“Córki Klanu Jeleni” to powieść zainspirowana rodzinną historią autorki. Rozgrywa się w XVII wieku w Nowej Francji, terytorium Kanady zagrabionym rdzennym mieszkańcom.
Marie Miteouamegoukoue jest uzdrowicielką, należy do Klanu Jeleni, który szanuje rytm i serce Ziemi. Wraz z przyjazdem kolonizatorów kobieta zostaje pozbawiona swojego rdzennego imienia i zmuszona do przyjęcia obcej wiary, podobnie jak inni z jej ludu.
Z obowiązku wobec swoich ludzi, którzy potrzebują sprzymierzeńca w obronie przed Irokezami i Brytyjczykami, poślubia Pierre’a – byłego żołnierza z Francji. Jego uczucia wobec niej są szczere, ale Marie go nie kocha. Wkrótce zachodzi w ciążę i dowiaduje się, że według przepowiedni ich córkę czeka okrutny los. Słowa te pozostają głęboko w jej duszy.
Dla Pierre’a pobożność jest bardzo ważna. Zwyczaje rdzennego ludu uważa za pogańskie, niekiedy jednak z nich korzysta. Przypominają mu one nauki jego rodziców, rolników.
Córka Marie i Pierre’a, Jeanne, dorasta pomiędzy dwoma światami. Wkrótce staje się jasne, że ma podwójną duszę i nie zamierza realizować niczyich oczekiwań. Jej sprzeciw w świecie, w którym kobietom odebrano głos, może mieć poważne konsekwencje.
Danielle Daniel w swojej przejmującej powieści oddaje głos ofiarom katolickich kolonizatorów. Mówi się, że trauma przekazywana jest przez DNA, a historie naszych przodków żyją w naszej krwi. Tym cenniejsza jest więc powieść o tych okrutnych czasach napisana z perspektywy rdzennej kobiety – autorki i bohaterki.
Córki Klanu Jeleni
Przekład: Agnieszka Patrycja Wyszogrodzka-Gaik
Wydawnictwo Mova
Premiera: 22 lutego 2023
Jest to opowieść fikcyjna zainspirowana życiem moich przodków: tubylców i francuskich osadników. Nie napisałam jej sama. Przodkowie kierowali moimi dłońmi i sercem – pchali mnie aż do przejmującego końca.
Prolog
OJCIEC POWIEDZIAŁ MI NIEGDYŚ, że zanim się urodziłam, po naszej ziemi nie chodził żaden biały człowiek, w pobliżu wioski nie stał kościół, a po naszych wigwamach nie krążyły czarne sutanny z niemającymi końca modlitwami. Przed przybyciem białych naszymi jedynymi wrogami byli Irokezi, którzy zmusili moich rodziców do porzucenia terytorium przodków na północ od rzeki Ottawy. Szukając bezpiecznego schronienia, rodzice dotarli do tego miejsca w pobliżu osady zwanej przez białych Trois-Rivières.
Z każdą kolejną wiosną po moich narodzinach okrętami przybywało coraz więcej osadników, którzy zagarniali przestrzeń i mówili w innym języku. Biali przypływali łodziami, by łapać nasze bobry i norki w pułapki oraz eksplorować ziemię wzdłuż Rzeki Świętego Wawrzyńca – kanału, który według nich prowadzi do Chin. Wraz z nimi zjawiali się francuscy żołnierze w niebieskich mundurach, przysyłani przez ich króla, żeby chronić handlarzy futrami i osadników. I nas również, jak twierdzą. Mimo to Irokezi wciąż mają przewagę liczebną nad tymi żołnierzami i atakują nieustannie.
Pięć lat temu straciłam przez nich męża i dwoje dzieci.
Nie wiem, jak udało mi się ujść z życiem.
Białym ciężko się tu żyje, nie chcą jednak wracać do domu.
