Długo oczekiwany ostatni tom niewiarygodnie śmiałego cyklu politycznej SF „Terra Ignota” Ady Palmer, laureatki nagrody im. Johna W. Campbella w 2017 roku.


Wojna szerzy się na całym globie, niszczy dawne sojusze i budzi uśpione nienawiści. Powrót tyranii podważa spójność od dawna zjednoczonego świata, zagrażając wszystkiemu, co stworzył system Pasiek…

Rok 2454
Przywódcy Pasiek – państw pozbawionych określonego terytorium, będących obecnie podstawową formą organizacji ludzkich społeczeństw na Ziemi – potajemnie dopuścili się straszliwych czynów, starając się zachować pozory utopijnej stabilności. Ale fasada nie może utrzymywać się bez końca.

Łatwość podróżowania po całym globie oraz powszechny dostatek mogły wywrzeć łagodzący wpływ na mroczniejsze tendencje ludzkości. Niemniej konflikt pozostaje głęboko zakorzeniony w ludzkiej psychice. Katalizator, którym stał się niezwykły chłopiec, wystarczył, by na nowo obudzić tłumiony od pół tysiąclecia chaos.

Superzbrodniarz Mycroft Canner zaginął bez śladu, a jego następca, Dziewiąte Anonim, musi nie tylko prowadzić kronikę wojny, lecz również podjąć próbę przywrócenia porządku na świecie niepowstrzymanie zmierzającym ku katastrofie. Los społeczeństwa wisi na włosku.

Czy rozwiązaniem będzie pozostać na Ziemi, czy raczej nadal próbować dotrzeć do gwiazd?

Ada Palmer
Być może gwiazdy
Przekład: Michał Jakuszewski
Seria: „Uczta Wyobraźni”
cykl Terra Ignota tom 4
Wydawnictwo MAG
Premiera: 13 lipca 2022
 
 


Cykl Terra Ignota dedy­kuję pierw­szej isto­cie ludz­kiej,
która wpa­dła na to, by wydrą­żyć kłodę i zro­bić czółno,
oraz jej następ­com.

BYĆ MOŻE GWIAZDY
RELA­CJA Z WYDA­RZEŃ roz­po­czy­na­ją­cych się w lipcu roku 2454
Kon­ty­nu­acja tej, którą spi­sy­wało MYCROFT CAN­NER

Nie ma już nikogo,
kto mógłby wam powie­dzieć,
że nie wolno wam tego czy­tać.
Zosta­łom samo.
Jestem pewne, że po zakoń­cze­niu wojny wła­dze,
które prze­trwają, nagro­dzą wszyst­kich, któ­rzy wyko­rzy­stają
tę kro­nikę, by im pomóc, a nazwą zdraj­cami tych, któ­rzy
zro­bią z niej uży­tek, żeby im zaszko­dzić. Dopóki kon­flikt trwa,
czy­ta­cie moje słowa na wła­sne ryzyko. Ale stu­dio­wa­nie histo­rii
zawsze wiąże się z zagro­że­niami. Nawet jeśli żyje­cie tysiąc lat po mnie,
czy­ta­jąc te słowa, nara­ża­cie na nie­bez­pie­czeń­stwo swój sza­cu­nek
dla naszego gatunku, swo­ich przod­ków i sie­bie samych.
Nie mogę wam niczego dora­dzić. Tutaj, na początku kro­niki,
nie wiem jesz­cze, co będę opi­sy­wało – okru­cień­stwa,
naszą naj­wspa­nial­szą godzinę, czy naszą ostat­nią.
Wiem tylko, że – w miarę swych moż­li­wo­ści –
posta­ram się pisać prawdę.
Ano­nim

– O Bra­cia rze­kłem, po tylu przy­go­dach
Rzu­camy kotew na zachod­nich wodach;
A więc użyjmy tej reszty żywota
Zwiedźmy, wszak krót­kim tu każdy z nas goń­cem,
Świat nie­miesz­kalny tam dalej za słoń­cem!
Dante, Pie­kło, Pieśń XXVI
(tłu­ma­czył Julian Kor­sak)

Roz­dział pierw­szy
ŚWIA­TOWA WOJNA DOMOWA

Napi­sane 15 wrze­śnia roku 2454
Roma­nova

Ta wojna musi trwać krótko. Wszy­scy to sobie powta­rzamy. Uto­pia­nie kupili nam sześć mie­sięcy, nim zacznie się praw­dziwe pie­kło. Czas, gdy nikt nie ma bomb jądro­wych, superza­raz­ków, broni ste­ro­wa­nych kom­pu­te­rowo albo ich innych, rów­nie apo­ka­lip­tycz­nych odpo­wied­ni­ków, wspól­nie okre­śla­nych sło­wem „zwia­stuny”. W ciągu tych sze­ściu mie­sięcy nie możemy znisz­czyć świata. Dla osią­gnię­cia tego celu poświę­cili swą nie­śmier­tel­ność, wyrze­kli się zdy­stan­so­wa­nej neu­tral­no­ści, która do tej pory strze­gła Uto­pii, jedy­nej Pasieki, nie­po­no­szą­cej winy za dzia­ła­jący od stu­leci sys­tem skry­to­bój­czych zama­chów, znany jako OS, ani nie ucier­piała z jego powodu. Nie, tu cho­dzi o coś waż­niej­szego. O zdy­stan­so­waną neu­tral­ność pły­nącą z dosłow­nego oddzie­le­nia się od świata. Sto­lice pozo­sta­łych Pasiek znaj­dują się na Ziemi, ich sto­lica leży nato­miast na odle­głym, spo­koj­nym Księ­życu. Mogli po pro­stu prze­cze­kać wojnę. Nawet jeśli Luna City nie pomie­ści wszyst­kich, pozo­stali mogli się ukryć w odle­głych, nie­go­ścin­nych zakąt­kach Ziemi. Kosmiczna tech­no­lo­gia pozwo­li­łaby im tam prze­trwać. Być może jest czczym fan­ta­zjo­wa­niem wyobra­ża­nie sobie, że mogą posia­dać tak zaawan­so­waną tech­no­lo­gię, ale nie jest myśle­niem powie­dze­nie, że wyłącz­nie oni byliby w sta­nie zapew­nić, że prze­żyje wystar­cza­jąco wielu z nich, by mogli stwo­rzyć lep­szy świat, który ma powstać z popio­łów naszego. Teraz nikt już nie wie, czy wojna oszczę­dzi kogo­kol­wiek z nie­licz­nej, obcej mniej­szo­ści, która zaata­ko­wała pierw­sza pod­czas przed­olim­pij­skiego rozejmu i w ten spo­sób uczy­niła z sie­bie kozła ofiar­nego jesz­cze bar­dziej oczy­wi­stego niż OS. Apollo było gotowe znisz­czyć ten świat, żeby ura­to­wać lep­szy, ale więk­szość Uto­pian była innego zda­nia i zagło­so­wała za nara­że­niem na ryzyko Wiel­kiego Pro­jektu, by na sześć mie­sięcy nało­żyć więzy pokoju na nasze zwia­stuny. Ta wojna musi trwać krótko. Wystar­cza­jąco krótko, by wyko­rzy­stać ich poświę­ce­nie i nie pozwo­lić, by kije, mie­cze i kara­biny w naszych rękach zmie­niły się w Wielki Czer­wony Guzik.
Jak jed­nak mogłaby się skoń­czyć po zale­d­wie sze­ściu mie­sią­cach? To jest świa­towa wojna domowa. Linie podziału bie­gną przez wszyst­kie mia­sta, wszyst­kie ulice. Nikt nie ma rodzin­nej ziemi, na którą mógłby się wyco­fać, nie ist­nieją „nasza strona” i „wasza strona”, które mogłyby zawrzeć ze sobą rozejm. Jeśli histo­ria uczy nas cze­goś o woj­nach świa­to­wych i woj­nach domo­wych, to z pew­no­ścią tego, że dają one począ­tek powszech­nym, wie­lo­stron­nym wen­de­tom. Wojna Kościo­łów potrze­bo­wała pięt­na­stu lat, by wyma­zać z powierzchni Ziemi pań­stwa naro­dowe, a choć kłó­tliwi histo­rycy mogą się spie­rać o to, czy pierw­sza wojna świa­towa skoń­czyła się w roku 1945 czy 1989, trwała wystar­cza­jąco długo, by Orwell mógł sobie wyobra­zić, jak zwarte w nie­roz­strzy­gal­nej kon­fron­ta­cji dys­to­pie mogłyby naprawdę osią­gnąć wieczną wojnę. Spoj­rzę jesz­cze dalej w prze­szłość. Wojna Dwóch Róż, Wal­czące Kró­le­stwa Chin, wojna stu­let­nia, nie­koń­czące się rewo­lu­cje po roku 1789, a nawet star­cie mię­dzy Ate­nami a Spartą – wszystko to były kon­flikty trwa­jące dzie­się­cio­le­cia, nie mie­siące. Opty­mizm pod­po­wia­dał, że po pro­stu nie sły­sza­łom o licz­nych w histo­rii małych woj­nach, ale ta wojna nie będzie mała. Zdrowy roz­są­dek i pobla­dła twarz Su-Hyeona, gdy codzien­nie wycho­dzi z biura cen­zora, są jedy­nymi wyrocz­niami, jakich potrze­buję.
Mycroft przed­sta­wi­łoby wszystko, co się dzieje, jako mniej­sze. Albo więk­sze. Jedno i dru­gie. Uczy­ni­łoby opi­sy­wane wyda­rze­nia małymi jak wojny mró­wek, ruchy bie­rek na sza­chow­nicy, teatrzyk mario­ne­tek gra­ją­cych wyzna­czone im role, pod­czas gdy wiel­kość nale­ża­łaby do Auto­rów, Opatrz­no­ści i Wiel­kiej Roz­mowy, w którą wie­rzyło z tak nie­za­chwianą pew­no­ścią. Mnie jej brak. Przez więk­szość czasu wie­rzę. Gor­li­wość Mycro­fta oraz jego bystra i prze­ko­nu­jąca inte­li­gen­cja nauczyły mnie wiary, gdy dzia­ła­li­śmy w ukry­ciu i spa­li­śmy na pię­tro­wych łóż­kach. Na­dal jed­nak tar­gają mną wąt­pli­wo­ści. Jadłom przy­smaki stwo­rzone przez Brid­gera, czu­łom woń mózgu i krwi w chwili zmar­twych­wsta­nia Księ­cia i widzia­łom, jak Achil­les rzuca oszcze­pem, ale czu­łom też smak księ­ży­co­wego pyłu i widzia­łom, jak tęczowe smoki, stwo­rzone tylko ludz­kimi rękami, wzbiły się do lotu nad oszo­ło­mio­nym, pogrą­żo­nym w żalu forum. Widzia­łom, jak Mycroft leciał. Ludzie stwo­rzyli rze­czy, które uzna­ło­bym za nie­moż­liwe bez udziału Brid­gera. Gdy nadej­ście snu się opóź­nia, moja scep­tyczna wyobraź­nia two­rzy alter­na­tywne wyja­śnie­nia cudów, Planu i Inge­ren­cji. Moja dawna jaźń uzna­łaby tę współ­cze­sną za sza­leńca. Co, jeśli Achil­les, Boo i Patro­klos Celu­jący są po pro­stu u-bestiami? Co, jeśli sami to wszystko stwo­rzyliśmy?
Jed­nego zawsze jestem pewne: to moje zwąt­pie­nie jest sza­leń­stwem, nie moja wiara. Rodzi się ono z para­noi. To tak, jak­by­śmy poznali jakąś nie­wia­ry­god­nie zdu­mie­wa­jącą osobę, która wbrew wszel­kim ocze­ki­wa­niom uznaje nas za dro­giego przy­ja­ciela, uśmie­cha się do nas godzi­nami, latami, ale my znamy zgni­li­znę i porażkę, które nas wypeł­niają, i nie potra­fimy uwie­rzyć, że te uśmie­chy, uśmie­chy tej osoby, mogą naprawdę być prze­zna­czone dla nas. Nie potra­fię uwie­rzyć, że ta wojna jest szla­chet­niej­sza, niżby się zda­wało. Że my jeste­śmy szla­chet­niejsi. Oskar­żam nas wszyst­kich, oskar­żam Tul­liusa Mar­diego, Perry’ego-Kraye’a, Joyce Faust, sie­bie, wyobra­żam sobie, że jeste­śmy nie­udol­nymi auto­rami nad­cho­dzą­cej kata­strofy. Coś upar­tego, co kryje się w naj­czar­niej­szych głę­biach mojego umy­słu, nie chce uwie­rzyć, że zasłu­gu­jemy na to, by stać się kimś wię­cej. Ale jeste­śmy kimś wię­cej. Wiem o tym. Jeste­śmy instru­men­tami budu­ją­cymi drogę od ścian jaskini ku gwiaz­dom. To my zbu­do­wa­li­śmy ten świat i zbu­du­jemy inne, lep­sze. Jeste­śmy wia­do­mo­ścią, która poło­żyła kres dosłow­nie nie­skoń­czo­nej samot­no­ści Istoty tak Dobrej, Praw­do­mów­nej i Rze­czy­wi­stej jak Ta, Która Odwie­dziła Nas w Ciele Nazwa­nym przez Nas Jeho­vah Maso­nem. Kie­dyś łatwiej było mi to zro­zu­mieć. Gdy Mycroft było tłu­ma­czem, znaj­do­wa­łom wiel­kość w każ­dej ludz­kiej syla­bie, ale pod jego nie­obec­ność logika, dowody i doświad­cze­nie nie potra­fią prze­bić się przez zasłonę wąt­pli­wo­ści, spo­wi­ja­jącą mnie w mrocz­nych godzi­nach. Tylko jedno może tego doko­nać: Ono nas Kocha. Tego się trzy­mam. Istota Lep­sza i Łaskaw­sza niż Nasz Stwórca się­gnęła ku nam z innego wszech­świata przez nie­prze­nik­nioną ciem­ność i dotknęła nas Swą nie­skoń­czoną Miło­ścią. Kiedy w to wie­rzę, na­dal potra­fię wyobra­zić sobie nas mię­dzy gwiaz­dami.

