“Sprzedam dinozaura” to książkowy reportaż o poszukiwaczach skarbów, którzy wydobywają z ziemi naturalne świadectwa zamierzchłej przeszłości. Autorka rozważa w nim ważną kwestię: kto i dlaczego może lub powinien przypisywać sobie prawo ich posiadania i decydowania o dalszym losie tych znalezisk.


Książka dziennikarki Page Williams „Sprzedam dinozaura” w najpełniejszy możliwy sposób realizuje założenia książki popularnonaukowej mającej za zadanie przybliżyć czytelnikom zagadnienia im nieznane i pozostające przeważnie jedynie w hermetycznym kręgu osób profesjonalnie zajmujących się daną dziedziną.

W tym przypadku odbiorca poznaje dwie grupy profesjonalistów: uniwersyteckich paleontologów oraz zawodowych poszukiwaczy skarbów z zamierzchłej przeszłości, którzy przy rozpaczy tych pierwszych wydobywają z ziemi cenne z naukowego punktu widzenia obiekty i nie zawsze postępują z nimi w sposób zgodny z prawem.

Opowiadając o zmaganiach jednych i drugich autorka przyjęła za wątek przewodni sprawę człowieka, który postanowił wystawić na aukcji kompletny szkielet dinozaura wydobyty nielegalnie z piasków pustyni Gobi. Ten człowiek to Eric Prokopi, postać niejednoznaczna i symboliczna, odzwierciedlająca w wyrazisty sposób wielu innych ludzi, zajmujących się poszukiwaniem skamieniałości.

Jego historię Paige Williams zrekonstruowała w książce szczegółowo, aby pokazać w jaki sposób pasjonat, zafascynowany skamieniałościami od czasów dzieciństwa, znalazł się, w ostatecznym rozrachunku, w miejscu najmniej pożądanym: na sali sądowej oskarżony o przemyt szkieletu tyranozaura. Williams analizuje co sprawiło, że osoba o wysokich kwalifikacjach i jeszcze wyższym stopniu determinacji nie znalazła się w gronie naukowców badających skamieniałości z pożytkiem dla ogólnego stanu wiedzy na ten temat, nakreślając jednocześnie nieprzystępność świata naukowego, od którego drzwi Prokopi został odrzucony boleśnie, jako młody pasjonat.

Niemniej jednak najistotniejszym aspektem książki „Sprzedam dinozaura” jest refleksja nad ważnym pytaniem: kto i dlaczego może lub powinien przypisywać sobie prawo do posiadania znalezisk i decydowania o ich dalszym losie. Padają w niej znamienne słowa o tym, iż szkielety istot żyjących wieki temu nie są tworem rąk ludzkich, wyrazem talentu artystycznego czy tworem rzemiosła, nie stanowią dziedzicznej spuścizny, a zatem? Do kogo tak naprawdę należą dziś?

Spór nad odpowiedzią na to pytanie trwa pomiędzy światem naukowców a środowiskiem komercyjnych poszukiwaczy skamieniałości już od dawna. Paige Williams rzuca na niego nowe światło, jednocześnie dając przeciętnemu czytelnikowi wystarczająco dużo rzeczowych informacji aby mógł on wyrobić sobie własne zdanie na ten temat. To niezwykle pouczająca lektura. Nie przegapcie jej. Nikodem Maraszkiewicz

Paige Williams, Sprzedam dinozaura, Paleontolodzy, kolekcjonerzy i przemyt skamielin, Przekład: Aleksander Gomola, Seria: Mundus, Wydawnictwo Bo.wiem, Premiera: 25 listopada 2022
 
 

Paige Williams
Sprzedam dinozaura
Paleontolodzy, kolekcjonerzy i przemyt skamielin
Przekład: Aleksander Gomola
Seria: Mundus
Wydawnictwo Bo.wiem
Premiera: 25 listopada 2022
 
 

