Pierwszy rozdział jest tak szokujący, że podczas lektury nie uwierzysz własnym oczom. Ostatni wywoła w tobie takie emocje, że nigdy nie zdołasz o nim zapomnieć.


NAOMI ZAWSZE CHCIAŁA BYĆ MATKĄ.
Jednak trzy lata temu opuścił ją mąż, zabierając ze sobą ich dziecko. Teraz, gdy córka nareszcie ją odwiedza, Naomi ma niepowtarzalną szansę, by odbudować swoją rodzinę. Problem w tym, że zdarzył się wypadek, a ona uciekła się do kłamstwa, od którego nie będzie już powrotu.

NAOMI ZGŁASZA ZAGINIĘCIE CÓRKI.
Po kilku godzinach w jej domu zjawia się policja, a na podjeździe zaczynają tłoczyć się dziennikarze. Funkcjonariusze przeszukują pobliski las. Były mąż snuje się po korytarzu. A Naomi może tylko patrzeć z przerażeniem, bo od jej kłamstwa gorsza jest tylko prawda.

NAOMI NIE PAMIĘTA, CO NAPRAWDĘ SIĘ WTEDY WYDARZYŁO…

***

Polecę tę książkę wszystkim moim znajomym.
Sarah Pearse, autorka “Sanatorium”

Znakomity thriller psychologiczny z sercem.
Ashley Audrain, autorka “Odruchu”

Lia Middleton jest adwokatką specjalizującą się w prawie karnym i publicznym oraz dozorze kuratorskim. Mieszka w Beaconsfield z mężem i dwójką dzieci.

Lia Middleton
Gdy ją odnajdą
Przekład: Tomasz Wilusz
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 28 czerwca 2022
 
 


Freya spała. Tuląc ją do piersi, czułam na skórze jej ciepły oddech, przyspieszony, płytki, rytmiczny. Noworodki tak oddychają, uspokoiły mnie położne.
– Gotowa?
Dłoń Aidena spoczęła na moim krzyżu. Podniosłam na niego wzrok i skinęłam głową w odpowiedzi. Wyjął Freyę z moich ramion i zapiął ją w foteliku. Zszokowało mnie to, jak dotkliwie natychmiast odczułam jej brak. Przemierzaliśmy oddział powoli, w tempie, które dyktowały moje ociężałe nogi, aż wyszliśmy na ostre białe światło dnia. Odchyliłam szyję, aż tył głowy dotknął karku, i spojrzałam na ciężko wiszący nad nami przestwór świata. Był za duży. Czułam się jak motyl, który opuszcza duszny, ale bezpieczny kokon.
Czy byłam gotowa?
Zamrugałam nerwowo, przyciągając Freyę do siebie, i spuściłam wzrok na swoje buty. Jedna noga do przodu, potem druga. Krok po kroku.
Przez całą długą drogę do domu siedziałam z tyłu samochodu – na środkowym miejscu, jak najbliżej Frei. Patrzyłam na nią, kiedy za szybą zniknęło miasto i pojawił się wiejski krajobraz, rozwinięty przed nami zielony dywan rozciągający się po horyzont. Po bokach przemykały pola nakrapiane słońcem. Nad drogą pochylały się drzewa pyszniące się soczystą zielenią lata. Zwierzęta pasły się na wybiegach. Wkrótce dotrzemy na naszą farmę i nareszcie rozpoczniemy wspólne życie. Moja mała rodzina. Nas troje przeciw całemu światu.
Poruszyła się w foteliku, lekko uchyliła oczy, by obejrzeć świat, i znów je zamknęła.
Tak bardzo cię kocham, pomyślałam. Obiecuję, że będę się o ciebie troszczyć. Że nigdy nie zrobię ci krzywdy.
Głupio składać takie obietnice.
Czasem krzywdzimy ludzi niechcący.

