Wyczekiwana powieść jednego z najgłośniejszych francuskich pisarzy. Michel Houellebecq w „Unicestwianiu” odkrywa kulisy władzy, marketingu politycznego, bolączki społeczeństwa i nasze własne, pojedyncze. Jedno z największych wydarzeń literackich jesieni 2022 roku.


„Unicestwianie” – najnowsza i jak wynika z zapowiedzi samego pisarza, być może jego ostatnia powieść – przenosi nas w czasy fikcyjnej kampanii przed wyborami prezydenckimi w 2027 roku.

W roli głównego bohatera Houellebecq obsadził urzędnika z gabinetu ministra finansów, który stara się pogodzić karierę polityczną z kryzysem wieku średniego, problemami zdrowotnymi ojca i próbą naprawienia swojego małżeństwa. Na kartach „Unicestwiania” rozgrywa się jego osobisty dramat, w tle zaś obserwujemy upadek moralny kraju.

„Unicestwianie” to realistyczna powieść o akcentach dystopijnych, ale niepozbawiona nadziei i pewnego romantyzmu. We francuskiej prasie pisze się, że książka Houellebecqa zaczyna się jak thriller polityczny, a kończy jak thriller filozoficzny głęboko osadzony w naszych współczesnych realiach, który stawia pytanie, co należy unicestwić, by obronić się przed unicestwieniem.

Michel Houellebecq – najgłośniejszy i bez wątpienia najbardziej kontrowersyjny francuski pisarz ostatnich lat, który w swoich powieściach diagnozuje choroby toczące Europę Zachodnią. Autor takich bestsellerów jak „Cząstki elementarne”, „Mapa i terytorium” czy „Serotonina”.

Michel Houellebecq
Unicestwianie
Przekład: Beata Geppert
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 12 października 2022
 
 


Jeden

1
W niektóre poniedziałki pod sam koniec listopada lub na początku grudnia, zwłaszcza kiedy człowiek jest singlem, ma uczucie przebywania w korytarzu śmierci. Letnie wakacje już dawno poszły w niepamięć, nowy rok jest jeszcze daleko; nicość wydaje się niespodziewanie blisko.
W poniedziałek dwudziestego trzeciego listopada Bastien Doutremont postanowił pojechać do pracy metrem. Wysiadając na stacji Porte de Clichy, zobaczył przed sobą napis, o którym wielu kolegów mówiło mu w poprzednich dniach. Właśnie minęła dziesiąta; peron świecił pustkami.
Od czasu, gdy Bastien był nastolatkiem, interesowały go graffiti w paryskim metrze. Często je fotografował swoim przestarzałym iPhone’em – na rynku pojawiła się już dwudziesta trzecia generacja, on zatrzymał się na jedenastej. Układał zdjęcia według stacji i linii, poświęcając temu wiele folderów w komputerze. Można powiedzieć, że było to jego hobby, choć on sam wolał określenie zasadniczo miększe, choć w rzeczywistości bardziej brutalne: sposób na spędzanie czasu. Do jego ulubionych graffiti należał zresztą napis zrobiony starannymi pochyłymi literami, który kiedyś odkrył w środku długiego białego korytarza na stacji Place d’Italie, a który energicznie głosił: „Czas nie minie!”.
Plakaty kampanii „Poezja RATP1”, z ich zestawem nieciekawych bzdur, które na pewien czas zalały wszystkie paryskie stacje, po czym systemem naczyń połączonych rozprzestrzeniły się i na wagony, wzbudziły u części użytkowników liczne i nie do końca celne odruchy wściekłości. I tak na stacji Victor Hugo Bastien zobaczył napis: „Domagam się honorowego tytułu króla Izraela. Nie mam innego wyjścia”. Na stacji Voltaire graffiti było bardziej brutalne i budzące niepokój: „Ostateczna wiadomość do wszystkich telepatów, do wszystkich Stefanów, którzy zechcieli zakłócić moje życie: mówię wam NIE!”.
Prawdę mówiąc, napis na stacji Porte de Clichy nie był żadnym graffiti: jego olbrzymie, wymalowane czarną farbą litery wysokości dwóch metrów ciągnęły się przez całą długość peronu w kierunku Gabriel Péri-Asnières-Gennevilliers. Nawet z przeciwległego peronu nie zdołał zmieścić go w kadrze, lecz udało mu się przeczytać pełny tekst: „Relikwie monopoli / w sercu metropolii”. Nie było w tym nic szczególnie niepokojącego ani nawet bardzo jednoznacznego; a przecież takie rzeczy potrafią obudzić zainteresowanie służb, podobnie jak wszystkie tajemnicze, nieco groźne komunikaty, od kilku lat opanowujące przestrzeń publiczną, choć nie można ich przypisać żadnemu określonemu ugrupowaniu politycznemu; najbardziej natomiast spektakularnym i alarmującym przykładem tego zjawiska były ich wiadomości internetowe, których wyjaśnianie należało do jego zadań.
