Jeśli chcemy, by Zachód przetrwał, musimy go bronić. W swojej najnowszej książce Douglas Murray występuje w obronie zachodniej cywilizacji. Pokazuje, jak wielu ludzi o dobrych intencjach zostało oszukanych przez obłudną antyzachodnią retorykę, oraz obala niespójne argumenty krytyków Zachodu.


Dlaczego tak skupiamy się na grzechach zachodniej cywilizacji, skoro w tej chwili w Chinach działają obozy koncentracyjne?

Krytyczne podejście do zachodniej kultury jest ostatnio bardzo modne. Czasami jest to niewątpliwie potrzebne, jednak w wielu przypadkach antyzachodnia retoryka podkopuje fundamenty naszej cywilizacji.

W końcu, jeśli odrzucamy idee Kanta, Hume’a i Milla z powodu ich opinii na temat rasy, to czy nie powinniśmy odrzucić również Marksa, w którego pracach jest tak wiele rasistowskich i antysemickich wątków? Ameryka ma problem z rasizmem, ale to samo można powiedzieć o Bliskim Wschodzie i Azji.

Co gorsza, korzyści z tej sytuacji odnoszą wrogowie demokracji i łamiące prawa człowieka reżymy, które dzięki temu starają się odwrócić uwagę od swoich przestępstw. Mordujący własny naród dyktatorzy chętnie powtarzają modne hasła i retorykę ruchów antyrasistowskich, jednocześnie wzmacniając swoje autorytarne rządy.

Jeśli chcemy, by Zachód przetrwał, musimy go bronić. W swojej najnowszej książce Douglas Murray występuje w obronie zachodniej cywilizacji. Pokazuje, jak wielu ludzi o dobrych intencjach zostało oszukanych przez obłudną antyzachodnią retorykę, oraz obala niespójne argumenty krytyków Zachodu.

Douglas Murray
Wojna z Zachodem
Przekład: Tomasz Bieroń
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Premiera: 13 września 2022
 
 

Wstęp

W ostatnich latach stało się jasne, że toczy się wojna: wojna z Zachodem. Nie przypomina dawnych wojen, w których ścierały się ze sobą armie i ogłaszało się zwycięzców. To bezlitosna wojna kulturowa przeciwko korzeniom i owocom zachodniej tradycji.
Z początku trudno to było dostrzec. Wielu z nas wyczuwało, że coś jest nie tak. Zastanawialiśmy się, dlaczego ciągle słyszymy jednostronne argumenty i niesprawiedliwe zarzuty. Nie zdawaliśmy sobie jednak sprawy z zakresu tych działań. Wynikało to między innymi z faktu, że zepsuciu uległ nawet język idei: słowa nie znaczyły już tego, co dawniej.
Kiedy ludzie mówili o „równości”, nie mieli na myśli równych praw. Mówili o „antyrasizmie”, ale brzmiało to z gruntu rasistowsko. Mówili o „sprawiedliwości”, ale wydawało się, że chodzi im o „odwet”.
Dopiero w ostatnich latach, kiedy wyszły na jaw skutki działań tego ruchu, mogliśmy sobie uzmysłowić jego skalę: to atak na wszystko, co się wiąże z zachodnim światem — na jego przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Ukształtował się też pogląd, że Zachód musi być nieustannie karany, a my nie podejmujemy żadnych poważnych wysiłków na rzecz przeciwstawienia się temu zjawisku.