Roz­dział drugi
BITWA O CIELO DE PÁJAROS

Napi­sane 15–17 wrze­śnia roku 2454
Wyda­rze­nia z 7 wrze­śnia
Roma­nova

Nie mia­łom zamiaru opi­sy­wać swych doświad­czeń z dru­giego dnia wojny, były bowiem pełne cha­osu, uświa­do­mi­łom sobie jed­nak, że ów chaos był pierw­szym ata­kiem – nie ata­kiem uczest­ni­czą­cych w woj­nie frak­cji – Refor­mi­stów na Straż­ni­ków Pasiek, najem­ców na mit­su­bi­shiań­skich wła­ści­cieli nie­ru­cho­mo­ści, Pasiek poszko­do­wa­nych przez OS na te, które z niego korzy­stały, ani edu­ka­cjo­ni­stycz­nych fana­ty­ków na ludzi, któ­rych aku­rat tego dnia uwa­żali za „skon­fi­gu­ro­wa­nych”. To był atak cha­osu na ład, wojny na Zie­mię. Zaczął się kilka godzin po Cere­mo­nii Zamknię­cia Igrzysk Olim­pij­skich, ale wtedy nic nie było dla mnie rze­czy­wi­ste poza ata­kiem na Atlan­tydę i tym, co znisz­czył. Tymi, któ­rzy w nim zgi­nęli. W czar­nych godzi­nach przed świ­tem żałoba ska­pi­tu­lo­wała wresz­cie przed snem, wkrótce jed­nak obu­dził mnie głos Księ­cia, dobie­ga­jący z loka­li­za­tora w moim uchu.
– Ludz­kość potrze­buje rady Ano­nima.
Usły­szaw­szy kla­rowny, pozba­wiony emo­cji głos Jeho­vah Masona, pode­rwa­łom się odru­chowo, nie z poczu­cia obo­wiązku, lecz dla­tego, że każde słowo, jakie od niego sły­sza­łom, było praw­dziwe i ważne. Jego słowa nie są dobrze prze­my­ślane, jak w przy­padku Viviena, czy roz­sądne, jak słowa Bryar. Są nie­skom­pli­ko­waną, jasną prawdą, jak to, że dwa plus dwa równa się cztery, coś, co ist­nieje, nie może jed­no­cze­śnie nie ist­nieć, a cier­pie­nie jest złe. Jeśli powie­działo, że ludz­kość cze­goś potrze­buje, miało na myśli całą ludz­kość, od kro­ma­nioń­czy­ków aż po Marsa. Uru­cho­mi­łom soczewki, nim jesz­cze do końca zare­je­stro­wa­łom róż­nicę mię­dzy czu­wa­niem a snem.
Prze­kaz natych­miast prze­niósł mój wzrok do Chile. Był tam dzień, a nad lśnią­cymi szkla­nymi dachami Cielo de Pájaros uno­siły się smugi dymu – fio­le­towe, kora­lowe i ciem­no­szare. W innych prze­ka­zach ujrza­łom ogień oraz ludzi. To były tylko przy­pad­kowe urywki. W jed­nym dwójka Huma­ni­stów w bar­wach Zło­tej Dru­żyny ciskała przed­mio­tami, które eks­plo­do­wały dziw­nie mono­chro­ma­tycz­nym poma­rań­czo­wym pło­mie­niem; w dru­gim gro­mada ludzi kryła się w jed­nym z kwiet­nych rowów mię­dzy sze­re­gami szkla­nych dachów. W jesz­cze innym ekipa Straż­ni­ków strze­lała z ogłu­sza­czy. Nie­któ­rzy w zaata­ko­wa­nych gru­pach nosili nie­bie­skie mun­dury poli­cji Soju­szu Roma­no­vań­skiego, inni zaś kuzy­now­skie suk­nie. Zapewne byli to inspek­to­rzy, mający zapo­biec nie­wła­ści­wemu wyko­rzy­sta­niu domu i kom­pu­te­rów baszu Saneer-Weeks­bo­oth, które w tej chwili znaj­do­wały się w rękach Soju­szu. Nie­któ­rzy Kuzyni poma­gali jed­nak Huma­ni­stom. Nie miało to dla mnie sensu, dopóki nie zna­la­złom kanału, któ­rego opro­gra­mo­wa­nie pod­kre­ślało godło Straż­ni­ków Pasiek – tar­czę strzel­ni­czą Sni­pera – widoczne na pier­siach wszyst­kich ata­ku­ją­cych. Napast­nicy pró­bo­wali prze­jąć kon­trolę nad auto­lo­tami. Nie mogli posu­wać się naprzód po ziemi, ponie­waż tarasy Mia­sta Wido­ko­wego czy­niły każdy kwietny rów for­tecą, a każdą bie­gnącą po pod­wyż­sze­niu drogę zie­mią niczyją. Dla­tego ata­ku­jący robili pod­kopy i wcho­dzili do domów przez drzwi do piw­nic – takie jak drzwi Thisbe. W ten spo­sób posu­wali się w górę – rów po rowie, jeden za dru­gim. Wypa­try­wa­łom śla­dów oporu miesz­kań­ców – roz­wa­lo­nych drzwi albo przy­pa­lo­nej trawy – ale Straż­nicy Pasiek naj­wy­raź­niej nie spo­tkali się z wro­go­ścią z ich strony. Nic w tym dziw­nego. Huma­ni­ści sta­no­wili sie­dem­dzie­siąt jeden pro­cent miesz­kań­ców Cielo de Pájaros.
Nagły roz­błysk. Obraz się zachwiał, ludzie pochy­lili się, osła­nia­jąc głowy, a szklane dachy wokół nich roz­pry­sły się i ule­ciały w górę niczym dro­binki kurzu poru­szone odde­chem. Na nie­bie coś się poja­wiło. W dół sypały się odłamki i paję­czy­nowe smugi dymu, w górę zaś wzbiła się kolumna kłę­bią­cego się cha­otycz­nie dymu. Jakby wybuchł wul­kan, tyle że tu nie było żad­nego wul­kanu. Spró­buj­cie sobie wyobra­zić Wezu­wiu­sza zama­sko­wa­nego przez gry­fią skórę, tak że widzi­cie tylko dym i ogień uno­szące się ku chmu­rom. Ujrza­łom roz­ma­zu­jące się syl­wetki auto­lo­tów. Powłoka scho­dziła z nich jak zdej­mo­wana łyżką piana z cap­puc­cino. Obraz prze­su­nął się w górę i zoba­czy­łom, że szczyt stożka wznosi się coraz wyżej, puchaty i ogromny. Przez mój umysł prze­mknęło słowo „grzyb”. Poczu­łom się jak idiota: zde­rze­nie auto­lo­tów. Czy­tamy o reak­to­rach pokła­do­wych, o tym, że nawet mia­sta nie poże­rają ener­gii tak szybko jak sil­niki, mogące nas w kilka sekund zanieść z jed­nego końca mia­sta na drugi, ale nie możemy sobie pozwo­lić na myśle­nie o znaj­du­ją­cej się tuż obok anty­ma­te­rii. Gdy­by­śmy o niej pomy­śleli, mogli­by­śmy już ni­gdy nie wsiąść do auto­lotu. Sys­temy zabez­pie­cza­jące skie­ro­wały ku górze moc wybu­chu – ener­gia potęż­niej­sza od tej, która karmi Słońce ogrze­wa­jące Zie­mię, uwol­niona w jed­nym miej­scu, ale skie­ro­wana ku górze, dzięki zdol­no­ści prze­wi­dy­wa­nia łaska­wych inży­nie­rów, któ­rzy w tej chwili wydali się bar­dziej podobni bogom niż kie­dy­kol­wiek dotąd. Do powierzchni dotarła fala ude­rze­niowa i poja­wiła się też czarna plama – pozo­sta­łość po spa­lo­nym dachu i obró­co­nym w parę auto­lo­cie. Przez chmury popiołu prze­my­kały kolejne auto­loty – za dużo, zbyt bli­sko sie­bie, jak rój sza­rań­czy ota­cza­jący mia­sto zwartą powłoką. Zro­zu­mia­łom, dla­czego nie mogli­śmy po pro­stu zalać Cielo de Pájaros siłami poko­jo­wymi, by bro­nić sys­temu, któ­rego potrze­bo­wała cała Zie­mia. Czy to było przy­pad­kowe zde­rze­nie? Dwa auto­loty po pro­stu za bar­dzo zbli­żyły się do sie­bie? Czy może wykal­ku­lo­wane ostrze­że­nie tego, kto kie­ro­wał ich ruchami? A może ktoś odważny pró­bo­wał zmu­sić auto­lot do lądo­wa­nia, by pomóc bro­nić serce pom­pu­jące życio­dajny ruch przez nasz roz­le­gły świat? Kamery znowu skie­ro­wały się w dół, poka­zu­jąc kolejne strzały, grupy posu­wa­jące się naprzód przez zaro­śnięte kwia­tami rowy, coraz bli­żej cen­tral­nego baszo­bu­dynku o klu­czo­wym zna­cze­niu. Zro­zu­mia­łom, dla­czego Zie­mia potrze­buje Ano­nima. Na kra­wę­dzi moich socze­wek mru­gało wezwa­nie na kon­fe­ren­cję! Przy­łą­czy­łom się do niej.
