Nowa powieść Szczepana Twardocha, inspirowana polarnymi wyprawami autora. Wielka podróż przez Arktykę – ocean, łagry, miłość i przemoc.


Pochodzący z Górnego Śląska Konrad Widuch jest weteranem Wielkiej Wojny, komunistą całym sercem oddanym rewolucji. Po wojnie razem z Karolem Radkiem wyjeżdża do sowieckiej Rosji i wciela w życie proletariacki porządek, walcząc w szeregach Konarmii w wojnie 1920 roku.

Rewolucja jednak pożera własne dzieci. Podczas czystek 1937 roku towarzysz Widuch jako „stary bolszewik” zostaje aresztowany, skazany i wysłany do łagru, z którego jednak ucieka i tak zaczyna się jego podróż przez śniegi, lody i tundrę.

Uchodząc przed sowiecką sprawiedliwością w towarzystwie niewidomego wora w zakonie i błatnej imieniem Ljubow, Widuch trafia w końcu do tajemniczej osady, nazywanej przez jej mieszkańców Chołodem. Żyją w niej oni zgodnie z rytmem surowej, polarnej natury, hodują renifery, polują na foki i niedźwiedzie, mówią swoim językiem i nigdy nie słyszeli o Stalinie.

Do czasu…

***

“Chołod” jest opowieścią o rozczarowaniu ideami. O losie jednostki rzuconej w wir historii i o chwili wytchnienia, jaką bohater znajduje poza cywilizacją. Jest to jednak tylko chwila, albowiem rosyjski Behemot uparcie podąża śladem ex-towarzysza Widucha.

Szczepan Twardoch (ur. 1979) – jeden z najbardziej cenionych współczesnych polskich pisarzy. Jest autorem głośnych, bestsellerowych powieści: Morfina (2012), Drach (2014), Król (2016), Królestwo (2018), Pokora (2020) i Chołod (2022). W jego literackim dorobku znajdują się również, uznawany za literackie odkrycie Wieczny Grunwald (2010, wznowienie 2021), tom dzienników Wieloryby i ćmy (2015), zbiór opowiadań Ballada o pewnej panience (2017), wybór felietonów Jak nie zostałem poetą (2019) i Wielkie Księstwo Groteski (2021) oraz Byk (2022) – pierwszy utwór napisany przez Twardocha z myślą o scenie teatralnej.
Uhonorowany wieloma prestiżowymi nagrodami, między innymi Paszportem „Polityki”, Nagrodą im. Kościelskich, Brücke Berlin-Preis, Śląskim Wawrzynem Literackim, Nagrodą Kulturalną Onetu O!Lśnienie, Nagrodą Czytelników Nike i rekordową liczbą nominacji (między innymi do nagród Nike, Gdynia i Angelus).
Prawa do jego powieści zostały sprzedane do kilkunastu krajów. W 2020 roku w Stanach Zjednoczonych ukazał się “Król”, entuzjastycznie przyjęty przez tamtejszą krytykę literacką. Na podstawie powieści powstał serial w Canal +.

Szczepan Twardoch
Chołod
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 26 października 2022
 
 


NO­TES KON­RA­DA WI­DU­CHA

16 CZERW­CA 1946

Ja cze­ło­wiek?
Był ja kie­dy­kol­wiek cze­ło­wie­kiem?
Wy­żej ja za­pi­sał datę. Ja od ośmiu lat nie wie­dział, jaki dzień ty­go­dnia, mie­si­ąca, na­wet często jaki mie­si­ąc. Tak tyl­ko z grub­sza. A te­raz wiem. Ka­len­darz mam obok sie­bie. Dziś nie­dzie­la. Dzień Pa­ński.
Pa­trzę ja na swo­je dło­nie. Jed­ną pró­bu­ję roz­pro­sto­wać, przy­trzy­mać no­tat­nik, lewą, bo ja pra­wo­ręcz­ny, w pra­wej trzy­mam ołó­wek. Obie po­zna­czo­ne są bli­zna­mi po wrzo­dach, po daw­nej cho­ro­bie, w pra­wej bra­ku­je mi jed­ne­go pa­licz­ka ma­łe­go pal­ca, od­mro­żo­ny daw­no temu, w le­wej nie mam ca­łe­go ma­łe­go pal­ca i wi­ęk­szo­ści ser­decz­ne­go, ale to aku­rat wy­pa­dek na wy­rębie. Albo i nie wy­pa­dek, nie pa­mi­ętam już. Może Re­ba­ne zro­bił to wte­dy spe­cjal­nie. W ko­ńcu jego na­zwi­sko po es­to­ńsku ozna­cza­ło lisa. Tak mó­wił. Może spe­cjal­nie. Lis. Może gdzieś tam jesz­cze leżą te pal­ce, to zna­czy ko­ści pal­ców, po trzy pa­licz­ki na ka­żdy, w śció­łce, w próch­nie za­grze­ba­ne, pod wiech­cia­mi pu­szy­cy, z jej szar­pa­ny­mi wia­trem kłęb­ka­mi bia­łe­go pu­chu.
