo że to­reb­ka mo­czy­ła się kil­ka mi­nut. Po­sło­dzi­ła trze­ma kost­ka­mi cu­kru, oba­wia­jąc się, że na­pój nie będzie miał sma­ku. I nie po­my­li­ła się, gdyż her­ba­ta sma­ko­wa­ła jak po­ma­ra­ńczo­wa woda z cu­krem.
– A więc… – za­czy­na pan­na Flo­wers. – Ro­zu­miem, że twój brat wy­lądo­wał za gra­ni­cą. Masz od nie­go ja­kieś wie­ści?
– Dwa li­sty – od­po­wia­da Jes­sie.
Je­den był skie­ro­wa­ny do ca­łej ro­dzi­ny i za­wie­rał szcze­gó­ły do­ty­czące szko­le­nia woj­sko­we­go, któ­re we­dług Ty­gry­sa „nie było tak trud­ne, jak się mówi”, a dla nie­go to „bu­łka z ma­słem”. Dru­gi był ad­re­so­wa­ny do Jes­sie. Nie wie­dzia­ła, czy Bla­ir i Kir­by też do­sta­ły osob­ne li­sty, ale Jes­sie ra­czej w to wąt­pi­ła. Bla­ir, Kir­by i Ty­grys byli bio­lo­gicz­nym ro­dze­ństwem – dzie­ćmi Kate i jej pierw­sze­go męża, po­rucz­ni­ka Wil­de­ra Fo­leya, któ­ry od­by­wał słu­żbę w Ko­rei przy trzy­dzie­stym ósmym rów­no­le­żni­ku, a po­tem wró­cił do domu i przy­pad­ko­wo strze­lił so­bie w gło­wę z be­ret­ty – ale Ty­gry­so­wi naj­bli­żej było do przy­rod­niej sio­stry Jes­sie. Wła­ści­wie mie­li za­kaz uży­wa­nia okre­śleń „przy­rod­nia sio­stra”, „przy­rod­ni brat” i „oj­czym”, gdyż Kate zde­cy­do­wa­nie się temu sprze­ci­wia­ła. Jed­nak bez względu na to, czy chcia­no uznać ów fakt, czy też nie, ich ro­dzi­nę dzie­li­ło coś w ro­dza­ju usko­ku tek­to­nicz­ne­go. Mimo to bli­sko­ść mi­ędzy Ty­gry­sem a Jes­sie była praw­dzi­wa, głębo­ka i szcze­ra, cze­go do­wo­dzi­ła tre­ść jego li­stu. Już pierw­sza li­nij­ka: Dro­ga Mes­sie, spra­wi­ła, że z oczu Jes­sie po­pły­nęły łzy.
– Je­dy­ną rze­czą, któ­ra czy­ni to wszyst­ko lżej­szym do znie­sie­nia, są li­sty – kon­ty­nu­uje pan­na Flo­wers i w tym mo­men­cie jej oczy rów­nież wy­pe­łnia­ją się łza­mi.
Na­rze­czo­ny pan­ny Flo­wers Rex Ro­th­man zgi­nął przed ro­kiem w Ofen­sy­wie Tet. Pan­na Flo­wers wzi­ęła wte­dy ty­dzień wol­ne­go w szko­le i Jes­sie wi­dzia­ła jej zdjęcie w „Bo­ston Glo­be”, na któ­rym sta­ła obok trum­ny ozdo­bio­nej ame­ry­ka­ńską fla­gą. Ale kie­dy we wrze­śniu roz­po­czął się ko­lej­ny rok szkol­ny, wy­da­wa­ło się, że mi­ędzy pan­ną Flo­wers a Eri­kiem Bar­sto­wem, na­uczy­cie­lem wu­efu, roz­kwi­ta już nowy ro­mans.
Pan Bar­stow był umi­ęśnio­ny jak Jack La­Lan­ne. Chłop­cy jed­no­cze­śnie nie­na­wi­dzi­li go i sza­no­wa­li. Jes­sie i po­zo­sta­łe dziew­czy­ny w szko­le ta­kże czu­ły wo­bec nie­go re­spekt do mo­men­tu, gdy za­czął się spo­ty­kać z pan­ną Flo­wers i na­gle zmie­nił w ro­man­tycz­ne­go bo­ha­te­ra. Tej wio­sny wi­dzia­no, jak przy­no­si pan­nie Flo­wers bu­kie­cik kon­wa­lii owi­ni­ęty w mo­kry pa­pie­ro­wy ręcz­nik, a po szko­le ka­żde­go dnia dźwi­gał za nią na par­king ksi­ążki i ze­szy­ty. Jes­sie do­strze­gła ich ra­zem przy volks­wa­ge­nie pan­ny Flo­wers po­la­kie­ro­wa­nym na ko­lor flo­rydz­kiej po­ma­ra­ńczy. Pod­czas roz­mo­wy pan Bar­stow trzy­mał ło­kieć opar­ty na da­chu. Kie­dyś za­uwa­ży­ła, jak się ca­ło­wa­li, gdy od­je­chał szkol­ny au­to­bus.
Nie­któ­rzy lu­dzie – na przy­kład Le­slie – byli zde­gu­sto­wa­ni fak­tem, że pan­na Flo­wers uzna­ła za sto­sow­ne za­stąpić zma­rłe­go na­rze­czo­ne­go w ci­ągu nie­spe­łna roku. Ale Jes­sie ro­zu­mie, że utra­ta ko­goś bli­skie­go po­zo­sta­wia tra­gicz­ną pró­żnię, a prze­cież, jak uczo­no ich na lek­cjach fi­zy­ki, na­tu­ra nie zno­si pró­żni. Wie, że po śmier­ci Wil­de­ra mat­ka wy­na­jęła praw­ni­ka, aby wal­czyć z to­wa­rzy­stwem ubez­pie­cze­nio­wym, któ­re twier­dzi­ło, że jej mąż po­pe­łnił sa­mo­bój­stwo. Ów praw­nik udo­wod­nił, że Wil­der czy­ścił be­ret­tę w swo­im warsz­ta­cie w ga­ra­żu i broń wy­strze­li­ła przy­pad­ko­wo. Ta ró­żni­ca była istot­na nie tyl­ko ze względu na wy­so­ko­ść ubez­pie­cze­nia, ale ta­kże dla spo­ko­ju du­cha trój­ki ma­łych dzie­ci Kate – Bla­ir mia­ła wte­dy osiem lat, Kir­by pięć, a Ty­grys tyl­ko trzy lata.