CZĘŚĆ I

1

Cztery lata później…
Listopad

Zaraz powinni być.
Zegar, który głośno tyka w sieni, chodzi jakoś wolniej niż zwykle. Każda sekunda zdaje się godziną, z każdym ruchem wahadła ciarki niepokoju są coraz silniejsze. Klęcząc na miękkim niebieskim obiciu ławeczki w oknie, wyciągam szyję, by wyjrzeć na długi, wysypany żwirem podjazd, ciągnący się ciemnoszarą wstęgą pod zachmurzonym niebem.
Pół godziny chodziłam po przedpokoju, zanim ulokowałam się w oknie. Niczym wyczekująca wartowniczka. Teraz muszę tylko dopilnować, żeby on nie zobaczył, że wypatruję ich przez szybę. Muszę być spokojna, kiedy przyjedzie.
Zerkam na zegarek. Mówił, że będą przed dziesiątą…
Wolałabym, żeby mieszkali bliżej. Aiden obiecał, że dalej niż do Londynu się nie przeprowadzą. To i tak za daleko.
Moje dłonie są lepkie od potu. Wycieram je w dżinsy i potrząsam głową, próbuję dopuścić do siebie radosne podniecenie, które nieśmiało zaczyna przebijać przez ogarniający mnie lęk. Nie byłam pewna, kiedy ten dzień – i czy w ogóle – przyjdzie. Teraz, gdy wreszcie nastał, musi być pod każdym względem idealny.
Zerkam w dół na swoje dłonie. Pierścionek zaręczynowy i obrączka wciąż moszczą się wygodnie we wgłębieniu w bladej skórze. Aiden prosił, żebym je zdjęła, ale utknęły pod knykciem – trwale opuchnięte palce to jeden z licznych skutków ubocznych macierzyństwa.
Żwir chrzęści na podjeździe i znów wyciągam szyję. Widzę, jak Aiden manewruje samochodem przed domem, by zająć to samo miejsce, gdzie kiedyś stale parkował. Zsuwam się z ławeczki, biegnę do drzwi i pociągam za klamkę. Stare żelazne zawiasy skrzypią, mroźny podmuch wpada ze świstem do przedpokoju.
Drzwi od strony kierowcy otwierają się, a ja podkulam palce u nóg na zimnej posadzce. Aiden stęka głośno i wysiada, przytrzymując się krawędzi drzwi. Kolana z trudem utrzymują jego ciężar. Nie słyszę tego, ale na pewno strzeliły – pamiątka z lat młodości, kiedy regularnie grał w rugby. To absurd, żeby tak wysoki mężczyzna jeździł takim samochodem. Przechodzi na drugą stronę auta i otwiera tylne drzwi. Wspinam się na palce, pragnąc ją zobaczyć. Głośne trzaśnięcie, a potem…
Oto i ona: biegnie do mnie z szerokim uśmiechem na okrągłej buzi i dużą kartką trzepoczącą w rękach.
– Freya! – wydzieram się rozradowanym głosem.
Moja kochana córeczka.
Freya Grace Williams. Wiek cztery lata. Urodzona szesnastego sierpnia, po przyjściu na świat ważyła trzy tysiące dwieście czterdzieści gramów, miała pięćdziesiąt centymetrów wzrostu, po dziesięć palców u rąk i nóg, zielone oczy po ojcu i kruczoczarne włosy po mnie.
Blisko domu zwalnia kroku i szurając nogami w żwirze, który pryska na wszystkie strony, staje przed drzwiami. Podnosi na mnie wzrok, wciąż się uśmiecha. I wciąż ma te same pucołowate policzki jak w pierwszych miesiącach życia. Jej długie, lekko kręcone ciemne włosy są częściowo spięte, żeby nie opadały na oczy, i w słońcu wydają się niemal złote.
Kucam i przyciągam ją do siebie.
– Mamusia! – Odwraca głowę i całuje mnie w policzek. Jej oddech łaskocze mnie w ucho.
Aiden podchodzi, staje za nią, kładzie dłoń na jej ramieniu. Freya odrywa się ode mnie i spogląda w górę na ojca. On uśmiecha się do niej i wokół oczu robią mu się zmarszczki. To właśnie jego oczy zwróciły moją uwagę, kiedy lata temu pierwszy raz go zobaczyłam. Bez najmniejszego skrępowania zaczepił mnie i moje koleżanki. Nad Londynem przetaczała się fala upałów i skąpany w popołudniowym słońcu bar na dachu był pełen ludzi, ale od chwili, gdy podniosłam głowę znad drinka, wyrwana z zamyślenia nagłym „Przepraszam?”, widziałam tylko stojącego przede mną mężczyznę. Za jego plecami pięknie skrzyła się Tamiza, ja jednak byłam jak zahipnotyzowana.