«Maître!» To słowo zro­zu­mia­łom, ale nie stru­mień gorącz­ko­wej fran­cusz­czy­zny, który nastą­pił po nim. Nie włą­czy­łom obrazu, ale nawet bez widoku twa­rzy w sza­lo­nym gło­sie Domi­nica sły­szało się namięt­ność sil­niej­szą niż strach. Bła­ga­nie?
– Nie wsia­daj­cie do auto­lotu, Domi­nicu! Sły­szy­cie mnie?! Nie wsia­daj­cie do auto­lotu!
To był głos Mar­tina, prze­ry­wany empa­tycz­nym dysze­niem.
– Nie waż­cie się roz­ka­zy­wać swemu prze­orowi!
Po angiel­sku głos Domi­nica brzmiał jesz­cze gwał­tow­niej niż po fran­cu­sku.
– Nie dotrze­cie ad Domi­nium nostrum, jeśli zgi­nie­cie, roz­bi­je­cie się albo znik­nie­cie! – Pod wpły­wem emo­cji do słów Mar­tina wkra­dały się łaciń­skie frazy. – Nie wiemy, kto odpo­wiada za znik­nię­cia. – Każdy auto­lot na Ziemi może się roz­bić w dowol­nej chwili!
Prze­cho­dze­nie na fran­cu­ski, by wyklu­czyć Mar­tina z roz­mowy, zawsze było ulu­bioną tak­tyką Domi­nica.
Kiedy mówiło do mil­czą­cego Księ­cia, przej­rza­łom insta­hi­sto­rię ofe­ro­waną przez wia­do­mo­ści. Auto­loty się zbun­to­wały. Tak opi­sy­wali to ludzie, jakby były one sojusz­ni­kiem, który nas zdra­dził. Wsia­dali do nich jak zwy­kle i star­to­wali, ale nie­któ­rzy już nie lądo­wali. Nie było żad­nych infor­ma­cji o wypad­kach, żad­nych słu­pów dymu. Ich loka­li­za­tory po pro­stu mil­kły pod­czas lotu, a o nich samych wię­cej nie sły­szano. O pierw­szych znik­nię­ciach donie­siono dwie godziny po zakoń­cze­niu Cere­mo­nii Zamknię­cia Igrzysk, ale pod­czas zamie­sza­nia po ataku na Atlan­tydę potrzeba było wię­cej czasu, by infor­ma­cje się roze­szły. W tych godzi­nach znik­nęły tysiące Huma­ni­stów. Nie­wy­klu­czone, że zagi­nęły dzie­siątki tysięcy i mogli wśród nich być rów­nież człon­ko­wie innych Pasiek. Vivien (muszę się przy­zwy­czaić do nazy­wa­nia go pre­zy­den­tem Huma­ni­stów Ance­le­tem) zażą­dało, by siły Soju­szu pil­nu­jące kom­pu­te­rów Saneer-Weeks­bo­othów pozwo­liły poli­cji jego Pasieki zba­dać, co się stało z kom­pu­te­rami sys­temu. Co gor­sza, posłu­żyło się gwał­tow­nymi, peł­nymi szo­wi­ni­zmu sło­wami. Lesley Saneer wezwało do uży­cia prze­mocy, a Cielo de Pájaros go posłu­chało.
«Non.» Spo­kój Jeho­vah Masona spra­wił, że na moment poczu­łom się lepiej, ale zaraz sobie przy­po­mnia­łom, że zacho­wa­łoby spo­kój, nawet gdyby cały świat pło­nął. «Je te l’inter­dis.»
(Kon­tekst pozwo­lił mi domy­ślić się zna­cze­nia tych słów: „Zabra­niam wam.”)
«Maître!» sprze­ci­wiło się Domi­nic zała­mu­ją­cym się gło­sem.
– Zasta­nów­cie się, Domi­nicu! – bła­gało Mar­tin. – Nie mamy poję­cia, któ­rzy nie­przy­ja­ciele kon­tro­lują auto­loty. Tłum Straż­ni­ków Pasiek dzielą od domu tylko trzy rowy, a w ciągu ostat­nich dwu­dzie­stu minut posu­nęli się naprzód o cztery!
– Mają plan – wtrą­ci­łom. Mój głos zała­my­wał się, prze­bi­ja­jąc się przez pozo­sta­ło­ści snu. Przed sze­ścioma mie­sią­cami nie zauwa­ży­ło­bym wzor­ców w przed­sta­wio­nych w prze­ka­zach star­ciach, ale Achil­les pod­dało Myr­mi­do­nów inten­syw­nemu szko­le­niu i teraz potra­fi­łom dostrzec róż­nicę mię­dzy pla­no­wa­nym a niepla­no­wa­nym cha­osem. – Łatwo było prze­wi­dzieć, że tam doj­dzie do pierw­szych starć. Gdy­bym miesz­kało w oko­li­cach Cielo de Pájaros, mia­ło­bym plan.
– Tak jest! – zawo­łało Mar­tin. – Obec­nie auto­loty kon­tro­luje nie­znany nie­przy­ja­ciel, a za dwa­dzie­ścia minut przejdą w ręce zna­nego nie­przy­ja­ciela, zakła­da­jąc, że nie znisz­czy on całego sys­temu. Musi­cie się z tym pogo­dzić, Domi­nicu. Tōgenkyō dzieli godzina drogi od Alek­san­drii. Jeśli wsią­dzie­cie teraz do auto­lotu, może­cie wylą­do­wać pośrodku oce­anu, dostać się do nie­woli albo zgi­nąć, ale nie dotrze­cie ad Domi­num na czas!
– Godzina drogi od Alek­san­drii – powtó­rzyło Książę swym kla­row­nym, lecz pozba­wio­nym uczuć gło­sem.
Mar­tin: Jeste­ście na wyspie. Sko­rzy­staj­cie z łodzi.
– Z łodzi! Trzy tygo­dnie!
W ustach Domi­nica zabrzmiało to jak prze­kleń­stwo.
Znowu Książę: Trzy tygo­dnie. Godzina. Nie. Odle­głość roz­stała się z cza­sem. Ci dwaj wro­go­wie od dawna byli złą­czeni ze sobą, ale to już się skoń­czyło. Nie dzielą cię ode Mnie dwie godziny, Mój Domi­nicu, nie dwa dni i nie dwa tygo­dnie. Dzieli cię ode Mnie pół świata. Nie wiemy już, ile to będzie po prze­li­cze­niu na jed­nostki czasu.
Wąt­pię, by dźwięki, które wyrwały się z ust Domi­nica, były arty­ku­ło­wa­nym języ­kiem, mogła to jed­nak być jakaś znie­kształ­cona, beł­ko­tliwa postać fran­cu­skiego.
Uru­cho­mi­łom Hâte Ano­nyme. Czuję się mniej swo­bod­nie niż Vivien, korzy­sta­jąc z tego bez­po­śred­niego ser­wisu infor­ma­cyj­nego. Na­dal myślę jak redak­tor i napeł­nia mnie prze­ra­że­niem wizja tego, że miliardy ludzi śle­dzą moje myśli (i lite­rówki) w tej samej chwili, gdy je zapi­suję. Nie­mniej, jeśli w całym okre­sie, gdy słu­ży­łem jako Ano­nim, jakaś chwila wyma­gała pośpie­chu, to wła­śnie ta:
(W tej chwili do mojego ser­wisu pod­łą­czyło się już 11 milio­nów osób.) (81 milio­nów.) (303 miliony.) (Ponad miliard.)
«Mon chiot Déguisé.» Nawet w chwili kry­zysu Książę nie skraca oso­bli­wego Tytułu, jaki mi nadało. Czas jest dla Niego znacz­nie mniej realny niż słowa. Spo­kój wewnętrzny, jaki dali­ście swym czy­tel­ni­kom może się wyda­wać mniej­szy od zewnętrz­nej wojny jedy­nie tym, któ­rzy błęd­nie wyobra­żają sobie, że roz­miary sfery men­tal­nej ogra­ni­cza fizyczny obwód serca albo mózgu.
Minęło kilka chwil, nim mój umysł prze­tłu­ma­czył te słowa na „dobra robota”. To mną wstrzą­snęło. Na tym wła­śnie polega kło­pot z Księ­ciem w codzien­nym życiu. O wszyst­kim mówi zbyt szcze­gó­łowo. Nie mogłom po pro­stu prze­su­nąć licz­nika odbior­ców do naroż­nika pola widze­nia i uda­wać, że wyświe­tla się w nim parę cyfr mniej. Mój prze­kaz uspo­koił nieco nawet ury­wany oddech Domi­nica. To przy­po­mnie­nie o mojej mocy zwięk­szyło tylko mój strach, gdy mówi­łom dalej, obser­wu­jąc, jak moje słowa zapi­sują się w umy­słach całego świata.

