Czym były zwierzęta totemiczne, a czym totalne? Czy Hitler rzeczywiście był miłośnikiem psów? Co symbolizowały w Trzeciej Rzeszy świnie? Dlaczego konie odgrywały tak znaczącą rolę w ideologii narodowego socjalizmu? Na te i wiele innych pytań odpowiada w kiążce „Zwierzęta w Trzeciej Rzeszy” Jan Mohnhaupt.


W nazistowskich Niemczech rasa była kategorią, która odgrywała kluczową rolę nie tylko w odniesieniu do ludzi, ale także do zwierząt. Paradoksalnie, to właśnie zwierzęta zasługiwały – w odczuciu nazistów – na bardziej humanitarne traktowanie niż większość ludzi.

Jan Mohnhaupt intrygująco wyjaśnia, skąd brało się wówczas to zamiłowanie, zarówno do dzikich i egzotycznych zwierząt, jak i do psów, świń, kotów, jeleni, koni oraz owadów.

Jak się okazuje, ta specyficzna postawa była nie tylko wyrazem sympatii, lecz kolejnym, skrupulatnie przemyślanym mechanizmem w wojennej maszynie Trzeciej Rzeszy, dopełniającym jej zbrodniczą ideologię

Jan Mohnhaupt – urodzony w 1983, jest niemieckim dziennikarzem, publikuje w magazynach SPIEGEL Online, ZEIT Online, P.M. History. W 2017 roku opublikował książkę „Der Zoo der Anderen”, która została przetłumaczona na kilka języków. Opisuje w niej konkurencję między ogrodami zoologicznymi w Berlinie Wschodnim i Zachodnim jako przejaw zimnej wojny. Mieszka i pracuje w Magdeburgu.

Jan Mohnhaupt
Zwierzęta w Trzeciej Rzeszy
Przekład: Monika Kilis
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 29 czerwca 2022
 
 


Prolog
ŚWIAT ZA DRUTAMI

Jaka zadziwiająca hierarchia wśród zwierząt!
Człowiek widzi je w taki sposób, w jaki ukradł ich właściwości.