W ciągu ostatniej dekady starałem się z tym wszystkim zmierzyć. W książce Przedziwna śmierć Europy z 2017 roku przeanalizowałem jeden z aspektów tego zjawiska, a mianowicie skutki masowej migracji. Zajmując się tą kwestią, odniosłem wrażenie, że kryje się za nią coś głębszego. Kiedy stałem na brzegach greckich i włoskich wysp, obserwując łodzie z imigrantami, i kiedy rozmawiałem z nimi w obozach utworzonych dla nich w dużych miastach, mogłem z bliska zobaczyć skutki przenosin świata rozwijającego się do świata rozwiniętego. Do żadnego imigranta nie miałem pretensji o to, że chciał wyruszyć w tę podróż. Odwiedziłem wiele krajów, z których ci ludzie wyjeżdżali. Niezależnie od tego, czy uciekali przed wojną, czy też (jak w większości przypadków) przed biedą, ich postępowanie było najzupełniej zrozumiale. Miałem natomiast problem z tym, dlaczego Europejczycy na to pozwalają i dlaczego oczekuje się od nich, że zlikwidują własną cywilizację, aby przetrwać. Mówiono, że Europa zaciągnęła historyczny dług, który uzasadnia takie posunięcie. Ale nawet wyznawcy tej tezy nie potrafili odpowiedzieć na pytanie, gdzie leży granica.
Czy nadejdzie kiedyś moment, kiedy rzekomy zachodni „dług” zostanie spłacony? Wydaje się bowiem, że z każdym rokiem saldo nie maleje, lecz wzrasta.
Zwróciłem też uwagę na to, że ta sama historia rozgrywa się w każdym zaliczanym do Zachodu kraju. Uzasadnienia otwarcia drzwi przed migrantami wszędzie były takie same mimo różnic w położeniu geograficznym. Z problemem migracji od lat borykają się Stany Zjednoczone, głównie na południowej granicy. Podróżując po Ameryce, słyszałem te same argumenty, co w Wielkiej Brytanii i w Europie. Politycy i inne osoby publiczne tego samego pokroju nieustanie tłumaczyły Amerykanom, dlaczego ich granice nie powinny być zbyt pilnie strzeżone. Podobnie jak w Europie wpływowe osoby i instytucje wysuwały tezę, że tylko kraje wpuszczające do siebie migrantów zasługują na miano cywilizowanych. Tak samo było w Kanadzie i na antypodach, czyli w Australii. Społeczeństwom, które zaliczają się do „zachodnich” (kraje europejskie lub wywodzące się z cywilizacji europejskiej), przedstawiano ten sam schemat argumentacyjny — zupełnie nieobecny w krajach niezachodnich. Tylko społeczeństwom krajów zachodnich, zlokalizowanych na trzech kontynentach, nieustannie powtarzano, że jeżeli szybko i gruntownie nie zmienią swojego składu demograficznego, utracą prawo do uważania się za przyzwoite. W tej wizji świata XXI wieku Chinom wolno będzie pozostać Chinami, a rozmaite kraje zachodniej i południowej Azji, Bliskiego Wschodu i Afryki mogą czy wręcz powinny zachować swój obecny charakter, a nawet powrócić do swoich korzeni. Natomiast od krajów określanych jako „zachodnie” oczekuje się, że zmienią swoją naturę, bo inaczej stracą wszelką legitymizację. Oczywiście kraje i państwa mają prawo się zmieniać. W dłuższym okresie pewne zmiany są nieuniknione. W tamtych wypowiedziach było jednak coś obłąkanego i oderwanego od rzeczywistości. Tego rodzaju argumenty wysuwano nie z miłości do tych krajów, ale ze słabo zawoalowanej nienawiści do nich. Zdaniem wielu ludzi, zarówno obywateli danego kraju, jak i cudzoziemców, państwa te zrobiły coś złego. Coś, za co muszą odpokutować. Problemem był Zachód, a rozwiązaniem jego likwidacja.
Istniały też inne oznaki, że coś jest nie tak. W 2019 roku zająłem się częścią z nich w książce Szaleństwo tłumów. Jej temat to „polityka tożsamości” — a konkretnie próba podziału społeczeństw zachodnich według płci, orientacji seksualnej i rasy. Tragiczne dziedzictwo XX wieku sprawiło, że tożsamość narodowa stała się wstydliwą formą przynależności, którą usiłowano zastąpić innymi formami. Kazano ludziom uważać się za członków inaczej zdefiniowanych grup, takich jak geje lub hetero, mężczyźni lub kobiety, czarni lub biali. Również tym formom przynależności nadano antyzachodni wymiar. Gejów fetowano pod warunkiem, że byli „queer” i chcieli obalić wszystkie dotychczasowe instytucje. Gejów, którzy chcieli po prostu żyć albo lubili świat Zachodu, zepchnięto na margines. Na podobnej zasadzie za użyteczne uważano tylko te feministki, które atakowały „patriarchalne” struktury, zachodni kapitalizm i wiele innych paskudnych zjawisk. Feministki, które odchodziły od tego schematu lub uważały, że na Zachodzie żyje im się stosunkowo dobrze, traktowano w najlepszym razie jako zdrajczynie, a w najgorszym — jako wrogów.