– Pokaż mamusi, co dla niej masz. – Ma chropawy głos, jak zawsze po źle przespanej nocy.
Uśmiecham się i Freya podaje mi kartkę.
– Ty to narysowałaś?
Przytakuje skinieniem głowy, po czym oblewa się rumieńcem i wbija wzrok w swoje stopy.
Biorę kartkę. Widnieje na niej poziomy, trochę krzywy, podcieniowany pas zieleni przecięty falistą niebieską linią. Sterczą z niego brązowe pnie zwieńczone plamami w innym odcieniu zielonego i pokryte czerwonymi kulkami. Górna część rysunku jest zabazgrana na niebiesko, a u dołu stoją dwie postacie ludzkie, jedna mała, z zielonymi kropkami zamiast oczu, druga wysoka, z kropkami brązowymi. Mają różowe uśmiechy w kształcie litery U i trzymają się za ręce.
Nasza farma.
My.
Podnoszę wzrok na Freyę. Ma zmarszczone brwi. Uśmiecham się do niej szeroko.
– Jest piękny, kochanie. – Głos mi się łamie i odkasłuję, by oczyścić gardło. – Bardzo.
Jej twarz się rozluźnia i rozjaśnia w promiennym uśmiechu.
– Dziękuję, Freyo. – Wychylam się do przodu i całuję ją w czoło. Czuję ten jej świeży, czysty zapach i wracam pamięcią do chwil, kiedy leżałam na sofie z nią na piersi. Kiedy pod palcami czułam jej delikatną skórę. Kiedy wdychałam woń nowo narodzonego dziecka.
Wstaję i Aiden podaje mi jej różowy plecak. Gdy go biorę, nasze dłonie ocierają się o siebie. Cofam palce jak oparzona. Aiden napotyka moje spojrzenie i unosi brwi. Uśmiecham się, żeby rozładować napięcie. On w odpowiedzi zakłada ręce na piersi i cofa się o krok od progu.
Kieruję wzrok na Freyę, która czeka u mojego boku, ale wciąż czuję, że Aiden patrzy na mnie zmrużonymi oczami. Nasze spojrzenia znów się krzyżują. Wiem, że chciałby wniknąć w głąb mojej duszy, żeby mnie lepiej zrozumieć. Wywlec na wierzch wszystko, co we mnie siedzi, zobaczyć, co noszę w sercu, co krąży w moich żyłach.
– No dobrze, Freyo – przerywam milczenie i odwracam wzrok od Aidena, by się do niej uśmiechnąć. – Pożegnaj się z tatusiem, a potem, jak chcesz, możesz wejść do środka, w saloniku czeka na ciebie niespodzianka.
– Książki? – pyta.
– Być może – mówię, żartobliwie wzruszając ramionami.
Obdarza mnie szerokim uśmiechem i wpada w objęcia Aidena, który całuje ją w skroń i szepcze jej coś na ucho. Freya kiwa głową, żegna go radosnym okrzykiem i wbiega obok mnie do domu. Siada na schodach – na drugim stopniu od dołu – ściąga buty, rzuca je na podłogę, po czym pędzi w stronę kuchni i sąsiadującego z nią saloniku.
Przytrzymując się drzwi, spoglądam na Aidena, którego skrzyżowane ramiona wciąż tworzą barierę między nami. Czekam, aż powie coś jeszcze – do zobaczenia, do jutra, cokolwiek, co pozwoliłoby zakończyć to niezręczne spotkanie – ale tylko stoi i na mnie patrzy.
– Cóż… Dzięki, że zgodziłeś się, żeby u mnie została.
Prycha.
Zmuszam się, by zachować przyjazną, niewzruszoną minę, ale moja opuszczona dłoń zaciska się w pięść.
– Naprawdę jestem wdzięczna – mówię.
– Tylko dobrze jej pilnuj.
– Oczywiście. – Ostrożnie dobieram słowa, ale mój głos jest urywany. Matowy.
– Wiesz, co mam na myśli, Naomi. Nie bez powodu nie zostawała u ciebie na noc. Pamiętasz?
Najeżam się.
– Wiem. I to było dawno temu.
Nie odpowiada, czuję na sobie jego badawcze spojrzenie. Ma coś na końcu języka – niewypowiedziane słowa zdają się wisieć między nami w powietrzu.
– O co chodzi?
– Przysięgnij, że odstawiłaś te prochy.
– Już przysięgałam. Ale niech ci będzie… Przysięgam.
Uważnie mi się przypatruje, po czym zerka za moje plecy, gdzie Freya ślizga się na kamiennej posadzce w drodze do kuchni.