ELIAS CANETTI, Prowincja ludzka

W samym środku Niemiec, na północnym zboczu góry, w cieniu buków i dębów znajduje się zoo. Co prawda bardzo małe, ale oprócz stawu ze złotymi rybkami, małp i wolier z ptakami posiada również wybieg dla niedźwiedzi o wymiarach około dziesięciu na piętnaście metrów. Dookoła wybiegu ustawiono ławki dla mężczyzn, którzy w tym miejscu spędzają przerwę obiadową. Niektórzy z nich zaczepiają małpy, inni przyglądają się dwóm młodym niedźwiedziom brunatnym, które stanąwszy na tylnych łapach z uniesionymi przednimi kończynami, próbują przecisnąć się przez ogrodzenie. Karl Koch zlecił budowę tego małego zoo, aby – jak informował w oficjalnym piśmie – zapewnić swoim pracownikom „rozrywkę i relaks” oraz „zaprezentować [im] zwierzęta w ich pięknie i osobliwości, których w naturalnym środowisku nie mieliby możliwości poznać i obserwować”[1].
Mężczyźni, którzy zbudowali zoo, są tuż obok, „za drutami” – tak Koch nazywa wysokie na trzy metry i długie na trzy kilometry ogrodzenie pod napięciem elektrycznym. Za podłączonym do prądu płotem rozciąga się rozległy stromy obszar, latem suchy i pełen kurzu, zimą smagany przenikliwie lodowatym wiatrem. Stoją tam blisko siebie niekończące się rzędy drewnianych baraków.
„Ogród Zoologiczny Buchenwald” – jak oficjalnie brzmi nazwa małego zoo – i obóz koncentracyjny o tej samej nazwie znajdują się w odległości mniejszej niż rzut kamieniem. Od krematorium do wybiegu dla niedźwiedzi jest może dziesięć, najwyżej piętnaście kroków. „Drut” między nimi oddzielał niegdyś Buchenwald więźniów od Buchenwaldu strażników, nadzorców i pracowników cywilnych. Tworzył granicę między człowiekiem i zwierzęciem z jednej strony a „podludźmi” z drugiej. „Drut” rozdzielał światy.
Dziś w tym miejscu niewiele już przypomina o dawnym zoo, które w 1938 roku SS poleciło zbudować tuż obok obozu jako „obszar rekreacji”. W 1993 roku fundacja Miejsce Pamięci Buchenwald zaczęła odsłaniać pozostałości ogrodu zoologicznego. Zachowały się niektóre jego fundamenty, wśród nich wybieg dla niedźwiedzi, który przetrwał wszystkie te lata pod zaroślami i listowiem. „Chcieliśmy, aby zoo znowu było widoczne”, mówi Rikola-Gunnar Lüttgenau, rzecznik fundacji Miejsce Pamięci. Przemawiały za tym przede wszystkim względy dydaktyczne. „Irytujące jest wyobrażanie sobie nazistów odwiedzających zoo ze swoimi dziećmi i obserwujących zwierzęta, podczas gdy tuż obok umierali ludzie. Człowiek uświadamia sobie wtedy, że część jego własnej normalności, którą jest także zoo, może należeć również do świata, do którego on sam w ogóle nie czuje przynależności”.
Obecnie, odwiedzając ruiny wybiegu dla niedźwiedzi, spacerując wokół niskiego ceglanego muru i resztek skały wspinaczkowej dla zwierząt, nadal ma się wrażenie bezpośredniej bliskości tej dawnej sielanki oraz obozu koncentracyjnego KZ-Buchenwald. Zoo w tym miejscu ewidentnie miało być czymś w rodzaju parawanu, który wprawdzie niczego nie zasłaniał, ale jednak izolował obszar strażników od obozu więźniów. „SS kreowało się na kogoś miłego”, mówi Lüttgenau.
Badania nad obozowym ogrodem zoologicznym są jak dotąd bardzo skąpe, jednak jako miejsce zoo stale pojawia się zarówno w opisach historycznych, jak i artykułach prasowych oraz zapiskach byłych więźniów[2]. W 2014 roku zainspirowało nawet autora Jensa Raschkego do napisania sztuki teatralnej dla dzieci, którą zatytułował Co zobaczył nosorożec, gdy spojrzał na drugą stronę płotu. Autor odnosi się w niej do anegdoty, która znalazła się w relacjach świadków z tamtych czasów[3]. Według niej w zoo w Buchenwaldzie, przynajmniej przez krótki czas, miał być też nosorożec. Sabine Stein, prowadząca archiwum fundacji Miejsce Pamięci, również zna tę historię, ale twierdzi, że nie da się jej udowodnić. „Zawsze pytałam o to ocalałych, którzy przybywali tu na różne uroczystości upamiętniające”, mówi Stein. „Ale nosorożca nikt nie mógł sobie przypomnieć”.