Na biurku znalazł raport z laboratorium leksykologii, który przyszedł z pierwszą poranną pocztą. Badanie laboratoryjne wybranych wiadomości pozwoliło na wyodrębnienie pięćdziesięciu trzech liter – znaków alfabetycznych, nie ideogramów; przerwy między literami pozwoliły pogrupować litery w słowa. Następnie zajęto się ustaleniem bijekcji z istniejącym alfabetem i dokonano pierwszej próby z językiem francuskim. Nieoczekiwanie wyglądało na to, że specjaliści mają rację: dodając do dwudziestu sześciu liter podstawowych znaki z akcentem lub cedyllą i ligatury, otrzymywało się czterdzieści dwa znaki. Tradycyjnie dochodziło do tego jedenaście znaków interpunkcyjnych, co w sumie dawało pięćdziesiąt trzy znaki. Specjaliści stanęli więc przed klasycznym problemem deszyfrowania polegającym na ustaleniu wzajemnie jednoznacznej zgodności między znakami w wiadomościach a znakami francuskiego alfabetu w szerokim tego słowa znaczeniu. Po dwóch tygodniach wysiłków znaleźli się niestety w ślepym zaułku: nie ustalili żadnej zgodności na podstawie któregokolwiek ze znanych systemów szyfrowania. Sytuacja taka zdarzyła się po raz pierwszy od czasu powstania laboratorium. Rozpowszechnianie w Internecie wiadomości, których nikt nie może przeczytać, było oczywiście absurdem; muszą być jacyś odbiorcy, ale kto?
Wstał, zrobił sobie espresso i podszedł z filiżanką w ręce do przeszklonej ściany. Oślepiające światło odbijało się od murów sądu okręgowego. Nigdy nie widział żadnych szczególnych zalet estetycznych tego chaotycznego zestawienia ogromnych prostopadłościanów ze szkła i stali stojących na tle ponurego błotnistego krajobrazu. W każdym razie celem projektantów nie była uroda ani nawet wdzięk budynku, lecz tylko wykazanie się technicznym know-how – jakby chodziło przede wszystkim o zaimponowanie ewentualnym kosmitom. Bastien nie znał historycznych budynków pod numerem trzydzieści sześć na quai des Orfèvres, w związku z czym nie odczuwał za nimi żadnej nostalgii, w przeciwieństwie do swoich starszych kolegów. Trzeba jednak przyznać, że ta dzielnica „nowego Clichy” z dnia na dzień zmierzała ku ewidentnej katastrofie urbanistycznej; centrum handlowe, kawiarnie i restauracje przewidziane w pierwotnym planie zagospodarowania przestrzennego nigdy nie powstały, a odprężenie się poza miejscem pracy w ciągu dnia stało się w nowej siedzibie praktycznie niemożliwe; za to nie było najmniejszego problemu ze znalezieniem miejsca do parkowania.
Pięćdziesiąt metrów dalej na parking dla gości wjechał aston martin DB11, czyli pojawił się Fred. Ta wierność przestarzałemu urokowi silników spalinowych była nieco dziwna u takiego geeka jak Fred, który logicznie rzecz biorąc, powinien sobie sprawić teslę, on jednak godzinami siedział za kierownicą rozmarzony, ukołysany cichym warkotem silnika V12. Po kilku minutach wysiadł i zatrzasnął drzwi samochodu. Ze względu na procedury bezpieczeństwa będzie na górze za jakieś dziesięć minut. Bastien miał nadzieję, że Fred dostarczy mu czegoś nowego; prawdę mówiąc, była to jego ostatnia nadzieja na jakiś postęp, którym mógłby się wykazać na następnym zebraniu.