Wznieśli kościół na skraju naszej wioski i zwalistą katedrę w Trois-Rivières. Zdaje się, że czarne sutanny nie ustaną, dopóki wszyscy nie zaczniemy wierzyć w ich boga. Osadnicy polują na nasze zwierzęta bez rzeczywistej potrzeby, nie okazując wdzięczności – robią to wyłącznie dla monet, które dostają za futra. Biorą bez pytania i nazywają tę ziemię nową. Jak może być nowa, skoro my ją od zawsze zamieszkujemy?
Nasza wioska skurczyła się do stu ludzi, a większość wojowników zginęła w walce. Sachem, martwiąc się o naszą przyszłość i rozpaczliwie pragnąc, abyśmy przetrwali, zwrócił się do nas – kobiet Weskarini, Córek Jeleni – z prośbą, byśmy umocniły sojusz między Algonkinami a Francuzami. Nie dość, że musiałam przejść na katolicyzm i oddać duszę, muszę również oddać ciało.
W roku zwanym tysiąc sześćset pięćdziesiątym siódmym mam poślubić białego mężczyznę. Białego człowieka, którego krew będzie płynęła w żyłach moich dzieci i dzieci moich dzieci.
CZĘŚĆ I
Marie
1657–1658
1
PANICZNY KRZYK przeszywa mnie jak kolce. Tłoczę się w kościele z innymi kobietami i dziećmi. Matki przyciskają maleństwa do piersi, moje ręce zaś są puste. Podbiegam do chłopczyka, który jest nagi z wyjątkiem przepaski na biodrach i płacze, zasłaniając buzię dłońmi. Ma na imię Luc. Został ochrzczony poprzedniej zimy, kiedy to jego brat zmarł wskutek gorączki, a rodzice mieli nadzieję uchronić go w ten sposób. Biorę go na ręce, lecz nie mogę znaleźć jego matki.
Mój wzrok spoczywa na Nadie, naszej midewikwe*, która skuliła się w kącie ze zwieszoną głową. Jej długie siwe włosy zasłaniają twarz. Z chłopczykiem na rękach podchodzę do niej i kładę dłoń na jej drobnym ramieniu.
– Nadie, jesteś ranna?
* Szamanka (przyp. red.).
Powoli kręci głową. Podnoszę jej futro z podłogi i otulam ją nim.
– Zostań tutaj. Odpocznij – szepczę. – Zajrzę później do ciebie.
Oczy Nadie się zamykają. Zastanawiam się, co widzi. Wie, kto z naszych zginął, kto jeszcze walczy za murami kościoła? Czy widzi przyszłość naszego ludu? Jej wizje są zarówno darem, jak i przekleństwem.
Odkąd jezuici osiedli w naszej wiosce, Nadie nie uczestniczy w uroczystościach. Starsi postanowili przenieść jej namiot bliżej swojego, by chronić ją przed księżmi. Słyszałam, jak ojciec Jolicoeur w trakcie mszy wypowiadał się ostro o jej mocy. Twierdził, że tylko jedno z nich powinno przekazywać przesłania spoza tego świata, że przez nią przemawia diabeł, podczas gdy przez niego wszechmocny Bóg.
– Marie, chodź – woła moja kuzynka Madeleine.
Policzek ma umazany krwią i wyciąga ku mnie zza ławki zakrwawione ręce. Klęczy obok Claire, córeczki Audrey i Gilberta, ich jedynego dziecka. Modlili się o kolejne, lecz ich prośby nie zostały wysłuchane, bo jak orzekł ksiądz, mieli Claire przed ślubem. Audrey mu uwierzyła i uparła się, żeby całą trójkę ochrzczono. Mimo że poddali się Jezusowi, nie pojawiło się kolejne dziecko, nawet po upływie czterech zim.
Krew przesącza się przez tunikę Claire i dziewczynka drży. Ma sine usta. Podaję Madeleine chłopca i pochylam się nad małą. Audrey również klęczy przy córce i kołysze się w przód i w tył, ściskając mały krucyfiks w dłoniach.
– Próbowali ją zabrać – mówi, trzęsąc się. – Próbowali zabrać moją dziewczynkę, ale Gilbert ich powstrzymał. Złapał ją i ich nóż. Widziałam, jak ją nim dźgnęli, kiedy znowu się ku niej rzucili. Wepchnął mi ją w ramiona i kazał uciekać. Nie oglądałam się za siebie. – Ociera mokry nos.