Podczas gdy wspomniany nosorożec jest pewnie legendą, zoo w Buchenwaldzie było jak najbardziej realne, poza tym nie jedyne tego rodzaju. W obozie zagłady Treblinka dla rozrywki wartowników istniał gołębnik, a także klatki z lisami i innymi dzikimi zwierzętami[4].
Zoo w Buchenwaldzie musieli wybudować więźniowie. Zwierzęta, które się w nim znalazły, pochodziły głównie z ogrodu zoologicznego w Lipsku i były kupowane z niskich wynagrodzeń, jakie więźniowie otrzymywali za przymusową pracę w okolicznych fabrykach, warsztatach i kamieniołomach[5]. Gdy dochodziło do zranienia zwierzęcia, winę nierzadko przypisywano więźniom. W sytuacji gdy któreś padło, więźniowie musieli płacić odszkodowanie w formie „dobrowolnej składki”[6].
Praca w charakterze opiekunów zwierząt była tu bardzo pożądana, szczególnie ta przy niedźwiedziach. Zatrudniony opiekun miał bowiem stały dostęp do mięsa i miodu. Kto raz dostał tę pracę, nie chciał jej stracić. Hans Bergmann także był gotów sporo zaryzykować, aby trafić do niedźwiedzi. W październiku 1939 roku ten więzień żydowskiego pochodzenia pisał list do pierwszego kierownika obozu, w którym prosił go „najpokorniej”, aby wolno mu było znowu pracować z niedźwiedziami, ponieważ obecny opiekun sam nie da sobie rady z czwórką zwierząt, wśród których jest ciężarna samica Betty – a trzeba uczynić wszystko, aby wykarmić jej młode. Poza tym nadmieniał: „Jestem bardzo przywiązany do zwierząt i mam pewność, że za kilka tygodni razem z Cyganem przedstawimy 4 niedźwiedzie do apelu [sic!] i odchowamy młode”[7].
Do pracy przy niedźwiedziach wartownicy rzeczywiście chętnie zatrudniali Sinti i Romów, co potwierdza rzecznik Lüttgenau. „Cyganie” – powszechne dawniej rasistowskie określenie – zatrudniali się jako artyści oraz kuglarze i nierzadko pokazywali tańczące niedźwiedzie. „Dlatego też SS najwyraźniej wychodziło z założenia, że »z natury« szczególnie dobrze umieli oni obchodzić się z tymi zwierzętami” – twierdzi Lüttgenau.
Kierownik obozu[8] przekazał list Bergmanna swojemu przełożonemu Karlowi Kochowi. Koch sprawował wówczas funkcję komendanta obozu koncentracyjnego Buchenwald. Mieszkał na południowym zboczu góry, po jej słonecznej stronie, gdzie kazał stworzyć „SS-Falkenhof” (Sokoli dwór SS), w którym znalazły się klatki z sowami, orłami, krukami, a także zagrody dla wilków, jeleni i dzików. Podczas gdy korzystanie z zoo, znajdującego się obok obozowego ogrodzenia, przewidziane było tylko dla wartowników i pracowników cywilnych obozu Buchenwald, Falkenhof w weekendy mogli odwiedzać także mieszkańcy Weimaru. Zoo było im znane również dlatego, że SS rozprowadzało w mieście kartki pocztowe, które przedstawiały bawiące się niedźwiedzie brunatne[9], a na kartkach znajdował się podpis „Zoo Buchenwald”.
Ilse Koch, żona komendanta obozu koncentracyjnego, również często spacerowała z dziećmi po małym ogrodzie zoologicznym, a droga zawsze prowadziła ją wzdłuż „drutu”. Chociaż robienie zdjęć było w tym miejscu surowo zabronione, w rodzinnym albumie Kochów znajdują się jednak fotografie pokazujące, jak Karl Koch i jego syn Artwin karmią i głaszczą zwierzęta[10]. Kilka lat później Ilse Koch, stając przed amerykańskim sądem wojskowym, stwierdzi, że nie zauważyła ani ogrodzenia, ani znajdującego się za nim obozu[11].
Karl Koch dbał o to, aby zwierzęta nie były niepokojone, i na mocy wydanego przez siebie rozkazu komendanta zabraniał „jakiegokolwiek karmienia i zaczepiania”[12]. Każdy, kto niepokoił zwierzęta lub narażał je na dyskomfort, kto na przykład wspinał się po murze do niedźwiedziej skały lub nawet tylko oparł się o którąś z klatek, musiał liczyć się z karą. Dotyczyło to także załóg SS. W końcu zwierzętom miało być dobrze. Prośba więźnia Bergmanna wydała się zatem Kochowi sensowna i poparł jego wniosek o zatrudnienie w charakterze opiekuna niedźwiedzi. Obok swojego podpisu zamieścił jednak następującą adnotację: „Gdy młode padnie, surowo ukarać”[13].