Nie wiem, jak pu­szy­ca po pol­sku na­zy­wa się ani jak po nie­miec­ku, ale po ro­syj­sku tak wła­śnie, пушица, to taka tra­wa z kłęb­ka­mi jak­by ba­we­łny, ro­śnie w sen­du­sze, gdzie drze­wa już nie si­ęga­ją. W Cho­ło­dzie z tych kłęb­ków ro­bi­li kno­ty do ka­mien­nych lamp na fo­cze sa­dło, Ju­ka­gir­ka Ibi­si na­uczy­ła mnie, jak włók­na skręcać w pal­cach, za­wi­jać, aby po­wstał z nich zgrab­ny po­wro­zik, za sła­by, żeby słu­żył za ju­zing, ale chłon­ny, na knot do­sko­na­ły. Naj­lep­sza zaś ro­sła na Sie­wie­rze, u stóp wiel­kiej, dy­mi­ącej góry, tam kłęby po­lar­nej ba­we­łny były naj­wi­ęk­sze, przędza tak moc­na, że mo­żna było i nici z niej zro­bić.
Ale tam, gdzie ja pal­ce stra­cił, to nie mo­gła być pu­szy­ca, tam, gdzie ja stra­cił pal­ce, tam jesz­cze były drze­wa i gęsty pod­szyt taj­gi, sko­ro to było na wy­rębie, sen­du­cha i sen­du­cho­wa pu­szy­ca, i mchy, i pło­żące się po zie­mi wierz­by, to było pó­źniej. Kie­dy in­dziej. Na dłu­go przed wszyst­kiem.
Może więc leżą pod krzacz­kiem pe­łnym ja­gód, so­czy­stych i słod­kich, je­dli­my je na wy­rębie, ale trze­ba było uwa­żać, bo od nie­któ­rych mo­żna było po­cho­ro­wać się, a cho­ry tam, w tem miej­scu, któ­re­go na­zwy nie chcę wy­ma­wiać, cho­ry tam to był trup.
Może leżą. Żal mi ich nie było, i tak po­psu­te były od ści­ska­nia trzon­ka, zgi­ęte jak pa­zu­ry, poza tem sie­dem i dwie trze­cie pal­ca ci­ągle mam, mo­żna się z zie­mią po­dzie­lić dwo­ma. Wy­ci­ągnęły z nich ja­go­dy całą sło­dycz, z tych mo­ich pal­ców, co ży­cie mi je od­jęło. A te, co mi jesz­cze zo­sta­ły, wy­gląda­ją jak pal­ce mo­jej pra­bab­ki, któ­re stra­wił go­ściec, po­wy­kręca­ne, po­ła­ma­ne i po­zra­sta­ne. Ale jesz­cze mi słu­żą. Na cyn­giel na­ci­sną.
Ale czy ja jesz­cze cze­ło­wiek?
Pi­szę te sło­wa po­wo­li, ołó­wek skrzy­pi. Wo­la­łbym pió­rem, ale nie mam pió­ra. Zresz­tą tu­taj, na sie­wie­rze, pió­ra za­ma­rza­ją, a ołó­wek pi­sze i na mro­zie. Cho­ciaż te­raz cie­pło. Może już gdzieś na świe­cie mają ta­kie pió­ra, któ­re pi­szą i na mro­zie.
Duży dał mi ten ze­szyt i ołó­wek, kie­dy od­cho­dził. Po­wie­dział, że już go nie będzie po­trze­bo­wał. To było nie­dłu­go po tem, jak zła­mał mi nos, ale pi­sać za­czął ja do­pie­ro te­raz, po dwóch mie­si­ącach sa­mot­no­ści.
Duży nie na­zy­wał się Duży, tyl­ko ja­koś ina­czej, Jean, albo coś po­dob­ne­go, nie umiał ja tego wy­mó­wić, cho­ciaż mam za­no­to­wa­ne. Mały na­zy­wał się Ju­les, jak Ver­ne, com go tak chęt­nie w dzie­ci­ństwie czy­ty­wał po nie­miec­ku, ale wo­lał ja na nich mó­wić tak, Duży i Mały, bo i tak wie­le zno­wu nie po­ga­da­li­my, cho­ciaż znam ja kil­ka języ­ków.