Jeszcze bardziej absurdalne dysputy toczyły się w kwestiach rasowych. Te mniejszości rasowe, które się zintegrowały, miały swój wkład w sukcesy Zachodu i go podziwiały, coraz częściej traktowano jak zdrajców swojej rasy, tak jakby oczekiwano od nich innej lojalności, natomiast radykałów, którzy chcieli wszystko zburzyć, wynoszono na piedestał. Czarnych Amerykanów i innych ludzi, którzy cenili Zachód i chcieli budować jego pomyślność, nazywano apostatami i obrzucano wyzwiskami. Miłość do społeczeństwa, w którym żyli, przemawiała przeciwko nim.
Jednocześnie niedopuszczalne stało się mówienie w podobny sposób o jakimkolwiek innym społeczeństwie. Pomimo wszystkich okrucieństw, jakich w naszych czasach dopuszcza się Komunistyczna Partia Chin, prawie nikt nie mówi o Chinach z taką wściekłością i odrazą, jaka codziennie wylewa się na Zachód z jego własnego wnętrza. Zachodni konsumenci nadal kupują chińskie tanie ubrania. Nie ma zmasowanej akcji na rzecz bojkotu. „Made in China” nie jest świadectwem hańby. W tym kraju dzieją się teraz straszne rzeczy, a mimo to Zachód normalnie prowadzi z nim interesy. Autorzy, którzy nie zgadzają się na tłumaczenie swoich książek na hebrajski, są zachwyceni, kiedy ukazują się one w Chinach. Chic-fil-A dostaje większe baty za robienie kanapek w kraju niż Nike za produkowanie trampek w chińskich fabrykach, w których panują urągające wszelkim normom warunki.
Ponieważ w rozwiniętym świecie Zachodu obowiązują jakieś inne standardy. O prawach kobiet, mniejszości seksualnych i rasowych mówi się tak, jakby dzisiejsza sytuacja była najgorsza w dziejach ludzkości, podczas gdy jest zdecydowanie najlepsza w jej dziejach. Nikt nie zaprzeczy istnieniu plagi rasizmu, która w tej czy innej formie nęka ludzkość od początku dziejów. Skłonność do preferowania własnej grupy jest w wypadku naszego gatunku wyjątkowo silna. Nie jesteśmy tak cywilizowani, jak lubimy o sobie myśleć. Jednak w ostatnich dekadach kraje zachodnie poczyniły niebywałe postępy w kwestii równości rasowej. Nasze społeczeństwa podjęły działania na rzecz „likwidacji barier rasowych” pod kierunkiem wybitnych ludzi z różnych środowisk rasowych, ale przede wszystkim wybitnych Afroamerykanów. Nie było przesądzone, że w społeczeństwach zachodnich rozwinie się tradycja tolerancji rasowej ani nawet że społeczeństwa te będą do niej aspirować.
Nie było przesądzone, że dożyjemy czasów, w których rasizm słusznie uchodzi za jeden z najbardziej odrażających grzechów. Stało się tak dlatego, że wielu odważnych ludzi przedstawiło nieodparte argumenty, walczyło za sprawę i skutecznie domagało się swoich praw.
W ostatnich latach można odnieść wrażenie, że tej walki nigdy nie było, że to jakiś miraż. W ostatnich latach kwestia rasowa nasuwa mi skojarzenie z wahadłem, które wychyliło się poza punkt równości ras i weszło do strefy dyskryminacji białych. Być może wynika to z przekonania, że jeżeli wahadło pozostanie w tej pozycji dostatecznie długo, równość ras silniej się ugruntuje. Dzisiaj widać już bardzo wyraźnie, że nawet jeżeli za teorią tą stały dobre intencje, to jest ona bardzo szkodliwa. Od kilkudziesięciu lat kraje zachodnie nie miały tak wielkich problemów na tle rasowym. Neutralność rasową zastąpiła ultraświadomość rasowa, co skutkuje silnie wypaczonym obrazem sytuacji.