– Pomogę twojej córce – mówię. – Madeleine, proszę, poproś siostry, by przyniosły mi wrzątek i czyste ścierki. I zaprowadź Audrey na przód kościoła. – Patrzę na matkę. – Idź. Nie musisz tego oglądać.
Madeleine pomaga Audrey wstać, tuląc równocześnie Luca. Chłopczyk przestał płakać. Gdy odchodzą, podciągam tunikę Claire i znajduję ranę – rozcięcie długości i grubości mojego palca. Straciła już tak dużo krwi, która tworzy pod nią kałużę, wnika w drewno.
– Claire, ptaszynko. Spójrz na mnie – zwracam się do niej, gładząc ją po włosach, splątanych i rozwichrzonych, jakby uciekała.
– Pamiętasz, jak mam na imię?
– Marie – szepcze dziecko.
– Zgadza się. – Staram się uśmiechać. – Jestem kuzynką twojej mamusi. Wiem, że cię boli, maleństwo, ale jestem tu po to, by ci pomóc.
Kładę dłoń na jej czole, lepkim od szoku.
– Claire, wiesz, jak prosimy dzieci przy ognisku, żeby zamknęły oczka i wybrały się w podróż przed snem? Chciałabym, żebyś tak właśnie zrobiła. – Przesuwam dłoń, by lekko zasłonić jej oczy. – Wyjdź stąd gdzieś na świeże powietrze. Lato cię powita. Idź ścieżką wśród drzew w stronę rzeki. Poczuj ziemię pod stopami. Przystań na chwilę na brzegu rzeki, a potem wejdź w pędzącą wodę. I podążaj za nią, bo jesteś dzielną dziewczynką. Widzisz jelenia i żółwia na brzegu? Czekają na ciebie. Pocieszą cię i dotrzymają ci towarzystwa.
Powieki Claire trzepoczą pod moją dłonią jak motyle próbujące przycupnąć wygodnie. Też zamykam oczy i bezgłośnie recytuję słowa, które ojciec kierował do mnie, gdy byłam tylko trochę starsza od Claire – słowa, które ten kościół, ksiądz i zakonnice opiekujące się rannymi zabraniają mi wypowiadać. Powoli nabieram głęboko powietrza i czuję, że dziecko poddaje się mnie i swojej wizji. Kładę obie dłonie nad raną i powtarzam słowa, skupiając całą energię na Claire. Modlę się do swojego nieżyjącego ojca i do tych, którzy byli przed nim i również nosili w sobie lekarstwo jeleni, aby pomogli mi zatrzymać krwotok.
– Pomogę temu dziecku – odzywa się napastliwy głos.
Przestraszona otwieram oczy i widzę u swego boku starszą zakonnicę z miską z parującą wodą i ścierkami pod pachą.
– Odsuń się – nakazuje mi i kuca, by postawić miskę na podłodze.
– Ja się zajmę Claire – mówię.
– Nie wiesz, co robisz.
Kraczę na nią głośno jak olbrzymi kruk, czym przestraszam zarówno siebie, jak i ją.
– Jeśli umrze, ty będziesz temu winna – oznajmia, podnosi się i wyciąga palec w moją stronę. Słyszę, jak oddalając się, mruczy: – Głupia dzikuska.
Duszę gniew, żeby się skupić na Claire. Z woreczka wyciągam kilka suszonych liści nawłoci i wrzucam je do gorącej wody, która szybko przybiera kolor herbaty. Moczę czystą ścierkę w lekarstwie, odciskam nadmiar wody i przykładam kompres do rany. Tym razem modlę się głośno.
O Wielki Duchu,
wzywam cię.
Wschód, Południe, Zachód, Północ,
ofiarowuję wam tytoń.
Matko Ziemio,
Babko Księżycu,
Dziadku Słońce,
proszę, uleczcie tę dziewczynkę.
Przez moje serce,
z waszego świętego światła,
włóżcie mi gwiazdy w dłonie.