Nie­miec­kie­go na przy­kład na­uczył się ja w szko­le po­wszech­nej, pol­skie­go pó­źniej, na kó­łkach sa­mo­kszta­łce­nio­wych pol­skich so­cja­li­stów, nie było trud­no, bo w domu mó­wi­ło się ra­czej po na­sze­mu, to pol­ski ła­two ja ła­pał, an­giel­skie­go uczył się ja tro­chę jako do­dat­ko­we­go w Ma­ri­ne­schu­le i coś ro­zu­miem, cho­ciaż już pew­nie wszyst­ko ja za­po­mniał. Ro­syj­skie­go ja na­uczył się do­pie­ro, jak przy­je­cha­li­my z Rad­kiem do Mo­skwy, no ale na­uczył się ja prze­cież do­brze, sie­dem­na­ście lat w Ro­syi z tem ro­syj­skim ja prze­żył, z So­fie też mó­wił ja po ro­syj­sku, cho­ciaż zna­ła nie­miec­ki le­piej niż ja ru­ski. Tro­chę strach by­ło­by po nie­miec­ku mó­wić, wia­do­mo.
Tak czy ina­czej, Duży i Mały ga­da­li po fran­cu­sku, to zna­czy ga­dał Mały, i znał też parę słów po an­giel­sku i parę słów po nie­miec­ku, i po­cząt­ko­wo coś tam so­bie opo­wia­da­li­my, to zna­czy zno­wu głów­nie Mały opo­wia­dał, ja słu­chał, prze­cież nie będę mu mó­wił o miej­scu, któ­re­go na­zwy nie chcę wspo­mi­nać, ani o Cho­ło­dzie, ani o Sie­wie­rze i jego wiel­kiej, dy­mi­ącej gó­rze. Duży w ogó­le pra­wie nic nie mó­wił, jak­by za­po­mniał ludz­kie­go języ­ka.
Może tak na­praw­dę ja już też w żad­nem ludz­kim języ­ku ani sło­wa nie mó­wię, tyl­ko po­wta­rzam, jak pa­pu­ga. Nasz ko­men­dant, w pierw­szym z miejsc, któ­rych nazw nie chcę wspo­mi­nać, wy­bacz mi to, moja nie­szczęsna, bo nie­ist­nie­jąca czy­tel­nicz­ko, miał taką pa­pu­gę, zu­pe­łnie sza­rą, tyl­ko z czer­wo­nym ogo­nem, sie­dzia­ła w klat­ce i krzy­cza­ła: „К черту Троцкого!” i „Ленин молодец! Сталин молодец!”, ale po­tem oso­wia­ła, wy­rwa­ła so­bie pió­ra i w ko­ńcu zde­chła, i ko­men­dant na ape­lu oświad­czył, że to spi­sek troc­ki­stow­skich ga­dów i z tego po­wo­du do ro­bo­ty będzie­my wy­cho­dzić go­dzi­nę wcze­śniej.
No i może ja już też jak ta pa­pu­ga, co prze­cież nie wie­dzia­ła, kto Troc­ki, cze­mu tam sie­dzi so­bie w tem Mek­sy­ku czy Pa­ry­żu, nie wie­dzia­ła, kto to Le­nin i Sta­lin, może ja też już tyl­ko sło­wa po­wta­rzam ze sły­sze­nia, może już nie wiem, co za nie­mi stoi.
A jed­nak pi­szę, praw­da? Pi­szę ja po pol­sku. Po tem wszyst­kiem ni­g­dy ja pi­sa­nia cy­ry­li­cą nie po­lu­bił, a po pol­sku, cho­ciaż wiem prze­cie, że nie­po­praw­nie, to ja­koś i tak ja po­lu­bił wła­śnie, bo i ła­two mi na­uka przy­szła, po tem, jak to­wa­rzy­sze z pol­skie­go PPS-u nam or­ga­ni­zo­wa­li na Za­bo­rzu kó­łko sa­mo­kszta­łce­nio­we, to się oka­za­ło, że ten pol­ski ca­łkiem po­dob­ny do tej na­szej god­ki, cho­ciaż bar­dziej taki nadęty, tro­chę jak­by taki śmiesz­ny hra­bia ja­kiś mó­wił, i mnie się zda­je, że przez to nadęcie bar­dziej do pi­sa­nia zdat­ny, cho­ciaż mó­wić po pol­sku strasz­nie głu­pio i mnie za­wsze mó­wić po pol­sku było wstyd, bo jak cze­ło­wiek po pol­sku mówi, z tymi wszyst­kie­mi pa­na­mi i pa­nia­mi, ą i ę, to brzmi od razu, jak­by się nadął ni­czym ja­kiś pol­ski szlach­cic i jak­by mały pa­lu­szek przy pi­ciu her­ba­ty od­chy­lał ni­czym skrzy­de­łko pta­szy­ny de­li­kat­nej, no gro­te­sko­wo cze­ło­wiek brzmi, jak po pol­sku mówi, jak pa­jac za­wsze, a po na­sze­mu to jak trze­ba, nor­mal­nie, bez na­dy­ma­nia się, jak swój cze­ło­wiek, nor­mal­nie. I po ro­syj­sku też nor­mal­nie, bez nadęcia, bez pa­nów i pań, i ą, i ę, jak chłop albo baba, nor­mal­ni, a nie ja­kieś tam pa­ństwo chuj ich tam wie co.