Jak wszystkie społeczeństwa w dziejach, wszystkie narody Zachodu mają swoje za uszami w kwestii rasizmu. Na tym jednak historia naszych krajów się nie kończy. Rasizm nie jest jedyną soczewką, przez którą można patrzeć na nasze społeczeństwa, a jednak coraz częściej tylko jej się używa. Cała przeszłość jest postrzegana jako rasistowska, a tym samym skażona.
Ale tylko przeszłość Zachodu, ponieważ tylko na nią patrzy się przez wspomnianą soczewkę rasizmu. Straszliwy rasizm panuje dzisiaj w całej Afryce i znajduje swój wyraz w stosunku czarnych Afrykańczyków do innych czarnych Afrykańczyków. Rasizm panoszy się również na Bliskim Wschodzie i Półwyspie Indyjskim. Podczas podróży do dowolnego kraju bliskowschodniego — nawet do „postępowych” krajów Zatoki Perskiej — można zobaczyć współczesny system kastowy w pełnej krasie. Społeczeństwami tymi rządzą „wyższe rasy”, które wyzyskują pozostałe grupy. Pozbawieni ochrony zagraniczni pracownicy przylatują tam, aby pracować na rzecz tych grup jako importowana klasa robotnicza. Patrzy się na nich z góry, źle się ich traktuje, a nawet się ich pozbywa, jakby ich życie nie miało żadnej wartości. Każdy, kto podróżował po Indiach, wie, że w tym drugim co do liczby ludności kraju świata system kastowy nadal jest bardzo silnie zakorzeniony. Pewne grupy wciąż traktowane są jako „niedotykalne” wyłącznie z tego powodu, że ludzie ci mieli nieszczęście urodzić się w tej, a nie innej rodzinie. Ten odrażający system uprzedzeń rasowych nadal ma się bardzo dobrze.
A przecież słyszymy o tym bardzo niewiele. O rasizmie najwięcej się słyszy w kontekście krajów, w których zjawisko to jest najmniej nasilone i budzi największą odrazę. Tę niedorzeczną tezę uzupełnia się o stwierdzenie, że jeżeli w innych krajach istnieje rasizm, to z pewnością przybył tam z Zachodu. Tak jakby świat niezachodni zawsze był rajem niewiniątek.
Także w tym w kontekście widać, że rachunki krzywd sporządzono bardzo nierzetelnie, winy Zachodu spisując według innego zestawu reguł niż ten dla reszty świata. Zgodnie z tymi zasadami księgowania Zachód może czynić tylko zło, a reszta świata tylko dobro. Jeśli reszta świata czasem w czymś zawini, to dlatego, że my, ludzie Zachodu, zmusiliśmy ją do tego.
Wymieniłem tylko pewne symptomy naszych czasów, które w ostatnich latach kolejno analizuję. Im więcej się nad nimi zastanawiam i im dłużej podróżuję po współczesnym świecie, tym bardziej staje się dla mnie jasne, że obecną epokę określa przede wszystkim jedna rzecz — zapoczątkowana przed kilkudziesięciu laty przemiana cywilizacyjna. Przemiana ta wstrząsa fundamentami naszych społeczeństw, ponieważ jest to wojna ze wszystkimi ich elementami.
Wojna ze wszystkim, co pozytywnie wyróżniało nasze społeczeństwo. Ze wszystkim, co mieszkańcy Zachodu do niedawna uważali za oczywiste. Jeśli nie chcemy, aby ta wojna zakończyła się naszą porażką, musimy ją wszystkim unaocznić i przejść do kontrofensywy.