Skoń­czy­łom. Oczami wyobraźni widzia­łom śmierć w pło­mie­niach, twa­rze wpa­trzone w ścianę ognia, dziecko krzy­czące na widok słupa dymu wzbi­ja­ją­cego się z lasu. Powie­dzia­łom sobie, że dzięki moim ostrze­że­niom mniej ludzi podej­mie taką próbę, ale nie­któ­rzy i tak to zro­bią – para­noja zro­dziła w moim umy­śle wizję altru­istycz­nego leka­rza, pró­bu­ją­cego dotrzeć do szpi­tala – a nie­któ­rzy z nich zginą z mojej winy.
Książę mnie uspo­ko­iło.
– Jak wasz gatu­nek nazwał miej­sce, w któ­rym jest teraz wasze ciało, chiot?
Gdzie się znaj­do­wa­łom? Nie przy­szło mi do głowy, by to spraw­dzić. Byłom w jakimś okre­ślo­nym miej­scu i co, jeśli leżało ono daleko od przy­ja­ciół i bez­pie­czeń­stwa? Czu­łom pod sobą cienki mate­rac i zmięte prze­ście­ra­dło. Oczy­ści­łom soczewki i zoba­czy­łom mroczne, cia­sne pomiesz­cze­nie, raczej scho­wek niż pokój. Na wszyst­kich ścia­nach wisiały półki. Leżały na nich naj­roz­ma­it­sze przed­mioty, wywo­łu­jące wra­że­nie cał­ko­wi­tego cha­osu: pudełka, aktówki, pla­sti­kowe skrzynki, połowa sto­ją­cego wie­szaka, kan­cia­ste kani­stry pod­pi­sane nie­czy­tel­nymi bazgro­łami, katana, buty i ubra­nia w prze­zro­czy­stych wor­kach, papie­rowe notat­niki – cały skład zgro­ma­dzony przez mania­kal­nego cho­mika. Nie­które przed­mioty spa­dły na pod­łogę, dołą­cza­jąc do śmieci i bie­li­zny do pra­nia, wypeł­nia­ją­cych kąty poko­iku. Wgnie­ciona skrzy­nia słu­żyła jako stół przy łóżku. Zna­la­złom na niej torebki ze śnia­da­niami instant, cukierki kawowe, man­da­rynki, papie­rową książkę, kaj­danki z żelu Can­nera i tanią kopię popier­sia bro­da­tego męż­czy­zny, tak źle wyrzeź­bio­nego, że mogło rów­nie dobrze przed­sta­wiać Dar­wina, jak i Pla­tona. Na okładce książki napi­sano Vic­tor Hugo. Pochy­li­łom się, by się upew­nić, że to Hol­mes.
– Jestem bez­pieczne – oznaj­mi­łom. – W biu­rze Papa­de­liasa.
Do roz­mowy dołą­czył nowy głos.
«Seigneur?»
«Ma brave Heloïse» odpo­wie­działo Książę.
Mar­tin: Heloïse! Świet­nie. Nie wsia­daj­cie do auto­lotu. Gdzie­kol­wiek jeste­ście, nie…
Heloïse: Jestem teraz w auto­lo­cie.
Mar­tin: Słu­cham?
Heloïse: Lecę. Cio­cia Bryar wezwała mnie do…
Mar­tin: To nie­ważne.
Heloïse: Ale…
Mar­tin: Ląduj­cie. Natych­miast. Gdzie­kol­wiek jeste­ście.
Heloïse: Jestem nad Saharą!
Wszyst­kim nam zaparło dech w pier­siach.
– Słu­cham?
Heloïse: Byłam w Kano. Cudowne spo­tka­nie z przed­sta­wi­cie­lami ONZ. Przy­go­to­wują się do przy­ję­cia naszych uchodź­ców.
Ja: Orga­ni­za­cja Naro­dów Zjed­no­czo­nych…
Wypo­wie­dzia­łom te słowa szep­tem, oszo­ło­mione tym podob­nym snom przy­po­mnie­niem, że zamknięte w swych rezer­wa­tach szcząt­kowe „pań­stwa naro­dowe” na­dal mają swoje amba­sady, szpi­tale i gra­nice.
Heloïse: Unia Afry­kań­ska jest…
Mar­tin: Póź­niej. Musi­cie natych­miast wylą­do­wać.
Heloïse: Wszystko w porządku. Widzia­łam wia­do­mość Ano­nima. Do Casa­blanki zostało mi nie­spełna dwa­dzie­ścia minut.
Nie ona rów­nież. Myśl, że moje słowa zabiły wyima­gi­no­wa­nych leka­rzy, była wystar­cza­jąco cięż­kim cio­sem.
Mar­tin: Nie jest w porządku. Ktoś porywa auto­loty. Jakie jest naj­bliż­sze mia­sto? Sprawdź­cie na mapie i poleć­cie tam.
Heloïse: Ubari? Jakieś miej­sce zwane Ubari…
Ja: Nie. Straż­nicy Pasiek mają tam co naj­mniej osiem­dzie­siąt pro­cent popar­cia. Natych­miast wzię­liby was jako zakład­nika.
Mar­tin: Skąd o tym wie­cie?
Ja: Myśli­cie, że nie spraw­dzi­li­śmy z Su-Hyeonem flag na wszyst­kich dachach na Ziemi? To ryzy­kowne, nawet jeśli więk­szość ludzi odle­ciała do pracy. – Przy­wo­ła­łom mapę. – Sprawdźmy tu. W Illizi więk­szość to Mit­su­bi­shia­nie… te oazowe mia­steczka są nie­bez­piecz­nie małe, jeśli łań­cu­chy dostaw zostaną prze­rwane… nie…
Mar­tin: Czy nie może­cie skrę­cić w stronę wybrzeża? Jakie mia­sto leży naj­bli­żej Try­po­lisu?
Heloïse: Try­po­lis jest nie­wiele bli­żej niż Casa­blanca. Jeśli…
Ja: Nie podoba mi się sto­su­nek flag w Try­po­li­sie. Nie ma żad­nego mia­sta z refor­mi­styczną więk­szo­ścią mię­dzy Ubari a…
«Ale­xan­drie» dokoń­czyło za mnie Domi­nic. «Va à l’Ale­xan­drie, Heloïse. Immédiatement.»
Heloïse: Do Alek­san­drii jest tak samo daleko, jak do Casa­blanki.
«Notre Maître est à l’Ale­xan­drie!» wark­nęło Domi­nic. «Seul!»
«Seul» powtó­rzyło Książę, cicho i powoli, jak dziecko w akwa­rium, obser­wu­jące nie­zwy­kłe, poru­sza­jące się fali­ście stwo­rze­nie za szkłem i powta­rza­jące na głos jego świeżo poznaną nazwę.
«Seul!» zawo­łało prze­ra­żone Heloïse. Sam! Mar­ti­nie, czy Nôtre Seigneur naprawdę jest w Alek­san­drii sam?
– Nie oba­wiaj­cie się – odpo­wie­działo Mar­tin. – Pałac jest lepiej strze­żony niż jakie­kol­wiek inne miej­sce na Ziemi. Na razie musimy się sku­pić na waszym bez­pie­czeństwie. Jeśli zdo­ła­cie dole­cieć do wybrzeża, będzie­cie mogli dotrzeć do Alek­san­drii łodzią.
Mar­tin wykrę­cał się od odpo­wie­dzi. Natych­miast wzbu­dziło to moją czuj­ność.
– Gdzie jeste­ście, Mar­ti­nie? – zapy­ta­łom.
– Na powierzchni, bez­pieczne.
Kolejny unik.
– Nie o to pyta­łom. Ja jestem w Roma­no­vie, Domi­nic w Tōgenkyō, a wy?
Przez trzy sekundy sły­sze­li­śmy przy­śpie­szony oddech Mar­tina. Bał się? Biegł?
– Naj­pierw Heloïse – upie­rało się.
Jed­nemu Pyta­ją­cemu Mar­tin zawsze musi odpo­wie­dzieć.
– Jak ludz­kość nazwała miej­sce, w któ­rym jest teraz wasze ciało, Mar­ti­nie?
– Szpi­tal o wyso­kim pozio­mie bez­pie­czeń­stwa Kla­math Marsh – odrze­kło nie­mal bez chwili waha­nia.
Groza ukryta w tej odpo­wie­dzi rosła w miarę, jak logika ana­li­zo­wała jej sens. Rzecz jasna, biedne Mar­tin ciężko pra­co­wało, ści­ga­jąc OS i Perry’ego-Kraye’a, prze­cze­su­jąc szpi­talne dywany w poszu­ki­wa­niu wło­sów albo licząc ślady stóp. Ale teraz odle­gły szpi­tal-wię­zie­nie, w któ­rym ści­ga­li­śmy się o to, kto pierw­szy dotrze do Cato Weeks­bo­otha, zapo­wia­dał kry­zys innego rodzaju. Na Kla­math Marsh nie pro­wa­dzą żadne drogi. Nie ma tam sąsia­dów. To rezer­wat w ore­goń­skiej głu­szy, ongiś nale­żący do Gre­en­pe­ace, a obec­nie do Mit­su­bi­shi, dziki, poro­śnięty zie­le­nią i pełen nie­bez­pie­czeństw. Nawet gdyby Mar­tin zdo­łało sfor­so­wać góry, za nimi cze­kał na nie tylko bez­kre­sny Pacy­fik albo, na wscho­dzie, pusty­nie i Wiel­kie Rów­niny. Ni­gdzie nie znaj­dzie pomocy ani schro­nie­nia. Były tam tylko nie­liczne baszo­bu­dynki, nie­mal bez wyjątku nale­żące do człon­ków Gre­en­pe­ace Mit­su­bi­shi, a za nimi dumne mia­sta, gdzie nad wie­żow­cami powie­wała flaga Sni­pera. Bez­kres tej wiel­kiej, opa­słej pla­nety wyda­wał się aktem zło­śli­wo­ści, jakby Zie­mia zapla­no­wała to wszystko, wie­dząc, że żadne mury ani linie frontu nie staną się barierą rów­nie nie­prze­bytą, jak okrutna sze­ro­kość Ame­ryki.
Znowu spoj­rza­łom na mapę Sahary. Heloïse jesz­cze mogli­śmy ura­to­wać.
– Żadne miej­sce, które uzna­ło­bym za bez­pieczne, nie leży bli­żej niż Alek­san­dria. Nie mogę być pewne, że któ­re­kol­wiek z nich opo­wie się po stro­nie Refor­mi­stów albo zachowa neu­tral­ność. Alek­san­dria jest w miarę bli­sko, teo­re­tycz­nie w zasięgu.
Raz jesz­cze zer­k­nę­łom na rela­cję z Cielo de Pájaros, ale dym i pochy­lone syl­wetki posu­nęły się naprzód tylko o jeden rów. Mie­li­śmy jesz­cze może kil­ka­na­ście minut.
– Zatem do Alek­san­drii – skon­klu­do­wało Mar­tin.
– A co z Casa­blancą? – nie ustę­po­wało Heloïse. – W tej chwili odle­głość jest taka sama.
«Il est seul!»
– Wiem – raczej pisnęło, niż odpo­wie­działo Heloïse. – Ale może dojść do prze­wrotu!
– Gdzie?
– W Casa­blance. Dla­tego tam lecia­łam. Cookie zwo­łało Radę Kuzy­nów. Wszy­scy przy­wódcy edu­ka­cjo­ni­stów są na miej­scu, a cio­cia Kosala mówiło, że nasza prze­waga jest bar­dzo chwiejna. Zwo­łuję wszyst­kich, któ­rych uda mi się zna­leźć, ale mogła­bym zdzia­łać znacz­nie wię­cej, gdy­bym zja­wiła się tam oso­bi­ście.
W tej chwili uświa­do­mi­łom sobie z zawsty­dze­niem, że cały czas roz­ma­wia­li­śmy o Heloïse, jakby było nie­obecne. Nie­mniej dopiero teraz, reda­gu­jąc ten zapis, zda­łom sobie sprawę, jak daleko się w tym posu­nę­li­śmy. Spo­sób bycia Heloïse zachęca do takiego zacho­wa­nia, ta tok­syczna, wyuczona bez­rad­ność, która w daw­nych cza­sach sygna­li­zo­wała kobie­cość. Wszy­scy na wyścigi pró­bo­wa­li­śmy być pomocni, do tego stop­nia, że hamo­wa­li­śmy je, gdy chciało pomóc sobie samo. Mam nadzieję, że Mar­tin i ja nie wpa­dli­by­śmy tak łatwo w tę pułapkę, gdyby Domi­nic nie było dla nas przy­kła­dem.