Składam Stwórcy w ofierze święty tytoń, umieszczając jego szczyptę w małej ceremonialnej miseczce – muszli, którą przechowuję w woreczku. Znajduję na stole zapaloną świecę i dyskretnie podpalam tytoń. Obserwuję, jak płomień spala suszone liście. Wracam. Zdaje się, że nikt niczego nie zauważa. Mam nadzieję, że to wystarczy, by powstrzymać krwawienie. Przytykam dłoń do twarzy Claire, a drugą ręką delikatnie podnoszę kompres, wstrzymując oddech. Krwotok ustał.
– Meegwetch*, Wielki Manitu. Meegwetch – mruczę.
* W języku Algonkinów „dziękuję” (przyp. red.).
Po tym, jak tytoń się spopielił, sięgam po igłę i cienkie ścięgno, by ostrożnie zaszyć rozcięcie. Robię dwanaście szwów. Następnie nakładam na ranę pastę ze sproszkowanych liści krwawnika oraz wody i przykrywam świeżym kompresem w nadziei, że to zapobiegnie infekcji.
– Świetnie się spisałaś – szepczę do dziecka, skończywszy.
– Znalazłam zwierzęta – mówi Claire, a jej głos mnie zaskakuje. Unosi powieki i patrzy mi w oczy. – Powiedziały, że będą na mnie czekały przy wielkich skałach, kiedy znowu je odwiedzę.
– Cieszę się, że nie byłaś sama.
Podnoszę się i macham do Audrey. Podbiega do nas i pada na kolana na widok przytomnej Claire, której twarz odzyskała kolory. Całuje córkę w czubek głowy, a z jej ust płyną chrześcijańskie modlitwy. Nie zostaję, by ich słuchać. Wstaję i rozglądam się, komu jeszcze mogę pomóc. Właśnie wtedy dostrzegam ojca Jolicoeura klęczącego z zamkniętymi oczami i pogrążonego w modlitwie oraz Antoinette z naszej wioski, która modli się wraz z nim, trzymając go za ręce.
DZIEŃ PRAWIE DOBIEGŁ KOŃCA i zakonnice chodzą po kościele i zapalają świece.
Luc i inne dzieci zasnęły wyczerpane, skulone w futrach na ławkach lub na podłodze. Otaczający nas szloch jest cichszy – kobiety opłakują zmarłych, kolejnych Weskarini, którzy zginęli z rąk Irokezów. Czuję w sercu smutek z powodu mojego ludu, lecz wszystkie łzy wypłakałam, gdy straciłam własną rodzinę pięć zim temu.
Zginęło dzisiaj dwóch małych chłopców. Gdy Irokezi zaatakowali o świcie, podpalili ich namiot i gęsty dym wypełnił płuca dzieci we śnie. Matki przyniosły swoich synków do kościoła i modliły się o cud, ale ciała chłopców leżą pod kocami położonymi na nich przez siostry, które umieściły też drewniane krzyże na ich piersiach. Kościół chce zaznaczać, że należymy do niego nawet po śmierci. Zakonnica z żółtymi jak kukurydza włosami wymykającymi się spod kornetu przycupnęła między nieżyjącymi dziećmi i pochyliła głowę w modlitwie. Habit otacza ją czarnymi falami. Nie potrzebujemy ich żałosnych błagań, by znaleźć drogę do domu. Skrzydlaci zabierają nas do miejsca spoczynku.
Zastanawiam się, ilu zabitych znajduje się poza tymi murami i jak wielu zostało zabranych tam, gdzie moje małe ćmeńki składają główki w długim domu innego ludu. Irokezi są jak niemająca końca inwazja czerwonych mrówek – co rusz zalewają naszą wioskę i nas kąsają. Boję się, że będą to robić do czasu, aż zniknie ostatni Weskarini.
– Marie – woła Pierre.