Fragment rozdziału 3

Garcia. Król epoki lodowcowej

W dzielnicy West Tampa, jednej z najstarszych części miasta Tampa na Florydzie, mieszkał nowojorczyk z urodzenia, Frank Garcia. Jego rodzice, imigranci kubańscy pracujący w jednejz miejscowych pralni, troszczyli się o niego jak należy, aczkolwiek Frank miał wrażenie, że tata mógłby trochę bardziej popracować nad okazywaniem uczuć. (…) Gdy Frank miał około dziesięciu lat, wybrał się któregoś dnia z dziadkiem na ryby nad liczące bez mała dwa tysiące kilometrów kwadratowych jezioro Okeechobee w pobliżu Palm Beach. Czekając, aż ryba zacznie brać, dostrzegł w wapieniu wydobytym z dna jeziora podczas bragowania skamieniałości jeżowców z rodzaju Clypeasteroida. Wydobył jedną z nich, a potem trzymał ją ostrożnie przez dłuższą chwilę w dłoniach. Jak powiedział później, stała się paliwem jego życia. Frank nie radził sobie najlepiej z nauką, ale uwielbiał zaglądać do szkolnej biblioteki, gdzie natknął się na książki o dinozaurach.
Na Florydzie nigdy nie znaleziono ich skamieniałości, ponieważ warstwy mezozoiczne znajdują się kilkaset metrów pod powierzchnią gruntu. Mówiono, że najbliższe miejsca, gdzie wydostają się one na powierzchnię, znajdowały się w okolicach miast Selmo w Alabamie i Tupelo w Missisipi. To jednak nie przeszkodziło Frankowi wyobrażać sobie, że dokonuje wspaniałych odkryć. Gdy był w ósmej klasie, znalazł podczas odpływu wbite w brzeg rzeki Hillsborough kości mastodonta. Innym razem znalazł kość nieznanego sobie zwierzęcia, więc zaniósł ją do paleontologa z Uniwersytetu Południowej Florydy, by ten pomógł mu ją zidentyfikować. Ten, przyjrzawszy się jej dokładnie, stwierdził, że to kość wielbłąda.
– To na Florydzie były wielbłądy? – spytał zdumiony Frank i dowiedział się, że od tysięcy lat mieszkańcy jego stanu natrafiają na skamieniałe szczątki prehistorycznych stworzeń zwykle kojarzonych z dzisiejszą Afryką.
Frank zainteresował się przyrodoznawstwem, gdy na wystawach kamieni szlachetnych i minerałów zaczęły pojawiać się również skamieniałości. Po zakończeniu służby wojskowej w marynarce wojennej natknął się na muzeum skamieniałości mieszczące się w kamperze, którego właścicielem był rodowity Teksańczyk Joe Larned noszący kowbojskie koszule i krawat bolo z zębem rekina. Larned, w czasie drugiej wojny światowej mechanik samolotów, był „fanatykiem nauki” – ze szczególnym upodobaniem rozprawiał o meteorologii i często przepowiadał nadejście nowej epoki lodowcowej, która będzie następstwem „karczowania lasów przez człowieka”. Pracował jako konserwator urządzeń w kopalni fosforytów i mieszkał w hrabstwie Polk, na wschód od Tampy, w rejonie zwanym Doliną Kości (Bone Valley), ponieważ znajdowano tam bardzo dużo skamieniałości. Przedsiębiorstwa takie jak International Minerals & Chemical Corp. pozwalały osobom z zewnątrz szukać ich na swoich terenach eksploatacyjnych, a kiedy Larned prowadził wycieczki, niektórzy kolekcjonerzy jechali cały dzień, aby do niego dołączyć.
„Pomyśl, że jesteś pierwszym człowiekiem w dziejach, który to właśnie widzi” – mawiał często do odkrywcy jakiejś starej kości. „Gdy znalazła się w tym miejscu, nas jeszcze wcale nie było w planach przyrody”.
Larned stworzył w blaszanej szopie muzeum pod nazwą Bone Valley Museum, a później sprzedał swoją kolekcję miastu Mulberry za trzydzieści tysięcy dolarów. Jego sposób życia stał się inspiracją dla Franka. Kiedy po raz pierwszy wybrali się razem na poszukiwanie skamieniałości, Frank uświadomił sobie, że mógłby to robić z radością do końca życia. Frank też pragnął być znany jako ktoś, kto przyczynił się do rozwoju nauki. Kiedy jego kuzyn znalazł dziwną skamieniałość przypominającą róg, Frank pojechał z nim do Gainesville, do Muzeum Historii Naturalnej Florydy w nadziei, że pracownicy tej placówki pomogą mu ją zidentyfikować. Muzeum, wykorzystując rosnące zainteresowanie skamieniałościami, powołało do życia Towarzystwo Paleontologiczne Florydy i zaczęło wydawać biuletyn „Plaster Jacket” (Gipsowa skorupa), co było aluzją do skorupy z gipsu, w której transportuje się znalezione skamieniałości z terenu wykopalisk do laboratorium. Towarzystwo prowadziło działalność edukacyjną, dyskretnie monitorując wszystkie poszukiwania prowadzone przez entuzjastów zagrzebanych w ziemi kości oraz ich znaleziska.