Ale pi­sać po pol­sku do­brze, ja­koś tak do ręki pol­ski pa­su­je, na­wet te ę i ą się pi­szą nie naj­go­rzej. No tak to bywa z języ­ko­ma i ga­da­niem, i pi­sa­niem.
Nie pa­mi­ętam, kie­dy ja ostat­ni raz pi­sał. Kie­dy ostat­ni raz trzy­mał ja w dło­ni pió­ro albo ołó­wek.
W Cho­ło­dzie nie było przy­rządów pi­sar­skich. Nikt ich nie po­trze­bo­wał, bo nikt tam nic nie pi­sał, tyl­ko wi­ęcej tak lu­dzie ra­czej pa­mi­ęta­li, niż pi­sa­li. W du­szy wie­dzie­li. W miej­scu, któ­re­go na­zwy nie chcę wy­ma­wiać, też nie było czem pi­sać, ani po co, ani o czem, cho­ciaż wi­dział ja tam po­etę, co na ja­ki­chś skraw­kach byle gdzie zna­le­zio­ne­go pa­pie­ru za­pi­sy­wał swo­je wier­sze, a po­tem uczył się ich na pa­mi­ęć, co nie przy­da­ło mu się na wie­le po tem, jak uma­rł, nor­mal­nie, z go­ło­du. Ja tam nic nie za­pi­sy­wał ani ni­cze­go nie chciał pa­mi­ętać.
Więc jesz­cze wcze­śniej. Dużo wcze­śniej pi­sał ja często, pra­wie co­dzien­nie, głów­nie li­sty, naj­pierw do So­fie z woj­ny i po­tem po woj­nie, gdy nas dys­lo­ko­wa­li na Kau­kaz, gdzie go­ło­do­wa­li­my i my, i ko­nie, ży­wio­ne za­pa­rza­ną siecz­ką i sło­mą zgni­łą, z chłop­skich strzech dar­tą. Po­tem, gdy z So­fie miesz­ka­li­my już ra­zem w Mo­skwie, to ja pi­sał do sta­rych to­wa­rzy­szy, bo no­wych ja nie miał, pi­sał na­wet do Nie­miec, co było ra­czej nie­roz­sąd­ne, ale wte­dy jesz­cze miał ja złu­dze­nia co do wol­no­ści w Oj­czy­źnie Świa­to­we­go Pro­le­ta­ria­tu, a po­tem, gdy po upad­ku Rad­ka za­miesz­ka­li­my w ko­mu­na­łce w Mur­ma­ńsku, żeby się jak naj­bar­dziej przy­cza­ić, znik­nąć pra­wie, to ja już się bał pi­sać, bo jed­no głu­pie sło­wo to śmie­rć prze­cież. Le­piej było nic nie pi­sać, ani li­stu, ani kart­ki pocz­to­wej, a już nie daj Boże dzien­ni­ka.
Ale jesz­cze lek­cje się ro­bi­ło z Wi­le­ną, więc coś się tam pi­sa­ło z dziec­kiem, bu­kwa­mi w ka­je­ci­ku, pol­skie­go ani nie­miec­kie­go nie mie­li­my od­wa­gi jej uczyć, cho­ciaż So­fie zwy­kle mó­wi­ła do niej po nor­we­sku, to było wte­dy, kie­dy uro­dzi­ła się nam dru­ga cór­cia, da­li­my jej imię Ni­nel, czy­li Le­nin czy­ta­ne od tyłu, wte­dy już nic się nie pi­sa­ło. Wszyst­kie za­pi­ski, z ca­łe­go ży­cia, wszyst­kie no­te­sy, kar­tecz­ki, li­sty otrzy­ma­ne i przez kal­kę od­bi­te ko­pie wy­sła­nych, wszyst­ko wte­dy z So­fie spa­li­li­my, a i tak nie po­mo­gło, ale też nie za­szko­dzi­ło.