O „zwierzętach-panach” i „ludzkich zwierzętach”

Troskę Karla Kocha o dobrostan jego zwierząt w zoo można by łatwo zlekceważyć jako niepokojącą anegdotę, gdyby nie głębsze jej znaczenie – gdyby nie była ona częścią systematycznego przesuwania granic, które z wybranych zwierząt czyniło „zwierzęta-panów”, natomiast ludzi arbitralnie degradowało do rangi „ludzkich zwierząt” i „podludzi”. Dla czołowych narodowych socjalistów ochrona zwierząt i zbrodnie przeciwko ludzkości nie pozostawały ze sobą w sprzeczności, wręcz przeciwnie, mieli oni nawet poczucie przynależności do „moralnej elity”. W swoim przemówieniu poznańskim z 1943 roku Heinrich Himmler chełpił się: „Czy przy budowie rowu przeciwczołgowego umrze z wycieńczenia dziesięć tysięcy rosyjskich kobiet, czy nie, interesuje mnie to do chwili ukończenia budowy tego rowu dla Niemiec. Nigdy nie będziemy surowi i bezduszni, tam gdzie nie musimy: to jasne. My, Niemcy, jako jedyni na świecie, którzy mają przyzwoity stosunek do zwierząt, będziemy oczywiście przyzwoicie traktować również te ludzkie zwierzęta”[14].
Rudolf Höß, komendant obozu Auschwitz, także czuł się zobowiązany do podkreślenia szczególnego związku, jaki od dzieciństwa łączył go ze zwierzętami. Urzekły go zwłaszcza konie[15]. Podczas swojego pobytu w Auschwitz najczęściej szukał ich bliskości wtedy, gdy codziennego zabijania nie udawało mu się już usprawiedliwiać wypełnianiem obowiązków i posłuszeństwem: „Musiałem kontynuować proces eksterminacji, przeprowadzać masowe mordy, nadal przeżywać i na chłodno przyglądać się temu, co wewnętrznie najgłębiej wstrząsało” – tak zanotował w swoich wspomnieniach, które pisał podczas pobytu w więzieniu w Polsce. „Jeśli jakieś wydarzenie bardzo mnie zbulwersowało, nie mogłem wrócić do domu, do mojej rodziny. Siadałem wtedy na konia i szaleńczą jazdą uciekałem od strasznych obrazów albo chodziłem nocami po stajniach i tak, wśród moich ulubieńców, znajdowałem uspokojenie”[16]. Podczas gdy Himmler posługiwał się zwierzętami, aby zademonstrować moralną wyższość reżimu narodowosocjalistycznego, Rudolf Höß starał się, aby konie stanowiły dowód jego wrażliwego, współczującego charakteru. Najczęściej jednak użalał się nad sobą z powodu tego wszystkiego, co „musiał oglądać”.
Historia troski Kocha o zwierzęta w ogrodzie zoologicznym, opowieści o ucieczkach Hößa do koni oraz często wspominana słabość Hitlera do owczarków niemieckich stanowią również część legendy mówiącej o nowoczesnej ochronie zwierząt i przyrody przez narodowych socjalistów. Legendy, która w jakimś stopniu przetrwała do dziś. Nadal podkreśla się, że Hitler już w pierwszym roku swego panowania doprowadził do przyjęcia nowej ustawy o ochronie zwierząt. Była to regulacja prawna uznana na arenie międzynarodowej za postępową i niemal w niezmienionym kształcie obowiązywała w Republice Federalnej Niemiec do 1972 roku. Na mocy jej przepisów po raz pierwszy w Rzeszy Niemieckiej zwierzęta miały zostać objęte ochroną „dla ich własnego dobra”. To nowe prawo przyniosło samozwańczemu obrońcy zwierząt, Hitlerowi, nawet order, który przyznano mu w USA[17]. Hermann Göring jako pruski premier już wcześniej grzmiał przeciwko wszelkim formom doświadczeń na zwierzętach, a „wiwisekcjonistom” groził obozem koncentracyjnym – nawiasem mówiąc, była to jedna z pierwszych publicznych wzmianek o obozach koncentracyjnych. W tym wypadku skończyło się jednak na pustych groźbach[18].
Wszystko to tylko pozornie wydaje się pozostawać ze sobą w sprzeczności. Ochrona zwierząt ściśle wiąże się bowiem z podstawowymi przekonaniami narodowego socjalizmu. Maren Möhring należy do nielicznych historyków, którzy zajmowali się problematyką zwierząt w czasach nazizmu. W swojej rozprawie szczegółowo przeanalizowała zagadnienie, jak w nazistowskich Niemczech zmieniała się relacja człowiek – zwierzę. ­Paradoksalna na pierwszy rzut oka idea nazistów dotycząca ochrony zwierząt – jak pisze Möhring – nie daje się wyjaśnić ani jako czyste narzędzie propagandowe, które ostatecznie nie było pomyślane „na poważnie”, ani też jako pozytywny aspekt, oderwany od całej reszty narodowosocjalistycznej ideologii. Była ona raczej „integralną częścią reorganizacji społeczeństwa na volkistowsko-rasistowskiej podstawie”[19].
Inaczej mówiąc: ideologia wyznaczająca wartość życia na podstawie kryterium „korzyści”, których to życie dostarcza swojej własnej społeczności, nie czyni różnicy między „człowiekiem” a „zwierzęciem”, lecz między życiem „pożytecznym” a istnieniem „niegodnym życia”. Z tego samego ducha ideologicznego wynikało zatem objęcie niektórych zwierząt szczególną ochroną, a uznanie niektórych ludzi za „szkodniki” i systematyczne ich niszczenie.
Po raz kolejny widać to szczególnie wyraźnie w Buchenwaldzie. Komendant Karl Koch, który tak bardzo martwił się o dobrostan zwierząt w ogrodzie zoologicznym, kazał – dla swojej przyjemności – wrzucać więźniów na wybieg dla niedźwiedzi, by obserwować, jak są oni rozszarpywani przez te zwierzęta[20]. Leopold Reitter, ocalały z Buchenwaldu, po wyzwoleniu obozu koncentracyjnego zeznał do protokołu: „Jeszcze w roku 1944, gdy w obozie panował wielki głód, ptaki drapieżne, niedźwiedzie i małpy codziennie dostawały mięso; pobierano je oczywiście z kuchni więźniów, których w ten sposób pozbawiano posiłków”[21].

Takich relacji jest bardzo dużo. Poza rzeczywistością obozów koncentracyjnych zwierzęta pojawiają się też w licznych dziennikach, wspomnieniach i dokumentach życia codziennego. Ale w badaniach nad narodowym socjalizmem występowały one dotychczas najwyżej w roli statystów. Chociaż od lat osiemdziesiątych historycy odkrywali niezliczone obszary „historii życia codziennego” w czasach nazizmu, począwszy od mody, poprzez sport, aż po odżywianie, rękodzieło, a nawet zażywanie narkotyków, to o zwierzętach w narodowym socjalizmie mówiło się jednak rzadko. Powody tego są oczywiste, twierdzi Mieke Roscher, która na uniwersytecie w Kassel jest obecnie jedynym profesorem zajmującym się badaniami nad relacjami ludzko-zwierzęcymi w Niemczech. Roscher uważa, że badania nad narodowym socjalizmem, w szczególności badania niemieckie, ciągle jeszcze obarczone są pewnym strachem przed poruszaniem tego tematu, „ponieważ istnieje obawa, że skoncentrowanie uwagi na zwierzętach mogłoby prowadzić do bagatelizowania ofiar ludzkich”[22]. Ta pozornie „niewinna” historia zwierząt była jednak ściśle spleciona zarówno z życiem codziennym, jak i ideologią narodowosocjalistyczną. To sprawia, że jest ona tak istotna; pokazuje ona wreszcie, w jaki sposób niebezpieczna ideologia może być zakotwiczona nawet w mało podejrzanych ideologicznie dziedzinach życia i tym samym wpływać na kształtowanie społeczeństwa. Każdy, kto bliżej przyjrzy się koegzystencji ludzi i kotów domowych w Niemczech w latach trzydziestych i czterdziestych XX wieku, uzyska wgląd do niemieckich salonów, ale też skonfrontowany zostanie bezpośrednio z volkistowsko-rasistowskim światopoglądem, który głęboko przeniknął do codziennego życia. Każdy, kto bada temat owadów w narodowym socjalizmie, prędzej czy później znajdzie się w klasach niemieckich szkół i nie uniknie kontaktu z „czarną pedagogiką” i darwinizmem społecznym. Każdy, kto chce ustalić, jaką rolę w tym czasie odgrywała świnia domowa, trafi na plakaty reklamowe przemysłu spożywczego, na wczesne formy gospodarki recyklingowej, ale również na osobliwe wytwory fantazji ideologii narodowosocjalistycznej. Historie zwierząt pozostają w sprzeczności z wieloma dobrze znanymi tematami badań narodowosocjalistycznych i tym sposobem umożliwiają często inne – na ogół nowe, ale nigdy nie trywializujące – spojrzenie na życie w okresie nazizmu.