Frank zorganizował kuzynowi spotkanie z doktorem Davidem Webbem, kuratorem działu paleontologii kręgowców badającym zwierzęta żyjące w plejstocenie. Spodziewał się, że spotka „typowego naukowca”, kogoś, kto „emanuje inteligencją i dostojnością – może odrobinę powściągliwego”, a tymczasem z zachwytem stwierdził, że Webb, tak samo jak mentor, Joe Larned, miał na sobie kowbojską koszulę, a na głowie biały kapelusz. Skamieniały róg zrobił na Webbie duże wrażenie i poprosił on kuzyna Franka, aby podarował go muzeum, później zaś ustalił, że to róg wymarłego jelenia. Frank miał w swojej kolekcji podobną skamielinę, więc wysłał ją do Gainesville, za co Webb odwdzięczył mu się jej odlaną repliką. „Myślę, że tym, co najbardziej zaimponowało mi we Franku – a doświadcza tego chyba każdy, kto interesuje się paleontologią – było jego głębokie poczucie tajemnicy” – opowiadał później Webb. „Gdy człowiek dotyka przeszłości, w jakiś sposób zyskuje nowe zrozumienie pradawnego życia”.
Aby poszerzyć obszar swoich poszukiwań, Frank nauczył się nurkować. W rzekach znalazł plejstoceńskie ssaki, a także groty włóczni, skrobaki i harpuny, niektóre wykonane z kości słoniowej. Na lądzie zaprzyjaźnił się z dyrektorami kopalń, którzy pozwalali mu wchodzić w głąb wyrobisk. Znalazł „największą na świecie czaszkę delfina”, rzadkie stanowisko wymarłego ssaka z rodzaju Amebelodon, „jedyną znaną prehistoryczną czaszkę żyrafy” określonego typu, żuchwę kaszalota spermacetowego, „największy znaleziony kiedykolwiek pazur leniwca z rodzaju Megaterium” oraz diugonie. Wśród tych ostatnich znalazł się pierwszy znaleziony in situ nowy karłowaty gatunek tych zwierząt, który jeden z badaczy w Smithsonian Institution nazwał później na cześć Franka: Nanosiren garciae.
Kiedy w muzeum historii przyrody oglądamy jakiś szkielet, widzimy końcowy rezultat długiego i pracochłonnego procesu. Inaczej niż pokazują to czasami filmy, skamieniałości nigdy nie są znajdowane w tak czystej i zadbanej postaci, że wystarczy kilka razy je omieść i już można je podnosić w całości z ziemi. Niektóre szkielety są artykułowane, innymi słowy zachowały się w nienaruszonym stanie, ale w większości wypadków kości są porozrzucane, zmiażdżone lub pomieszane jak rozsypane wykałaczki. Skamieniałość osadzona w jakimś podłożu często musi być podnoszona w całości, a jej wydobycie może wymagać utwardzenia kości klejem cyjanoakrylowym. Później trzeba ją okopać i oddzielić od gruntu. Następnie zabezpiecza się ją warstwą materiału ochronnego (na przykład folią aluminiową) i pokrywa kawałkami płótna lub papieru moczonymi w roztworze gipsu, który twardnieje, tworząc ochronną skorupę. Potem blok skalny odwraca się ostrożnie na drugą stronę, którą zabezpiecza się w taki sam sposób. Kiedy gips wyschnie, całość przypomina gigantyczny kawałek kredy, dziwacznie nieforemny sarkofag lub – jeśli przyglądać się z daleka, gdy jest jeszcze w terenie – stertę śniegu. Po rozcięciu w laboratorium taki gipsowy pakunek wygląda jak mnóstwo kamienia i kości zamkniętych w połówce gigantycznego jaja. Później preparatorzy przez długie, mozolne godziny skrobią, oczyszczają strumieniem powietrza, odłupują i zmiatają milimetr po milimetrze zbędny materiał, aż skamielina zostanie całkowicie oczyszczona. Kiedy Frank natrafił na niezwykłą czaszkę delfina, jeszcze niewiele o tym wszystkim wiedział i nigdy dotąd nie zabezpieczał skamieniałości gipsem, ale widział, jak to się robi. Pojechał do Bartow, żeby kupić gips. Gdy wrócił, zorientował się, że nie ma płótna, więc zdjął dżinsy, pociął je scyzorykiem na paski i obłożył czaszkę, zabezpieczając ją zdjętymi z tyłka spodniami.