Praw­ni­kiem za­trud­nio­nym przez Kate, któ­re­mu uda­ło się prze­ko­nać sąd, że śmie­rć była przy­pad­ko­wa, był nie kto inny jak Da­vid Le­vin. Sze­ść mie­si­ęcy po roz­strzy­gni­ęciu spra­wy Kate i Da­vid za­częli się spo­ty­kać. Po­bra­li się mimo gwa­łtow­nych sprze­ci­wów Exal­ty i kil­ka mie­si­ęcy po ślu­bie cy­wil­nym Kate była już w ci­ąży z Jes­sie.
Jes­sie nie chce roz­ma­wiać z pan­ną Flo­wers o Ty­gry­sie i Wiet­na­mie, więc by zmie­nić te­mat, mówi:
– Her­ba­ta jest pysz­na.
Pan­na Flo­wers przy­ta­ku­je nie­pew­nie i prze­cie­ra oczy chu­s­tecz­ką, któ­rą sta­le nosi wsu­ni­ętą za pa­sek su­kien­ki, aby w ra­zie po­trze­by ofia­ro­wać ją ucznio­wi. Jest tu prze­cież po to, by po­ma­gać na­sto­lat­kom, któ­rych bu­zu­jące hor­mo­ny i uczu­cia po­tra­fią zmie­nić się o sto osiem­dzie­si­ąt stop­ni w ci­ągu go­dzi­ny.
– Chcę tyl­ko, byś wie­dzia­ła, że je­śli w cza­sie lek­cji naj­dą cię ja­kieś czar­ne my­śli, mo­żesz przy­jść ze mną po­roz­ma­wiać – wy­zna­je.
Jes­sie spo­gląda na dno kub­ka. Wie, że ni­g­dy nie będzie po­tra­fi­ła sko­rzy­stać z tej ofer­ty. Jak mo­gła­by opo­wia­dać o swo­ich zmar­twie­niach do­ty­czących bra­ta – któ­ry o ile wie­dzia­ła, wci­ąż był żywy – sko­ro pan­na Flo­wers na­praw­dę stra­ci­ła na­rze­czo­ne­go?
Ka­żdej nocy dręczy­ły ją my­śli, że Ty­grys gi­nie w wy­ni­ku ostrza­łu mo­ździe­rzo­we­go lub wy­bu­chu gra­na­tu albo zo­sta­je poj­ma­ny i ma­sze­ru­je sto mil przez dżun­glę bez je­dze­nia i pi­cia, jed­nak ni­g­dy nie zaj­rza­ła do po­ko­ju pan­ny Flo­wers. Uda­wa­ło jej się uni­kać spo­tka­nia z pe­da­go­żką aż do ostat­nie­go dnia szko­ły, kie­dy to pan­na Flo­wers za­trzy­ma­ła ją przy wy­jściu i szep­nęła do ucha:
– Kie­dy spo­tka­my się we wrze­śniu, twój brat zdąży już bez­piecz­nie wró­cić do domu, a ja będę za­ręczo­na z pa­nem Bar­sto­wem.
Jes­sie ski­nęła gło­wą, wbi­ja­jąc wzrok w szorst­ki ma­te­riał swe­tra pan­ny Flo­wers, a kie­dy pod­nio­sła gło­wę i spoj­rza­ła jej w oczy, prze­ko­na­ła się, że ta na­praw­dę wie­rzy w swo­je sło­wa i – na jed­ną cu­dow­ną chwi­lę – też w nie uwie­rzy­ła.

 
7 czerw­ca 1969 roku
Dro­ga Mes­sie,
pi­szę do Cie­bie już te­raz, aby list na pew­no zdążył do­trzeć na Two­je uro­dzi­ny. Mó­wią, że pocz­ta idzie stąd do Sta­nów tyl­ko ty­dzień, ale kie­dy my­ślę o od­le­gło­ści, jaką ma do prze­by­cia, uzna­łem, że le­piej dmu­chać na zim­ne, niż ża­ło­wać.
Wszyst­kie­go naj­lep­sze­go, Mes­sie!
Trzy­na­ście lat, nie mogę w to uwie­rzyć! Pa­mi­ętam, kie­dy się uro­dzi­łaś. Tak na­praw­dę tyl­ko tyle, że dzia­dek za­brał nas wte­dy na lody do Bri­gha­ma. Mia­łem po­dwój­ną kar­me­lo­wą ga­łkę w słod­kim ro­żku i cho­le­ra się prze­wró­ci­ła. Dzia­dek wte­dy po­wie­dział: „Och, do dia­bła”, a po­tem wzi­ął dla mnie jesz­cze jed­ną. Nie wiem, czy pa­mi­ętasz dziad­ka, by­łaś jesz­cze mała, kie­dy się od­mel­do­wał z tego świa­ta, ale był cho­ler­nie faj­nym go­ściem. Nim mnie tu ze­sła­no, Non­ny po­da­ro­wa­ła mi jego sy­gnet Ha­rvar­du. Ale nam nie wol­no no­sić ta­kich ozdób, więc trzy­mam go w przed­niej kie­sze­ni ka­mi­zel­ki ku­lo­od­por­nej, co nie jest zbyt mądrym po­su­ni­ęciem, bo gdy­by ro­ze­rwa­ło mnie na ka­wa­łki, sy­gnet prze­pa­dłby na za­wsze. Jed­nak lu­bię go mieć bli­sko ser­ca. Dzi­ęki temu czu­ję się ja­koś bez­piecz­nie, co może brzmi ba­nal­nie, ale Mes­sie, nie uwie­rzy­ła­byś w to, ja­kie amu­le­ty na szczęście się tu­taj wi­du­je – nie­któ­rzy no­szą krzy­że lub gwiaz­dy Da­wi­da, inni kró­li­cze łap­ki, je­den fa­cet ma klucz do kłód­ki ro­we­ro­wej swo­jej dziew­czy­ny, inny – asa pik, dzi­ęki któ­re­mu w ostat­ni wie­czór przed wy­jaz­dem wy­grał duże roz­da­nie po­ke­ro­we. A ja mam sy­gnet Ha­rvar­du po dziad­ku (z któ­rym się nie ob­no­szę, bo chło­pa­ki mo­gły­by po­my­śleć, że się prze­chwa­lam po­cho­dze­niem). Chcia­łem tyl­ko po­wie­dzieć, że go­ście no­szą tu rze­czy, któ­re we­dług nich mają ma­gicz­ną moc, albo ta­kie, któ­re przy­po­mi­na­ją im, dla­cze­go mu­szą zro­bić wszyst­ko, żeby prze­żyć.
