W serii Biblioteka Klasyków PIW prezentuje pięciotomową edycję „Utworów wybranych” Marka Twaina, której lwią część stanowią krótkie i dłuższe prozy: opowiadania, bajki, skecze, felietony i humoreski.


Jak pisze wydawca:

Dwa pierwsze tomy aspirują do miana najobszerniejszej polskiej edycji małych i większych utworów Twaina.

Wiele z nich ma swoją polską premierę – w przekładach Macieja Świerkockiego i Hanny Pustuły-Lewickiej. Zbieramy i wznawiamy klasyczne tłumaczenia Antoniego Słonimskiego, Antoniego Marianowicza, Krystyny Tarnowskiej.

Pod szyldem „Eposu rzeki Missisipi” wznawiamy świetne przekłady Zbigniewa Batki przygód Tomka Sawyera i Hucka Finna oraz autobiograficzne „Życie na Missisipi”.

Edycję wieńczą utwory, które można by nazwać fantastycznymi, wśród nich „Tajemniczy przybysz” i jego nieznany dotąd po polsku wariant oraz „Jankes na dworze króla Artura”.

Całość została opatrzona posłowiem Jerzego Jarniewicza.

Mark Twain (ur. 30 listopada 1835, Florida, zm. 21 kwietnia 1910, Redding). Właściwie Samuel Langhorne Clemens. Amerykański pisarz i dziennikarz. Dzieciństwo spędził w miejscowości Hannibal w stanie Missouri. W wieku 12 lat osierocił go ojciec. Przerwał wówczas naukę i podjął pracę zarobkową. Wykonywał wiele zawodów, był m.in. chłopcem na posyłki, zecerem, a także pilotem na statkach parowych pływających po rzece Missisipi. Poszukiwał złota w Nevadzie, w końcu został dziennikarzem. Popularność przyniosło mu już pierwsze opowiadanie „O sławnej skaczącej żabie z Calaveras” (1867). Równie błyskotliwe, zaprawione humorem i ironią, były jego relacje z licznych podróży po Europie opublikowane w tomie „Prostaczkowie za granicą” (1869). Drwił w nich z bezkrytycznego zapatrzenia Amerykanów w kulturę europejską. Wydał także wspomnienia z pobytu na zachodzie Stanów Zjednoczonych „Pod gołym niebem” (1872). W opublikowanym w 1883 r. „Życiu na Missisipi” powrócił do czasów, kiedy pracował na statku.
Do historii światowej literatury przeszedł głównie jako autor powieści dla młodzieży, m.in. „Przygód Tomka Sawyera” (1876) i wydanych dziewięć lat później „Przygód Hucka”.
Pisarz zasłynął jako doskonały obserwator obyczajów amerykańskiego społeczeństwa, zwłaszcza drobnomieszczaństwa. Propagował amerykańską demokrację, popierał cywilizacyjną ekspansję swojej ojczyzny.

Mark Twain
Utwory wybrane. Tom 1: Prozy krótkie
Przekład: Bronisława Bałutowa, Antoni Marianowicz, Hanna Pustuła-Lewicka, Antoni Słonimski, Alina Świderska, Maciej Świerkocki, Krystyna Tarnowska, Teresa Truszkowska, Ewa Życieńska
Seria „Biblioteka Klasyków”
PIW Państwowy Instytut Wydawniczy
Premiera: 30 sierpnia 2022
 
 