Śladami zwierząt

Terror nie wszędzie był oczywisty. W wielu miejscach brunatna rzeczywistość dnia codziennego malowała się raczej w odcieniach szarości. We wszystkich dziedzinach życia zwierzęta miały jednak duże znaczenie, co pokazują kolejne rozdziały tej książki. Każdy z nich, w oparciu o jeden gatunek zwierzęcia, przybliża inny aspekt narodowego socjalizmu. I tak z pomocą psa i jego dzikiego praprzodka, wilka, przyjrzymy się teorii rasy, która pokazuje, jak bardzo życie codzienne oraz ideologia, polityka i „nauka” były wzajemnie ze sobą powiązane. Na przykładzie świni domowej możemy przekonać się nie tylko o znaczeniu zwierząt użytkowych w czasach nazizmu; jej rola najważniejszego dostarczyciela tłuszczu i mięsa dla „wyżywienia narodu” była również kluczowa w dążeniu narodowych socjalistów do stworzenia państwa całkowicie niezależnego od zagranicy oraz do udowodnienia własnej „aryjskiej prakultury”. Ambiwalentne uczucia, jakie wywoływały zwierzęta, widać przede wszystkim na przykładzie kota domowego. Dla jednych był on „zwierzęciem żydowskim”, które nie daje się oswoić, inni natomiast chwalili go jako łowcę myszy i „higienicznego pomocnika [w utrzymaniu] zdrowia narodu”. W rozdziale o kotach spotkamy różnych ich właścicieli, takich jak filolog Victor Klemperer, który w Dreźnie, wraz ze swoją żoną, najpierw drżał o życie ich kota Mujela, a wkrótce też o swoje własne.
W pedagogice i wychowaniu lat trzydziestych i czterdziestych XX wieku zwierzęta odgrywały również rolę kształtującą. Sposób, w jaki już najmłodsi przygotowywani byli do wojny i walki, obserwujemy na przykładzie opisów jedwabników i stonki ziemniaczanej. Owady, co można wskazać w podręcznikach szkolnych i książeczkach dla dzieci z tego okresu, wykorzystywano do objaśniania dzieciom, co, a przede wszystkim kto – w rozumieniu narodowosocjalistycznym – był „szkodnikiem”, „darmozjadem” lub „pasożytem”.
Nie istniała przy tym jednolita ideologia nazizmu. To, jak dowolnie łączono ze sobą aspekty ideologiczne, raz w taki, raz w inny sposób, ilustruje przykład stosunku narodowych socjalistów do polowań. Podczas gdy Hitler wykpiwał myśliwych jako „zielonych masonów”, to, jak powszechnie wiadomo, Hermannowi Göringowi, Łowczemu Rzeszy, nigdy nie było dość myśliwskich trofeów. W centrum piątego rozdziału znajdzie się jeleń szlachetny Raufbold (zawadiaka, zabijaka). Raufbold padł niegdyś ofiarą pogoni Göringa za trofeami, a jego odlany z brązu wizerunek wytrzymał próbę czasu i dwanaście lat „Tysiącletniej Rzeszy” – podobnie jak światopoglądowe dziedzictwo Göringa, które do dziś wywiera wpływ na społeczność myśliwych.
I wreszcie, gdy mowa o roli zwierząt w narodowym socjalizmie, nie może zabraknąć jeszcze jednego tematu: druga wojna światowa, przede wszystkim kampania wschodnia, nie byłaby możliwa bez milionów koni. W ostatnim rozdziale spotykamy ogiera rasy trakeńskiej, Siegfrieda, który latem 1941 roku wraz ze swoim jeźdźcem uczestniczył w napaści na Związek Radziecki, a potem towarzyszył mu w dalszym marszu na wschód, podczas gdy silniki i maszyny dawno już straciły ducha w mrozach rosyjskiej zimy. W tym rozdziale okazuje się również, jak złożone było symboliczne znaczenie konia dla wizji świata narodowych socjalistów – i jak długi jest cień, który ten symbol nadal rzuca także w Republice Federalnej Niemiec.

