„Tylko prawda” to zbiór tekstów najsłynniejszej rosyjskiej dziennikarki. Poruszająca spuścizna Anny Politkowskiej ukazująca wszechstronność autorki, jej niezwykłe zaangażowanie i doskonały warsztat pisarski. Jest też świadectwem głębokiego człowieczeństwa kobiety, która reprezentowała honor i sumienie narodu rosyjskiego.


Anna Politkowska nie pisała swoich reportaży zza biurka – każde zbieranie materiałów było dla niej równoznaczne z ryzykowaniem życia, zwodzeniem służb specjalnych czy zacieraniem śladów. Niestrudzenie wysłuchiwała skarg zrozpaczonych żon i matek, starszych ludzi czy rannych ocalałych z pogromów.

Nagłaśniała zbrodnie, o których próżno było szukać wzmianek w agencjach informacyjnych, oraz doprowadzała do aresztowań tych, którzy wcześniej pozostawali bezkarni.

Autorka opisuje między innymi zbrodnie popełniane na narodzie czeczeńskim – zarówno „wybryki” żołnierzy, którzy dla zabawy wystrzelili pocisk w plac pełen ludzi, jak i zaplanowane akcje pacyfikacyjne wiosek.

Zawarte w zbiorze „Tylko prawda” reportaże, depesze i felietony dotyczą głównie okresu pierwszej (1994–1996) i drugiej (1999–2009) wojny w Czeczenii. Opisywane przez dziennikarkę akty ludobójstwa popełniane przez Rosjan na narodzie czeczeńskim brzmią w 2022 roku przerażająco znajomo…

Anna Politkowska, zwana przez wielu „utraconym sumieniem Rosji”, była wielokrotnie nagradzaną korespondentką „Nowej gaziety”, a także autorką książek: Brudna wojna, Rosja Putina i Dziennik rosyjski. Została zamordowana w Moskwie w październiku 2006 roku.

Anna Politkowska
Tylko prawda. Wybór reportaży
Przekład: Robert J. Szmidt
Wydawnictwo Mova
Premiera: 25 stycznia 2023
 
 

PRZEDMOWA

„Idź tam, gdzie panuje cisza, i powiedz coś”.
Amy Goodman, „Columbia Journalism Review”, 1994

Na początku roku 2005 PEN, organizacja zajmująca się promocją literatury i wolności słowa, poprosiła mnie, abym wręczyła Annie Politkowskiej przyznaną jej nagrodę. Cieszyłam się na spotkanie z nią, ponieważ znałam jej teksty i podziwiałam ją za odwagę, z jaką przeciwstawiała się zarówno wojnie czeczeńskiej, jak i autorytarnemu reżimowi prezydenta Putina. Właśnie ten brak trwogi sprawił, że znalazła się w gronie zaledwie kilkorga dziennikarzy o międzynarodowej sławie, których podziwiali zarówno działacze na rzecz praw człowieka, jak i prawnicy.
Przemawiając, złożyłam jej przede wszystkim hołd za bezkompromisowem przedstawienie koszmarów wojny, które spadły na czeczeński naród. Nie omieszkałam także wspomnieć o torturach i przerażającej inscenizowanej egzekucji, jakim Anna została poddana przez rosyjskich żołnierzy, co miało być karą za dokumentowanie okrucieństw popełnianych przez nich na miejscowej ludności cywilnej. Wymieniłam jej raport dotyczący oblężenia moskiewskiego teatru w 2002 roku i jego brutalnego zakończenia, które pociągnęło za sobą mnogie ofiary, wyraziłam także stanowczy sprzeciw wobec gróźb, jakie padały pod jej adresem ze strony władz państwowych i ściśle z nimi powiązanych osobistości podejrzanej proweniencji z rosyjskiego firmamentu politycznego.
Wszyscy jesteśmy jej winni ogromną wdzięczność za umożliwienie Zachodowi pełniejszego wglądu – a co za tym idzie zrozumienia – w kształtujące się dopiero krajobrazy postsowieckiej Rosji i za rzucenie prawdziwszego światła na powody okupacji Czeczenii, brutalnego konfliktu, który Rosja próbuje fałszywie przedstawiać jako własny front w wojnie z terroryzmem. Demokracja nie jest warta swojej nazwy, jeśli pozwala ograniczać wolność prasy i dopuszcza niszczenie autorów bądź dziennikarzy. Mimo to znalazła się kobieta, która pomimo ogromnej presji i osobistego ryzyka nie poddała się terrorowi państwa i nadal głosiła prawdę.