MECZ, JAKIEGO JESZCZE NIE WIDZIANO

Jedyne prawdziwe i godne zaufania sprawozdanie z wielkiej walki bokserskiej o nagrodę 100 tys. dolarów, która odbyła się zeszłej niedzieli pomiędzy Jego Ekscelencją L. Stanfordem, gubernatorem Kalifornii, a Wielce Szanownym F.F. Lowem, kandydatem na gubernatora tegoż stanu.
Nasz świat sportowy znajdował się w zeszłym miesiącu w stanie gorączkowego podniecenia, spowodowanego walką bokserską o nagrodę 100 tys. dolarów między dwoma najznakomitszymi obywatelami Kalifornii. Wysokie stanowisko społeczne zawodników i wybitna rola, odgrywana przez nich w życiu politycznym, w połączeniu z prawdziwie królewską sumą, przeznaczoną dla zwycięzcy walki, złożyły się na niezmierne zainteresowanie imprezą oraz na rozgłos, jakiego chyba nie zdobyły żadne zawody sportowe od początku świata. Splendoru dodawały walce osoby sekundantów. Po stronie F.F. Lowa występował ni mniej, ni więcej, tylko Wielce Szanowny Field, sędzia Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych, po stronie gubernatora Stanforda zaś sam Wielce Szanowny W.M. Steward (zwany potocznie Stewardem Sadystą), jeden z najpopularniejszych i najwybitniejszych prawników w stanie Nevada, członek Zgromadzenia Konstytucyjnego i, jak można przypuszczać, przyszły senator USA. Zarówno więc zapaśnicy, jak i sekundanci stanowili zespół talentów nienotowany dotychczas przy takich okazjach.
Steward i Field prowadzili ze swymi pupilami stałe treningi w lokalu Misji już na sześć tygodni przed walką. Zainteresowanie publiczności było tak wielkie, że tysiączne tłumy odwiedzały codziennie to święte miejsce, aby zdobyć choćby okruchy informacji na temat fizycznych i fachowych postępów, jakie poczynili szanowni akrobaci ubiegający się o stanowisko gubernatora. Kiedy dowiedziano się, że Stanford rozbił na atomy beczkę mąki jednym uderzeniem swej mocarnej pięści, miał on opinię publiczną za sobą. Kiedy jednak rozeszła się wieść, że Low zdemolował jednym swym sierpem okazały kocioł parowy – nastąpiły nowe wahania. Zmiany takie następowały z dnia na dzień, utrzymując umysły w stanie intensywnego wrzenia, który oby nie zmienił się w stan chroniczny!
Walka wyznaczona była na niedzielę, godz. 10 rano. Już od 9 wszelkie pojazdy oraz nadające się do celów pociągowych zwierzęta wprawione zostały w ruch, a ulice prowadzące do miejsca spotkania zaroiły się tłumem, którego liczebności niepodobna nawet było ocenić.
Postanowiłem znaleźć się na miejscu wczesnym rankiem. Nie powiem, aby zachwycił mnie sposób, w jaki obudzony zostałem przez portiera. Ten inteligentny funkcjonariusz hotelowy wyrwał mnie z kojących snów, przypuszczając nagły, dziki atak do mych pałacowych apartamentów i drąc się wniebogłosy: „Wstawać!”. Miejscowy stajenny zaopatrzył mnie w uroczystego konia o niezmiernie długich kończynach i krótkim tułowiu – coś w rodzaju ożywionego taboretu – którego uporczywie nazywał rumakiem. Próbowałem wyjaśnić mu, iż niepotrzebne mi jest zwierzę o tak ponurej i dostojnej powierzchowności, jako że nie udaję się na pogrzeb. Odparł na to, że rumak odznacza się skłonnościami myślicielskimi jedynie w stajni, zaś poza nią zmienia się natychmiast w jednego z najpogodniejszych czworonogów pod słońcem.
Człowiek ten miał rację.
Mój rumak okazał się istotnie pogodnym zwierzęciem.
Niestety, dowcipy przychodziły mu na myśl z tak niepokojącą gwałtownością, że wolałbym z daleka obserwować jego zabawne ewolucje. Potrafił na przykład umieścić przednie nogi w jednym z przejeżdżających pojazdów, rozsiadając się jednocześnie przy wolnym stoliku w restauracji Barry’ego i Pattena. Budząc ogólną wesołość, dojechałem w końcu na teren walki. Zapaśnicy byli już rozebrani i przygotowani do starcia. Obaj odznaczali się znakomitą kondycją, a ich muskuły sprawiały rozkosz znawcom sportu. Stanford był wyższy i mocniej zbudowany, Low zaś – zdaniem fachowców – bardziej ruchliwy i zwinny. Ubiór atletów przypominałby strój greckich niewolników, gdyby nie cieliste trykoty i wysokie, sznurowane buty.
Ring ustawiony był na plaży w odległości jakichś dwudziestu kroków od brzegu Pacyfiku, upstrzonego tu i ówdzie potwornymi sylwetami lwów morskich, które nie chciały widać stracić okazji przyjrzenia się niezwykłemu widowisku.