Są tacy, któ­rzy uwa­ża­ją, że są nie­znisz­czal­ni, co jest do­bre, po­nie­waż na­sza kom­pa­nia zo­sta­ła wrzu­co­na w sam śro­dek ak­cji. Po­zna­łem tu dwóch praw­dzi­wych przy­ja­ciół – Żabę i Szcze­nia­ka (tak na­praw­dę Fran­ci­sa i Joh­na). Po­zo­sta­li mó­wią na nas zoo, po­nie­waż wszy­scy mamy zwie­rzęce prze­zwi­ska, ale za­zdrosz­czą nam tego, jacy je­ste­śmy twar­dzi. Na­sza trój­ka urządza so­bie dur­ne kon­kur­sy, na przy­kład kto naj­wi­ęcej razy pod­ci­ągnie się na ga­łęzi, kto zna naj­bar­dziej wul­gar­ne prze­kle­ństwa po wiet­nam­sku i kto naj­szyb­ciej wy­pa­li ca­łe­go pa­pie­ro­sa, nie wyj­mu­jąc cho­ler­stwa z ust. Żaba jest czar­ny (wes­tchnie­nie – co by na to po­wie­dzia­ła Non­ny?) i po­cho­dzi z Mis­si­si­pi, a Szcze­niak z ko­lei ma tak ja­sne wło­sy i bla­dą cerę, że pra­wie jest al­bi­no­sem. Po­wi­nien mieć ksyw­kę Duch albo Kac­per, ale te prze­zwi­ska zo­sta­ły już za­anek­to­wa­ne przez in­nych chło­pa­ków z na­sze­go pu­łku, a po­nie­waż on jest naj­młod­szy w plu­to­nie, to zo­stał Szcze­nia­kiem. Szcze­niak jest z Lyn­den w sta­nie Wa­szyng­ton. Aż do sa­mej gra­ni­cy ka­na­dyj­skiej – ma­li­no­wy raj. Mówi, że jak okiem si­ęgnąć, wszędzie ma­li­no­we krze­wy, a owo­ce ogrom­ne i so­czy­ste. Szcze­nia­ko­wi bra­ku­je tych ma­lin, Żaba tęsk­ni za sa­łat­ką co­le­slaw swo­jej mamy, a ja za kar­me­lo­wy­mi lo­da­mi u Bri­gha­ma. Je­ste­śmy więc mie­sza­ną eki­pą, sta­no­wi­my prze­krój na­sze­go wiel­kie­go kra­ju. Ko­cham tych fa­ce­tów z ca­łe­go ser­ca, cho­ciaż znam ich do­pie­ro kil­ka ty­go­dni. Ra­zem czu­je­my się nie­zwy­ci­ęże­ni, sil­ni, i choć nie­na­wi­dzę o tym mó­wić, Mes­sie, wiem, że je­stem z nas trzech naj­sil­niej­szy. Z po­cząt­ku my­śla­łem, że to dla­te­go, że tre­ner Be­vi­la­cqua zmu­szał na­szą dru­ży­nę do tylu ma­ra­to­nów i bie­gów zmien­nych po sta­dio­no­wych scho­dach. Ale to po­ma­ga tyl­ko być twar­dym na ze­wnątrz, a żeby prze­trwać tu­taj, trze­ba być ta­kże twar­dzie­lem w środ­ku. Kie­dy przy­cho­dzi two­ja ko­lej na pro­wa­dze­nie na polu bi­twy, mu­sisz mieć od­wa­gę, mam na my­śli praw­dzi­wą od­wa­gę, bo praw­do­po­do­bie­ństwo, że jako pierw­szy spo­tkasz się z żó­łt­kiem, jest ogrom­ne. Je­śli na­tra­fisz na otwar­ty ogień wro­ga, do­sta­jesz kul­kę. Pierw­szy raz, gdy pro­wa­dzi­łem kom­pa­nię – bro­dzi­li­śmy przez dżun­glę, mo­ski­ty ry­cza­ły jak lwy, był sam śro­dek nocy – gru­pa Wiet­kon­gu za­kra­dła się za nami i po­de­rżnęła gar­dło Ric­cie­mu, któ­ry za­bez­pie­czał tyły. Do­szło do strze­la­ni­ny i zgi­nęło ko­lej­nych dwóch na­szych: Aco­sta i Keltz. Ja wy­sze­dłem bez szwan­ku, nie li­cząc dwóch tu­zi­nów ugry­zień. Sły­sza­łem, że inne jed­nost­ki mają psy­chia­trów, któ­rzy po­ma­ga­ją ra­dzić so­bie z tym, jak to wszyst­ko ryje ci mózg. Kie­dy wy­ru­sza­my na mi­sję, jest pra­wie pew­ne, że przy­naj­mniej je­den z nas umrze. Któ­ry to będzie, jest tyl­ko kwe­stią szczęścia jak to, ile ka­czek tra­fisz z pi­sto­le­tu na wodę w kar­na­wa­ło­wej grze. Kie­dy w Bro­okli­ne uczy­łem dzie­cia­ki je­ździć, wie­dzia­łem, że trwa woj­na, ogląda­łem ją w te­le­wi­zji ra­zem z tobą, mamą i tatą. Sły­sza­łem, że lu­dzie giną, ale to wy­da­wa­ło się ta­kie nie­re­al­ne. Te­raz je­stem tu­taj i to jest aż na­zbyt praw­dzi­we. Ka­żdy dzień wy­ma­ga męstwa i jest to sło­wo, o któ­re­go zna­cze­niu nie mia­łem po­jęcia, do­pó­ki nie zna­la­złem się w tym miej­scu.
W nocy, gdy je­stem na war­cie lub pró­bu­ję za­snąć, nie tra­cąc przy tym czuj­no­ści, za­sta­na­wiam się, kogo w ro­dzi­nie lu­bię naj­bar­dziej. Czy­je DNA utrzy­ma mnie przy ży­ciu? Na po­cząt­ku my­śla­łem, że to pew­nie dzia­dek, bo był od­no­szącym suk­ce­sy ban­kie­rem, albo oj­ciec, któ­ry był po­rucz­ni­kiem w Ko­rei. Ale wiesz, co wte­dy so­bie uświa­do­mi­łem? Naj­tward­szą oso­bą w na­szej ro­dzi­nie jest Non­ny. Praw­do­po­dob­nie jest naj­tward­szą oso­bą na ca­łym świe­cie. Po­sta­wi­łbym bab­cię prze­ciw­ko ka­żde­mu żó­łt­ko­wi lub któ­re­mu­kol­wiek z mo­ich do­wód­ców. Znasz jej wzrok, kie­dy spo­gląda na cie­bie, gdy spra­wisz jej za­wód? Pa­trzy tak, jak­byś nie był god­ny prze­by­wać w jej to­wa­rzy­stwie. Albo kie­dy mówi tym swo­im gło­sem: „No i co ja mam te­raz o to­bie my­śleć, Ri­char­dzie?” Tak, do­brze wiem, że to znasz i dla­te­go bo­isz się je­chać do Nan­tuc­ket. Tak więc, je­śli to po­mo­że Ci być mniej nie­szczęśli­wą, pa­mi­ętaj, że ce­chy Non­ny, któ­re spędza­ją Ci sen z po­wiek, to ta­kże ce­chy, któ­re utrzy­mu­ją two­je­go ulu­bio­ne­go bra­ta przy ży­ciu.