Przeciąganie granic

Theodor W. Adorno w swojej pracy Minima Moralia – Reflexionen aus dem beschädigten Leben (Minima Moralia. Refleksje z poharatanego życia, tłum. Małgorzata Łukasiewicz), będącej zbiorem aforyzmów i krótkich esejów, pisał: „Oburzenie z powodu popełnianych okrucieństw” maleje tym bardziej, „im bardziej ofiary niepodobne są do przeciętnych czytelników”. Na tej podstawie Adorno wnioskował: „Możliwe, że u antysemitów społeczny schemat percepcji jest taki, że Żydów w ogóle nie uważają za ludzi. Powtarzające się stwierdzenie: dzikusy, czarni, japońce są podobni do zwierząt, takich jak małpy – zawiera w sobie już klucz do pogromu. O jego możliwości decyduje moment, w którym oko śmiertelnie rannego zwierzęcia trafia na człowieka. Przekora, z jaką odsuwa on od siebie to spojrzenie, myśląc »to tylko zwierzę«, powtarza się w okrucieństwie wobec ludzi, w którym sprawcy raz po raz muszą potwierdzać sami sobie, że to »tylko zwierzę«, ponieważ nigdy do końca nie mogą w to zwierzę uwierzyć”[23].
Dla Adorna obchodzenie się ze zwierzętami odzwierciedlało również stosunek człowieka do samego siebie. W tym znaczeniu historie zwierząt w narodowym socjalizmie są nie tylko świadectwami swojego czasu. Ujawniają one także wizję człowieka i świata, jaki ta epoka wytworzyła, i dlatego zwierzęta są czymś więcej niż tylko niemymi statystami.

Rozdział 1
WIĘZY KRWI

Bólowi swemu nadałem imię
i wołam go „psie”.