Pięć minut po dziesiątej sędzia zawodów, brygadier Wright, dał sekundantom sygnał rozpoczęcia walki. Zawodnicy powstali z krzeseł, co publiczność przyjęła wrzaskiem, zagłuszającym huk morza.
Pierwsza runda. Zawodnicy podali sobie ręce, po czym na znak sędziego ringowego przystąpili do akcji. Low wypuścił błyskawiczną lewą i trafił Stanforda w oko. W tej samej chwili Stanford zrewanżował mu się ciosem w ucho. Po kilku ładnych seriach zawodnicy powrócili do swych narożników.
Druga runda. Stanford wypuścił celny uppercut, ale Low odparował go wspaniale i nagle zaaplikował Stanfordowi pyszny cios w ciemię. Po kilku oszukańczych unikach (do których obaj zawodnicy przywykli w życiu politycznym) runda zakończyła się bez wyraźnej przewagi żadnej ze stron.
Trzecia runda. Obaj zawodnicy zaczęli zdradzać objawy zmęczenia. Low przypuścił potworny atak huraganowy, na który Stanford odpowiedział trzęsieniem ziemi na żołądku Lowa (podniecenie na widowni). Parę uników – i gong.
Czwarta runda. Szybka wymiana ciosów. Stanford odsłonił się na chwilę, co wyzyskał Low, rozkwaszając mu nos (entuzjazm na widowni).
Piąta runda. Stanford przystąpił do akcji wyraźnie zirytowany i grzmotnął przeciwnika w łeb efektowną lewą (ekstaza na widowni).
Od tej chwili aż do zakończenia konfliktu nie wydarzyło się już nic, co przypominałoby regularną walkę bokserską. Obaj atleci wpadli w furię i obraz zawodów zaczął przedstawiać się następująco:
Zaledwie Low uprzytomnił sobie, że ma w głowie dość okazałą wklęsłość, spowodowaną ciosem Stanforda, przypuścił jeden z najgwałtowniejszych ataków. Nagłym ciosem wtłoczył on nos Stanforda tak głęboko w czaszkę, że powstało w tym miejscu zagłębienie o pojemności przeciętnej kompotierki. Nie muszę dodawać, że przez konieczność robienia miejsca dla niezmiernej ilości nosa oczy gubernatora Stanforda zostały tak bardzo stłoczone i wypchnięte ku przodowi, że przypominały one raczej organy wzroku konika polnego. W ogóle Stanford zmienił się na twarzy tak bardzo, że najbliżsi przyjaciele z ledwością mogli go poznać.
Rysy Stanforda (a raczej to, co pozostało z jego rysów) zdradzały teraz mordercze instynkty. Niespodziewanie wyrżnął on jednym ze swych ciosów taranów w nieuszkodzoną dotąd stronę głowy Lowa. Mój Boże, cóż za upiorny widok przedstawiał teraz kandydat na gubernatora – jakiś chłopak powiedział, że wygląda on jak „rozdeptany burak”. Low był wyraźnie wstrząśnięty. Mimo to zdołał jednak wypuścić cios z prawej, który odgiął podbródek gubernatora Stanforda głęboko do tyłu.
Stanford czuł się przez chwilę nieswojo i wydawało się, jak gdyby usiłował odnaleźć żutą przez siebie tabakę na dawnym miejscu pod dolnymi zębami. Wkrótce jednak przyszedł do siebie i odpowiedział ciosem w ulubione rejony, to jest w głowę Lowa. Cios ten wywołał tak wielkie spustoszenie, że na właściwym miejscu pozostały tylko włosy, trzymające się na kręgosłupie szanownego kandydata niby słomiana strzecha na drągu.
Low jednak zniósł to po męsku i zaaplikował Stanfordowi uderzenie, które przebiło mu żebra. Korzystając z okazji, wyrwał on wówczas gubernatorowi lewe płuco i walnął go tym organem po gębie. Nie widziałem w mym życiu człowieka bardziej rozwścieczonego niż Stanford. Po prostu pienił się ze złości. Oczywiście terenem jego zemsty stała się ponownie głowa kandydata. Nagłym ruchem oderwał jej pozostałości od tułowia i powalił przeciwnika na deski (szał na widowni).
Wyczerpany niezwykłym wysiłkiem Stanford zachwiał się na nogach, co wykorzystał natychmiast Low. Ten zapaśnik bez głowy, ale i bez trwogi, przyskoczył nagle do Stanforda, wyrwał mu nogę z korzeniem i grzmotnął go tą bronią w oko. Zawsze czujny Bill Steward dostarczył swemu okaleczonemu pupilowi wygodnej kuli, po czym walka potoczyła się dalej z niezmniejszoną gwałtownością.
Ring pokryty był wielką ilością rozmaitych części ciała, z których można by skonstruować trzech do czterech mężczyzn przeciętnego wzrostu. Już samego mózgu wystarczyłoby chyba na wyposażenie całego okręgu (któregokolwiek w moim rodzinnym, zacnym stanie Missouri).
[…]

 
Wesprzyj nas