«Seul» powtó­rzyło raz jesz­cze Książę.
– Wiem, Seigneur. Pra­gnę przy­być do Was. Ale pro­si­li­ście mnie, bym stała się Waszym gło­sem wśród Kuzy­nów. W obec­nej sytu­acji nie mogę zro­bić obu tych rze­czy jed­no­cze­śnie.
– Zmu­szasz Mnie do wyboru – oznaj­mił bez­barwny głos.
– Nie chcę tego, Seigneur!
– Nie ty, ma chère Heloïse. Mój Gospo­darz. Ten, Który Stwo­rzył Odle­głość, pra­gnie teraz, bym poczuł smak licz­nych rodza­jów bólu: oddzie­le­nia, bez­sil­no­ści, nie­wie­dzy i, za pośred­nic­twem cie­bie, ból wyboru mię­dzy dwoma bólami. Muszę stra­cić jedną ósmą ludz­ko­ści albo cie­bie. Zmu­sza Mnie do wyboru.
Jeśli czyta się słowa Księ­cia w tej rela­cji, spra­wiają wra­że­nie nie­po­trzeb­nego wtrą­ce­nia, straty czasu. Wtedy jed­nak wyglą­dało to ina­czej. Jego spo­kój dał mi swo­bodę, pozwo­lił pomniej­szyć wszystko, jak­bym było maleń­kim stwo­rze­niem miesz­ka­ją­cym na śnież­nej kuli, a ogromna Istota trzy­ma­jąca w dłoni mój mały świat pró­bo­wała poro­zu­mieć się ze mną, spra­wić, bym ujrzało Ją na moment i uświa­do­miło sobie, że cała ta ośle­pia­jąca śnie­życa jest tylko mikro­ko­smo­sem, a praw­dziwe przy­czyny, któ­rych szu­kam, leżą poza nią. To pozwo­liło mi dostrzec poważ­niej­sze pro­blemy.
– Chwi­leczkę, czy Bryar grozi nie­bez­pie­czeń­stwo? Czy to prze­wrót ogra­ni­cza­jący się do reto­ryki, czy taki, który koń­czy się śmier­cią?
– Cio­cia Bryar jest w Delhi – odpo­wie­działo Heloïse. – Roz­ma­wia z przy­wód­cami Gre­en­pe­ace. Nie może dotrzeć do Casa­blanki. Dla­tego chciało, żebym wró­ciła jak naj­szyb­ciej. Wszy­scy, któ­rym ufa, roz­pro­szyli się po świe­cie, wal­cząc z kry­zy­sami. W Casa­blance wła­dzę mają edu­ka­cjo­ni­ści. Nikt poza mną nie ma szans ich powstrzy­mać.
Delhi? Coś wewnątrz mnie się osu­nęło, dro­binka śniegu dająca począ­tek lawi­nie. Nic nie wyglą­dało, jak trzeba. Miała się zacząć par­tia sza­chów. Bryar było prze­wod­ni­czą­cym Kuzy­nów i z defi­ni­cji powinno prze­by­wać w Casa­blance. Tak był urzą­dzony ten świat. MASON było w Alek­san­drii, Joyce Faust w Paryżu, a Heloïse z Księ­ciem. Jeśli Bryar było w Delhi, to gdzie było Vivien? Gdzie byli wszy­scy? Su-Hyeon? Achil­les? Mycroft? Spraw­dzi­łom wia­do­mo­ści i zna­la­złom sześć pocho­dzą­cych od Viviena. Prze­by­wało w Buenos Aires i z gorącz­ko­wym nie­po­ko­jem pytało, gdzie jestem. Jedna wia­do­mość od Bryar, zawia­da­mia­jąca, że jest bez­pieczne w Delhi, jedna od MASONA, z żąda­niem, żebym wró­ciło do Alek­san­drii, a także inne, od usłu­gow­ców, Hux­leya Mojave, Patro­klosa i Joyce Faust. Nie było wia­do­mo­ści od Mycro­fta. Nagle poczu­łom pośród wypeł­nia­ją­cej sypial­nię Papy woni stę­chli­zny coś, co pach­niało jak oliwa z oli­wek, i przy­po­mnia­łom sobie. Mycroft. Łzy nade­szły szybko. Nie potra­fi­łom ich powstrzy­mać, nawet o tym nie myśla­łom, mój umysł i ciało ule­gły im cał­ko­wi­cie, aż wresz­cie nie spo­sób było odróż­nić pła­czu od krzy­ków. Zwie­rzęca część mojej jaźni wie­działa, że tego potrze­buję, że fizyczna real­ność pła­czu, inten­sywna jak sprint, wyma­zuje wszel­kie inne myśli. Nie było już obo­wiąz­ków, dobrych manier, nie było wia­do­mo­ści i map przed moimi oczami ani cze­ka­ją­cego na mnie Księ­cia. Zosta­łom samo ze swym żalem i bra­kiem Mycro­fta. Pła­ka­łom, aż gar­dło zapło­nęło mi z bólu, mię­śnie w moich bokach zła­pały kur­cze, a łka­nie prze­ro­dziło się w żało­sną czkawkę. Drża­łom, czu­jąc pod swoją twa­rzą wil­gotny bark. Ota­czały mnie ramiona, nie­zgrabne, ale cie­płe. Wtu­la­łom się w nie przez długi czas, nim sobie uświa­do­mi­łom, że ramiona i bark ozna­czają, że ktoś jest ze mną. Obej­muje mnie. Czu­łom zapach szam­ponu i cze­ko­lady. Odsu­nę­łom się, by się przyj­rzeć, ale drzwi były otwarte, a na zewnątrz było gło­śno i jasno. Zakrę­ciło mi się w gło­wie od bla­sku.
Ramiona opa­dły.
– Chce­cie ciastko cze­ko­la­dowe? – zabrzmiał łagodny głos. To było Car­lyle Foster-Kraye de la Trémoïlle. Włosy miało wil­gotne po prysz­nicu, a szata opa­dała mu do pasa, odsła­nia­jąc tank top i oban­da­żo­wany bark.
Ciastko cze­ko­la­dowe. To pyta­nie spra­wiało mi trud­no­ści.
– Może napi­je­cie się wody?
Dwu­krot­nie pró­bo­wa­łom wydać z sie­bie dźwięk roz­po­zna­walny jako „tak”, ale w końcu zado­wo­li­łom się ski­nie­niem głowy.
Uśmiech­nięte Kuzyn wypro­sto­wało się. Śle­dzi­łom je wzro­kiem, gdy wyszło do jasnego gabi­netu, prze­dzie­ra­jąc się przez morze śmieci dzie­lące dwa biurka Papa­de­liasa.
Moje soczewki były w try­bie bier­nym. Zauwa­ży­łom, że kon­fe­ren­cja się skoń­czyła, a Książę i jej pozo­stali uczest­nicy znik­nęli. Minęły minuty. Ile minut? Mate­ma­tyka była trudna.
– Bitwa! – zawo­ła­łom nagle. – Cielo de Pájaros!
Coś w nie­bie­skich oczach Foster-Kraye spra­wiało, że nawet uwi­dacz­nia­jący się w nich ból wyda­wał się deli­katny.
– Doszło do wybu­chu. Baszo­bu­dy­nek wyle­ciał w powie­trze razem ze wszyst­kimi kom­pu­te­rami. Przy­czyn jesz­cze nie znamy. To było coś wewnętrz­nego, nie pocisk. Mnó­stwo ludzi nagle wypa­dło na zewnątrz, a potem wszystko prze­sło­nił dym.
– To zna­czy, że auto­loty prze­stały dzia­łać?
– Nie. Na­dal krążą w powie­trzu, tylko nie zja­wiają się na żąda­nie ani nie lądują. Nikogo w nich nie ma i nikt nie wie, kto nimi kie­ruje. Przy­naj­mniej mamy nadzieję, że nikogo w nich nie ma.
Otwo­rzyło drzwi na dru­gim końcu gabi­netu. Głosy dobie­ga­jące z głów­nego gabi­netu brzmiały znacz­nie dono­śniej niż hałas brzmiący codzien­nie w kwa­te­rze głów­nej poli­cji naszej zjed­no­czo­nej Ziemi.
Uświa­do­mi­łom sobie, że Foster-Kraye poszło po wodę.
– Butelka jest w sto­jaku na para­sole! – zawo­ła­łom.
Odwró­ciło się i zaczęło w nim grze­bać.
– To woda z Gre­cji – doda­łom odru­chowo. Przy­po­mnia­łom sobie, jak Papa chwa­lił się tym przed nami, i ponow­nie tar­gnęło mną łka­nie. Pamię­tam, że wydało mi się dziwne, że mam w sobie wię­cej łez, choć przed chwilą byłom prze­ko­nane, że wyla­łom już wszyst­kie.
Foster-Kraye wró­ciło z butelką.
– Moje łupy wojenne w tej chwili ogra­ni­czają się do trzech lekko zgnie­cio­nych cia­stek cze­ko­la­do­wych i tacy z tajem­ni­czymi kost­kami sera. Pomo­że­cie mi?
Razem z wodą podało mi chu­s­teczki.
Dzięki porząd­nemu wydmu­cha­niu nosa wszystko wydało mi się bar­dziej realne.
– Łupy wojenne?
– Roz­bity wózek dostaw­czy porzu­cony przed wej­ściem. Nie lubię mar­no­traw­stwa.
– Powin­nom naj­pierw pójść do łazienki – odrze­kłom.
Dopóki nie spró­bo­wa­łom wstać, nie zda­wa­łom sobie sprawy, jak bar­dzo tego potrze­buję. W biu­rze Papy była łazienka z prysz­ni­cem, z tych samych powo­dów, dla któ­rych na pod­ło­dze w maga­zy­nie dowo­dów leżał mate­rac. Było woka­to­rem. W łazience uno­siła się jesz­cze para po prysz­nicu wzię­tym przez Foster-Kraye i nie widzia­łom sie­bie w lustrze. Zosta­łom samo z wia­do­mo­ściami i obra­zami z loka­li­za­tora przed­sta­wia­ją­cymi wybuch: stru­mień ludzi prze­dzie­ra­ją­cych się przez rowy i nagła pod­ziemna eks­plo­zja. Powierzch­nia wybrzu­szyła się nie­mal sfe­rycz­nie, jakby od dołu prze­bi­jało się przez nią ogromne jajo. Nie było ognia, tylko czarna zie­mia i trze­wia budyn­ków, a odłamki szkla­nych dachów ota­czały to wszystko niczym cukier pokry­wa­jący crème brûlée. W jed­nej sekun­dzie kopuła z gruzu rosła, a w następ­nej się zapa­dła. Dopiero wtedy w lukach mię­dzy jej frag­men­tami poja­wił się ogień, szybko prze­sło­nięty przez czarny dym. Huk nad­szedł na samym końcu, jak na źle zsyn­chro­ni­zo­wa­nej ścieżce dźwię­ko­wej. Dom, w któ­rym poma­ga­łom Mycro­ftowi zma­zy­wać zakrę­tasy ze ścian, znik­nął, a wraz z nim ukryte głę­boko pod zie­mią dzie­dzic­two Saneer-Weeks­bo­othów, któ­rego mate­ma­tyczna magia dawała całemu światu lot.