Kiedy siedem lat wcześniej zostali zatrudnieni jako pracownicy kontraktowi w DGSI2 – za bardzo przyzwoite wynagrodzenie jak na młodych ludzi bez dyplomu i jakiegokolwiek doświadczenia zawodowego – cała rozmowa kwalifikacyjna sprowadziła się do tego, że zademonstrowali swoje umiejętności włamywania się na różne strony internetowe. W obecności przybyłych z tej okazji kilkunastu agentów BEFTI3 i innych działów technicznych Ministerstwa Spraw Wewnętrznych wyjaśnili, jak wejść do RNIPP4, po czym jednym kliknięciem aktywować lub dezaktywować kartę ubezpieczenia zdrowotnego, jak włamać się na rządową stronę podatkową i w prosty sposób zmienić wysokość deklarowanych dochodów. Pokazali również – ta procedura była bardziej skomplikowana, gdyż kody są regularnie zmieniane – w jaki sposób po wejściu do FNAEG5 można zmienić lub zniszczyć profil DNA, nawet w przypadku osoby skazanej. Jedyne, z czym uznali, że lepiej się nie wychylać, to ich wizyta na stronie elektrowni jądrowej w Chooz. Przez czterdzieści osiem godzin mieli system pod kontrolą i mogli uruchomić procedurę awaryjnego zatrzymania reaktora, pozbawiając prądu wiele francuskich departamentów. Nie mogliby natomiast wywołać poważnej awarii jądrowej: aby się dostać do środka reaktora, trzeba mieć 4096-bitowy klucz szyfrujący, którego jeszcze nie udało im się złamać. Co prawda Fred miał nowy program do łamania haseł, którego spróbowali użyć, ale tamtego dnia wspólnie uznali, że być może posunęli się za daleko; zatarli więc ślady włamania i wyszli z systemu, po czym nigdy na ten temat nie rozmawiali, ani między sobą, ani z nikim innym. Tamtej nocy Bastienowi przyśnił się koszmar, w którym ścigały go jakieś monstrualne chimery zbudowane z rozkładających się szczątków noworodków, a pod koniec snu jego oczom ukazało się wnętrze reaktora. Do następnego ich spotkania minęło kilka dni, nawet do siebie nie dzwonili; zapewne właśnie wtedy po raz pierwszy przyszło im do głowy, by oddać swoje umiejętności w służbę państwu. Ich bohaterami w młodości byli Julian Assange i Edward Snowden, zatem współpraca z władzą w najmniejszym stopniu nie wydawała się im niczym oczywistym, ale kontekst połowy drugiej dekady dwudziestego pierwszego wieku był szczególny: francuskie społeczeństwo po wielu morderczych atakach islamistycznych zaczęło wspierać policję i wojsko, a nawet odczuwać do nich pewną sympatię.
Po pierwszym roku współpracy Fred nie odnowił jednak kontraktu z DGSI, tylko stworzył spółkę Distorted Visions wyspecjalizowaną w tworzeniu efektów specjalnych i obrazów syntetycznych. W przeciwieństwie do Bastiena Fred nie był prawdziwym hakerem; nigdy nie odczuwał przyjemności porównywalnej z radością slalomu specjalnego, kiedy człowiek omija kolejne zapory sieciowe, ani megalomańskiego upojenia przy brutalnym ataku mobilizującym tysiące komputerów zombie, aby odczytać jakiś szczególnie oporny klucz. Fred, podobnie jak jego mistrz Julian Assange, był przede wszystkim urodzonym programistą; potrafił w kilka dni opanować najbardziej wyszukane języki wciąż wchodzące na rynek i wykorzystywał tę umiejętność, aby pisać całkowicie nowatorskie algorytmy generujące kształty i faktury. Mówi się często o francuskiej dominacji w dziedzinie aeronautyki i przestrzeni, zapominając o cyfrowych efektach specjalnych. Z usług Freda regularnie korzystali autorzy największych hollywoodzkich przebojów; pięć lat po powstaniu jego firma zajmowała w swoim segmencie trzecie miejsce na świecie.
Gdy tylko Fred wszedł do biura i opadł na kanapę, Doutremont zrozumiał, że czekają go złe nowiny.
– Faktycznie, Bastien, nie mam ci nic radosnego do zakomunikowania – potwierdził Fred. – Dobra, zacznijmy od pierwszej wiadomości. Wiem, to nie ona was interesuje, ale wideo jest dość ciekawe.