* * *

Anna przyjęła nagrodę z humorem, ale i ze skromnością. Niniejszy zbiór jej tekstów pokazuje wyraźnie, że zasięg uprawianego przez nią dziennikarstwa wykracza daleko poza relacje z konkretnych kataklizmów. W swoich artykułach ukazywała często bardziej systemowe bestialstwa, które do tej pory nie były specjalnie znane na arenie międzynarodowej. Jej nieustępliwe dochodzenia wiązały się zarówno z bezkompromisową wymianą korespondencji, jak i z całymi dniami spędzanymi na salach sądowych. Dla przykładu: artykuł dotyczący niejakiego „Kadeta” pokazuje nieustępliwość i zaangażowanie w długotrwałe procesy, które pokonałyby większość znanych mi dziennikarzy. Siergiej Łapin – wspomniany Kadet – był stacjonującym w Czeczenii żołnierzem, który jak domniemywano, odpowiadał za „zniknięcie” wielu tamtejszych cywilów, wyciąganych nocami z domów i nigdy później niewidzianych. Człowiek ten cieszył się reputacją kata i pozasądowego oprawcy, lecz pomimo licznych prób postawienia go przed wymiarem sprawiedliwości za każdym razem udawało mu się wymigać od odpowiedzialności. Działo się tak, ponieważ umiejętnie manipulował przebiegiem procesu, głównie poprzez zastraszanie świadków i wywieranie wpływu na sędziów. Anna wierzyła, że nagłośnienie uchybień w wymierzaniu sprawiedliwości to jej powinność i że rolą prasy występującej w imieniu ludzi, którzy ucierpieli z rąk Łapina, jest domaganie się przejrzystości rozpraw i pociągnięcia winnych do odpowiedzialności. Spotykała się z żonami i matkami ofiar Kadeta, wysłuchała ich opowieści, toteż wiedziała, kto ponosi za wszystko winę. Jej zaangażowanie w tę nierówną walkę doprowadziło w końcu do skazania oskarżonego.
Po ceremonii rozdania nagród siedziałyśmy, sącząc wino i rozmawiając o polityce. Anna odmalowała przerażający portret Rosji Putina, kraju rządzonego przez ludzi, którzy w wielu aspektach naśladowali rozwiązania stosowane przez samego Stalina. Kraju, w którym służby specjalne dławiły każdy przejaw swobód obywatelskich, strach królował na uniwersytetach, w redakcjach i każdym innym miejscu mogącym być ostoją demokracji.
Anna otrzymywała niezliczone groźby śmierci, zarówno telefoniczne, jak i umieszczane w internecie. W prasie reżimowej publikowano zniesławiające ją artykuły, szydzono z niej publicznie i poddawano ją ostracyzmowi do tego stopnia, że dawni przyjaciele i koledzy po fachu zaczęli jej unikać w obawie, że także trafią poza nawias. Opowiadała ze smutkiem o wysokiej cenie, jaką musiała zapłacić w prywatnym życiu, o efektach tych działań, które odbijały się także na jej rodzinie i dzieciach. Jednak izolacja i osamotnienie zamiast ją zniechęcać, zdawały się źródłem determinacji i siły, to one pomogły jej przekroczyć przysłowiowy Rubikon, dzięki czemu wymykała się standardowym wyobrażeniom o strachu czy odwadze.
Próbowano ją otruć niedługo przed rozdaniem nagród, gdy poleciała do Rostowa nad Donem, by opisać kryzys z zakładnikami w Biesłanie. Uzbrojeni terroryści przetrzymywali w tamtejszej szkole ponad tysiąc dzieci i dorosłych, akcja ich uwolnienia zakończyła się krwawą rzezią. Anna miała jednak nie przybyć na miejsce. Tamtego wieczora opisała mi z przerażającą wyrazistością te straszne chwile. Mówiła o telefonach do kolegów, które chyba przechwycono. O tym, jak wsiadała do samolotu i przed startem napiła się czarnej herbaty, po czym ocknęła się w szpitalu.
Pielęgnujemy w sobie – jak widać niesłusznie – kruchą nadzieję, że obsypywanie międzynarodowymi honorami tych, którzy twardo bronią idei wolności słowa, sprawiedliwości i wolności, zapewni im parasol ochronny przed zemstą niezależnie od tego, jak niegodziwi i mściwi okażą się ich wrogowie. W przypadku Anny nasz optymizm okazał się wyjątkowo nieuzasadniony.
Zastrzelono ją 7 października 2006 roku. Wiadomość ta poraziła nas niczym cios pięścią w twarz. Anna pozostała jednak niezłomna i dzielna do samego końca. Była naprawdę wyjątkową kobietą, której odwaga w walce z opresją jest dziedzictwem, jakie pozostawiła po sobie całemu światu, a także nieustającym źródłem inspiracji dla nas wszystkich.
Pamiętam, że rozstając się z nią tamtej nocy, zapytałam, czy nie rozważa opuszczenia Rosji, choćby tymczasowo. Ujęła mnie za rękę i odpowiedziała z uśmiechem na ustach: „Wygnanie nie jest rozwiązaniem. W ten sposób pozwoliłabym im wygrać”.
Helena Kennedy QC