Moją uwagę odwró­ciły nowe wia­do­mo­ści. Vivien poczuło wielką ulgę, usły­szaw­szy, że jestem bez­pieczne w Roma­no­vie, i radziło mi trzy­mać głowę nisko, poma­gać Su-Hyeonowi i miesz­kać w jego wła­snym miesz­ka­niu przy Forum, ponie­waż było uwię­zione w Buenos Aires i nie miało go potrze­bo­wać. Chcia­łom je popro­sić, by pomo­gło Mar­ti­nowi uciec z Kla­math Marsh, ale zna­jo­mość realiów wojny ostrze­gła mnie, że pre­zy­dent Huma­ni­stów nie może już ofia­ro­wać neu­tral­nej przy­jaźni Fami­lia­ris Regni, które było trze­cie w linii suk­ce­sji do tronu MASONA. Bryar przy­słało mi słowa zachęty z Delhi i powtó­rzyło uprzejmą wska­zówkę Viviena, mówiąc, że mogę chwi­lowo uwa­żać ich małe miesz­kanko w Roma­no­vie za swoje. Heloïse dotarło bez­piecz­nie do Casa­blanki i starło się z Cookie w sali posie­dzeń. Posłuszne Domi­nic zostało w Tōgenkyō i zwo­ły­wało tym­cza­so­wych dyrek­to­rów kie­ru­ją­cych mit­su­bi­shiań­skimi blo­kami wybor­ców, pod­czas gdy praw­dziwi dyrek­to­rzy cze­kali razem z Andō na pro­ces, który mógł się ni­gdy nie odbyć. Książę Jeho­vah Mason było samo. Nie dosłow­nie, ponie­waż MASON rów­nież prze­by­wał w Alek­san­drii, podob­nie jak szyb­ko­nogi Achil­les, ale ojciec i sojusz­nik nie zastą­pią naj­bliż­szych przy­ja­ciół, jakich pra­gną mieć wszyst­kie myślące istoty – czy to del­finy, małpy, czy Bogo­wie. Garstka bez­cen­nych miesz­kań­ców tego wszech­świata, któ­rych Nasze Samotne Gość mogło zwać „Swo­imi”, nie mogła do niego przy­być. Heloïse ode­brał mu kry­zys w Casa­blance, Domi­nica Azja, Mar­tina Ame­ryka, a Mycro­fta śmierć. Mnie zaś Roma­nova. Nie mogłom do Niego wró­cić. Ani dotrzeć do żad­nego z nich. Pozo­stało mi tylko sie­dzieć tu razem z Car­lyle Foster-Kraye, zjeść trzy ciastka cze­ko­la­dowe i patrzeć, jak świat pło­nie.
– Mamy mleko – oznaj­mi­łom po wyj­ściu z łazienki.
– Gdzie? – zapy­tało Car­lyle.
Moją uwagę odwró­ciła rela­cja z walk ulicz­nych w Mel­bo­urne i ude­rzy­łom się w palec u nogi.
– W mini­lo­dówce pod biur­kiem Mycro­fta. Duży zie­lony kar­ton, o który opie­rają się te wszyst­kie tubki.
Kuzyn przy­nio­sło mleko.
– Nie ma widel­ców, ale zna­la­złom łyżkę i pałeczki.
– Mam wide­lec ze sobą – odpar­łom.
Zauwa­ży­łom pyta­nie „po co?”, kształ­tu­jące się na ustach Kuzyna, które jed­nak pozo­stało nie­wy­po­wie­dziane. Car­lyle szybko sobie uświa­do­miło, że każde usłu­go­wiec musi być przy­go­to­wane do zje­dze­nia wszyst­kiego, co ofia­ruje mu przy­pa­dek bądź leniwe zle­ce­nio­dawca.
– Woli­cie gęste, cią­gnące się ciastko, wyso­kie i puszy­ste, czy to z czer­wo­nym dże­mem mię­dzy war­stwami? – zapy­tało.
Zawa­ha­łom się, zajęte wycią­ga­niem widelca z kie­szeni na udzie. Poczu­łom na wyschnię­tej już tka­ni­nie szorstki dotyk mor­skiej soli. Woda mor­ska, ciała na noszach, śmierć Mycro­fta. Płacz powró­cił na moment, ale uda­łom, że to czkawka.
– Po kawałku każ­dego?
Foster-Kraye oddzie­liło łyżką spore kawałki dwóch pierw­szych cia­stek, ale zatrzy­mało się przy trze­cim. Jego loka­li­za­tor, podob­nie jak mój, z pew­no­ścią prze­ka­zał wia­do­mość, że rada miej­ska Ode­ssy wydała roz­kaz aresz­to­wa­nia wszyst­kich Mit­su­bi­shian w mie­ście. Być może Huma­ni­stów rów­nież. Infor­ma­cje były sprzeczne.
– Czy przed­tem też było tak źle? – zapy­ta­łom. – Zanim… się uspo­ko­iłom? Czy złe wia­do­mo­ści napły­wały tak szybko?
Nim Kuzyn zdą­żyło mi odpo­wie­dzieć, usły­sze­li­śmy, że „zor­ga­ni­zo­wana mili­cja” zbliża się do kilku baszo­bu­dyn­ków w Lim­popo.
– Od chwili, gdy auto­loty prze­stały dzia­łać – odpo­wie­działo. – Ludzie chyba już wie­dzą, że nikt ich nie powstrzyma. Ani mul­ti­prawo, ani siły Soju­szu, ani Roma­nova. Wszy­scy, któ­rzy mieli plan, wcie­lają go w życie.
– Tak wiele pla­nów – odpo­wie­dzia­łom, zwra­ca­jąc się w rów­nym stop­niu do ciastka, jak i do towa­rzy­sza.
Casi­mir Perry-Kraye uwzględ­niło to w swo­ich zamy­słach. Perry-Kraye, które znisz­czyło rezer­wową sta­cję kie­ru­ją­cych auto­lo­tami kom­pu­te­rów, by uczy­nić to wszystko jesz­cze bar­dziej bole­snym dla świata. Zada­łom sobie pyta­nie, czy ist­niały jesz­cze dal­sze rezerwy? I czy je rów­nież znisz­czyło?
– Każde mia­sto two­rzy wła­sne prawo.
Foster-Kraye prze­cią­gnęło się, spo­glą­da­jąc na mnie. Jeste­śmy w mie­ście. Nie musiało mówić tego na głos. Ta myśl, ten strach były wypi­sane na jego twa­rzy. Czu­łom się uwię­zione w prze­szy­wa­ją­cym spoj­rze­niu jego prze­sad­nie nie­bie­skich oczu. Danaë i pre­zy­dent Gany­mede nauczyli mnie bać się tego koloru. Mój umysł wró­cił do pałacu La Tri­mo­uille z jego łożami o pozła­ca­nych ramach i do śmie­chu Perry’ego-Kraye’a w pło­mie­niach w Bruk­seli.
– Na­dal jeste­śmy w sta­nie zro­bić coś dobrego – oznaj­miło nagle Car­lyle.
Spoj­rza­łom na nie ze zdu­mie­niem.
– Słu­cham?
Pochy­liło się ku mnie.
– Nawet jeśli część tego, co dopro­wa­dziło Zie­mię do tego kry­zysu, jest naszą winą, waszą i moją, to jesz­cze nie zna­czy, że nie możemy zro­bić nic dobrego. Jeste­śmy tutaj. Żyjemy. Posia­damy zdol­ność dzia­ła­nia, doko­ny­wa­nia wybo­rów i osią­ga­nia celów. To prawda. Nawet jeśli wydaje się nam, że dawne błędy umniej­szają nasze moż­li­wo­ści, suma tych błę­dów nie jest liczbą ujemną, którą trzeba odjąć od dobra, jakie uczy­nimy teraz, nie jeste­śmy w głę­bo­kiej cze­lu­ści, z któ­rej musimy się wygra­mo­lić na powierzch­nię, by móc zacząć od zera. Możemy czy­nić dobro, a nasza prze­szłość nie odbiera nam tej moż­li­wo­ści, dopóki żyjemy i oddy­chamy. I pró­bu­jemy.
Gapi­łom się na nie. Wide­lec ster­czał mi bez­wład­nie z ust. To było jak men­talne sma­gnię­cie biczem, sur­re­ali­styczna chwila, w któ­rej sza­le­jący wokół nas kry­zys prze­ro­dził się nagle w sesję sen­se­isty. Byłego sen­se­isty? Nie byłom pewne, czy Foster-Kraye na­dal jest sen­se­istą. Poszu­ka­łom wzro­kiem sen­se­istycznej szarfy. Miało ją. Czarno-biały pas mate­riału ota­czał je w talii, pod­trzy­mu­jąc i poma­ga­jąc utrzy­mać szatę na bio­drach. Zna­łom to wra­że­nie, gdy meta­fi­zyka ata­kuje nas nie­spo­dzie­wa­nie pośród nor­mal­no­ści. W moim umy­śle poja­wiła się fraza: „Spę­dzi­li­ście zbyt wiele czasu w towa­rzy­stwie Księ­cia Masona”. Uświa­do­mi­łom sobie, że ja i Foster-Kraye jeste­śmy tu sami, obaj zali­czamy się do wta­jem­ni­czo­nych i nie musimy niczego ukry­wać.
– Czy czci­cie teraz Księ­cia? – zapy­ta­łom.
Na twa­rzy Kuzyna wykwitł uśmiech pro­mienny niczym słońce.
– Daję mojemu Stwórcy drugą szansę. Tego wymaga spra­wie­dli­wość. Ono mi ją dało.
Poczu­łom, że czoło mi się marsz­czy. Głos Kuzyna brzmiał szcze­rze i był słodki jak wio­sna, ale coś zago­to­wało się we mnie, gdy go usły­sza­łom. Coś tok­sycz­nego i zna­jo­mego, jak smak kwasu żołąd­ko­wego na już podraż­nio­nym gar­dle. Kiedy da drugą szansę Mycro­ftowi, ja rów­nież będę się tak uśmie­chało. Nie wiem, na jak długo unie­ru­cho­miła mnie ta paląca nie­na­wiść, ale na­dal gapi­li­śmy się na sie­bie nawza­jem, gdy gli­nia­rze wpa­dli do środka tak gwał­tow­nie, że pode­rwa­łom się, zła­pa­łom ciężką rurę leżącą pod biur­kiem Papy i sta­nę­łom w obron­nej pozy­cji, nim jesz­cze się zorien­to­wa­łom, że się poru­szy­łom.
– …gdzieś w biurku Papy… – mówiło jedno z nich, gdy wcho­dzili. Wszy­scy zatrzy­mali się nagle na nasz widok. Cztery osoby w sza­rych roma­no­vań­skich mun­du­rach wymię­tych po cało­noc­nej służ­bie. Ich oczy błysz­czały od czyn­no­ści socze­wek.
– Co tu robi­cie? To chro­niony obszar! – zawo­łało jedno z nich.
Pozna­łom je – było wyso­kie, o kla­sycz­nej połu­dnio­wo­azja­tyc­kiej uro­dzie, prze­pa­sane szarfą Bez­pa­sie­ko­wego Bia­ło­pra­wowca. Nie mogłom sobie przy­po­mnieć jego nazwi­ska.
Foster-Kraye wstało, roz­trop­nie trzy­ma­jąc ręce w widocz­nym miej­scu.
– Jestem infor­ma­tor spe­cjalny Car­lyle Foster.
– Wiem, kim jeste­ście. – Wznio­sło oczy ku niebu, potę­pia­jąc albo zbyt wyro­zu­miałe trak­to­wa­nie infor­ma­to­rów przez Papę, albo tego kon­kret­nie Kuzyna. – Czy roz­ka­zano wam tu prze­by­wać?
– Ostatni roz­kaz, jaki otrzy­ma­łom od Papy, brzmiał: „Scho­waj­cie się gdzieś i nie daj­cie się zlin­czo­wać”. Ale nie mam tego na piśmie. Papa kazało mi pil­no­wać [Ano­nima].
Spoj­rze­nie poli­cjanta stało się jesz­cze bar­dziej podejrz­liwe, gdy skie­ro­wał je na mnie.
– Ucie­kli­ście z noc­le­gowni? I to pod­czas stanu wyjąt­ko­wego!