Pierwsze okienko przeszło kompletnie niezauważone przez DGSI; przede wszystkim było zapaskudzone stronami sprzedaży biletów samolotowych i rezerwacji hoteli online. Podobnie jak dwa następne, składało się z serii pięciokątów, kółek i wierszy tekstu zapisanego niemożliwą do odczytania czcionką. Sekwencja obrazów ruszała po kliknięciu w dowolne miejsce okienka. Ujęcie, zrobione z góry, może z balonu w zawisie stacjonarnym, było nieruchome i trwało jakieś dziesięć minut. Po horyzont ciągnęła się rozległa, porośnięta wysokimi trawami łąka, niebo było idealnie przejrzyste – krajobraz przypominał niektóre stany amerykańskiego Zachodu. Pod wpływem wiatru na powierzchni traw rysowały się długie proste linie, które następnie krzyżowały się, tworząc trójkąty i wielokąty. Po chwili wszystko się uspokajało, powierzchnia ponownie była gładka po horyzont, po czym znowu wiał wiatr, wielokąty nachodziły na siebie, powoli ogarniając całą równinę, nieskończenie daleko. Widok był przepiękny, lecz nie budził szczególnego niepokoju; szum wiatru nie został zarejestrowany, więc geometryczne zjawisko przebiegało w całkowitej ciszy.
– W ostatnich czasach nakręcono wiele scen burzy na morzu na potrzeby filmów wojennych – powiedział Fred. – Powierzchnię trawy o takich rozmiarach modeluje się z grubsza tak samo jak równie rozległą powierzchnię wody: nie ocean, ale raczej ogromne jezioro. Zaręczam ci, że figury geometryczne widoczne na tym wideo są fizycznie niemożliwe. Trzeba by założyć, że wiatr wieje równocześnie z trzech różnych kierunków, a chwilami nawet czterech. Więc nie mam wątpliwości: to animacja komputerowa. Jednak to, co mnie naprawdę zastanawia, to fakt, że ten obraz można dowolnie powiększać, a stworzone komputerowo źdźbła trawy nadal wyglądają jak prawdziwe, czego zazwyczaj nie da się uzyskać. W przyrodzie nie ma dwóch identycznych źdźbeł trawy; wszystkie mają jakieś nieregularności, uszczerbki, specyficzny podpis genetyczny. Powiększyliśmy tysiąc źdźbeł wybranych z obrazu w sposób przypadkowy: każde jest inne. Jestem gotów się założyć, że każde z miliona źdźbeł trawy na tym wideo jest inne; to jakieś szaleństwo mrówczej pracy. Być może moglibyśmy to zrobić w Distorted, ale żeby uzyskać tak długą sekwencję, obliczenia zajęłyby całe miesiące.

2
Na drugim wideo Bruno Juge, minister gospodarki i finansów – który od początku obecnej prezydentury był również ministrem do spraw budżetu – stał z rękami związanymi za plecami w ogrodzie przeciętnej wielkości, zapewne położonym na tyłach jakiegoś domu jednorodzinnego. Pagórkowaty krajobraz, przywodzący na myśl normandzką Szwajcarię, wiosną zapewne bujnie się zielenił, ale o tej porze roku drzewa nie miały liści; musiał być koniec jesieni lub początek zimy. Minister miał na sobie ciemne spodnie garniturowe i białą koszulę z krótkimi rękawami bez krawata, zbyt lekką jak na tę porę roku; jego ramiona były pokryte gęsią skórką.
Na następnym ujęciu był ubrany w długą czarną szatę z czarnym kapirotem, w której przypominał pokutników podczas Wielkiego Tygodnia w Sewilli; podobne nakrycia głowy nosili jako symbol publicznego upokorzenia skazańcy za czasów inkwizycji. Dwóch mężczyzn ubranych tak samo, tyle że ich kapiroty miały otwory na oczy, wlokło go za ramiona.
Doszedłszy do końca ogrodu, brutalnie zerwali kapirot z głowy ministra, który zamrugał oczami, żeby się przyzwyczaić do światła. Stali u podnóża niewysokiego, pokrytego trawą pagórka, na którego szczycie wznosiła się gilotyna. Na twarzy Brunona Juge’a w chwili, gdy ją zobaczył, nie pojawił się strach, tylko lekkie zdziwienie.
Podczas gdy jeden z mężczyzn zmuszał ministra do klęknięcia, wkładał jego głowę do otworu i włączał mechanizm blokady, drugi umieszczał nóż w żeliwnym bloku, który stabilizował spadające ostrze. Za pomocą liny przerzuconej przez wielokrążek podciągnęli blok z ostrzem do samej góry. Wyglądało na to, że Brunona Juge’a ogarnia rosnący smutek, ale smutek bardzo ogólnej natury.
Po kilku sekundach, podczas których minister najpierw zamknął, potem otworzył oczy, jeden z mężczyzn uruchomił mechanizm. W ułamku sekundy ostrze opadło, jednym ciosem obcinając głowę ministra, strumień krwi trysnął do stojącego obok naczynia, a głowa potoczyła się w dół trawiastego zbocza i zatrzymała przed samą kamerą, kilka centymetrów od obiektywu. W szeroko otwartych oczach ministra malowało się bezbrzeżne zdumienie.