Ko­cham Cię, Mes­sie. Wszyst­kie­go naj­lep­sze­go z oka­zji uro­dzin
Ty­grys

 
W ostat­ni wie­czór przed wy­jaz­dem do Nan­tuc­ket Jes­sie i jej ro­dzi­ce sie­dzą przy ku­chen­nym sto­le, dzie­ląc się za­mó­wio­ną przez te­le­fon piz­zą (Kate była zbyt za­jęta pa­ko­wa­niem, by przy­go­to­wać ko­la­cję), kie­dy sły­chać pu­ka­nie do drzwi. Jes­sie, Kate i Da­vid za­sty­ga­ją jak w za­ba­wie w żywe rze­źby. Nie­spo­dzie­wa­ni go­ście o wpół do ósmej wie­czór mogą ozna­czać tyl­ko… Jes­sie od razu sta­je przed ocza­mi ob­raz dwóch funk­cjo­na­riu­szy na scho­dach, ści­ska­jących w dło­niach czap­ki, przy­no­szących wie­ści, któ­re zruj­nu­ją jej ro­dzi­nę. Kate ni­g­dy nie doj­dzie po tym do sie­bie. Bla­ir uro­dzi wcze­śnia­ka. Kir­by po­pad­nie w me­lo­dra­ma­tyzm i za­cznie gło­śno wy­rze­kać na Ro­ber­ta McNa­ma­rę, Lyn­do­na John­so­na i swe naj­wi­ęk­sze ne­me­zis Ri­char­da Mil­ho­usa Ni­xo­na. A Jes­sie, co zro­bi Jes­sie? Może so­bie tyl­ko wy­obra­zić, jak roz­pusz­cza się wol­no ni­czym ta­blet­ka Alka-Selt­ze­ra, któ­rą oj­ciec wrzu­ca do wody pó­źnym wie­czo­rem, gdy pra­cu­je nad szcze­gól­nie trud­nym przy­pad­kiem… Za­mie­ni się w drob­ny pył, a po­tem… roz­wie­je na wie­trze.
Da­vid wsta­je od sto­łu z po­nu­rą miną. Nie jest bio­lo­gicz­nym oj­cem Ty­gry­sa, ale pe­łnił tę funk­cję od jego wcze­sne­go dzie­ci­ństwa i zda­niem Jes­sie wy­ko­nał ka­wał do­brej ro­bo­ty. Da­vid ma szczu­płą syl­wet­kę (gra w te­ni­sa i jest to je­dy­na rzecz, dla któ­rej Exal­ta ła­ska­wie go to­le­ru­je), z ko­lei Ty­grys jest wy­so­ki i ma sze­ro­kie ra­mio­na na po­do­bie­ństwo po­rucz­ni­ka Wil­de­ra Fo­leya. Da­vid jest praw­ni­kiem, choć nie z ga­tun­ku krzy­ka­czy w sa­lach sądo­wych. Jest spo­koj­ny i wy­wa­żo­ny; za­wsze za­chęca Jes­sie, by ze­bra­ła my­śli, za­nim się ode­zwie. Da­vi­da i Ty­gry­sa łączą bli­skie, nie­mal czu­łe re­la­cje, więc Jes­sie za­kła­da, że Da­vid czu­je się roz­bi­ty, gdy zmie­rza w stro­nę drzwi. Kate si­ęga po dłoń Jes­sie i moc­no ją ści­ska. Jes­sie wpa­tru­je się w po­łów­kę piz­zy po­zo­sta­wio­ną w pu­de­łku i my­śli, że je­śli Ty­grys nie żyje, żad­ne z nich już ni­g­dy nie będzie mo­gło prze­łk­nąć piz­zy, co jesz­cze po­gar­sza spra­wę, bo to jej ulu­bio­na po­tra­wa. Po­tem przy­cho­dzi jej do gło­wy wi­ęcej my­śli zu­pe­łnie nie na miej­scu: je­śli Ty­grys nie żyje, nie będzie mu­sia­ła je­chać do Nan­tuc­ket z mat­ką i Exal­tą. Jej ży­cie le­gnie w gru­zach, ale wa­ka­cje będą na swój spo­sób oca­lo­ne.
– Jes­sie! – woła oj­ciec. Wy­da­je się po­iry­to­wa­ny.
Jes­sie wsta­je od sto­łu i pędzi do drzwi. Da­vid otwie­ra je na całą sze­ro­ko­ść. Pod drzwia­mi, w świe­tle pa­da­jącym z we­ran­dy, sto­ją Le­slie i Do­ris.
– Po­wie­dzia­łem two­im przy­ja­ció­łkom, że wła­śnie jemy ko­la­cję – mówi Da­vid. – Ale jako że ju­tro wy­je­żdżasz, daję ci pięć mi­nut. Ko­le­żan­ki przy­szły się po­że­gnać.
Jes­sie kiwa gło­wą.
– Dzi­ęku­ję – szep­cze.
Wi­dzi ulgę na twa­rzy ojca. Prze­ry­wa­nie ko­la­cji nie jest do­bre, ale po­wód oka­zu­je się o wie­le lep­szy niż to, cze­go wszy­scy w skry­to­ści się oba­wia­li. Jes­sie wy­cho­dzi na ga­nek.
– Pięć mi­nut – po­wta­rza Da­vid i za­my­ka za sobą siat­ko­we drzwi.
Jes­sie cze­ka, aż jej tęt­no się uspo­koi.
– Przy­szły­ście pie­cho­tą, dziew­czy­ny?
Le­slie miesz­ka sze­ść prze­cznic da­lej, Do­ris pra­wie dzie­si­ęć. Do­ris kiwa gło­wą. Wy­gląda jak zwy­kle na przy­gnębio­ną. Oku­la­ry gru­bo­ści de­nek od bu­te­lek z colą zsu­nęły się jej na ko­niec nosa. Ma na so­bie dżin­sy dzwo­ny z wy­ha­fto­wa­ny­mi na przed­nich kie­sze­niach kwia­ta­mi. Do­ris nie roz­sta­je się nimi. W ra­mach za­do­śću­czy­nie­nia upa­ło­wi skom­ple­to­wa­ła je z bia­łym dziur­ko­wa­nym to­pem bez ple­ców, któ­ry by­łby ca­łkiem ład­ny, gdy­by nie pla­ma z ke­czu­pu na przo­dzie. Oj­ciec Do­ris jest wła­ści­cie­lem dwóch McDo­nal­dów, w zwi­ąz­ku z czym dziew­czy­na je mnó­stwo ham­bur­ge­rów.