– To nie była ucieczka – odpo­wie­dzia­łom. – Papa pozwo­liło mi tu zostać.
Poli­cjant ode­pchnęło Foster-Kraye na bok i spoj­rzało na mnie.
– Wy też pew­nie nie macie tego na piśmie?
Wresz­cie pozna­łom jego mun­dur – szary ze złotą lamówką i iskrzą­cym się nie­bie­skim holo­gra­ficz­nym obszy­ciem, któ­rego nie potra­fią sko­pio­wać domowe dru­karki, taki sam jak mun­dur Papy, tylko bez skrzy­żo­wa­nych spi­ral. Zastępca komi­sa­rza gene­ral­nego. Tytuł przy­wo­łał nazwi­sko. Bo Chow­dhury.
– Pra­cuję – nie ustę­po­wa­łom.
– W ści­śle chro­nio­nym biu­rze? Co tu robi­cie?
Prawda była tajna i mogłom ją wypo­wie­dzieć tylko w myślach. Jestem cho­ler­nym Ano­ni­mem!
Chow­dhury wyko­rzy­stało moje waha­nie.
– Odłóż­cie broń, usłu­gowcu. Nie chcie­li­by­ście mieć w kar­to­tece sta­wia­nia zbroj­nego oporu.
Znie­ru­cho­mia­łom. Czu­łom się jak widz, obser­wu­jące się z prze­ra­że­niem i obrzu­ca­jące się prze­kleń­stwami. Odłóż tę rurę, idioto! Gro­że­nie zastępcy komi­sa­rza gene­ral­nego? Co ci strze­liło do łba? Ale moje ciało ani drgnęło.
Chow­dhury ski­nęło głową na pozo­sta­łych, naka­zu­jąc im ruszyć w moją stronę.
– Zabierz­cie usłu­gowca do celi.
Foster-Kraye pode­szło bli­żej.
– Nie ma takiej potrzeby. – Nie potra­fi­łom okre­ślić, czy sło­dycz w jego gło­sie jest fał­szywa, czy po pro­stu nie­od­parta. – Odpro­wa­dzę [Ano­nima] do naj­bliż­szej noc­le­gowni.
Spoj­rze­nie Chow­dhury’ego było twarde jak kamień.
– Do celi. Natych­miast. Jeśli wtrą­ci­cie się jesz­cze raz, zamknę was razem z nim, Kuzy­nie.
– Czar­no­pra­wowcu – popra­wiło go Foster-Kraye, pro­stu­jąc się, by czarna szarfa wyło­niła się z fałd szaty niczym dyn­da­jące nogi śpią­cego kota. Jego postura zmie­niła się nagle, wyra­ża­jąc celo­wość, któ­rej nie mogłom do końca nazwać groźbą. Zapo­mnia­łom, że Foster-Kraye podą­żyło za przy­kła­dem Domi­nica aż tak daleko.
– Połącz­cie się z Papą – odpo­wie­działo ze spo­ko­jem. – Ono wyja­śni to nie­po­ro­zu­mie­nie.
Sto­jący z tyłu poli­cjanci wymie­nili nie­pewne spoj­rze­nia.
– Odłóż­cie rurę, usłu­gowcu – powtó­rzyło Chow­dhury. – Natych­miast.
Zaci­ska­łom dłoń na swej broni tak mocno, że zbie­lały mi kostki.
– Gdzie jest Papa? – zapy­ta­łom.
Nie­pewne spoj­rze­nia prze­szły w bole­sne gry­masy.
– Nie będę już dłu­żej pro­siło.
Zastępca komi­sa­rza gene­ral­nego wycią­gnęło ogłu­szacz. Dwójka poli­cjan­tów podą­żyła za jego przy­kła­dem, ale czwarte zbli­żyło się z uśmie­chem i deli­kat­nie wycią­gnęło rękę po rurę. Pozna­łom je. Miało rude włosy i było gru­bo­ko­ści­ste jak karia­tyda. Kilka razy robi­łom mu kawę i więź zro­dzona z dzie­le­nia się chle­bem – albo ciast­kami – uspo­ko­iła mnie w stop­niu wystar­cza­ją­cym, bym mogło roz­luź­nić palce, gdy zabie­rało mi rurę. Cof­nę­łom się z ulgą pro­sto w otwarte ramiona Foster-Kraye.
– [Ano­nim] jest w szoku. – Czar­no­pra­wo­wiec uści­snęło mój bark. – Całą noc spę­dziło w por­cie. Stra­ciło…
– Swo­jego Króla Żebra­ków? – Chow­dhury zauwa­żyło, że się skrzy­wi­łom. – Wydaje się wam, że Papa nie miało otwar­tych oczu? Że nie znamy toż­sa­mo­ści pozo­sta­łych dowód­ców pry­wat­nej armii Mycro­fta Can­nera? – Ski­nęło głową do swych ludzi. – Zabierz­cie obu do cel. Zajmę się nimi, gdy tro­chę się uspo­koi.
Nagle pochwy­ciły mnie liczne ręce.
– Stój­cie! – zawo­łało Foster-Kraye. – Nie może­cie…
– Jeste­ście Czar­no­pra­wow­cem – przy­po­mniało mu Chow­dhury. – Mogę was zamknąć w skrzyni i wyrzu­cić klucz.
Foster-Kraye nie mogło temu zaprze­czyć.
– Nie macie powodu…
– Jeste­ście szpie­gami.
– Nie – wyrwało mi się, nim zdą­ży­łom się zasta­no­wić.
Rze­czy­wi­ście nimi byli­śmy. Od dawna. Szpie­go­wa­łom dla Księ­cia, Mycro­fta, Achil­lesa, Viviena i Mar­tina, a Foster-Kraye daw­niej pra­co­wało dla Julii, a następ­nie dla Papy, Domi­nica i rów­nież dla Księ­cia. W mojej gło­wie buzo­wały myśli zbyt skom­pli­ko­wane, by wyra­zić je peł­nymi zda­niami. Nie byłom w sta­nie powie­dzieć nic wię­cej. Wypro­wa­dzono nas. Dwie ręce trzy­mały mnie za ramiona, a trze­cia naci­skała na moją głowę, zmu­sza­jąc mnie do pochy­le­nia się i pro­wa­dząc do przodu, ku drzwiom wyj­ścio­wym, non­sen­sow­nemu wię­zie­niu, iner­cji, mar­no­tra­wie­niu godzin, mar­no­tra­wie­niu mnie, bez­sen­sow­nemu uwię­zie­niu już pierw­szego dnia wojny. Przy­po­mi­na­jąca sen absur­dal­ność tej sytu­acji unie­moż­li­wiła mi opór. Mój oszo­ło­miony mózg upie­rał się, że jedyne wyj­ście to się obu­dzić. Odsiecz?
– Stać. Aresz­tuj­cie zastępcę komi­sa­rza Chow­dhury’ego.
Trzy­ma­jące mnie ręce roz­luź­niły się. Impe­rialna pur­pura wypeł­niła drzwi przed nami swym lśnią­cym auto­ry­te­tem. A może powin­nom raczej powie­dzieć „repu­bli­kań­ska pur­pura”? W sta­ro­żyt­nym Rzy­mie jedy­nie nie­liczni, naj­wyżsi rangą urzęd­nicy mogli nosić togi tej cha­rak­te­ry­stycz­nej ciem­nej barwy. Obec­nie ów kolor przy­słu­guje tylko jed­nemu urzę­dowi. Urzę­dowi cen­zora. Serce zabiło mi szyb­ciej na myśl o Vivie­nie, ale oczy­wi­ście ta spo­kojna, niska, lekko zdy­szana osoba to było Jung Su-Hyeon Ance­let Kosala, odziane w nowy piękny mun­dur cen­zora. Towa­rzy­szyła mu Straż Cen­zora. Su-Hyeon uśmiech­nęło się i spoj­rzało mi w oczy. W jego uśmie­chu dostrze­głom blask nadziei na bez­pieczne schro­nie­nie. Pod wpły­wem ulgi moje oczy znowu wypeł­niły łzy. A to jesz­cze nie był koniec. Razem z Su-Hyeonem pośpie­szyły mi na ratu­nek dwa Filary Ziemi. Trzy­mały się bli­sko, na wypa­dek gdyby młode, nie­do­świad­czone cen­zor nie nauczyło się jesz­cze wymu­szać posłu­szeń­stwa. Po jego lewej stro­nie stało maleń­kie mówca Senatu Jin Im-Jin, wpa­tru­jące się w wyso­kich poli­cjan­tów ze spra­wie­dliwą pogardą godną bapra­pra­dziadka, po pra­wej zaś bar­czy­ste, spo­kojne i bro­date jak roz­ło­ży­sty dąb sena­tor Char­le­ma­gne Guild­bre­aker Senior. Ich mil­czące spoj­rze­nia pytały roz­dzia­wia­ją­cych usta zdu­mio­nych poli­cjan­tów, czy odważą się nie wyko­nać roz­kazu.
– Sły­sze­li­ście mnie. Aresz­tuj­cie zastępcę komi­sa­rza Chow­dhury’ego.
– Ale…
– Ono pra­cuje dla Joyce Faust D’Aro­uet – oznaj­miło Su-Hyeon z cał­ko­wi­tym spo­ko­jem.
Sześć pro­stych słów tłu­ma­czyło wszystko: oso­bliwą wro­gość Chow­dhury’ego, jego dziw­nie szcze­gó­łową wie­dzę o mnie, Mycrof­cie i Myr­mi­do­nach, pogardę wobec Car­lyle Foster-Kraye i to bez­sen­sowne aresz­to­wa­nie. Mało bra­ko­wało, by poj­mali naszą dwójkę dla Madame.
Nagłe wes­tchnie­nie Chow­dhury’ego zadało kłam jego zaprze­cze­niom.
– Słu­cham? Nie… to nie…
Su-Hyeon nie musiało pod­no­sić głosu.
– Tylko w tym roku odwie­dzi­li­ście pary­ski bur­del pro­wa­dzony przez „Madame” sie­dem­dzie­siąt sześć razy. Mam wra­że­nie, że zwy­kle świad­czy wam tam usługi osoba o imie­niu Dolmancé?
Moje serce zabiło rado­śnie na widok oszo­ło­mio­nego spoj­rze­nia Chow­dhury’ego. Wyobra­zi­łom sobie, że prze­by­wa­jące daleko stąd Madame ma taką samą minę. Zada­łom sobie pyta­nie, jaki los cze­kałby mnie w rękach tej despo­tycz­nej kró­lo­wej. Czy Madame spró­bo­wa­łoby pod­po­rząd­ko­wać Ano­nima swym roz­ka­zom? A może wyko­rzy­sta­łoby mnie jako zakład­nika, by szan­ta­żo­wać Ance­leta? A Foster-Kraye? Czy „bękar­cie dziecko spło­dzone w pory­wach namięt­no­ści” na­dal byłoby sku­teczną bro­nią prze­ciwko Danaë? A może to była już zgrana karta i byłe Kuzyn byłoby uży­teczne jedy­nie do pro­wo­ko­wa­nia Domi­nica bądź jako zabawka dla sługi, które danego dnia naj­le­piej przy­słu­żyło się swo­jej pani? Młode cen­zor nie musiało nawet kiwać głową, by poli­cjanci wypu­ścili mnie i zatrzy­mali zastępcę komi­sa­rza gene­ral­nego.
– Nie! Nic nie rozu­mie­cie! – wołało Chow­dhury. – To nie jest tak, jak wam się zdaje! Te wizyty nie są… Nie macie upraw­nień, by to zro­bić! Pod nie­obec­ność Papy jestem…
Nie­mal nie sły­sza­łom jego kłamstw. Było po wszyst­kim. Było po wszyst­kim już w chwili, gdy padło sześć pierw­szych słów. Mówiąc: „Ono pra­cuje dla Joyce Faust D’Aro­uet”, Su-Hyeon w prak­tyce pode­rżnęło zdra­dziec­kie gar­dło Chow­dhury’ego. Pozo­stali poli­cjanci odpro­wa­dzili pro­te­stu­ją­cego gło­śno Bia­ło­pra­wowca, mija­jąc liczne biurka w zewnętrz­nym biu­rze. Dżun­gla ekra­nów i gło­sów umil­kła. Zapa­dła trium­falna cisza. Tego dru­giego dnia wojny przy­naj­mniej jedno zwy­cię­stwo przy­szło nam łatwo.