Wyskakujące okienko i pojawiające się w nim wideo zalały strony informacji administracyjnej, takie jak www.impots.gouv.fr i www.servicepublic.fr. Bruno Juge najpierw rozmawiał o tym ze swoim kolegą z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, który zaalarmował DGSI. Następnie poinformowano premiera, sprawa doszła do samego prezydenta. Do prasy nie trafiło żadne oficjalne oświadczenie. Na razie wszelkie próby usunięcia wideo okazały się nieskuteczne – okienko pojawiało się ponownie, za każdym razem z innego adresu IP, czasami po kilku godzinach, czasami po kilku minutach.
– Mogę ci powiedzieć, że godzinami oglądaliśmy to wideo – podjął Fred. – Powiększaliśmy je do granic możliwości, zwłaszcza ujęcie bezgłowego korpusu w chwili, gdy krew tryska z tętnicy szyjnej. Zazwyczaj, jeśli wystarczająco powiększysz, zaczynasz widzieć geometryczne regularności i sztuczne mikrofigury, możesz nawet zgadnąć, jakim wzorem facet się posłużył. A tutaj nic z tego: nawet jeśli powiększasz do upojenia, obraz i tak pozostaje chaotyczny, nieregularny, dokładnie jak przy prawdziwym ścięciu. To mnie tak zafrapowało, że zwróciłem się do Bustamantego, szefa Digital Commando.
– To przecież wasza konkurencja, nie?
– Tak, jesteśmy konkurentami, ale dobrze się rozumiemy, nieraz pracowaliśmy przy tych samych filmach. Specjalizujemy się w trochę innych dziedzinach: my jesteśmy lepsi w architekturze, w tworzeniu wirtualnych tłumów i tak dalej. Ale jeśli chodzi o efekty specjalne typu gore, potwory, okaleczenia, dekapitacje, oni nas biją na głowę. Bustamante osłupiał tak samo jak ja: kompletnie nie rozumiał, jak to zostało zrobione. Gdybyśmy mieli zeznawać pod przysięgą przed sądem i oczywiście gdyby nie chodziło o ministra, tylko o jakiegoś anonimowego faceta, chyba byśmy przysięgli, że było to prawdziwe ścięcie…
Zapadła cisza. Bastien obrócił wzrok w kierunku okna i znowu spojrzał na olbrzymie prostopadłościany ze szkła i stali. Budynek wyglądał naprawdę imponująco, a nawet przerażająco w świetle dnia; pewnie tak właśnie powinien wyglądać budynek sądu, budząc w ludziach lęk.
– Trzecie wideo sam widziałeś – ciągnął Fred. – To długie ujęcie z ruchomej kamery w tunelach kolejowych. Dość niesamowite, głównie w żółtych kolorach. Ścieżka dźwiękowa to klasyczny metal typu industrial. Oczywiście to animacja, nie istnieją tory kolejowe szerokości dziesięciu metrów ani lokomotywy pięćdziesięciometrowej wysokości. Wideo jest dobrze, nawet bardzo dobrze zrobione, świetny obraz komputerowy, ale mniej daje po głowie niż pozostałe, taką animację moglibyśmy zrobić w Distorted, to jakieś dwa tygodnie roboty.
Bastien zwrócił na niego wzrok.
– Ta trzecia wiadomość jest niepokojąca nie tyle ze względu na jej zawartość – powiedział – ile na sposób rozpowszechniania. Tym razem nie zaatakowali żadnej strony administracyjnej; skoncentrowali się na Google’u i Facebooku, a więc na ludziach, którzy w zasadzie potrafią się bronić. To, co jest niesamowite, to gwałtowność i nagłość ataku. Moim zdaniem ich botnet musi kontrolować co najmniej sto milionów komputerów zombie.
Fred aż podskoczył. Wydało mu się to niemożliwe, nie miało nic wspólnego ze znanymi im rzędami wielkości.
– Wiem – mówił dalej Bastien – ale sprawy się pozmieniały, w pewnym sensie piratom jest teraz łatwiej. Ludzie nadal z przyzwyczajenia kupują komputery, ale do sieci wchodzą już tylko ze smartfona, a komputer stoi włączony. W tej chwili na świecie mamy setki milionów, może nawet miliardy urządzeń w stanie uśpienia, które aż się proszą, żeby jakiś bot przejął nad nimi kontrolę.
– Przykro mi, ale nie mogę ci pomóc, Bastien.