Wojna z Zachodem to książka o tym, co się dzieje, kiedy jedna ze stron zimnej wojny — strona demokracji, rozumu, praw człowieka i uniwersalnych zasad — zbyt szybko kapituluje. Większość ludzi postrzega tę walkę z błędnej perspektywy. Pozwalamy, aby nazywano ją przejściową lub marginalną, albo lekceważymy jako wojnę kulturową. Błędnie interpretujemy cele jej uczestników albo bagatelizujemy jej wpływ na życie przyszłych pokoleń. Tymczasem stawka jest równie wysoka jak stawka wojen toczonych w XX wieku, a na szali leżą często te same zasady i z naszą cywilizacją zwykle walczą ci sami złoczyńcy.
Od doceniania tego, co w kulturze zachodniej jest dobre, i krytykowania tego, co jest w niej złe, przeszliśmy do tezy, że należy ją w całości zdemontować.
Minęło już ponad trzydzieści lat od czasu, gdy wielebny Jesse Jackson rzucił podczas demonstracji na Uniwersytecie Stanforda hasło: „Hej hej, ho ho, zachodnia kultura musi odejść”. Wraz ze swoimi zwolennikami protestował przeciwko wprowadzeniu na tej uczelni programu „Kultura Zachodu”, twierdząc, że w nauczaniu zachodniego kanonu i zachodniej tradycji jest coś złego. Najbardziej uderzająca była jednak reakcja na ten protest: uniwersytet szybko się poddał, zastępując badania „kultury zachodniej” badaniami wielu kultur. Wydarzenia stanfordzkie z 1987 roku zwiastowały rozmaite późniejsze zjawiska.
W następnych dekadach w ślady Uniwersytetu Stanforda poszły niemal wszystkie uczelnie świata zachodniego. Coraz rzadziej przekazywano studentom historię myśli, sztuki, filozofii i kultury Zachodu, bo stała się wręcz czymś wstydliwym: wytworem zgrai „martwych białych samców”, by posłużyć się jednym z uroczych sformułowań, które weszły do powszechnego obiegu.
Od tego czasu wszelkie dążenia do utrzymania, a tym bardziej zintensyfikowania nauczania o cywilizacji zachodniej napotykały barierę wrogości, szyderstwa, a nawet przemocy. Naukowcy, którzy usiłują obiektywnie badać zachodnie kultury, są zwalniani z pracy, a także zastraszani i zniesławiani, również przez swoich kolegów. Australijskie Ramsay Centre for Western Civilisation, którego zarządowi przewodniczy były premier John Howard, stara się nawiązać współpracę z uczelniami wyższymi, aby studenci mogli się zapoznawać z cywilizacją zachodnią.
Mieli wielkie kłopoty ze znalezieniem chętnych do współpracy uniwersytetów, a ten fakt nam sporo mówi o tempie tej wielkiej przemiany. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu kursy historii cywilizacji zachodniej prowadzono na wielu uczelniach. Dzisiaj jest to tak niemile widziane, że nie można płacić uniwersytetom za takie programy.
W 1969 roku BBC wyemitowała niezwykły trzynastoodcinkowy serial dokumentalny Cywilizacja zrealizowany przez sir Kennetha Clarka. Clark postawił sobie za cel ukazanie zunifikowanej historii cywilizacji zachodniej i zamiar się powiódł, dzięki czemu serial wzbogacił wiedzę milionów widzów na całym świecie. Niecałe pięćdziesiąt lat później, w 2018 roku, BBC podjęło próbę kontynuacji tego projektu. Cywilizacje (z naciskiem na liczbę mnogą) są dziełem trzech historyków, którzy za wszelką cenę starali się uniknąć wrażenia, jakoby twierdzili, że Zachód jest lepszy od innych części świata, skutkiem czego przedstawili historię świata, która niczego nie wyjaśniała.
W ciągu zaledwie kilku dziesięcioleci zachodnia tradycja przestała być fetowana i stała się czymś wstydliwym i anachronicznym, by nie rzec haniebnym. Z historii, która miała inspirować i wspierać na duchu, przekształciła się w historię, która miała zawstydzać. Nie chodziło przy tym o samo określenie „zachodnia”, które budziło sprzeciw krytyków. Chodziło o wszystko, co się z nią wiązało, nawet o samo pojęcie „cywilizacji”. Guru współczesnego rasistowskiego „antyrasizmu” Ibram X. Kendi ujął to następująco: „Sama idea »cywilizacji« często służy jako eufemizm w odniesieniu do rasizmu kulturowego”1.