Pa­mi­ęć niech po­zo­sta­nie pa­mi­ęcią, płyn­na i zmien­na jak my, lu­dzie, ma­te­ria w nas się wy­mie­nia, bo jemy, tra­wi­my, cząst­ki ma­te­rii osa­dza­ją się w na­szym cie­le, a inne wy­da­la­my, w na­szych cia­łach nie ma nic sta­łe­go, my z ma­te­rii jak fala z wody, po­ja­wia­my się, pęcz­nie­je­my jak fala i ga­śnie­my, a na­sza pa­mi­ęć z nami, zmien­na, od­bi­cie od­bi­cia, więc do­brze, że wszyst­ko, co mie­li­my za­pi­sa­ne, spa­li­li­my. Nie było mi żal ani te­raz mi nie żal. A to pi­szę tyl­ko dla­te­go, że nikt tego nie prze­czy­ta, moja dro­ga, acz nie­ist­nie­jąca czy­tel­nicz­ko.
Więc może ostat­ni raz ja pi­sał wie­le razy, raz za ra­zem, le­d­wie trzy­ma­jąc po­da­ne mi pió­ro w po­ła­ma­nych pal­cach, sie­dząc przy sto­le na­prze­ciw­ko tego mi­łe­go, życz­li­we­go cze­ło­wie­ka o wy­glądzie dys­tyn­go­wa­ne­go pro­fe­so­ra albo chi­rur­ga, szpa­ko­wa­te wło­sy, okrągłe oku­la­ry w dru­cia­nych opraw­kach na no­sie, siwy, krót­ko przy­strzy­żo­ny wąs, gład­kie po­licz­ki i na­wet za­pach ja­kie­jś do­brej wody ko­lo­ńskiej. An­giel­skiej pew­nie. Jak ja­kieś rze­czy do­bre dla cze­ło­wie­ka, to ko­niecz­no an­giel­skie one są. Tyl­ko ich po­li­ty­ka chu­jo­wa. Więc on tak jak pro­fe­sor wy­glądał, an­giel­ski na­wet, szla­chet­ny z tym wąsem.
Tyl­ko mun­dur mu ja­koś nie pa­so­wał. Nie dla­te­go, żeby źle był od­szy­ty, zie­lo­ną gim­na­stior­kę od­szy­tą miał wspa­nia­le, do­pa­so­wa­ną do spor­to­wej zresz­tą fi­gu­ry jego, na pew­no na mia­rę ob­sta­lo­wa­ną ra­zem z nie­bie­ski­mi bry­cze­sa­mi z wąskim czer­wo­nym lam­pa­sem, jak to ofi­ce­ro­wie za daw­nych cza­sów so­bie ob­sta­lo­wy­wa­li. Po pro­stu nie pa­so­wa­ła ja­koś do spo­koj­nej, życz­li­wej twa­rzy ta gim­na­stior­ka z kar­mi­no­wy­mi pat­ka­mi na ko­łnie­rzu i z dys­tynk­cja­mi ma­jo­ra, i z go­dłem NKWD z mie­czem i tar­czą na ra­mie­niu sta­ran­nie wy­ha­fto­wa­nem i za­pi­na­na na trzy mo­si­ężne kne­fle, któ­re tak do­brze pa­mi­ętam, te kne­fle.
Ja trzy­mał w dło­niach ołó­wek albo pió­ro, cze­ło­wiek o twa­rzy pro­fe­so­ra pod­su­nął mi pa­pier, cały za­pi­sa­ny na ma­szy­nie w niby moje, cho­ciaż nie moje, sło­wa. Za­py­tał, to co, Kon­ra­dzie Wil­gel­mo­wi­czu, za­pa­li­cie? Po­ki­wał ja gło­wą albo i nie po­ki­wał, ale on wy­jął z biur­ka ozdob­ne pu­de­łko pa­pie­ro­sów Troj­ka, dro­gich. Na ze­wnątrz mia­ły wy­ma­lo­wa­ną sta­ro­ru­ską sce­nę z trój­kon­nym za­przęgiem, od we­wnętrz­nej stro­ny de­kla wy­ma­lo­wa­ny zno­wu pi­ęk­nie wi­do­czek Krem­la. Od­wi­nął ozdob­ny pa­pier, wy­jął z pu­de­łka gru­be­go pa­pie­ro­sa o zło­tym ust­ni­ku, za­pa­lił, za­ci­ągnął się raz, żeby nie zga­sł, po czem wło­żył mi w roz­bi­te, spierzch­ni­ęte usta, wcze­śniej rów­nież sa­me­mu od­kręciw­szy śru­bę mo­cu­jącą do bla­tu biur­ka de­skę, w któ­rej tkwi­ły obie moje ręce.