– Już mi pomogłeś. O dziewiętnastej mam spotkanie z Paulem Raisonem z Ministerstwa Gospodarki. Pracuje w gabinecie ministra i pomaga mi przy tej sprawie. Teraz już wiem, co mu powiedzieć. Po pierwsze, mamy do czynienia z atakiem ze strony jakiejś nieznanej grupy. Po drugie, ci faceci potrafią robić cyfrowe efekty specjalne, które najlepsi specjaliści uważają za niewykonalne. Po trzecie, moc obliczeniowa, którą są w stanie zmobilizować, jest niebywała, wykracza poza wszystko, co dotychczas znaliśmy. Po czwarte, nie wiemy, jakie są ich motywy.
Znowu zapadła cisza.
– Jaki on jest, ten Raison? – zapytał w końcu Fred.
– W porządku. Poważny, za grosz poczucia humoru, w pewnym sensie zimny, ale rozsądny. Tak się składa, że w DGSI ludzie go znają, a przynajmniej pamiętają jego ojca, Édouarda Raisona. Całe życie pracował w służbach, zaczynał w dawnym wywiadzie prawie czterdzieści lat temu. Cieszył się dużym szacunkiem: zajmował się ważnymi sprawami na najwyższym szczeblu, bezpośrednio dotyczącymi bezpieczeństwa państwa. Krótko mówiąc, jego syn w pewnym sensie jest jednym z nas. Chociaż ukończył ENA6 i jest inspektorem finansów, typowa kariera, ale zna charakter naszej pracy i w zasadzie nie jest do nas wrogo nastawiony.

3
Niebo jest szare, ciężkie, z niskim pułapem chmur. Światło, które zdaje się nie dochodzić z góry, tylko z okrywy śnieżnej leżącej na ziemi, nieubłaganie słabnie; bez wątpienia zapada zmierzch. Wszędzie krystalizują się płaty szronu, gałęzie drzew trzeszczą. Płatki śniegu wirują wśród ludzi, którzy się mijają, nie zwracając na siebie uwagi; twarze mają twarde i pomarszczone, w ich oczach tańczą przebłyski światła. Niektórzy wracają do domu, ale zanim tam dotrą, zdadzą sobie sprawę, że ich bliscy wkrótce umrą, może nawet już są martwi. Paul uświadamia sobie, że planeta umiera z zimna; początkowo jest to jedynie hipoteza, która stopniowo zamienia się w pewność. Rząd już nie istnieje, uciekł lub się rozpłynął, trudno powiedzieć. Paul siedzi w pociągu, którym postanowił przejechać przez Polskę, ale w przedziałach rozgościła się śmierć, chociaż ich ściany są pokryte grubym futrem. W tym momencie Paul rozumie, że nikt nie kieruje pociągiem, który z dużą prędkością przemierza opustoszałą równinę. Temperatura wciąż spada: -40°, -50°, -60°…
Dopiero zimno wyrwało Paula ze snu; była godzina zero dwadzieścia siedem. W biurach ministerstwa ogrzewanie wyłączano o dwudziestej pierwszej, czyli stosunkowo późno, w większości urzędów ludzie wychodzili z pracy znacznie wcześniej. Musiał się zdrzemnąć na kanapie wkrótce po wyjściu faceta z DGSI. Facet wyglądał na zaniepokojonego, osobiście zaniepokojonego własnym losem – jakby Paul miał się poskarżyć jego przełożonym, zażądać, by mu odebrano sprawę czy coś w tym rodzaju, choć on oczywiście nie miał takiego zamiaru. Tak czy owak, od trzeciego wideo temat zyskał zasięg światowy. Tym razem celem ataku był bezpośrednio Google, największe przedsiębiorstwo na planecie, które ręka w rękę pracowało z NSA. Niewykluczone, że DGSI będzie informowana o pierwszych wynikach – z uprzejmości lub dlatego, że z niewytłumaczalnych przyczyn afera na początku dotyczyła jednego z francuskich ministrów – tyle że Amerykanie dysponują środkami dochodzeniowymi niewspółmiernie większymi niż ich francuscy koledzy, tak więc bardzo szybko przejmą całkowitą kontrolę nad sprawą. Ukaranie tego faceta z DGSI byłoby nie tylko niesprawiedliwe, ale i głupie: nie były to już czasy jego ojca, kiedy zagrożenia pozostawały na szczeblu lokalnym; teraz nabierały wymiaru światowego.