Wychylenia wahadła są oczywiście nieuniknione, a może nawet pożądane. W przeszłości z pewnością się zdarzało, że historię Zachodu przedstawiano jako opowieść o bezgranicznym dobru. Krytyczne podejście do historii i ciągłe analizowanie jej na nowo nie jest niczym złym, jednak poszukiwanie widocznych, realnych problemów nie powinno się zamieniać w poszukiwanie problemów urojonych. Zwłaszcza jeśli zajmują się tym ludzie nierzetelni, którzy udzielają wyłącznie skrajnych odpowiedzi. Jeśli pozwolimy niekonstruktywnym krytykom przeinaczać i zawłaszczać naszą przeszłość, to przyszłość, którą planują na niej zbudować, będzie chwiejna czy raczej koszmarna.
Zamierzam przeanalizować w tej książce dwie podstawowe kwestie. Na początku trzeba przyznać, że krytycy cywilizacji zachodniej przedstawiają alternatywy. Darzą podziwem każdą kulturę — pod warunkiem że nie jest to kultura zachodnia. Uważają na przykład, że należy oddawać cześć wszelkiej rodzimej myśli i ekspresji kulturowej, byle nie zachodniej. Domagają się od nas takich porównań, a my jesteśmy im posłuszni.
Fetowanie wszystkich kultur niezachodnich pociąga za sobą dwa poważne problemy. Po pierwsze, krajom niezachodnim puszcza się płazem obecne zbrodnie, równie potworne jak te z najgorszych kart z przeszłości Zachodu. Zachęcają do tego niektóre kraje. W końcu, jeśli Zachód jest tak bardzo zajęty oczernianiem samego siebie, to jak miałby znaleźć czas na przyglądanie się reszcie świata? Po drugie, takie podejście rodzi swoisty zaściankowy internacjonalizm: ludzie Zachodu błędnie zakładają, że pewne aspekty zachodniego dziedzictwa są wspólne dla całego świata.
Od Australii po Kanadę i Amerykę, a także w całej Europie nowe pokolenie przyswoiło sobie ideę, że pewne aspekty tradycji zachodniej (takie jak prawa człowieka) stanowią historyczną i globalną normę. Z czasem powstało wrażenie, że tradycja zachodnia, która te normy wypracowała, w największym stopniu im się sprzeniewierza oraz że „rdzenne” kultury niezachodnie są mniej skażone i bardziej oświecone od zachodniej. Poglądy takie nie ograniczają się do jakichś radykalnych grup i nie są też nowe — sięgają korzeniami co najmniej XVIII w wieku. Dzisiaj przenikają do prac takich bestsellerowych autorów jak Naomi Klein i Noam Chomsky. Poglądy te wykłada się na uniwersytetach i przedstawia w szkołach całego zachodniego świata, a ich działanie odciska się na prawie wszystkich ważniejszych instytucjach kulturalnych i politycznych. Znajdują swój wyraz w najbardziej nieoczekiwanych kontekstach.
Na przykład brytyjska organizacja National Trust ma za zadanie udostępniać zwiedzającym pewną pulę najpiękniejszych i najdroższych wiejskich dworów i pałaców. Około 5,6 miliona członków organizacji przechadza się po okazałych rezydencjach, a następnie wypija popołudniową herbatę. Jednak w ostatnich latach National Trust uznała, że ma pewne dodatkowe zadanie: edukować zwiedzających na temat dawnych grzechów właścicieli. I nie chodzi tutaj wyłącznie o związki z imperium brytyjskim i handlem niewolnikami, homofobię czy „okrutną” zasadę primogenitury: forsuje się również tezę, że angielska wieś jest na wskroś rasistowska, a dyrektor programowy organizacji nazwał ją „Zieloną Krainą Przykrości”.