Odwracam się i widzę go przy drzwiach. Pierre’a Couca, żołnierza przysłanego tu z Francji przed kilkoma laty wraz przyjacielem Jakiem i innymi białymi. Wygląda na to, że jego tolerancja dla wojny osłabła, bo obecnie większość dni poświęca na zastawianie pułapek na zwierzęta i handel. A może zapewnia mu to więcej monet? Spędził tutaj tyle czasu, że chyba nie ma do czego wracać we Francji, ale jest oddany swojej wierze. Często go widuję, jak spaceruje z księdzem.
– Będę pilnował drzwi – mówi. – Żeby zapewnić bezpieczeństwo tobie oraz innym kobietom i dzieciom. Chciałem sprawdzić, czy nic ci się nie stało. – Jak zwykle próbuje patrzeć mi w oczy, lecz odwracam wzrok.
– Nic mi nie jest – odpowiadam.
– Cieszę się. Porozmawiamy niedługo?
Potakuję.
Jeden biały nie zdoła nas obronić, jeśli napastnicy wrócą. Zachowuję tę myśl dla siebie. Mimo że Pierre ma sympatyczny uśmiech, nie przyjęłam jego oświadczyn i raczej tego nie zrobię. Żałuję, że zeszyłam mu kciuk po tym, jak go rozciął podczas filetowania ryby ostrym nożem. Od tamtego dnia przyniósł mi wiele podarków w ramach podziękowania – kosze, haftowane paciorkami pudełka i nadzwyczaj rzadkie pióra.
Wyginam szyję, żeby zerknąć na Nadie. Z przerażeniem zauważam stojącą nad nią zakonnicę z rękami opartymi na biodrach.
Podbiegam do niej.
Zakonnica wskazuje na Nadie i mówi do mnie:
– To grzeszna czarownica. Zabierz ją stąd.
Przełykam ciężko ślinę.
– Nie czuje się dobrze i…
– Nie jest mile widziana w domu Boga. Nie przyjęła chrztu, a ksiądz powiedział mi, że przemawia przez nią Szatan. Zabierz ją albo każę to zrobić Pierre’owi Coucowi.
– Proszę. Błagam. To stara kobieta. Niech odpocznie tu z nami.
Zanim zakonnica zdąży coś odpowiedzieć, Nadie podnosi się chwiejnie. Pomagam jej złapać równowagę, a wtedy futro zsuwa się z niej na podłogę. Nadie je tam zostawia i tylko ściska mnie za rękę, po czym wychodzi za drzwi.
– To pani będzie odpowiedzialna, jeśli nie przeżyje tej nocy – zwracam się do zakonnicy, podnosząc futro.
– Nie ma tu miejsca dla diabła – stwierdza zakonnica i zadowolona z siebie unosi brodę. Odwraca się i odchodzi.
Obok mnie staje Madeleine i bierze mnie za rękę.
– Marie – odzywa się. – Nadie nic nie będzie. Jest silniejsza od nas wszystkich.
– Taką mam nadzieję.
Ogarnia mnie wyczerpanie i osuwam się na podłogę, by usiąść i oprzeć się o ścianę.
Madeleine siada obok mnie i kładzie mi głowę na ramieniu.
– Jak się czujesz? – pyta.
– Zmęczona.
– Ja też.
– Nie odniosłam obrażeń, o których warto by mówić – informuję ją. Tylko moje serce jest nieszczęśliwe. – Zdaje się, że dostałam nieograniczoną liczbę żyć, podczas gdy inni mają zaledwie po jednym.
– Och, Marie. Ten dzień na pewno przywołał wspomnienia.
Serce mi ściska.
– Tak. – Korzenie wyrwane z ziemi i ziejące pustką dziury, które po nich zostały. – Czuję się, jakbym znowu ich wszystkich straciła.
Zamykam oczy i słyszę krzyk męża, Assababicha, oraz wołanie dzieci, które nam ukradziono. Rozpaczliwe krzyki, które wryły się w moje kości. Przyciskam dłoń do serca. Nie mówię kuzynce, jak bardzo żałuję, że i mnie wtedy nie zabrali – przynajmniej nadal byłabym z nimi. Moje małe ćmeńki miały zaledwie dwie i pięć zim i spały przytulone do mnie. Ich drobne klatki piersiowe unosiły się i opadały, unosiły i opadały. Nie mówię jej, jak niekiedy proszę zimę, by mnie zabrała, bo wiem, że już nigdy więcej ich nie przytulę.