– Hej, wy, trze­cie z lewej! – zawo­łało nagle mówca Jin Im-Jin, prze­ry­wa­jąc ciszę. – Tak, wy, w żół­tej sza­cie. Co jest napi­sane na biurku? O’Cal­la­ghan. Jeste­ście O’Cal­la­ghan?
– Tak.
Blade, wier­cące się ner­wowo Kuzyn pod­nio­sło się zza jed­nego z więk­szych biu­rek.
– Wybierz­cie jakąś liczbę mię­dzy jeden a sie­dem.
– S… słu­cham? Hmm… trzy?
Nim skoń­czyło mówić, mówca Jin ude­rzyło notat­ni­kiem o blat biurka, pro­du­ku­jąc dźwięk, jakiego nie mogłoby uzy­skać, pstry­ka­jąc pal­cami chu­dymi jak u szkie­letu. Wielu się pode­rwało, ale tylko O’Cal­la­ghan pisnęło gło­śno.
– Je rów­nież aresz­tuj­cie. – Mówca Jin wska­zało pal­cem. – Jest w to zamie­szane. Aha, i to w kącie też, to w zie­lo­nym. Mek­sy­kań­skie Huma­ni­sta. Je także. Naprawdę nie powin­ni­ście tak czę­sto zer­kać na współ­spi­skow­ców. To cał­ko­wity brak sub­tel­no­ści. Cała trójka ma bar­dzo niskie liczby w czwar­tym i pią­tym, to inte­re­su­jące… 3-7-7… bar­dzo cha­rak­te­ry­styczne…
Wszy­scy gapi­li­śmy się na mówcę, które pogrą­żyło się w nie­zro­zu­mia­łym bril­li­stycz­nym mono­logu. Jedy­nym wyjąt­kiem było sena­tor Char­le­ma­gne Guild­bre­aker, zapewne przy­zwy­cza­jone do tego po wielu dzie­się­cio­le­ciach współ­pracy z Jin Im-Jin.
– Czy tę dwójkę też mamy aresz­to­wać, cen­zo­rze? – zapy­tało ze spo­ko­jem Mason.
– Hmm, tak! – opo­wie­działo Su-Hyeon, wyry­wa­jąc się z zamy­śle­nia. – Tak, je rów­nież aresz­tuj­cie. Chwi­leczkę, naj­pierw… – Straż­nicy i więź­nio­wie zamarli w bez­ru­chu. – Chow­dhury, i każde z was, jeśli chce­cie otrzy­mać łaskę, powiedz­cie, co zro­bi­li­ście z Papa­de­lia­sem.
Spoj­rze­nia, które wymie­nili, wyra­żały zdzi­wie­nie, nie winę.
– Wiem tyle samo, co inni, przy­się­gam! Papa wsia­dło do auto­lotu o pią­tej pięć­dzie­siąt cztery rano i od tej pory się nie ode­zwało. Nie wiem nic wię­cej.
Ta infor­ma­cja docie­rała do mnie powoli. To było nie­moż­liwe. Po kata­stro­fie sie­dzia­łom z Papą w tym pomiesz­cze­niu. Obej­mo­wa­li­śmy się, opła­ku­jąc razem Mycro­fta, gdy tsu­nami już minęło i wszystko wró­ciło do normy. Cisza po burzy. Byli­śmy bez­pieczni, nic nam nie gro­ziło. Jak mogło znik­nąć? Papa, które rozu­miało, które, jak ja… jeżeli jakieś czło­wiek poza mną kochało Mycro­fta… znik­nęło?
Su-Hyeon drżało tylko przez chwilę.
– Wypro­wadź­cie ich. A potem jak naj­szyb­ciej spro­wadź­cie tu tylu poli­cjan­tów, ilu tylko znaj­dzie­cie. Dopil­nuj­cie, żeby był co naj­mniej jeden z każ­dego biura albo wydziału. Mam prze­wi­dy­wa­nia liczeb­no­ści frak­cji w każ­dym mie­ście. Nie chcia­łom dzie­lić się nimi, dopóki mie­li­śmy tu szpie­gów. W tych pierw­szych godzi­nach klu­czowe zna­cze­nie ma to, żeby­śmy sku­pili się na mia­stach, w któ­rych siły są wyrów­nane i wybuch prze­mocy jest naj­bar­dziej praw­do­po­dobny, a także na tych, gdzie któ­raś ze stron ma przy­gnia­ta­jącą prze­wagę i może dojść do natych­mia­sto­wych ata­ków na mniej­szo­ści. Mam krótką listę, podzie­loną na typy prze­wi­dy­wa­nych pro­ble­mów. Chcę, żeby­ście wszy­scy współ­pra­co­wali z mówcą Jin w spra­wie przy­działu odpo­wied­nich list. W kwe­stiach doty­czą­cych samej Roma­novy roz­ma­wiaj­cie z sena­to­rem Guild­bre­ake­rem. Jeśli zna­cie jakichś funk­cjo­na­riu­szy poli­cji albo innych god­nych zaufa­nia urzęd­ni­ków Soju­szu, któ­rzy prze­by­wają w Roma­no­vie, prze­każ­cie dane… komuś… Ktoś zgła­sza się na ochot­nika? – Unio­sła się jedna ręka. – W porządku. Zbierz­cie nazwi­ska, skon­tak­tuj­cie się ze wszyst­kimi i zawia­dom­cie ich, że wkrótce ich wezwiemy. Liczą się nawet sekundy. Do roboty!
Eks­plo­do­wał hałas, ale bar­dziej rado­sny niż przed­tem, prze­po­jony poczu­ciem celu.
Su-Hyeon odwró­ciło się bły­ska­wicz­nie.
– Car­lyle Foster, spra­wia­cie wra­że­nie kogoś, kto mógłby prze­ko­nać Kon­klawe Sen­se­istów do uży­cze­nia nam swo­jej straży.
Byłe Kuzyn roz­pro­mie­niło się wyraź­nie.
– Myślę, że sobie z tym pora­dzę.
– Zna­ko­mi­cie. Czy zgo­dzi­cie się współ­pra­co­wać z sena­to­rem Guild­bre­ake­rem w wypro­wa­dze­niu tej straży na ulice, by bro­niła porządku w oko­li­cach Forum? Jeśli ludzie mogą w obec­nej chwili uznać kogoś za neu­tral­nego, to z pew­no­ścią ich.
– Da się zro­bić.
– Dzię­kuję. – Su-Hyeon zwró­ciło się w moją stronę i zarzu­ciło mi na ramiona coś mięk­kiego, cie­płego i przy­po­mi­na­ją­cego kokon. Coś pur­pu­ro­wego. To była jego stara mary­narka wice­cen­zora. Pochy­liło się ku mnie. – Będzie­cie to nosić przez cały czas, jasne? W tym stroju nikt nie ośmieli się was tknąć. Nie chodź­cie po uli­cach bez tej mary­narki, wyglą­da­jąc jak bez­bronne usłu­go­wiec. To zbyt ryzy­kowne. Rozu­mie­cie? Obie­caj­cie mi.
– Mmhm – wymam­ro­ta­łom przez łzy.
Moje uczu­cia odbiły się na jego wyra­zi­stej twa­rzy niczym w lustrze. Uści­skało mnie.
– Bar­dzo mi przy­kro.
Ści­skało mnie tak mocno, że aż jęk­nę­łom. Su-Hyeon było ze mną. Prze­szył mnie dreszcz, od któ­rego poczu­łom się lepiej. Nikt ni­gdy nie był ze mną tak bli­sko, niczyj dotyk nie był tak rze­czy­wi­sty i pewny. Ten uścisk był odwza­jem­niony. Nie byli­śmy sami. To było nowe wra­że­nie, ale nic w tym dziw­nego. Nie byli­śmy sami, ale po raz pierw­szy w życiu musie­li­śmy się liczyć z taką moż­li­wo­ścią. Bar­dzo liczni ludzie zostali teraz ska­zani na samot­ność. Książę. Papa. A nade wszystko Mycroft.
– Wpi­sa­łom do reje­stru, że do odwo­ła­nia jeste­ście na stałe przy­dzie­leni do mojego urzędu. Macie czas potrzebny, by wyko­ny­wać swą pracę, i nikt nie będzie zada­wał wam pytań ani się wtrą­cał. Może­cie tu na razie zostać, żeby odpo­cząć. Poma­gaj­cie innym, jeśli chce­cie, albo wróć­cie do swo­jej pracy, wkrótce będzie­cie mogli wró­cić ze mną do urzędu, bez­piecz­nie i bez prze­szkód. W porządku?
Poczu­łom, że wszystko rze­czy­wi­ście jest w porządku. Sprawy nie wró­ciły do normy, nie było dobrze, ani nawet lepiej, ale obec­ność Su-Hyeona dała mi to nie­zbędne mini­mum sta­bil­no­ści, któ­rego roz­pacz­li­wie potrze­bo­wa­łom. Półkę skalną mogącą ura­to­wać kogoś ześli­zgu­ją­cego się z urwi­ska. To roz­pro­szyło nieco mgłę, na spółkę z pozio­mem cukru we krwi pod­nie­sio­nym przez cze­ko­ladę. Wysła­łom wia­do­mo­ści do Viviena, Bryar, Achil­lesa i MASONA, zapew­nia­jąc je, że nic mi nie grozi. Następ­nie uspo­ko­iłom ludz­kość, pro­sząc wszyst­kich o umiar­ko­wa­nie za pośred­nic­twem Hâte Ano­nyme. W pierw­szej kolej­no­ści zwra­ca­łom się do miast, w któ­rych sytu­acja była naj­gor­sza. Następ­nie napi­sa­łom esej „O fana­ty­zmie” (oparty na Dic­tion­na­ire phi­lo­so­phi­que por­ta­tif Vol­ta­ire’a), w któ­rym twier­dzi­łom, że okru­cień­stwa wojny rodzą się nie w jakiejś nie­ludz­kiej mili­tar­nej machi­nie, lecz w ludz­kich ser­cach, gdy pozwa­lamy, by nasze prze­ko­na­nia prze­ro­dziły się w fana­tyzm. Wszy­scy mogli­śmy zgi­nąć w tej woj­nie, lecz zagra­żała nam rów­nież moż­li­wość sta­nia się spraw­cami okru­cieństw. Tego pierw­szego nie­bez­pie­czeń­stwa nie mogli­śmy unik­nąć, ale pora­dze­nie sobie z dru­gim z pew­no­ścią leżało w naszej mocy. Każde z nas samo decy­do­wało, czy pozwoli, by jego serce zara­ził fana­tyzm, czy otwo­rzy je przed Rozu­mem, Roz­sąd­kiem i Czło­wie­czeń­stwem. Myślę, że ten esej uspo­koił nieco sześć miliar­dów moich czy­tel­ni­ków, choćby tylko dla­tego, że regu­larne komu­ni­katy Ano­nima przy­po­mi­nały im o nor­mal­no­ści. Mia­łom nadzieję, że moje oso­bi­ste doświad­cze­nie jako osoby, która sama dopu­ściła się okrut­nego czynu, doda ese­jowi auten­ty­zmu, mógł to jed­nak być nad­mierny opty­mizm. Skoń­czy­łom pisać, znowu spraw­dzi­łom, co u Księ­cia. Po raz kolejny ja i wszyst­kie moje kło­poty sta­li­śmy się jedy­nie kro­plą w morzu jego Nie­skoń­czo­nej, Dobrej Filo­zo­fii. Pro­siło mnie o zde­fi­nio­wa­nie słowa „gdzie”. Dla­czego? Dla­tego że pró­bo­wało zro­zu­mieć, jak to moż­liwe, że ta z pozoru pro­sta myśl-słowo-rzecz mogła słu­żyć do sfor­mu­ło­wa­nia zupeł­nie róż­nych pytań, takich jak: „Gdzie jest Mój Domi­nic?” i „Gdzie jest Mój Mycroft?”.

 
Wesprzyj nas