FRIEDRICH NIETZSCHE, Wiedza radosna

Nieznajomy pojawił się znikąd tak nagle, że pies początkowo nawet go nie zauważył. W końcu całkowicie pochłaniało go ściganie szczura. Podążał za nim przez okopy i zasieki z drutu kolczastego. Musiał jakoś stracić orientację i nie zauważywszy tego, dotarł ostatecznie za linię wroga. Tam niespodziewanie stanął przed nim ten człowiek. W chwili gdy mężczyzna sięga po niego, pies gryzie tak mocno, jak tylko może. Nieznajomy jednak nie puszcza i wlecze go do ciemnego pomieszczenia pod ziemią, gdzie powietrze jest wilgotne, zimne i pachnie człowiekiem.
Nieznajomy to dwudziestosześcioletni niemiecki gefreiter (kapral). Jak zwykle, tak i tego wiosennego dnia 1915 roku podąża do swojej jednostki, 16. Królewskiego Rezerwowego Bawarskiego Pułku Piechoty, który rozbił obóz w piwnicach zamku Fromelles w północnej Francji, zaledwie kilka kilometrów za frontem zachodnim. Żołnierz zastanawiał się nad tym małym dezerterem o białej sierści, z czarną plamą biegnącą przez lewe ucho i oko. Ponieważ pies przyszedł od strony pozycji brytyjskich i przypominał wyglądem angielskiego foksteriera, żołnierz nazwał go Foxl[24].
Po dotarciu do kwatery człowiek próbuje zdobyć zaufanie psa przy pomocy ciastek i czekolady. Młody mężczyzna nie zna się zbytnio na psach, w przeciwnym razie wiedziałby, że czekolada to dla psa trucizna, a dla tak małego jak ten już niewielka jej ilość może być dawką śmiertelną. Wszystko za sprawą teobrominy, substancji zawartej w ziarnach kakao, która u psów powoduje wzrost ciśnienia krwi, zwęża naczynia krwionośne, co może prowadzić do drgawek, zaburzeń rytmu serca i ostatecznie do zatrzymania oddechu. Ale trwa wojna i czekolada, którą żołnierze mają w swoim prowiancie, jest marnej jakości i – szczęśliwie dla Foxla – niemal nie zawiera kakao. Pies wyzbywa się wkrótce swej początkowej nieśmiałości. Stopniowo przyzwyczaja się do tego spokojnego mężczyzny, który uczy go skakania przez linę oraz wchodzenia i schodzenia po drabinie.
Żołnierz służy jako goniec, jego zadaniem jest dostarczanie wiadomości ze sztabu pułku do sztabów batalionu. Żołnierze frontowi takich jak on określają pogardliwym mianem „świnia tyłowa” (niem. Etappenschwein), ponieważ poruszają się głównie na zapleczu okopów i tym sposobem unikają nieprzyjacielskich kul i granatów. To go uraża i złości tak bardzo, że w późniejszych latach zawsze będzie przedstawiać siebie jako walecznego żołnierza frontowego i robić wszystko, by usunąć wszelkie wątpliwości co do swojego bohaterstwa.
Pułk jest wielokrotnie przenoszony i za każdym razem zabiera ze sobą Foxla. Z czasem pies staje się rodzajem maskotki, z którą mężczyźni chętnie się fotografują. Gdy jego pan wychodzi na służbę, Foxl nie opuszcza kwatery, na smyczy wyczekuje na powrót opiekuna, którego nieobecności od jesieni 1916 trwają dłużej niż zwykle.
Na początku października żołnierze zajęli pozycje między miasteczkami Bapaume i La Barque, około piętnastu kilometrów na północ od Sommy. Od początku lipca 1916 jednostki brytyjskie, francuskie i niemieckie próbują wzajemnie niszczyć się w bitwie na wyczerpanie. Gdy cztery i pół miesiąca później walki dobiegają końca, straty po obu stronach wynoszą w sumie ponad milion żołnierzy. Jest to jedna z najbardziej niszczycielskich bitew tej wojny. Żołnierz Foxla ma szczęście, przeżył, ale trzy dni później zostaje ranny w potyczce, odłamek granatu wbija się w jego lewe udo. W efekcie spędza około dwóch miesięcy w lazarecie w Beelitz koło Berlina[25].
Gdy na początku marca 1917 wraca do oddziału, koledzy opowiadają mu, że pies nie słuchał nikogo i prawie w ogóle nie dawał się głaskać. Żołnierza napawa dumą fakt, że Foxl słucha tylko jego, ponieważ poza tym psem nikt tego nie robił. Koledzy uważali go za odludka, dziwaka, nielubiącego ich sprośnych żartów i przechwałek, który chętniej chowa się za swoją gazetą lub rysunkami albo bawi z psem. Foxl jawi się jako jedyna przychylna mu istota[26].
Dla wielu żołnierzy, którzy poszli na tę wojnę, psy stawały się najważniejszymi i najbardziej zaufanymi towarzyszami. Choćby dlatego, że jako pierwsze wyczuwały pojawiający się w okopach trujący gaz i w porę ostrzegały ludzi. Czy też dlatego, że przenosiły wiadomości na najbardziej wysunięty odcinek frontu i wyczuwały obecność rannych żołnierzy między liniami walk, na obszarze ziemi niczyjej. Albo też po prostu dlatego, że dawały pociechę. Wielu żołnierzom wydawało się, że psy są posłańcami z lepszego świata, wlewającymi więcej nadziei niż wszystkie pełne otuchy listy z rodzinnych stron i bojowe okrzyki przełożonych[27]. Żołnierz cesarsko-królewskiej armii Robert Hohlbaum tak pisze o tym w osobistej relacji z frontu włoskiego: „W czasach, gdy świat się chwiał, szczekanie kochanego psa dawało nam więcej niż najmądrzejsze słowa ludzi”[28].
Nasz młody żołnierz również nie potrafi sobie już wyobrazić życia bez Foxla. Planuje nawet, że pewnego dnia, gdy wojna dobiegnie końca, postara się o suczkę dla niego. Na razie są jeszcze gdzieś na tyłach frontu zachodniego, dzielą ze sobą łóżko polowe i żołnierski wikt. Tak mija dwa i pół roku, odkąd Foxl towarzyszy żołnierzowi w jego marszu przez północną Francję i Belgię. Wprawdzie niekiedy pies ściga jakiegoś szczura, ale na końcu zawsze wraca. Aż do tamtego dnia w sierpniu 1917 roku.
Pułk ponownie ma być przeniesiony, rusza w kierunku Alzacji, gdy Foxl nagle znika, jakby się zapadł pod ziemię. Żołnierz od razu ma podejrzenie. Krótko przed tym zdarzeniem pewien kolejarz proponował mu dwieście marek za psa. Jednak żołnierz z oburzeniem odmówił sprzedaży: „Nawet gdyby dał mi pan dwieście tysięcy, nie dostanie go pan!”.
Teraz jest pewien, że ten „drań” ukradł psa. Jednak nie ma już czasu na szukanie Foxla, jego oddział właśnie wyruszył, przed nim długi marsz. Z uczuciem straty najwierniejszego towarzysza i braku możliwości zrobienia czegokolwiek wyruszył i on, zostawiając Foxla za sobą. Żadna ofiara tej wojny nie wstrząsnęła nim tak, jak utrata własnego psa.