Odkąd je porwano, nigdy nie śpię w nocy i nasłuchuję odgłosów nadciągającej tragedii. Gałązek strzelających pod stopami. Szeptanych wołań. Leżę i zastanawiam się, czy moje dzieci mnie pamiętają, czy przypominają sobie, jak je tuliłam i śpiewałam piosenki do ich małych uszu. Zabrano je nocą, jakby były zdobyczą sowy. Wyrwano z posłań ostrymi szponami. Syna i córkę wetknięto pod skrzydła i zaniesiono do nowego plemienia. Zmuszono, by zapomnieli o własnym ludzie i matce, która je urodziła. Moje ciało czuje się jak pusta rzeka – żadnych ryb, żadnej wody.
Często zanoszę modły, by ta sama sowa i mnie zabrała.
W niektóre noce modlę się wyłącznie o to.
ZAMYKAM ZMĘCZONE OCZY i rozluźniam się na podłodze obok milczącej Madeleine. Otula mnie obecność ojca, kiedy zezwalam sobie na odpoczynek. Zapach sosny i piżma zmieszany z potem. Zginął w zasadzce podczas polowania. Miałam zaledwie dziesięć zim, gdy Irokezi zatrzymali jego oddech. Kiedy umierał, duży czarny ptak wylądował u mych stóp i został tam, szepcząc mi do serca wieść o jego odejściu. Pamiętam, że ojciec był wysoki jak stary świerk, równie mądry i życzliwy. Myślę, że traktował mnie wyjątkowo łagodnie, bo byłam jego jedynym dzieckiem – straciłam matkę kilka godzin po tym, jak mnie urodziła.
– Ojcze, opowiedz mi jeszcze raz historię naszego ludu.
– Znowu, dziecko?
– Znowu – błagałam, wtulając się w futra bobra przy akompaniamencie strzelających płomieni. – Dlaczego jesteśmy Ludem Jeleni?
Usiadł przy małym ognisku, które utrzymywał przez całą zimę. Dym ulatywał w zimną noc przez otwór na górze naszego malutkiego okrągłego domu.
– Dobrze, ale musisz obiecać, że będziesz mnie słuchała z zamkniętymi oczami. Jest już późno, córeczko.
– Zgoda. – Udałam, że zamykam oczy, i spod spuszczonych rzęs przyglądałam się cieniom tańczącym na jego twarzy.
– Jeleń ma cztery nogi i cztery są kierunki, w które trzeba podążać, żeby być silnym Algonkinem – powiedział tata. – Składamy się z lata i zimy, jesieni i wiosny. Jesteśmy odpowiedzialni za wodę i ziemię, które nas żywią. Ze względu na te ważne obowiązki słyszymy bicie serca ziemi, zmiany pór roku i ich rytm. Nasze duże uszy pomagają nam zwracać uwagę na potencjalne niebezpieczeństwa i znajdować prawdę kryjącą się za wypowiedzianymi lub niewypowiedzianymi słowami oraz w przesłaniach niesionych przez wiatr. Nasze łagodne dusze pomagają nam utrzymywać pokój między braćmi i siostrami.
– Dlaczego więc ciągle walczymy, ojcze?
– Musimy się bronić. Stawać w obronie Starszych i dzieci. To nasz obowiązek.
– Opowiedz, ojcze, o najlepszym. O lekarstwach jeleni.
– Dobrze, moja gwiazdko nocy. – Pochylił się nade mną. – Niektórzy z nas są powołani, by strzec lekarstw jeleni. Ten dar jest przekazywany z rodzica na dziecko. – Wskazał na swoje serce, a potem palcem musnął czubek mojego nosa. – Obiecuję, że pewnego dnia podzielę się z tobą tą wiedzą.
– Dasz mi ten dar, gdy będę dość duża, tak?
– Tak, córko. Niebawem.
BUDZĘ SIĘ GWAŁTOWNIE, gdy dzieci zaczynają płakać równocześnie.