Sam to zro­bił, po­nie­waż zwol­nił już wcze­śniej star­szy­nę, któ­ren zaj­mo­wał się ta­ki­mi spra­wa­mi. Niech idzie do domu, dzie­ci ma, niech ojca po­ogląda­ją, baj­ki im po­czy­ta, ra­dia po­słu­cha­ją, po­wie­dział, uśmie­cha­jąc się cie­pło.
Moje ręce tkwi­ły wcze­śniej pła­sko na bla­cie, za­mo­co­wa­ne do biur­ka de­ską z wy­ci­ęcia­mi, żeby cze­ło­wie­ko­wi o twa­rzy pro­fe­so­ra wy­god­niej było prze­ko­ny­wać mnie do tego, bym przy­znał się do winy, cze­gom ja jed­nak zro­bić nie chciał, przy­naj­mniej przez ja­kiś czas, wie­rząc moc­no, że So­fia, Ni­nel i Wi­le­na są już bez­piecz­ne.
A je­śli na­wet nie były jesz­cze bez­piecz­ne, to inne im gro­zi­ły nie­bez­pie­cze­ństwa niż taka piw­ni­ca, w któ­rej sie­dział ja ra­zem z tem cze­ło­wie­kiem o mi­łej twa­rzy pro­fe­so­ra, i to go gnie­wa­ło, że nie może się przez So­fie, Ni­nel i Wi­len­kę do mnie do­stać, o to też py­tał, gdzie są, gdzie, i to nie było mądre, że py­tał, bo już nie mógł mi po­wie­dzieć, że je zła­pa­li.
Zresz­tą wie­dział ja, że nie zła­pa­li. No więc gnie­wał się na mnie ma­jor o twa­rzy pro­fe­so­ra, to i dło­nie miał ja pła­sko na bla­cie przy­trzy­ma­ne tymi zmy­śl­ny­mi dy­ba­mi na za­wia­sie, a to­wa­rzysz ma­jor wa­lił w moje dło­nie młot­kiem, więc ja sta­rał się za­ci­skać w pi­ęści, zresz­tą wca­le się nie sta­rał, za­ci­skał ja je od­ru­cho­wo, szar­pi­ąc się i wrzesz­cząc, na nic oczy­wi­ście, bo piw­ni­ca głębo­ko, a biur­ko to­wa­rzy­sza ma­jo­ra sta­ran­nie przy­kręco­ne do podło­gi.
Miły to­wa­rzysz ma­jor nie ży­czył so­bie, że­bym za­ci­skał dło­nie w pi­ęści, więc roz­pro­sto­wy­wał mi je­den pa­lec po dru­gim i ka­żdy przy­bi­jał do bla­tu biur­ka, przez pa­zno­kieć, cien­ki­mi, ta­pi­cer­ski­mi gwo­źdźmi, wte­dy ja ze­mdlał i to­wa­rzysz ma­jor sam mu­siał wstać, wzi­ąć wia­dro i ocu­cić mnie tą lo­do­wa­tą wodą, bo, jak ja pi­sał, star­szy­nę już pu­ścił do domu, niech tam dzie­ci ojca mają.
No i ja wte­dy zde­cy­do­wał, że co tam, pod­pi­szę. Może już dość. Wszy­scy w ko­ńcu pod­pi­su­ją, mó­wił ma­jor i miał ra­cję, ob­cęga­mi po­wy­ci­ągał gwo­ździe, de­li­kat­nie, żeby nie bo­la­ło za moc­no, jak wy­ci­ąga, od­kręcił de­skę, co trzy­ma­ła moje dło­nie na bla­cie, dał w te krwa­wi­ące i drżące dło­nie pa­pie­ro­sa o zło­tym ust­ni­ku, dał pa­pier i ołó­wek i po­wie­dział, no to pod­pisz­cie, Kon­ra­dzie Wil­gel­mo­wi­czu, i na dziś będzie­my mie­li z gło­wy, no to pod­pi­sał ja, bo co ja miał nie pod­pi­sać.