– Wiesz co? Może po prostu zabiorę ją do domu. Sam nie wiem, czy jestem gotowy…
– Nigdzie jej nie zabierzesz – ucinam i wzbiera we mnie gniew. – Zgodziłeś się, żeby dziś u mnie została. Obiecałeś. Pamiętasz? – Ciskam mu w twarz jego własne protekcjonalne pytanie.
Opuszcza brodę na pierś i potakuje bez słowa.
– Dobrze się nią opiekuj, to wszystko. Okej?
– Będę się nią dobrze opiekować, Aidenie. Przecież jestem jej matką.
Przeszywa mnie gniewnym wzrokiem, kręci głową, otwiera usta i nabiera powietrza, jakby chciał coś powiedzieć. Z jakiegoś powodu jednak tego nie robi, tylko znów kręci głową, tym razem stanowczo, a potem odchodzi, nie oglądając się za siebie.
Kiedy odjeżdża, czuję znajomy ucisk w głębi żołądka. Rozstania z nim nigdy nie są łatwe. Wtedy jednak mała dłoń pociąga za rąbek mojego zapinanego swetra – patrzę w dół i widzę Freyę ściskającą w rączkach książkę.
– Mamusiu, poczytamy w saloniku?
– Oczywiście, kochanie. – Drepcze w głąb domu, a ja mocnym pchnięciem zamykam drzwi.
Freya promiennie się do mnie uśmiecha, kiedy napełniamy wannę gorącą, spienioną wodą. Wlała prawie pół butelki płynu do kąpieli i piszczy radośnie na widok namnażających się bąbelków.
Zostawiamy odkręcony kran i idziemy do jej sypialni po drugiej stronie korytarza. Nawet kiedy Frei nie ma i snuję się sama po pustym domu, zdarza mi się zaglądać do tego pokoju. Tak długo był tylko pamiątką dawno minionych dni, gdy byliśmy rodziną. Nie mogłam się zdobyć na to, by cokolwiek tu zmienić. Pośrodku stało puste łóżeczko, nad nim wisiał już niepotrzebny mobil, a fotel do karmienia – na którym godzinami ją kołysałam – zbierał kurz. W końcu jednak zrozumiałam, że żyjąc przeszłością, nie odzyskam rodziny. Ostatniego lata, z okazji czwartych urodzin Frei, przemalowałam ściany na liliowo. Przy każdym pociągnięciu pędzla wyobrażałam sobie, jak Freya bawi się, czyta, zasypia w tym pokoju. Kiedy przyjechała w swoje urodziny, od razu tu przybiegła, piszcząc wesoło i wirując jak fryga. Sprzedałam na aukcji charytatywnej łóżeczko, w którym spała od szóstego miesiąca swojego życia, i zastąpiłam je nowym, takim „dla dużych dziewczynek”, jak mówi ona – z białymi kolumienkami i baldachimem w obłoki. W kącie dumnie stoi wysoka biblioteczka. Pęka w szwach od książek, nowych i starych, w części odziedziczonych po mnie. Ściany są ozdobione oprawionymi w ramki cytatami i stronami z jej ulubionej powieści: historii o dziewczynce, która ruszyła w pościg za Białym Królikiem i wpadła do nory prowadzącej do Krainy Czarów. Raz mnie nawet zapytała, czy mogłaby zmienić imię na Alicja.
Starałam się doprowadzić jej pokój do idealnego stanu, troskliwie się nim opiekowałam w nadziei, że pewnego dnia nareszcie będzie mogła do niego wrócić. Wypełniają go zabawki, którymi rzadko ma okazję się bawić. I łóżko, w którym nigdy nie spała. Do dziś.
Freya stoi przed biblioteczką, w której honorowe miejsce na środkowej półce zajmuje moja stara Alicja w Krainie Czarów. Okładka jest sfatygowana, brzegi stron pozawijane od częstego przewracania. Freya kocha tę powieść tak jak ja. Zawsze starannie stawia ją na półce, przed innymi książkami, po czym wpatruje się w nią z zachwytem. Teraz też na nią patrzy, już zapominając o radości, z jaką dopiero co czekała na kąpiel.
Pospiesznie sięgam do tylnej kieszeni dżinsów i wyciągam telefon.
Pstryk. Pstryk, pstryk.
Rozbiera się niezdarnie, po czym lekkim krokiem idziemy do łazienki, mijając schody i dawny pokój moich rodziców. Wkładam Freyę do wanny – jest jeszcze za mała, żeby samodzielnie do niej wejść. Kiedy to robię, mój telefon wibruje.
Rupert.