Do kościoła wchodzą nasi mężczyźni, zmęczeni, zakrwawieni i brudni. Mój brat Bassabin nadal porusza się energicznie. Ciało ma pokryte zaschniętą krwią, ale raczej nie jego. Podnoszę się, kiedy podchodzi prosto do mnie.
– Marie, siostro – odzywa się. – Nie ucierpiałaś?
Obejmuje mnie za ramiona, a jednocześnie lustruje od stóp do głów. Gdy stoi tak blisko, wydaje się jeszcze wyższy, więc cofam się o krok.
– Nic mi nie jest – odpowiadam. – Ilu ludzi straciliśmy?
– Pięcioro. Trzy osoby są poważnie ranne.
– Córka Audrey została ranna – informuję go szeptem. – Dwóch chłopców zmarło, brakuje dwóch kobiet. Matki Luca i…
– Najstarszej córki Achaka – kończy.
– Tak. – Ściska mnie w żołądku. – Zabili ją?
Bassabin kręci głową.
– Widziałem, jak ją zaciągnęli do lasu. Nie zdążyłem dobiec na czas. Goniliśmy ich, ale… uciekli. – Spuszcza wzrok.
Oplatam się rękami, wiedząc, że już nigdy więcej nie ujrzę tych kobiet.
– Pomożesz nam przy rannych? – pyta brat.
– Też pójdę – proponuje Madeleine.
– Zostań tutaj, kuzynko, by doglądać Luca i innych dzieci – mówię.
Madeleine potakuje.
– Nie pomyślałam o tym – stwierdza. – Oczywiście, że jestem potrzebna tutaj.
– A Sachem Pachirini? – pytam Bassabina cicho, bojąc się odpowiedzi.
– Wódz jest bezpieczny w wigwamie z rannymi.
Szybko zbieram potrzebne rzeczy i wychodzę z kościoła za Bassabinem. Pierre wciąż stoi na straży, a jego zielone oczy lśnią w zimowej poświacie księżyca. Gdy na mnie patrzy, jego twarz zdradza emocje kryjące się tuż pod powierzchnią, ja jednak nie mogę ich odwzajemnić.
Bassabin przepycha się obok niego.
– Marie – woła za mną Pierre, a ja podążam za bratem. Czuję na plecach spojrzenie Francuza do momentu, w którym noc mnie przed nim chowa.
ŚWIEŻY ŚNIEG skrzypi pod naszymi stopami na długiej ścieżce wiodącej do wioski. Mijamy domy zamieszkane przez coureurs de bois*, a potem lawirujemy wśród sosen. Usiłuję nadążyć za Bassabinem sadzącym zbyt długie kroki. Wychodzimy na otwarte pole, gdzie panuje zatrważająca cisza – aż mnie uszy bolą. Nie słychać śmiechu dzieci, nikt nie snuje opowieści przy ognisku pod osłoną gwiazd. Milczą nawet nocne zwierzęta. Pędzę za bratem w stronę grupy wigwamów. W końcu czuję dym. Podszedłszy bliżej, widzę na śniegu czerwone plamy wokół otulonych futrami ludzi leżących naokoło ogniska, przy którym zbieramy się podczas uroczystości i tragedii. Ten długi dzień walki postarzył ich; we śnie przypominają worki kości czekające na to, aż ktoś je przeniesie.
* Traperzy zajmujący się pozyskiwaniem futer dzikich zwierząt (przyp. red.).
– Ranni są w środku. – Bassabin wskazuje na wigwam wodza.
– Mam wejść z tobą?
Zanim zdążę odpowiedzieć, z namiotu wychodzi Jacques.
– Pójdę po niego, Sachemie – rzuca przez ramię i mija nas bez słowa, poruszając się jak ostry podmuch wiatru.
Machnięciem ręki daję Bassabinowi znak, żeby usiadł przy ognisku, i wchodzę do namiotu sama. Nadie siedzi pośród rannych ze spuszczoną głową i zajmuje się ich duszami.
– Kwé, Marie. Cieszę się, że przyszłaś – odzywa się Sachem Pachirini.