Anna zadzwoniła do mnie do szpitala przed dziesiątą rano. Miała przyjść z wizytą, jak byłyśmy umówione, ale coś jej wypadło i musiała zostać w domu. Dodała jeszcze, że zamiast niej przyjdzie moja druga córka Lena, ale obiecała, że zobaczymy się na pewno w najbliższą niedzielę. Odniosłam wrażenie, że jest w dobrym nastroju, głos miała bardzo radosny. Pytała, jak się czuję i czy przeczytałam już książkę. Wiedziała, że bardzo lubię powieści historyczne, dlatego przyniosła mi The Most August Court under the Sign of Hymenaeus Aleksandra Manka. Sama jej wcześniej nie przeczytała.
– Trudno mi się ją czyta, Aniu – odpowiedziałam. – Każdą stronę muszę czytać trzy razy, ponieważ cały czas mam przed oczami ojca.
[Mąż Raisy Mazepy zmarł niedługo przed opisanymi wydarzeniami].
– On na pewno nie cierpiał – próbowała mnie uspokoić – To trwało tylko chwilę. Szedł, by cię zobaczyć. Porozmawiajmy może o książce.
– Wiesz, Aniu – powiedziałam – na stronie sto siedemdziesiątej dziewiątej trafiłam na dewizę, która naprawdę mnie poruszyła. Była taka swojska, taka rosyjska.
Zacytowałam ją nawet: „W historii każdego narodu nastają okresy pijaństwa. Musisz je przeżyć, choć podczas nich tak naprawdę nie żyjesz”.
– Och, mamo – powtórzyła – zaznacz mi ten fragment, nie zapomnij.
Zapytałam córkę, czy wie, kto może być autorem owej dewizy. Odpowiedziała, że napisała ją znana rosyjska poetka Nadieżda Teffi. Potem dodała jeszcze:
– Odezwę się do ciebie jutro, mamo.
Miała dobry humor. A może wcale go nie miała, tylko udawała, by nie popsuć mi nastroju. Zawsze się o nią zamartwiałam. Odbyłyśmy poważną rozmowę na moment przed tym, nim poszłam do szpitala. Przygotowywała artykuł na temat Czeczenii, a ja błagałam ją, by zachowała ostrożność. Pamiętam, co odpowiedziała:
– Wiem przecież, że miecz Damoklesa wisi nieustannie nad moją głową. Wiem, ale nie zamierzam się poddać.
Raisa Mazepa (matka Anny Politkowskiej),
„Nowaja gazieta”, 23 października 2006 roku