Na razie Paul był głodny. Pomyślał, że jedyne, co może zrobić, to wrócić do domu, ale uprzytomnił sobie, że w domu nie ma nic do jedzenia, jego półka w lodówce jest rozpaczliwie pusta, a samo sformułowanie „w domu” świadczy o bezrozumnym optymizmie.
Podział lodówki najlepiej symbolizował rozkład jego małżeństwa. Kiedy Paul, jako młody urzędnik w Dyrekcji do spraw Budżetu, poznał Prudence, równie młodą urzędniczkę w Dyrekcji do spraw Skarbu, bez wątpienia od pierwszych minut między nimi zaiskrzyło; może nie od pierwszych sekund, a zwrot miłość od pierwszego wejrzenia byłby przesadny, ale zajęło to nie więcej niż parę minut, na pewno poniżej pięciu, mniej więcej tyle, ile trwa piosenka. W młodości ojciec Prudence był fanem Johna Lennona, stąd właśnie wzięło się jej imię, jak miała mu wyznać kilka tygodni później. Piosenka Dear Prudence na pewno nie była najlepszą w repertuarze Beatlesów, Paul nie uważał zresztą Białego albumu za szczytowy w ich karierze; nigdy nie zdołał nazywać Prudence po imieniu, w najczulszych chwilach mówił do niej „najdroższa” lub czasami „kochana”.
Nigdy, w żadnym momencie ich wspólnego życia nie gotowała, nie uważała tego za czynność godną jej statusu. Podobnie jak Paul ukończyła ENA i podobnie jak on pracowała na stanowisku inspektora finansów; inspektorka finansów stojąca przy garach faktycznie wyglądałaby odrobinę niestosownie. Od początku w pełni się zgadzali w kwestii opodatkowania zysków kapitałowych, żadne z nich nie umiało ujmująco się uśmiechać ani swobodnie rozmawiać na lekkie tematy, jednym słowem, uwodzić, i to prawdopodobnie ta zgodność charakterów pozwoliła skonkretyzować się ich idylli podczas niekończących się nocnych zebrań organizowanych przez Dyrekcję do spraw Ustawodawstwa Podatkowego, najczęściej w sali B87. Ich porozumienie w dziedzinie seksu było początkowo niezłe, choć dalekie od ekstazy, lecz większość par aż tyle nie żąda; utrzymanie jakiejkolwiek aktywności seksualnej w stałym związku to już prawdziwy sukces i stanowi raczej wyjątek niż regułę; większość ludzi dobrze poinformowanych (dziennikarze z najważniejszych pism kobiecych, autorzy realistycznych powieści) może to potwierdzić, przy czym nie dotyczy to jedynie osób starszych, jak Paul i Prudence, którzy powolutku zbliżali się do pięćdziesiątki; w oczach najmłodszych ze współczesnych sama myśl o choćby kilkuminutowej relacji seksualnej między dwiema autonomicznymi osobami zdawała się staromodną, pożałowania godną iluzją.
Brak zgody w kwestii kulinarnej między Prudence a Paulem ujawnił się dość szybko. W pierwszych latach Prudence, powodowana miłością lub zbliżonym uczuciem, zapewniała swojemu konkubentowi posiłki odpowiadające jego gustom, choć w jej oczach były one irytująco konserwatywne. Nie gotowała, ale robiła zakupy, odczuwając szczególną dumę, jeśli udało się jej wypatrzyć dla Paula najlepsze steki, sery czy wędliny. Te produkty odzwierzęce mieszały się w miłosnym nieładzie z owocami, płatkami zbożowymi i roślinami strączkowymi eko, które stanowiły jej zwykłą dietę, leżąc obok siebie na półkach wspólnej lodówki.
Przejście na weganizm, które u Prudence nastąpiło w dwa tysiące piętnastym roku, kiedy słowo to pojawiło się w słowniku Petit Robert, wywołało totalną wojnę kulinarną; ran w niej zadanych nie zdołali zaleczyć przez jedenaście lat, a teraz ich związek miał małe szanse, by wyjść z niej cało.
Pierwszy atak Prudence był brutalny, absolutny i ostateczny. Wróciwszy z Marrakeszu, gdzie wraz z ówczesnym ministrem wziął udział w kongresie Unii Afrykańskiej, Paul ze zdumieniem odkrył, że lodówka poza owocami i warzywami, do których przywykł, jest zawalona dziwnymi produktami w rodzaju alg, kiełków soi i dań gotowych marki Bizone składających się z tofu, kaszy bulgur, komosy ryżowej, pszenicy orkiszowej i japońskiego makaronu. Nic z tego w najmniejszym stopniu nie wydawało mu się jadalne, o czym nie omieszkał zgryźliwie wspomnieć („nic do jedzenia poza jakimiś gównami” – tak dokładnie brzmiały jego słowa). Nastąpiły krótkie, acz burzliwe negocjacje, w wyniku których Paul dostał własną półkę w lodówce, gdzie mógł trzymać swoje „wieśniackie żarcie”, jak to nazwała Prudence – żarcie, które teraz musiał sobie kupować sam za własne pieniądze (zachowali odrębne konta bankowe, co nie jest bez znaczenia).