Jak kraj długi i szeroki ekipy budowlane i drogowe oraz górnicze ryły bezustannie w ziemi. W każdym stanie powstawały kluby miłośników przyrodoznawstwa. Frank został autorem rubryki „Fakty i filozofia skamielin” w biuletynie lokalnego klubu zbieraczy skamieniałości i minerałów – Tampa Bay Mineral and Science Club. Szkoły i różne organizacje zapraszały go, by wygłosił prelekcję lub wykład. „Czy wiedzę o skamieniałościach zdobywał pan na studiach?” – pytał czasem jakiś student. Frank zamiast na uczelnię poszedł do marynarki, ale wymyślił odpowiedź, która mu bardzo odpowiadała: nauczył się wszystkiego o skamieniałościach jako badacz świata przyrody.
Gdy znalazł nadzwyczajny okaz czaszki fiszbinowca i przekazał ją w darze muzeum, Smithsonian Institute uczynił go swoim „współpracownikiem terenowym”. Ten zaszczytny tytuł był wyrazem uznania dla tego, co jeden z naukowców nazwał „heroiczną” wielkością jego zbiorów. Daryl Domning, anatom z Uniwersytetu Howarda współpracujący ze Smithsonian Institute, podzielił się z Frankiem jednym ze swoich grantów przyznanych mu przez Narodową Fundację Nauki na badania nad diugoniami. Frank miał już wówczas na koncie wydaną własnym sumptem i opatrzoną swoimi ilustracjami książkę o skamieniałościach Florydy – Illustrated Guide to Fossil Vertebrates (Ilustrowany przewodnik po kopalnych kręgowcach), niemniej uznanie ze strony tak szacownej organizacji jak Smithsonian Institute było dla niego kompletnym zaskoczeniem. Nigdy wcześniej nie czuł się tak dumny. Gdy otrzymał oficjalny list, usiadł na progu domu i rozpłakał się na myśl o tym, że on, trzydziestoparoletni pracownik zajmujący się termoizolacją rur i mogący się pochwalić jedynie ukończeniem szkoły średniej, został doceniony przez jedną z najbardziej prestiżowych instytucji naukowych świata.
W pewien deszczowy poniedziałek, 27 czerwca 1983 roku, Frank pojechał do jednego ze swoich ulubionych miejsc poszukiwania skamieniałości znajdującego się w Ruskin, na dawnym polu, na którym uprawiano pomidory, a z którego teraz wydobywano pokruszone muszle. Często prowadził tam poszukiwania za zgodą właścicieli tego terenu, firmy rodzinnej o nazwie Leisey Shell Corporation. Pewnego razu znalazł tam czaszkę słonia, podążając tropem skamieniałego koryta strumienia i od tamtej pory sprawdzał miejsca, w których pracowała koparka zgarniakowa, spodziewając się, że na powierzchnię wyjdą kolejne kości.
Kilka dni wcześniej otworzono nową odkrywkę, a zaraz potem operator koparki pojechał na urlop. Gdy Frank wszedł do wyrobiska, kopalnia była już po fajrancie. Otoczony wysokimi urwiskami spojrzał w górę i zobaczył skamieliny, o których istnieniu nawet nie śnił. Wystawały jak zbłąkane korzenie drzew z warstwy osadu długości dwudziestu metrów i grubej na ponad pół metra. Ta część urwiska tak lśniła od kości, że przypominała kanapkę z ziemi, wypchaną fragmentami ciał różnych zwierząt. Rozpłakał się ze szczęścia i zadzwonił natychmiast do Davida Webba z Muzeum Historii Naturalnej Florydy. Po drugiej stronie telefonu usłyszał, że muzeum nie jest zainteresowane wyrobiskiem firmy Leisey Shell Corporation. „No problemo” – powiedział Frank. Skrzyknął kolegów z branży izolacyjnej i rozpoczął niezależne prace wykopaliskowe.
Każdego dnia ekipa dokumentowała pracę, robiąc zdjęcia i pomiary. Frank szkicował znaleziska w odpowiedniej skali. Jego szwagier Mickey, długowłosy monter izolacji z obfitą brodą, zadbał o kamper, aby mogli pilnować wyrobiska całą dobę i każdego dnia. Realizowali codzienne wyznaczone sobie zadania, często mając na sobie niewiele więcej niż koszulkę Speedo, temperatura skał dochodziła do sześćdziesięciu stopni Celsjusza, komary były wielkości os, ale i tak przybyło im ochotnie z pomocą bez mała dwustu wolontariuszy – wielu będących członkami okolicznych klubów poszukiwaczy skamieniałości. Frank wiedział już wtedy, że trafił na coś bardzo ważnego. Gdy czwartego lipca jego piracka drużyna dała nogę, by świętować Dzień Niepodległości, wspiął się na stertę kamieni i wbił w nią amerykańską flagę.