– To zaszczyt, Sachemie.
Pomimo wszystkich bitew, które widział, wódz nadal ma łagodne oczy. Siwiejące włosy zaczesał do tyłu i jak zawsze zaplótł w długi warkocz, a każde jego słowo i ruch są dogłębnie przemyślane. Wraz z żoną zaopiekował się mną po śmierci mojego ojca. Ona zmarła we śnie, kiedy byłam jeszcze młoda, ale ja przy nim zostałam. Jesteśmy bardzo zżyci. Sachem często powtarza, że razem się zestarzejemy, bo on nie ma własnych dzieci, a ja rodziców. Wiele się od niego nauczyłam, czerpiąc z jego wiedzy i tego, jak ceni ducha we wszystkim.
Na ziemi leży dwóch młodych mężczyzn z plamami krwi na klatkach piersiowych. Obok nich siedzi przygarbiony Amou, a Anahu przyciska mu szmatę do głowy. Klękam przy Amou, dumnym mężu i ojcu trzech dziewczynek, jednym z naszych najlepszych wykonawców strzał. Podnoszę rękę Anahu i pod zbroczoną krwią szmatą widzę pękniętą czaszkę. Serce mi zamiera. Proszę Anahu, by pomógł mi położyć Amou, następnie zwracam się do wodza:
– Nie sądzę, żeby udało mi się uratować go z pomocą lekarstw jeleni, Sachemie. Nie tym razem. – Waham się. – Według mnie nie przeżyje nocy.
Wódz obejmuje mnie krótko, a potem klęka obok Amou i delikatnie kładzie mu dłoń na piersi. Amou przez cały ten czas nie wydał najmniejszego dźwięku.
– Nie jest ważne, jak długo żyjemy – odzywa się Sachem – ale jak dobrze służyliśmy braciom i siostrom. Jego żona i córki będą go opłakiwały, podobnie jak my. I powinniśmy być na równi dumni z jego poświęcenia.
Wycieram krew sączącą się z rany Amou z nadzieją, że Sachem ma rację. Czuję tę krew na języku. Oglądam pozostałych dwóch wojowników i boję się, że czeka ich taki sam los. Stracili zbyt dużo krwi i ich dusze słabną. Mimo to szepczę swoje słowa i przyciskam dłonie do ran, jakby ich życie nie uciekało mi pomiędzy palcami.
– Jestem, Sachemie – mówi ksiądz od wejścia.
Odwracam się i widzę, że potężna sylwetka Bassabina blokuje mu drogę.
– Wpuść ojca Jolicoeura do środka – nakazuje Sachem.
Bassabin wzdycha ciężko.
– Nie zgadzam się z tym – oponuje.
Ksiądz przepycha się obok niego, a jego czarna sutanna wchłania światło ogniska. Pochyla głowę przed wodzem.
– Przychodzę z ostatnim namaszczeniem.
Wódz kiwa potakująco głową, więc się odsuwam. Duchowny dostrzega Nadie, waha się przez moment, ale kontynuuje swoją powinność. Z woreczka wyciąga małą fiolkę z wodą i drewniany krucyfiks, po czym w powietrzu kreśli ostry znak krzyża. Zanurza palec w wodzie i maluje znak krzyża na czole Amou. Modli się żarliwie, a język jego Kościoła gwałci tę małą przestrzeń. Nadie nie rusza się z podłogi, gdzie wciąż siedzi z zamkniętymi oczami między rannymi.
Nie mogę się wyzbyć wrażenia, że pozwalamy na to, by skradziono duszę Amou. Szanuję naszego wodza, ale ubolewam nad drogą, którą nas prowadzi. Jego sojusz z Kościołem nie zapewnił nam potrzebnej ochrony, mimo to my przejmujemy coraz więcej ich zwyczajów, wartości. Sachem twierdzi, że to ważne, abyśmy okazywali lojalność, że to pomaga budować zaufanie i że finalnie będzie służyło wyższej sprawie, bo Weskarini przeżyją.
Nie jestem pewna, czy to jedyny sposób na zapewnienie nam bezpieczeństwa.