Mam nadzieję, że u Ciebie wszystko dobrze. Myślę o Tobie. xxx

Z poczucia winy przewraca mi się w żołądku. Chciał tu być, ale odmówiłam. Powiedziałam, że musimy być tylko we dwie. Ja i ona. Same.

Dzięki. Wszystko gra, zaraz się wykąpiemy, potem idziemy spać. Obiecuję, że wkrótce ją poznasz. x

Kładę telefon na krawędzi umywalki, ale znów wibruje i spada na podłogę. Podnoszę go – ekran na szczęście nie pękł – i na tle zdobiącego pulpit zdjęcia malutkiej Frei w jasnozielonych śpioszkach, uśmiechniętej pierwszy raz w życiu, wyskakuje kolejny esemes od Ruperta.

Nie mogę się doczekać. Powiedziałaś jej, że zostanie starszą siostrą? xxx

Podnoszę wzrok znad telefonu. Freya nadal patrzy na mnie nad krawędzią wanny. Jej spojrzenie wędruje na mój brzuch, po czym wraca na pianę. Może sama już się zorientowała?
Kładę dłoń na brzuchu. Jest płaski, nawet lekko wklęsły przy sterczących kościach biodrowych. Jeszcze nic nie widać, to dopiero pierwsze tygodnie. Czasem ponosi mnie wyobraźnia.
Nie odpisuję. Odkładam telefon na opuszczoną klapę sedesu, po czym patrzę na kąpiącą się Freyę. Zanurzyła się po pierś, do rąk nabrała piany.
– Freyo… Lubisz być w domu mamusi? – Mocno przygryzam wargę. Nie powinnam zadawać jej takich pytań.
Dalej bawi się bąbelkami, po chwili jednak niemal niezauważalnie kiwa głową.
Wypuszczam wstrzymywane powietrze głośnym wydechem. Nie powinnam pytać o nic więcej, nie mogę wywierać na nią presji.
Ale nie potrafię się powstrzymać.
– Chciałabyś częściej bywać u mamusi? – Uśmiecham się, przybieram łagodniejszy ton. Chcę dodać jej otuchy, sprawić, by czuła się kochana. By wiedziała, że cokolwiek odpowie, będzie dobrze. Nie pogniewam się. Nic tak nie ciąży jak poczucie winy, zwłaszcza kiedy jesteś dzieckiem. – Możemy zapytać tatusia, czy się zgodzi, kiedy jutro po ciebie przyjedzie. Chcesz?
Przestaje się bawić i znów leciuteńko kiwa głową.
– No dobrze, więc go zapytamy. – Aiden będzie wściekły, zarzuci mi, że próbuję nim manipulować. Że wykorzystuję Freyę jako broń przeciwko niemu. To jednak nieprawda. Nigdy bym tego nie zrobiła. Ona mnie potrzebuje, tak bardzo jak jego. Nawet bardziej. Każde dziecko potrzebuje matki.
Klęcząc przy wannie, zgarniam pianę w dłonie, po czym nabieram powietrza i dmucham ile sił w płucach, posyłając bąbelki prosto na Freyę. Kiedy osiadają na jej włosach i twarzy, wybucha niepohamowanym śmiechem. Śmieje się i śmieje: to taki śmiech, który dobywa się z brzucha, nie daje złapać tchu, wręcz boli. A ja śmieję się razem z nią.