Wie­czór jest cie­pły, a wśród ro­snących przy dro­dze drzew Jes­sie do­strze­ga blask świe­tli­ków. Och, jak bar­dzo pra­gnęła­by zo­stać na wa­ka­cje w Bro­okli­ne! Mo­gła­by je­ździć na ro­we­rze do klu­bu spor­to­we­go z Le­slie i Do­ris, a pó­źnym po­po­łud­niem ku­po­wać owo­co­we lody na pa­ty­ku w kszta­łcie bom­by u Pana We­so­łka. Mo­gły­by włó­czyć się po skle­pach w Co­olid­ge Cor­ner i „zu­pe­łnie przy­pad­kiem” na­ty­kać się na chło­pa­ków ze szko­ły. Kir­by po­wie­dzia­ła Jes­sie, że to wła­śnie tego lata chłop­cy w jej wie­ku w ko­ńcu za­czną ro­snąć.
– Przy­szły­śmy po­wie­dzieć ci bon voy­age – mówi Le­slie. Spo­gląda Jes­sie przez ra­mię, aby upew­nić się, że nikt nie stoi za drzwia­mi, po czym zni­ża głos. – Mam wie­ści.
– Dwie – do­da­je Do­ris.
– Przede wszyst­kim – mówi Le­slie – do­sta­łam wiesz co.
– Co? – pyta Jes­sie, cho­ciaż wie, że Le­slie ma na my­śli okres.
– Czu­ję się kiep­sko. My­ślę, że będę na­stęp­na. – Do­ris chwy­ta się ręka­mi za brzuch.
Jes­sie nie wie, co po­wie­dzieć. Jak po­win­na za­re­ago­wać na tę wia­do­mo­ść? Że jed­na z jej naj­lep­szych przy­ja­ció­łek wkro­czy­ła już w ko­bie­co­ść, pod­czas gdy ona na­dal po­zo­sta­je dziec­kiem? Jest pie­kiel­nie za­zdro­sna, bo od cza­su „po­ga­dan­ki” pro­wa­dzo­nej przez pie­lęgniar­kę szkol­ną w ze­szłym mie­si­ącu na te­mat men­stru­acji nie roz­ma­wia­ły o ni­czym in­nym. Jes­sie za­kła­da­ła, że to wła­śnie Le­slie pierw­sza z nich do­sta­nie okres, po­nie­waż jest naj­bar­dziej roz­wi­ni­ęta. Mia­ła już małe jędr­ne pier­si i no­si­ła spor­to­wy sta­nik, Jes­sie i Do­ris na­to­miast były pła­skie jak de­ski do pra­so­wa­nia. Za­zdro­ść i pra­gnie­nie Jes­sie, a w nie­któ­re dni ta­kże nie­po­kój – sły­sza­ła hi­sto­rię o dziew­czy­nie, któ­ra ni­g­dy nie do­sta­ła okre­su – są głu­pie, wie o tym. Jej obie star­sze sio­stry na­rze­ka­ją na mie­si­ącz­kę. Kir­by na­zy­wa to „prze­kle­ństwem”, co jest dość traf­nym okre­śle­niem w jej przy­pad­ku, gdyż co mie­si­ąc jest ata­ko­wa­na przez mi­gre­nę i bo­le­sne skur­cze. Wszyst­ko to wpra­wia ją w wy­jąt­ko­wo podły na­strój. Bla­ir jest nie­co bar­dziej po­wści­ągli­wa, gdy opo­wia­da o wła­snych do­zna­niach, acz­kol­wiek w tej chwi­li w ogó­le nie ma tego pro­ble­mu, po­nie­waż jest w ci­ąży. Le­slie może te­raz ta­kże za­jść w ci­ążę – ta myśl wy­da­je się Jes­sie nie­mal śmiesz­na. Nie ma ocho­ty ci­ągnąć dłu­żej tej roz­mo­wy, chcia­ła­by wró­cić do domu i do­ko­ńczyć piz­zę.
– Jaka jest dru­ga wia­do­mo­ść? – pyta Jes­sie.
– Taka. – Le­slie wyj­mu­je zza ple­ców pła­skie, kwa­dra­to­we, za­pa­ko­wa­ne w pa­pier pu­de­łko. – Wszyst­kie­go naj­lep­sze­go z oka­zji uro­dzin.
– Och! – Jes­sie jest oszo­ło­mio­na.
Jak ka­żdy, kto ob­cho­dzi uro­dzi­ny w wa­ka­cje, prze­sta­ła już mieć na­dzie­ję, że kie­dy­kol­wiek ktoś z kla­sy będzie o nich pa­mi­ętać. Przyj­mu­je pre­zent, oczy­wi­ście jest to pły­ta.
– Dzi­ęku­ję. – Ob­da­rza uśmie­chem Le­slie, a po­tem Do­ris, któ­ra wci­ąż trzy­ma się za brzuch, aby unik­nąć wy­ima­gi­no­wa­nych skur­czów, po czym zry­wa pa­pier. To Clo­uds Joni Mit­chell, na co Jes­sie mia­ła na­dzie­ję.
Ma ob­se­sję na punk­cie Both Si­des Now. To naj­pi­ęk­niej­sza pio­sen­ka na świe­cie. Mo­gła­by słu­chać jej w ka­żdej se­kun­dzie we wszyst­kie dni od te­raz aż do śmier­ci i na­dal nie mia­ła­by dość. Przy­tu­la Le­slie, a po­tem Do­ris, któ­ra mówi:
– Zło­ży­ły­śmy się.