W wyrobisku znaleziono kości liczące sobie od miliona do dwóch milionów lat, należące do stu czterdziestu gatunków zwierząt, w tym kilkudziesięciu nieznanych wcześniej nauce. Kłębiło się tam od kończyn, żeber, czaszek, kręgów, kłów, zębów i pazurów, tak jakby zwłoki spiętrzyły się w trakcie powodzi. Odkryto fragmenty geparda, jaguara, lamy, niedźwiedzia, mniszki śródziemnomorskiej, rekina, ryb z rodziny wargaczowatych i żuchwikowatych, żółwia, flaminga i ropuchy. Wśród organizmów wymarłych był tam bawełniak, kondor o ponadtrzymetrowej rozpiętości skrzydeł i rzadki przedstawiciel rodziny gomfoterów. Był też gigantyczny, wysoki na ponad metr pancernik, bóbr sięgający prawie dwóch i pół metra i leniwiec wysokości sześciu metrów. W kolejnych tygodniach można było odnieść wrażenie, że populacja Ruskin wzrosła trzykrotnie. Muzeum Historii Naturalnej Florydy zainicjowało ostatecznie oficjalne prace wykopaliskowe na miejscu znaleziska, przejmując pieczę nad skamieniałościami. Webb już wówczas nazwał to odkrycie „niezwykle znaczącym”, mówiąc, że „to jak znalezienie nowego rozdziału w historii życia”.
Frank odkrył najbogatsze plejstoceńskie złoże skamieniałości w całej Ameryce Północnej, a ochotnicy pomogli mu wydobyć kości. Cały w euforii, wystąpił w programie telewizji NBC „Today” nadawanym na żywo ze studia na Florydzie ubrany w spłowiałe dżinsy, we wzorzystej pomarańczowej koszulce, z szopą włosów na głowie. Siedział przy stoliku, na którym leżał pazur leniwca i inne skamieliny, które przyniósł z sobą. Gospodarz programu Bryant Gumbel spytał go:
– Słyszałem, że zaproponowano panu ogromną sumę pieniędzy za te skamieniałości, ale zdecydował się pan nie sprzedawać ich, lecz przekazać nauce. Dlaczego?
– Ponieważ należą do mieszkańców Florydy – odparł Frank, uśmiechając się speszony.
– Nie ma pan formalnego wykształcenia w dziedzinie paleontologii – powiedział Gumbel. – Dlaczego pan się tym zajmuje?
Frank wyjaśnił, że nie uśmiechałoby mu się siedzenie całe życie w klimatyzowanych pomieszczeniach w jakimś budynku. – Lubię wychodzić w teren i odkrywać. To jest dla mnie ekscytujące.
– A co z naukowcami, którzy przyjrzeli się temu, co pan znalazł, i teraz się tym zachwycają? Czy – to zabrzmi być może dziwnie – traktują pana jak równego sobie, czy też patrzą jak na amatora, który miał po prostu szczęście?
Było to interesujące pytanie. Frank podarował muzeom setki swoich znalezisk. Smithsonian Institute przyznało mu grant. Naukowcy nazywali jego imieniem nowe gatunki. Frank wzbogacił rejestr skamieniałości o co najmniej pięć okazów nowego typu, innymi słowy: znalazł holotyp, czyli pierwszy egzemplarz nieznanego dotąd organizmu, w tym dziwne zwierzę będące dalekim krewnym wielbłądów, które David Webb nazwał Kyptoceras amatorum, oddając w ten sposób cześć wszystkim osobom zajmującym się amatorsko poszukiwaniem skamieniałości.
Clayton Ray ze Smithsonian Institute uważał Franka za „amatora w najlepszym znaczeniu tego słowa. Jest prawdziwym profesjonalistą, jeśli chodzi o pracę w terenie – mówił – ale nie robi tego dla pieniędzy”. A David Webb dodaje: „Jeśli chodzi o nowe, ekscytujące znaleziska, w ciągu dwudziestu lat osiągnął więcej niż jakikolwiek inny człowiek działający na Florydzie”.
– Nie, myślę, że teraz mnie już szanują – odparł Frank.
– Ha! – odparł dziennikarz, a potem chciał się dowiedzieć, co Frank zaplanował na bis.
– Chodzi mi o to, że po takim odkryciu na pewno nie może pan liczyć na to, że uda się panu je przebić.
Frank uśmiechnął się i odparł:
– Oczywiście, że mogę.

 
Wesprzyj nas