My­ślę, że chy­ba wła­śnie wte­dy ja ostat­ni raz pi­sał. To zna­czy po­tem jesz­cze coś pod­pi­sy­wa­ło się, na pew­no, po­tem prze­cież wi­siał ja jesz­cze nagi pod su­fi­tem, pod­wie­szo­ny za zwi­ąza­ne za ple­ca­mi nad­garst­ki, i to­wa­rzysz ma­jor prze­ko­ny­wał mnie, że­bym, sko­ro już się ja przy­znał do by­cia pol­skim szpie­giem, wy­dał jesz­cze mo­ich wspó­łpra­cow­ni­ków. Zda­wa­ło mi się, że przy­zna­wał się ja wcze­śniej do by­cia szpie­giem nie­miec­kim, ale prze­cież ja nie zwra­cał uwa­gi na tę nie­ści­sło­ść, sko­ro ci­ężar mo­je­go cia­ła wy­ry­wał mi wy­kręco­ne ra­mio­na z bar­ków. Wy­dał ja w ko­ńcu, nie pa­mi­ętam już kogo, ka­żde­go, o kogo py­ta­li, na­wet że So­fie szpie­go­wa­ła dla Nor­we­gów, ale jesz­cze nie wte­dy, wte­dy ja mó­wił, że tyl­ko ja był szpie­giem, więc w ko­ńcu mnie od­wi­ązał star­szy­na, któ­re­go aku­rat wte­dy ma­jor do domu nie pu­ścił, roz­krzy­żo­wa­li mnie na kszta­łt li­te­ry X, ko­ńczy­ny do przy­kręco­nych do podło­gi że­la­znych kó­łek przy­wi­ązaw­szy, i star­szy­na wzi­ął lu­tlam­pę, po czem chwy­cił w ga­rść moje ge­ni­ta­lia, za­ci­snąw­szy je tak, że mój chwost i jaj­ca wy­sta­wa­ły z tej jego ga­rści, jak­by już je od mo­je­go cia­ła od­dzie­lił. Ale nie od­dzie­lił, o czem się prze­ko­nał ja, gdy lu­tlam­py użył.
No i wte­dy też jesz­cze ja pi­sał, pod­pi­sy­wał, co ka­za­li, a po­tem na­wet wła­sno­ręcz­nie trzęsącą się ręką spi­sy­wał ja­kieś ze­zna­nie, pla­strem mi mu­sie­li kciuk z pal­cem wska­zu­jącym i środ­ko­wym ra­zem z ołów­kiem skle­ić, spi­sy­wał ja, pla­mi­ąc pa­pier krwią tro­chę, za co mnie ma­jor do­bro­tli­wie skar­cił, pal­cem po­ki­wał jak bel­fer w szko­le po­wszech­nej. Do cze­go się ja przy­znał, nie pa­mi­ętam, do wszyst­kie­go.
Po­tem już ja­koś nie było oka­zji pi­sać. I nie chciał ja.
Po co pi­sać, za dużo już na­pi­sa­ne.
Ucho­dził ja po­tem za szczęścia­rza. Po pierw­sze dla­te­go, że kie­dy po mnie przy­szli, to ja pró­bo­wał uciec, przez okno. Ja­kże mi tego za­zdro­ści­li po­tem, je­den pro­fe­sor, po­dob­no en­to­mo­log i jak­by tego nie było dość, to jesz­cze Żyd, opo­wia­dał mi na wy­rębie, że jak przy­szli po nie­go, to im jesz­cze her­ba­ty zro­bił, i to po tem, jak mu już pa­sek i sznu­rów­ki za­bra­li, bo on prze­cież nie­win­ny i to musi być po­my­łka. Ki­wa­li gło­wa­mi, her­ba­tę, ow­szem, wy­pi­li i mó­wi­li, że tak, tak, na pew­no po­my­łka, cho­dźcie z nami, wy­ja­śni­my, brać nic nie trze­ba, u nas cie­pło, na­kar­mi­my, jak zgo­łod­nie­je­cie. No i po­sze­dł, i dali mu pa­ra­graf 58-2 i dy­chę jak w pysk, a en­to­mo­log ni­g­dy so­bie nie wy­ba­czył, że tej her­ba­ty im zro­bił, jak przy­szli, że po do­bro­ci po­sze­dł, bo to prze­cież po­my­łka i wszyst­ko się wy­ja­śni. Wszy­scy tak to wspo­mi­na­li, że prze­cież nie­win­ni, więc cóż ta­kie­go, pój­dą, wszyst­ko się wy­ja­śni.
No i się wy­ja­śnia­ło, jak im pal­ce ła­ma­li, jak pod­ta­pia­li albo jak bili bez prze­rwy, przez go­dzi­nę, za­wi­ni­ętych w dy­wan, je­śli ich ze­zna­nia były na pro­ce­sie po­trzeb­ne, gdzie mu­sie­li wy­glądać przy­zwo­icie, a nie jak mi­ęso na bit­ki tłucz­kiem roz­kle­pa­ne.