To oświad­cze­nie wy­da­je się mieć na celu wy­mu­sze­nie dal­szych po­dzi­ęko­wań, któ­re Jes­sie ad­re­su­je tym ra­zem do Do­ris. Cie­szy się, że fak­tycz­nie ku­pi­ły al­bum, po­nie­waż w ci­ągu ostat­nich dwóch ty­go­dni od za­ko­ńcze­nia roku szkol­ne­go ich trój­ka do­pu­ści­ła się se­rii kra­dzie­ży skle­po­wych. Le­slie wy­nio­sła pod bluz­ką dwie ró­żo­we gum­ki do ołów­ków i pacz­kę kre­dek z Irvin­ga, Do­ris ro­ga­la z ko­szer­nej pie­kar­ni, a Jes­sie, pod ogrom­ną pre­sją po­zo­sta­łych dwóch, ukra­dła tusz do rzęs May­bel­li­ne z Wo­ol­wor­ths w Co­olid­ge Cor­ner, co było o wie­le bar­dziej ry­zy­kow­ne, po­nie­waż w Wo­ol­wor­ths za­in­sta­lo­wa­no po­dob­no ukry­te ka­me­ry mo­ni­to­ru­jące. Jes­sie zda­je so­bie spra­wę, że kra­dzież to coś złe­go, ale Le­slie trak­tu­je to jak wy­zwa­nie i Jes­sie wie, że od tego za­le­ży jej ho­nor. Gdy wcho­dzi do Wo­ol­wor­ths w dniu, gdy wy­pa­da jej ko­lej, ogar­nia ją strach, wręcz prze­ra­że­nie. Nie­mal skła­da w du­chu prze­pro­si­ny ro­dzi­com, któ­rzy za jej wszel­kie błędy po­sta­na­wia­ją ob­wi­niać stres zwi­ąza­ny z wy­jaz­dem bra­ta na woj­nę. Ale kie­dy opusz­cza sklep z tu­szem do rzęs scho­wa­nym bez­piecz­nie w kie­sze­ni po­ma­ra­ńczo­wej kurt­ki, czu­je na­gły przy­pływ ad­re­na­li­ny i my­śli, że chy­ba po­dob­ne uczu­cie mie­wa się na haju. Jest na­praw­dę bo­sko! Ma siłę! Za­trzy­mu­je się przy sta­cji ben­zy­no­wej u zbie­gu Be­acon i Ha­rvar­du, idzie do dam­skiej to­a­le­ty i ma­lu­je rzęsy, prze­gląda­jąc się w ob­skur­nym lu­strze.
Mniej eks­cy­tu­jącą częścią tej hi­sto­rii jest fakt, że Kate wy­kry­wa zdo­bycz w mo­men­cie, gdy Jes­sie wkra­cza do domu. Hisz­pa­ńska in­kwi­zy­cja od razu ru­sza do ak­cji. Co ta­kie­go Jes­sie ma na oczach? Czy to ma­sca­ra? Skąd ją wzi­ęła? Jes­sie udzie­la Kate je­dy­nej wia­ry­god­nej od­po­wie­dzi: od Le­slie. Mo­dli się, by Kate nie za­dzwo­ni­ła do mat­ki Le­slie, bo gdy­by mat­ka przy­ja­ció­łki za­py­ta­ła cór­kę o to, było nie wi­ęcej niż pi­ęćdzie­si­ąt pro­cent szans, że Le­slie zde­cy­du­je się ją kryć.
W ka­żdym ra­zie Jes­sie czu­je ulgę, że nie otrzy­mu­je w pre­zen­cie kra­dzio­nej pły­ty. Je­śli jej mat­ka kie­dy­kol­wiek do­wie­dzia­ła­by się o kra­dzie­żach, za­ka­za­ła­by Jes­sie kon­tak­tów z Le­slie na za­wsze.
– Kie­dy wra­casz? – pyta Le­slie.
– W Świ­ęto Pra­cy[3] – mówi Jes­sie. Zda­wać by się mo­gło, że od te­raz to cała wiecz­no­ść… – Na­pisz­cie do mnie. Ma­cie ad­res?
– Tak – po­twier­dza Do­ris. – Już wy­sła­łam ci pocz­tów­kę.
– Na­praw­dę? – dzi­wi się Jes­sie. Jest po­ru­szo­na tym nie­ocze­ki­wa­nym ak­tem ser­decz­no­ści ze stro­ny zrzędli­wej ko­le­żan­ki.
– Będzie­my za tobą tęsk­nić – mówi Le­slie.
Jes­sie przy­tu­la pły­tę do pier­si, ma­cha­jąc przy­ja­ció­łkom na po­że­gna­nie, a po­tem wra­ca do domu. Nie do­sta­ła okre­su pierw­sza, może na­wet nie będzie dru­ga, ale to nie ma te­raz żad­ne­go zna­cze­nia. Przy­ja­ció­łki ją ko­cha­ją – ku­pi­ły jej coś, o czym wie­dzia­ły, że ma­rzy­ła. A co wa­żniej­sze, jej brat żyje. Przez je­den krót­ki mo­ment pod ko­niec swo­je­go dwu­na­ste­go roku ży­cia Jes­sie Le­vin jest szczęśli­wa.

 
Wcze­snym ran­kiem w sy­pial­ni Jes­sie roz­le­ga się dys­kret­ne pu­ka­nie do drzwi, po czym po­ja­wia się w nich gło­wa ojca.
– Wsta­łaś już? – pyta.
– Nie – od­po­wia­da Jes­sie.
Na­ci­ąga na gło­wę ko­łdrę. Upa­ja­jące uczu­cie z po­przed­nie­go wie­czo­ru znik­nęło bez śla­du. Jes­sie nie chce je­chać do Nan­tuc­ket. Nie ma żad­nych dwóch stron[4]. Jest tyl­ko jed­na – bez ro­dze­ństwa i w ko­ńcu ta­kże bez mat­ki Nan­tuc­ket to będzie kom­plet­ne dno. Da­vid kła­dzie się na łó­żku obok niej. Ma na so­bie gra­na­to­wy let­ni gar­ni­tur, bia­łą ko­szu­lę i sze­ro­ki kra­wat w po­ma­ra­ńczo­wo-nie­bie­skie pa­ski. Jego ciem­ne kręco­ne wło­sy są ucze­sa­ne, pach­nie pra­cą, czy­li wodą po go­le­niu Old Spi­ce.
– Hej – mówi, od­su­wa­jąc ko­łdrę. – Wszyst­kie­go naj­lep­sze­go z oka­zji uro­dzin.
– Czy nie mo­gła­bym po pro­stu zo­stać tu z tobą i wy­je­żdżać tyl­ko na week­en­dy? – pyta Jes­sie.
– Ko­cha­nie…
– Pro­szę…
– Wszyst­ko będzie do­brze – po­cie­sza ją. – Le­piej niż do­brze. Przed tobą wspa­nia­łe wa­ka­cje. Masz trzy­na­ście lat. Je­steś już na­sto­lat­ką, naj­wy­ższy czas wy­jść z cie­nia ro­dze­ństwa.
– Lu­bię ten cień – mówi Jes­sie.
Ze­szłe­go lata Kate za­an­ga­żo­wa­ła ka­żde z ro­dze­ństwa Jes­sie, aby co trze­ci dzień spędza­ło z nią czas. Bla­ir za­wsze za­bie­ra­ła Jes­sie na pla­żę Clif­fsi­de. Szły na bar­kę na hot dogi i frap­pé do Gal­ley, a na­stęp­nie sma­ro­wa­ły się olej­kiem Cop­per­to­ne i skwa­pli­wie pra­co­wa­ły nad opa­le­ni­zną, pod­czas gdy Bla­ir prze­wra­ca­ła stro­ny po­wie­ści Pary Joh­na Updi­ke’a o wy­mia­nie żon, czy­ta­jąc na głos skan­da­li­zu­jące frag­men­ty. Updi­ke upodo­bał so­bie sło­wo „wzwód” i kie­dy Bla­ir po raz pierw­szy je od­czy­ta­ła, spoj­rza­ła na Jes­sie znad ksi­ążki i spy­ta­ła:
– Wiesz, co to zna­czy, praw­da?