Pluska się jakiś czas, po czym ostrożnie myję jej włosy i spłukuję szampon, uważając, by nie dostał się do jej oczu. Gdy mieszkaliśmy tu we trójkę, nie znosiła mycia włosów – bała się, że oczy będą ją szczypały. Krzyczała „Au!”, jeszcze zanim zaczynałam polewać jej głowę wodą.
Chciałabym coś zrobić, żeby mniej się bała.
Wyjmuję ją z wanny, stawiam na macie łazienkowej, owijam puszystym białym ręcznikiem i mocno przytulam. Woda kapie z jej mokrych włosów na moje ramię.
– Chodź, trzeba cię wytrzeć do sucha.
Idziemy, trzymając się za ręce, i chichoczemy, kiedy potykam się na stopniu przed drzwiami jej pokoju.
– Mamusia niezdara – mówi ona.
Pomagam jej włożyć ulubioną piżamę – tę w jednorożce – która czekała przygotowana na łóżku. Kiedy podłączam suszarkę do prądu i ją uruchamiam, Freya podrywa się, zatyka uszy i odsuwa się ode mnie.
– Nie lubisz suszarki, skarbie?
To coś nowego.
– Nie! Wyłącz, proszę! – przekrzykuje hałas. Natychmiast spełniam jej prośbę. Jedynym dźwiękiem w pokoju jest przyspieszony oddech mojej córki, jej pierś gwałtownie faluje.
Klękam, żebyśmy były twarzą w twarz.
– To tylko suszarka. Nie zrobi ci krzywdy. – Głaszczę ją po buzi, odgarniam jej włosy z oczu.
Warga Frei drży.
– Nie lubię jej. Ten hałas jest straszny.
– Już dobrze. Wytrzemy ci włosy ręcznikiem, zgoda?
– Tak robi Helen.
Ręka mi podskakuje na dźwięk jej imienia i zahaczam palcami o splątane włosy Frei.
– Au, mamo.
– Przepraszam. Bardzo przepraszam. To było niechcący. – Przygryzam wewnętrzną stronę policzka i skupiam się na rytmicznym tarciu ręcznikiem włosów córki.
Jest jeszcze dzieckiem – nie rozumie. Nie chciała mnie zranić.
– Może mi poczytasz w czasie, kiedy będę ci wycierać głowę?
– Dobrze – szepcze.
Wyjmuję szkolną czytankę z jej plecaka, który leży obok szafy. To prosta książeczka z obrazkami, po jednym krótkim zdaniu na stronę, duże, barwne ilustracje. Wytarcie ręcznikiem włosów Frei zajmuje prawie piętnaście minut, ale jej to nie przeszkadza: dumnie pręży drobną pierś, sylabizując słowo po słowie.
Kiedy ma już suche włosy, kładzie się do łóżka, a ja otulam ją kołdrą po brodę.
– Wygodnie? – pytam.
Radośnie potakuje.
– Tu masz Myszkę – mówię i Freya wyciąga ręce po swoją ulubioną zabawkę. Bez niej nie może spać.
– Poczytać ci, kochanie?
– Tak, poproszę.
– Na którą książkę masz ochotę? Wybór należy do ciebie.
Uśmiecha się szeroko.
– Alicję!
– Znowu? – Udaję zdumioną. – Zaczniemy od miejsca, w którym przerwałyśmy? I doczytamy do końca?
Freya kiwa głową, z radośnie błyszczącymi oczami.
Gramolę się na łóżko obok niej, opieram plecy o wezgłowie i zaczynam czytać. Dochodzę do samego końca, jak obiecałam.