A ja wie­dział. I za­zdro­ści­li mi tego to­wa­rzy­sze moi w miej­scu, któ­re­go na­zwy nie chcę wy­mie­niać, wie­dział ja, tak że pró­bo­wał ja uciec, a jed­ne­go z tych, co mnie aresz­to­wa­li, na­wet w pysk ja strze­lił. Zro­bił ja wszyst­ko, co mógł. Ja nie po­sze­dł po do­bro­ci, o nie.
Ktoś mó­głby po­my­śleć, że żad­na ró­żni­ca, w miej­scu, któ­re­go na­zwy nie chcę wy­mie­niać, sie­dział ja tak samo jak oni, a jed­nak ró­żni­ca, jak się sie­dzi z dy­chą i w nocy cze­ło­wiek pyta sam sie­bie, co by było, gdy­by sta­wił opór. Ja so­bie tego py­ta­nia za­da­wać nie mu­siał, a pro­fe­sor ow­szem, co w za­sa­dzie nie mia­ło też spe­cjal­ne­go zna­cze­nia, że so­bie to py­ta­nie za­da­wał, bo go w ko­ńcu dwóch wo­rów, to wspo­mnia­ny wcze­śniej Re­ba­ne i nie­ja­ki Ga­ba­idze, o któ­rem opo­wiem po­tem, otóż ci dwa urki go zgwa­łci­li i za­bi­li pew­nej nocy, po tem jak na wy­rębie pro­cen­tu wy­ra­bot­ki od­dać nie chciał Ga­ba­idze­mu. Dwa dni wcze­śniej ka­za­li ze­ko­wi, co się zaj­mo­wał wi­ęzien­ny­mi ob­ra­za­mi, wy­ta­tu­ować pro­fe­so­ro­wi na czo­le sło­wo „петух” i gwiaz­dę Da­wi­da, po tem jak zmu­si­li go do uczy­nie­nia Ga­ba­idze­mu usłu­gi usta­mi, do gar­dła nóż przy­kła­da­jąc. Oczy­wi­ście był to ta­tu­aż przy­mu­so­wy, pro­fe­sor na­wet nie pró­bo­wał się przed nim bro­nić, bo wie­dział, co będzie, jak od­mó­wi – Re­ba­ne po­wie­dział, że jak będzie się rzu­cał, to mu to­po­rem łeb od­rąbie i na od­rąba­nym „петух” wy­dzia­ra­ją, więc jak tam pro­fe­sor woli. No więc wo­lał na gło­wie nie­odrąba­nej. I po­tem, na­stęp­ne­go dnia, le­żąc nocą ciem­ną na pry­czach, wszy­scy uda­wa­li­my, że wca­le nie sły­chać, jak się Re­ba­ne z Ga­ba­idzem śmie­ją i dy­szą, i jak pro­fe­sor wyje, jak go prze­ło­ży­li przez ławę, ręce do nóg ławy przy­wi­ąza­li, ści­ągnęli z za­dka spodnie, Ga­ba­idze mu pętlę na szy­ję za­ło­żył i za­ci­ągnął, żeby pro­fe­sor no­ga­mi nie ko­pał, że jak będzie ko­pał, to za­du­szą, no to i nie ko­pał, przy­du­szo­ny od razu, i Re­ba­ne, wiel­ki, wy­ta­tu­owa­ny, z Le­ni­nem i Sta­li­nem na pier­si, z pa­go­na­mi na ra­mio­nach, z babą roz­kra­czo­ną na brzu­chu, z sym­bo­la­mi i li­te­ra­mi na dło­niach, sta­nął za pro­fe­so­rem, chwy­cił go za bio­dra jak babę i gwa­łcił, i dy­szał, a my wszy­scy uda­wa­li, że nic a nic nie sły­szy­my, i tyl­ko jak tak rano en­to­mo­lo­ga za­sta­li­my, kie­dy trze­ba było do ro­bo­ty wstać, prze­ło­żo­ne­go przez tę ławę, cho­łod­ne­go już, z za­dkiem ci­ągle wy­pi­ętym, spodnie u ko­stek, z ręka­mi do nóg ławy przy­wi­ąza­ne­go i z gębą siną zu­pe­łnie, i języ­kiem wy­wa­lo­nym, sczer­nia­łym, to nie­swo­jo tro­chę było.
Ale tyl­ko nie­któ­rem.

 
Wesprzyj nas