– Tak – po­wie­dzia­ła Jes­sie, cho­ciaż nie mia­ła bla­de­go po­jęcia.
Bla­ir opu­ści­ła ksi­ążkę i rze­kła:
– Nie ma po­wo­du, żeby brzy­dzić się sek­sem. To ca­łko­wi­cie na­tu­ral­na rzecz. An­gus i ja ro­bi­my to ka­żde­go dnia, cza­sem dwa razy dzien­nie.
Jes­sie za­rów­no in­try­go­wa­ła, jak i od­rzu­ca­ła ta no­wi­na. Od tam­tej chwi­li nie była w sta­nie pa­trzeć na An­gu­sa tak jak wcze­śniej. Był star­szy o dzie­si­ęć lat od Bla­ir i miał ciem­ne wło­sy, na któ­rych ucze­sa­nie za­wsze bra­ko­wa­ło mu cza­su, po­nie­waż był zbyt za­jęty my­śle­niem. Nie­ustan­nie pra­co­wał nad ja­ki­mś za­gad­nie­niem ma­te­ma­tycz­nym. Non­ny lu­bi­ła go tak bar­dzo, że kie­dy od­wie­dza­li All’s Fair, po­zwa­la­ła mu sie­dzieć w skó­rza­nym fo­te­lu dziad­ka przy jego za­byt­ko­wym biur­ku. An­gus rzad­ko cho­dził na pla­żę, po­nie­waż nie zno­sił pia­sku i opa­lał się na czer­wo­no. Jes­sie de­pry­mo­wa­ła myśl o żądzy sek­su­al­nej An­gu­sa. Bla­ir była tak pi­ęk­na i mądra, że mo­gła mieć ka­żde­go mężczy­znę, któ­re­go by chcia­ła, a wy­szła wła­śnie za tego i zre­zy­gno­wa­ła z na­ucza­nia li­te­ra­tu­ry w Win­so­rze, aby za­jąć się do­mem. Ak­tu­al­nie była wy­znaw­czy­nią Ju­lii Child[5] i no­si­ła lu­źne su­kien­ki od Lil­ly Pu­lit­zer, ale na pla­ży za­cho­wy­wa­ła się bar­dziej jak fi­glar­na ciot­ka niż do­brze uło­żo­na star­sza sio­stra. Pa­li­ła ken­ty, pod­pa­la­jąc je srebr­ną za­pal­nicz­ką od Tif­fa­ny’ego, z wy­gra­we­ro­wa­nym li­ści­kiem mi­ło­snym od młod­sze­go bra­ta An­gu­sa, Jo­eya, któ­ry był jej chło­pa­kiem, za­nim za­częła cho­dzić z An­gu­sem. Po ka­żdym wy­jściu z wody na­tych­miast po­pra­wia­ła szmin­kę i bez­wstyd­nie flir­to­wa­ła z ra­tow­ni­kiem o imie­niu Mar­co, któ­ry po­cho­dził z Rio de Ja­ne­iro. Bla­ir zna­ła kil­ka zwro­tów po por­tu­gal­sku. Była cza­ru­jąca.
Kir­by rów­nież za­bie­ra­ła Jes­sie na pla­żę, ale wo­la­ła po­łu­dnio­wy brzeg, gdzie spędza­li czas sur­fe­rzy i hi­pi­si. Kir­by spusz­cza­ła tro­chę po­wie­trza z opon te­re­nów­ki przy­po­mi­na­jącej czer­wo­ny wóz stra­żac­ki, któ­rą bab­ka ku­pi­ła na wy­pa­dy po wy­spie, i wje­żdża­ły pro­sto na pla­żę Ma­de­qu­echam, gdzie ka­żdy sło­necz­ny dzień był po­wo­dem do świ­ęto­wa­nia. Lu­dzie gra­li w siat­ków­kę i po­pi­ja­li zim­ny schlitz z pu­szek wy­grze­ba­nych z ba­lii z lo­dem, a w po­wie­trzu uno­sił się za­pach ma­ri­hu­any. Ktoś za­wsze przy­no­sił ra­dio tran­zy­sto­ro­we, więc słu­cha­li Be­atle­sów, Cre­eden­ce i Step­pen­wolf, ulu­bio­ne­go ze­spo­łu Kir­by.
Zda­niem Jes­sie Kir­by była jesz­cze ład­niej­sza niż Bla­ir. Mia­ła dłu­gie, pro­ste wło­sy. O ile Bla­ir po­sia­da­ła buj­ne kszta­łty, o tyle Kir­by była chu­da jak tycz­ka. Sur­fe­rzy w pian­kach zwi­sa­jących z tor­sów, wy­gląda­jący, jak­by zrzu­ca­li skó­rę, bra­li Kir­by na ba­ra­na i ci­ska­li nią w fale. Krzy­cza­ła, pro­te­stu­jąc, ale w głębi du­szy Jes­sie wie­dzia­ła, że to uwiel­bia, i w prze­ci­wie­ństwie do Bla­ir zu­pe­łnie nie ob­cho­dzi jej to, jak wy­gląda po wy­jściu z wody. Nie ma­lo­wa­ła się i po­zwa­la­ła swo­im blond wło­som schnąć swo­bod­nie na sło­ńcu. Pa­li­ła traw­kę za­miast pa­pie­ro­sów – ale tyl­ko dwa ma­chy, gdy była z Jes­sie, taką mia­ła za­sa­dę. „Tyle wy­star­czy, by czło­wiek się roz­lu­źnił”, mó­wi­ła, a efekt mi­jał, za­nim wró­ci­ły do All’s Fair.
Dni spędza­ne z Ty­gry­sem za­wsze były przy­go­dą. Je­ździ­li z Jes­sie na ro­we­rach nad staw Mia­co­met ło­wić ryby, wspi­na­li się na Al­tar Rock, naj­wy­ższą ska­łę w Nan­tuc­ket, i strze­la­li z pi­sto­le­tu na ziem­nia­ki. Ale ich ulu­bio­nym za­jęciem była gra w kręgle. Ty­grys był le­gen­dą wśród kręgla­rzy na wy­spie, od­kąd sko­ńczył dwa­na­ście lat. Wszy­scy miej­sco­wi go zna­li i po­dzi­wia­li jego grę. Ku­po­wa­li Jes­sie piwo brzo­zo­we, któ­re­go sma­kiem się upa­ja­ła, po­nie­waż Exal­ta nie to­le­ro­wa­ła żad­nych na­po­jów ga­zo­wa­nych z wy­jąt­kiem piwa im­bi­ro­we­go zmie­sza­ne­go z gre­na­dy­ną, ale na­wet wte­dy po­zwa­la­no jej tyl­ko na jed­no.