– „W końcu wyobraziła sobie, że gdy jej maleńka siostrzyczka przemieni się w czasie, który nadejdzie, w dorosłą kobietę, zachowa przez wszystkie dojrzałe lata szczere i pełne miłości serce dzieciństwa; będzie zwoływała ku sobie gromadkę innych małych dzieci i sprawi, że ich oczy zabłysną ciekawie przy wielu przedziwnych opowieściach, być może nawet o owym dawno minionym śnie w Krainie Czarów; i będzie współczuła ich niewielkim smutkom, znajdując radość w ich niewielkich uciechach i wspominając swe własne, radosne dni lata”1.

Zerkam z ukosa na Freyę – ma zamknięte oczy, jej długie, ciemne rzęsy delikatnie trzepoczą.
Zsuwam się z łóżka, ostrożnie, żeby jej nie obudzić, po czym odwracam się i całuję ją w policzek.
– Dobranoc. Kocham cię, Freyo.
Idę na palcach do drzwi. Zanim zdążę je do końca zamknąć, z ciemności dobiega jej cichy głos.
– Ja ciebie też kocham, mamusiu.
– Słodkich snów.
Cicho zamykam za sobą drzwi i opieram się ze łzami w oczach o framugę. Wypuszczam powietrze. Lata wyczekiwania dobiegły końca. Moja córeczka jest w domu. Nareszcie jest w domu. I to dopiero początek: od tej pory będzie to czymś normalnym. To, że Freya śpi w swojej sypialni, tutaj, ze mną, gdzie jej miejsce.
Przebieram się do snu, po czym siadam na sofie w saloniku i sprawdzam kartkówki, od czasu do czasu zerkając przez drzwi balkonowe na bezkresne, rozgwieżdżone niebo zawieszone ponad drzewami skrytymi w ciemności na skraju ogrodu. Zegar tyka, odmierzając mijające sekundy, minuty, godziny, dogasający ogień głośno trzaska w kominku.
Kiedy niknie ostatnia iskra, pozostawiając puste, czarne palenisko, idę do łazienki na piętrze i myję zęby najciszej, jak mogę, choć Freya na pewno i tak nic by nie usłyszała z drugiego końca domu. Ochlapuję twarz wodą, po czym otwieram szafkę pod umywalką i moja dłoń odruchowo sięga po proste białe pudełko.
Palce mi zastygają, tylko na chwilę, potem jednak wyciągam listek i wyciskam na rękę turkusową tabletkę.
Ja ciebie też kocham, mamusiu.
Jej słowa wirują mi w głowie, kiedy napotykam swoje spojrzenie w lustrze, kładę pigułkę na języku i przełykam.
Moja córeczka jest bezpieczna. Moja córeczka jest w domu.
Z trudem otwieram oczy na dźwięk płaczu. Pospiesznie mrugam powiekami w ciemności, usiłując odnaleźć się w chwili obecnej. Po przebudzeniu zawsze potrzebuję trochę czasu, by poskładać drobne fragmenty mojego życia w całość, odzyskać jasność widzenia. Ten powrót do rzeczywistości bywa trudny do zniesienia.
Co to za dźwięk?
Zakrywam oczy dłonią i skupiam się, usiłując zrozumieć, co takiego słyszę.
Płacz.
To Freya.
Tyle że to niemożliwe: piskliwe, przenikliwe wycie, które słyszę, przypomina raczej wrzask noworodka. A jednak brzmi znajomo. Jak wołanie z przeszłości.
Siadam prosto i od nagłego ruchu dostaję zawrotów głowy, ale kiedy znów zamykam oczy, dźwięk staje się głośniejszy.
Tak, to płacz małego dziecka. Jej płacz.
Frei.
Kręcę głową z boku na bok, szybciej i szybciej, żeby odegnać ten dźwięk, ale jedyny skutek jest taki, że bezbrzeżna czarna pustka pod moimi powiekami rozbłyskuje feerią świateł i barw.
Przestań.
Cisza. Płacz umilkł.