Wybrałem akurat ten przykład, ale tego rodzaju krytyce podlegają prawie wszystkie dziedziny życia, od sztuki, matematyki i muzyki po ogrodnictwo, sport i jedzenie. Można wskazać wiele kuriozalnych elementów tego podejścia, na przykład to, że Zachód jest atakowany z powodu wszystkiego, co zrobił źle, ale nie spotyka się z żadnym uznaniem, jeśli chodzi o swoje osiągnięcia. Wręcz przeciwnie, osiągnięcia te — w tym prawa jednostki, wolność religijna i pluralizm — są mu wytykane.
To z kolei prowadzi nas do drugiej, jeszcze bardziej zagadkowej kwestii: dlaczego na Zachodzie wszystko podlega krytyce?
Kultura, która dała światu ratujący życie postęp w nauce i medycynie, wolny rynek, który wydobył miliardy ludzi na całym świecie z ubóstwa, i wreszcie największe osiągnięcia intelektualne i artystyczne, spotyka się wyłącznie z wrogością i prostacką krytyką. Kulturę, która wydała Michała Anioła, Leonarda, Berniniego i Bacha, przedstawia się tak, jakby nie miała nic ważnego do powiedzenia. W tym wypaczonym poglądzie na historię wychowywane są kolejne pokolenia, które słyszą prawie wyłącznie o wadach Zachodu, a tylko sporadycznie o jego tytułach do chwały.
Każdy uczeń wie o niewolnictwie, lecz ilu potrafi opisać — bez sarkazmu, zażenowania i zastrzeżeń — wielkie dary tradycji zachodniej dla świata?
W opisanym powyżej duchu krytykuje się wszystkie aspekty zachodniej tradycji. Szczególnie ostro atakowana i oczerniania jest tradycja judeochrześcijańska, kamień węgielny cywilizacji zachodniej. Podobny los spotyka tradycję sekularyzmu i Oświecenia, które doprowadziły do rozkwitu polityki, nauki i sztuki. Taka praktyka ma swoje konsekwencje. Wygląda na to, że nowe pokolenie nie rozumie nawet najbardziej podstawowych zasad wolności myśli i swobody wypowiedzi. Idee te przedstawia się jako wytwory europejskiego Oświecenia i krytykuje bez zrozumienia tego, jak i dlaczego Zachód doszedł do takich rozstrzygnięć w odniesieniu do religii.
Krytycy nie doceniają też tego, że konsekwentne stosowanie metody naukowej zaowocowało nieopisaną poprawą poziomu życia ludzi na całym świecie. Wszystkie wymienione osiągnięcia krytykuje się jako przykłady zachodniej arogancji, elitaryzmu i poczucia wyższości. W rezultacie odrzuca się wszystko, co jest związane z zachodnią tradycją. Amerykańscy studenci pedagogiki dowiadują się na seminariach, że nawet termin „różnorodność poglądów” to „kit wciskany przez białych suprematystów”2.
Moja książka nie jest historią Zachodu i nie aspiruje do tego. Taka praca musiałaby być dużo obszerniejsza. Nie chcę też zamykać ważnej debaty, która toczy się obecnie na ten temat — cenię ją i uważam za użyteczną. Z drugiej strony, do tej pory miała ona bardzo jednostronny charakter. Jak zobaczymy, politykom, naukowcom, historykom i działaczom uchodziły na sucho wypowiedzi nie tylko błędne lub nierozsądne, ale wręcz fałszywe. Zbyt długo to tolerowaliśmy.
Wojna z Zachodem ma wiele aspektów. Prowadzi się ją w mediach, na falach radiowych i w szkolnictwie, już od poziomu przedszkolnego. Szerzy się w szeroko pojętej kulturze: wszystkie najważniejsze instytucje kulturalne pod presją lub wręcz z własnej inicjatywy dystansują się od własnej przeszłości. Wojna z Zachodem toczy się na najwyższych szczeblach amerykańskiej władzy — jednym z pierwszych działań nowej administracji było wydanie rozporządzenia apelującego o „sprawiedliwość” (equity) i likwidację „systemowego rasizmu”, jak to określono3. Wygląda na to, że właśnie zabijamy kurę, która zniosła dużo szczerozłotych jaj.

 
Wesprzyj nas