Ta­lent Ty­gry­sa do gry w kręgle był za­ska­ku­jący, po­nie­waż ro­bił to tyl­ko w Nan­tuc­ket, w do­dat­ku wy­łącz­nie wte­dy, gdy pa­da­ło. Exal­ta uwa­ża­ła, że sło­necz­ne dni lata dzie­ci mają spędzać na świe­żym po­wie­trzu. Oczy­wi­ście, gdy Ty­grys do­ró­sł na tyle, by zro­bić pra­wo jaz­dy, mógł je­ździć na kręgle, kie­dy tyl­ko chciał. W dni, kie­dy przy­pa­da­ło mu to­wa­rzy­stwo Jes­sie, za­bie­rał ją ze sobą, ale trzy­ma­li to w ta­jem­ni­cy przed Exal­tą, co do­da­wa­ło ca­łej spra­wie do­dat­ko­we­go dresz­czy­ku emo­cji.
Kie­dy Ty­grys usta­wiał kręgle, a na­stęp­nie, pod­no­sząc nogę, po­zwa­lał kuli wy­pły­nąć z pal­ców, wy­glądał, jak­by ta­ńczył. Był pe­łen wdzi­ęku, siły i pre­cy­zji. Na ogół strącał cały rząd za jed­nym za­ma­chem, jak­by sprzątał ze sto­łu. Jes­sie mia­ła na­dzie­ję, że da­ro­wa­ny mu ta­lent oka­że się ce­chą ge­ne­tycz­ną, któ­ra przy­pad­nie ta­kże jej w udzia­le, ale nie mia­ła tyle szczęścia. Jej kule skręca­ły w pra­wo albo w lewo i przy­naj­mniej w po­ło­wie przy­pad­ków ko­ńczy­ły w ryn­nach.
Jes­sie pró­bu­je wy­obra­zić so­bie lato w Nan­tuc­ket bez ro­dze­ństwa. Będzie snuć się po All’s Fair z wa­ka­cyj­ną lek­tu­rą, Dzien­ni­kiem Anny Frank, o ile nie będzie mieć aku­rat lek­cji te­ni­sa, na któ­re bab­cia na­le­ga, cho­ciaż Jes­sie zu­pe­łnie to nie in­te­re­su­je. Nie jest na tyle ze­psu­ta, żeby na­zy­wać nad­ci­ąga­jące wa­ka­cje w Nan­tuc­ket kosz­ma­rem, ale dla­cze­go, och, dla­cze­go, nie może po pro­stu zo­stać w domu?
Tata, sie­dząc na jej łó­żku, wy­ci­ąga z kie­sze­ni ma­ry­nar­ki małe pu­de­łko.
– Trzy­na­ście lat to bar­dzo wa­żna spra­wa w tra­dy­cji ży­dow­skiej – mówi. – Ja mia­łem bar mi­cwę, ale po­nie­waż nie wy­cho­wy­wa­li­śmy cię na ży­dów­kę, nie będzie­my urządzać ta­kich ce­re­mo­nii – prze­ry­wa i na chwi­lę od­wra­ca wzrok. – Ale chcia­łbym pod­kre­ślić, jak wa­żny jest to wiek.
Jes­sie sia­da na łó­żku i otwie­ra pu­de­łko. To srebr­ny ła­ńcu­szek z okrągłym wi­sior­kiem wiel­ko­ści ćwie­rćcen­tów­ki. Na wi­sior­ku znaj­du­je się gra­we­ru­nek drze­wa.
– To Drze­wo Ży­cia – wy­ja­śnia. – W ka­ba­le jest sym­bo­lem od­po­wie­dzial­no­ści i doj­rza­ło­ści.
Na­szyj­nik jest bar­dzo ład­ny. A Jes­sie ko­cha swo­je­go ojca bar­dziej niż ko­go­kol­wiek in­ne­go, na­wet Ty­gry­sa, cho­ciaż wie, że mi­ło­ści nie da się tak ła­two prze­li­czyć. Mar­twi się o ojca, po­nie­waż pod­czas gdy Jes­sie jest spo­krew­nio­na ze wszyst­ki­mi człon­ka­mi ro­dzi­ny, Da­vid tak na­praw­dę ma tyl­ko ją. Za­sta­na­wia się, czy kie­dy­kol­wiek o tym my­śli i czy cza­sem nie czu­je się jak out­si­der. Cie­szy się, że zde­cy­do­wał się po­twier­dzić ist­nie­jącą mi­ędzy nimi więź. Sły­sza­ła, że aby być uzna­nym za „praw­dzi­we­go” żyda, to mat­ka musi być ży­dów­ką. Je­śli to praw­da, Jes­sie się nie kwa­li­fi­ku­je. Ale czu­je więź ze swo­im oj­cem – to coś du­cho­we­go, wi­ęk­sze­go niż zwy­kła mi­ło­ść. Za­pi­na na­szyj­nik i po­zwa­la, by chłod­ny ci­ężar do­tknął jej pier­si. Za­sta­na­wia się, czy Anna Frank ta­kże mia­ła Drze­wo Ży­cia, i do­cho­dzi do wnio­sku, że je­śli tak, na pew­no ukry­ła je przed na­zi­sta­mi wraz z in­ny­mi skar­ba­mi ro­dzin­ny­mi.
– Dzi­ęku­ję, tato.
On się uśmie­cha.
– Będę za tobą tęsk­nił, dzie­cin­ko. Ale będzie­my się prze­cież wi­dy­wać w week­en­dy.
– A więc te­raz, gdy je­stem od­po­wie­dzial­na i do­ro­sła, mam prze­stać na­rze­kać na te­mat wy­jaz­du – kon­klu­du­je Jes­sie.
– Tak, bar­dzo cię o to pro­szę – od­po­wia­da Da­vid. – I wiesz, co? Jak przy­ja­dę na wy­spę, pój­dzie­my do Swe­et Shop­pe, ku­pię ci po­dwój­ną por­cję lo­dów ma­la­chi­to­wych i będziesz mo­gła na­rze­kać na bab­cię, ile wle­zie. Zgo­da?
– Zgo­da – od­po­wia­da Jes­sie i przez krót­ki mo­ment po­cząt­ku swo­je­go trzy­na­sto­let­nie­go ży­cia czu­je się szczęśli­wa.

 
Wesprzyj nas