W pierwszych tygodniach Paul pozwolił sobie na kilka utarczek, na które Prudence zareagowała nadzwyczaj energicznie. Każdy plasterek sera saint-nectaire lub pasztetu, który lądował między tofu a komosą ryżową Prudence, był w ciągu paru godzin przekładany na jego półkę, o ile nie lądował w śmieciach.
Dziesięć lat później wszystko się pozornie uspokoiło. Jeśli chodzi o jedzenie, Paul zadowalał się swoją półką, którą szybko zapełniał, stopniowo zrezygnowawszy z zakupów w sklepach z tradycyjną żywnością, by się zadowolić formułą syntetyczną z odżywczego punktu widzenia, a zarazem łatwo dostępną w sklepach, czyli daniami gotowymi do odgrzania w kuchence mikrofalowej. „Coś trzeba jeść”, powtarzał jakże rozumnie, siedząc przed tapinem drobiowym Monoprix Gourmet, a tym samym dołączając do swego rodzaju posępnego epikureizmu. Drób pochodził z „krajów Unii Europejskiej”; jego zdaniem mogłoby być gorzej, na przykład kurczaki brazylijskie, co to, to nie. Nocą coraz częściej przed jego oczami pojawiały się jakieś malutkie istoty, które poruszały się z dużą szybkością, ciemnoskóre, wyposażone w liczne ramionka.
Od początku kryzysu spali w oddzielnych pokojach. Samotne spanie może być trudne, kiedy się od tego odwykło, człowiekowi jest zimno i budzi się w nim strach; od dawna jednak wyszli poza to uciążliwe stadium i osiągnęli stan najzwyklejszej rozpaczy.
Upadek ich małżeństwa zaczął się wkrótce po tym, jak na spółkę kupili mieszkanie przy rue Lheureux, na obrzeżu parku Bercy, na które oboje musieli się zadłużyć na dwadzieścia lat – cudowne dwupoziomowe mieszkanie z dwiema sypialniami i rewelacyjnym livingiem, z wielkimi, wychodzącymi na park oknami. Zbieg okoliczności nie był przypadkowy: poprawa warunków życia często odbywa się kosztem sensu życia, szczególnie życia razem. Dzielnica była „absolutnie genialna”, jak uznała Indy, jego durna bratowa podczas wizyty, którą im złożyła wiosną dwa tysiące siedemnastego roku w towarzystwie jego nieszczęsnego brata. Szczęśliwie taka wizyta już się nie powtórzyła, pokusa uduszenia Indy była zbyt silna i Paul nie miał pewności, czy po raz drugi zdołałby się jej oprzeć.
Dzielnica zaiste była genialna, nie da się ukryć. Okna ich sypialni, w czasach gdy jeszcze spali razem, wychodziły na Muzeum Sztuki Jarmarcznej na avenue des Terroirs de France. Pięćdziesiąt metrów dalej, nad rue de la Cour Saint-Émilion, która przecinała czworobok zabudowy miejskiej znany pod nazwą Bercy Village, zimą i latem wisiała chmura kolorowych balonów, podczas gdy na dole ciągnęły się regionalne restauracje i kafejki dla klienteli alternatywnej. Duch dzieciństwa mógł się tutaj nieustannie odnawiać. Sam park świadczył o tej samej woli budowy ludycznego nieporządku: oddano tu mnóstwo miejsca pod uprawę warzyw, a pawilon zarządzany przez władze Paryża proponował mieszkańcom dzielnicy warsztaty uprawy ogródków (zgodnie ze sloganem umieszczonym na jego fasadzie „Uprawa ogródków w Paryżu jest dozwolona!”).
Mieszkanie znajdowało się – co było konkretnym argumentem nie do odparcia – zaledwie kwadrans drogi piechotą od ministerstwa. Była godzina zero czterdzieści dwa: nad całokształtem swojego dorosłego życia rozmyślał zaledwie kwadrans. Jeśli teraz wyjdzie, o pierwszej może być u siebie. A przynajmniej w swoim mieszkaniu.

 
Wesprzyj nas