Psy Hitlera

Adolf Hitler nigdy nie dowie się, co stało się z Foxlem. Jak wiemy, po wojnie Hitler wraca do Monachium, swojej ojczyzny z wyboru, gdzie po krótkiej chwili politycznej dezorientacji radykalizuje się i w 1920 roku współtworzy Narodowosocjalistyczną Niemiecką Partię Robotników (niem. Nationalsozialistische Deutsche Arbeiterpartei, NSDAP) w jej ostatecznym kształcie. W listopadzie 1923 roku, po nieudanej próbie puczu wymierzonego w rząd związkowy Bawarii, ląduje na kilka miesięcy w pace. Niedoceniany przez swoich przeciwników i wspierany przez ochoczych pomocników, po wyjściu na wolność wyrasta tak wysoko, że wkrótce podąża za nim już nie tylko jeden pies, ale niemal cały naród[29].
Pod koniec stycznia 1942 roku Adolf Hitler zasiada ze swoimi poplecznikami – nocą, co zdarza mu się często – w swojej kwaterze głównej Wilczy Szaniec (niem. Wolfsschanze) i opowiada o stracie swego pierwszego psa, Foxla[30].
W tym czasie do Niemiec deportowani są pierwsi robotnicy przymusowi ze Związku Radzieckiego. Z szacowanych około pięciu milionów rosyjskich Żydów pięćset tysięcy zostało już rozstrzelanych przez tak zwane Grupy Operacyjne (niem. Einsatzgruppen) Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy (niem. Reichssicherheitshauptamt, RSHA)[31]. Kilka dni wcześniej, 20 stycznia, w willi przy Großer Wannsee w południowo-zachodnim Berlinie, w porze obiadowej spotkało się piętnastu wysokich rangą członków różnych urzędów rządowych oraz SS na „naradę z następującym po niej śniadaniem” – jak napisano w zaproszeniu. Zanim uczestnicy zasiedli do posiłku, w porządku obrad znalazły się jeszcze „pytania związane z ostatecznym rozwiązaniem kwestii żydowskiej”. Nazistowscy biurokraci zagarnęli jedenaście milionów ludzi w całej Europie[32]. Masowe mordy na nich były już wtedy w pełnym toku.
Nawet jeśli Hitler nie uczestniczy w tych ustaleniach dotyczących ludobójstwa, to na bieżąco otrzymuje informacje o wszystkich podejmowanych krokach i aprobuje dalsze działania[33]. Nie ma żadnych wątpliwości, że planowane akcje zmierzające do wypędzenia i wymordowania europejskich Żydów są po jego myśli: „Najlepiej niech idą do Rosji. Nie mam litości dla Żydów”. Te słowa wypowiada około dwóch tygodni po konferencji w Wannsee, podczas jednej z nocnych dyskusji w Wilczym Szańcu[34]. Tutaj, w swojskiej atmosferze swojej kwatery głównej, od której wojna jest jeszcze daleko i gdzie nikt mu nie przerywa, najchętniej mówi o swojej wrażliwości, opowiada o Foxlu, Mucku, Blondi i wszystkich innych psach, które kiedyś posiadał.
Miał ich już wiele, nie można z całą pewnością stwierdzić, ile było ich ostatecznie, ponieważ źródła w tym przypadku są ze sobą sprzeczne. Ponadto Hitler kilku psom nadaje takie same imiona – trzy samce nazywa Wolf, a trzy suki Blondi. Bywają okresy, że ma trzy psy jednocześnie. W latach 1922–1945 mogło to być w sumie około trzynastu zwierząt – z jednym wyjątkiem same owczarki niemieckie. Pomijane są w tej rachubie psy, którymi obdarowywał członków partii i towarzyszy z powodu specjalnych okazji[35].
Hitler sam siebie określa mianem miłośnika zwierząt, jednakże powstaje pytanie, czy rzeczywiście był miłośnikiem psów w prawdziwym tego słowa znaczeniu[36]. „Pies” to najczęściej używane przez niego wyzwisko, obojętne, czy wypowiada je w złości podczas swych nocnych monologów, czy też gdy grozi swoim wrogom. Już w 1923 roku, na łamach „Völkischer Beobachter”, partyjnej gazety narodowych socjalistów, obwieszcza, że wolałby być „martwym Achillesem niż żyjącym psem”[37]. Poza tym dla Hitlera „pies” nie jest „psu” równy. Szczególną wagę przykłada do czystości rasy, choć niektóre rasy zasadniczo odrzuca. Buldogi i boksery mu się nie podobają. W jamnikach, które pierwotnie hodowano do polowań na borsuki i które samodzielnie ścigają swoje ofiary, wypłaszając je z nor, przeszkadza mu typowa dla tej rasy cecha charakteru – są dla niego zbyt uparte. Hitler ceni psy, które nie mają zbyt silnej własnej woli, reagują natychmiast, słuchają i się podporządkowują. Spośród wszystkich psich ras szczególnie zachwycają go owczarki niemieckie.
Narodowi socjaliści, uznający Żydów, Sinti i Romów za „podludzi”, a ludzi z niepełnosprawnościami za „niegodnych życia”, jednocześnie wynoszą niektóre zwierzęta do rangi „zwierząt wzorcowych” – w tym także psa[38]. Wszystko, co nie pasuje do nazistowskiej wizji wartości i co w ich oczach uznawane jest za „obce rasowo”, „zdegenerowane” lub „chore”, naziści próbują wyeliminować[39]. Jak bardzo zorientowani są przy tym na hodowlę zwierząt, chyba nigdzie nie widać wyraźniej niż w przypadku owczarka niemieckiego[40]. Ta tendencja nie zaczęła się jednak dopiero w latach trzydziestych. Aby ją zrozumieć, warto spojrzeć wstecz na historię relacji łączącej człowieka i psa.

 
Wesprzyj nas