Może to przez tabletkę, którą wzięłam przed snem. Poranki zawsze są najcięższe: otumanienie w pierwszych chwilach po przebudzeniu jest jednym ze skutków ubocznych. Nie powinnam była jej zażyć. Nie kiedy jest tu Freya.
Sięgam po telefon i wciskam guzik. Ekran z zegarem zapala się, rozświetlając cichy pokój: 7:35.
Może Freya już wstała. Lepiej sprawdzę – na pewno bałaby się szukać mnie po ciemku.
Zwieszam nogi z łóżka, wstając, tracę równowagę i zataczam się do przodu. Przytrzymuję się komody, prostuję plecy i znów potrząsam głową, żeby do reszty oprzytomnieć.
Mrok korytarza rozprasza tylko słaba smuga światła dziennego, która pada na schody przez duże okno od frontu. Spoglądam zmrużonymi oczami w stronę sypialni Frei.
Drzwi są szeroko otwarte.
Wieczorem je zamknęłam, na pewno… Może otworzyły się same. A może wstała, poszła do łazienki i po powrocie ich nie zamknęła – bądź co bądź nie jest już dzidziusiem.
Kręci mi się w głowie, dom wiruje, jakbym patrzyła przez kalejdoskop.
Oddychaj. Spokojnie oddychaj.
Schodzę z dywanu na podłogę. Czuję pod stopami zimną, kamienną posadzkę. Korytarz zdaje się przede mną wydłużać – kolejne ostrożne kroki ani trochę nie przybliżają mnie do jej pokoju – a drzwi zaczynają się przekręcać, aż w końcu zwisają z sufitu: świat stanął na głowie.
Zatrzymuję się i szybko mrugając oczami, wbijam wzrok w swoje stopy. Moje spojrzenie przyciąga smuga światła na schodach. Ma kształt uśmiechu. Jakby Kot z Cheshire obnażał tam swoje błyszczące zęby.
Wszyscy tu jesteśmy obłąkani.
Świat wraca do równowagi. Stoję przed otwartymi drzwiami jej pokoju. Czekam, aż moje oczy oswoją się z mrokiem, i spoglądam na łóżko Frei.
Jest puste.
Wpadam do środka i zapalam światło.
Nie ma jej.
Pokój jest pusty.
– Freya?
Odkasłuję.
– Freya? Gdzie jesteś?
Delikatne palce strachu wędrują w górę mojej szyi. Podrywam rękę, pocieram kark, próbując je powstrzymać.
Może się schowała.
Podchodzę wielkimi krokami do szafy, otwieram drzwi na oścież. Tam też jej nie ma. Tylko wieszaki z prawie nienoszonymi ubraniami.
Obracam się na pięcie, wodzę wzrokiem po pokoju.
Gdzie ona jest?
Palce powracają, obejmują moją szyję zimnym uściskiem. Zaczynają dusić.
Zaciskam usta i powoli wciągam powietrze.
To tylko sen. Frei nic się nie stało.
Wychodzę z pokoju i nasłuchuję oznak jej obecności. W domu jest cicho i ciemno.
Centymetr po centymetrze podchodzę do schodów. Mój oddech przyspiesza.
Przestań.
Wcześnie się obudziła i zeszła na dół.
A jednak serce bije mi coraz szybciej.
Uspokój się, Naomi.
– Freya?! – wołam znowu i jej imię dźwięczy echem w moich uszach.
Podchodzę do schodów, ale jakoś nie mogę spojrzeć w dół. Serce tłucze mi się w piersi.
Spójrz i tyle.
Na pewno jak zwykle siedzi na drugim stopniu od dołu: z książką u boku, bawi się pluszakami.
Robię krok naprzód i wyciągam ręce do balustrady. Obejmuję drżącymi dłońmi drewnianą poręcz, szukając oparcia w solidnych fundamentach mojego domu. Nie bacząc na ucisk panicznego strachu w klatce piersiowej, biorę głęboki wdech i zaglądam do przedpokoju.
Świat staje w miejscu, a ja przez ułamek sekundy nie rozumiem tego, co widzę.
Freya leży u podnóża schodów: ma otwarte oczy i aureolę włosów wokół głowy. Nie rusza się. Można pomyśleć, że śpi.

1 Tłum. Maciej Słomczyński.

 
Wesprzyj nas