CZEMU JESTEM WIĘC WINNA?

[Artykuł znaleziony w komputerze Anny Politkowskiej już po jej śmierci, zaadresowany do czytelników z zagranicy].

Kowiernyj, tak nazywano rosyjskich klaunów, których zadaniem było zabawianie publiczności pomiędzy kolejnymi występami na arenie cyrkowej. Jeśli nie udawało im się rozśmieszyć zgromadzonych na widowni kobiet i mężczyzn, byli wygwizdywani, a co za tym idzie, wyrzucani z pracy.
Zdecydowana większość obecnego pokolenia rosyjskich dziennikarzy i te segmenty mass mediów, które zdołały przetrwać do obecnych czasów, to tacy właśnie klauni. Jedynym zadaniem owej wierchuszki klaunów jest dbanie, by publika była wiecznie rozbawiona, a jeśli zostaną już zmuszeni do napisania czegoś w poważniejszym tonie, będzie to co najwyżej pochwała wszystkich jakże licznych zalet Piramidy Władzy. Ta Piramida Władzy jest głównym dziełem prezydenta Putina, wznoszonym przez niego mozolnie w ciągu minionych pięciu lat. To twór, w którym każdy urzędnik – od szczytu do samiuśkiego dołu biurokratycznej hierarchii – musi być mianowany przez prezydenta osobiście albo przez kogoś wcześniej przez niego wyznaczonego. Układ ten pozwala przełożonym na szybkie usunięcie ze stanowiska każdego, kto ośmieli się myśleć niezależnie.
Wszystkich tych mianowańców rządząca całym krajem administracja prezydenta Putina nazywa „swojakami”. A kto nie „swój”, ten jest oczywiście „wrogiem”. Zdecydowana większość pracowników dzisiejszych mediów wspiera ten dualizm. W swoich doniesieniach opisują ze szczegółami, jak dobrzy są swojacy i jakich okropieństw dopuszczają się wrogowie. Do tych drugich zaliczono polityków przychylnych nurtowi liberalnemu, działaczy na rzecz praw człowieka i „wrażych” demokratów, czyli generalnie tych, którzy zaprzedali się Zachodowi. Przykładem wzorowego swojskiego demokraty jest, jakżeby inaczej, sam prezydent Putin. Natomiast gazety i stacje telewizyjne prześcigają się w „ujawnianiu”, jakież to granty na działalność otrzymują od Zachodu jego wrogowie.
Dziennikarze i prezenterzy telewizyjni przyjęli z entuzjazmem wyznaczone im role kowiernych. Walka o podawanie bezstronnej informacji zamiast podlizywania się administracji prezydenta Putina należy już niestety do przeszłości. Atmosfera intelektualnej i moralnej stagnacji przeważa w profesji, którą i ja wykonuję, ale warto nadmienić, że większość moich kolegów po fachu nie ma najmniejszych problemów z zaakceptowaniem przejścia od rasowego dziennikarstwa do czystej propagandy firmowanej przez władzę. Otwarcie przyznają, że informacje o wrogach podsyłają im członkowie administracji prezydenckiej, że otrzymują wskazówki, którymi tematami powinni się zająć, a których lepiej unikać.
Co dzieje się z dziennikarzami, którzy nie chcą uczestniczyć w tej farsie? Cóż, stają się pariasami. Nie przesadzam, używając tego właśnie określenia.
Ostatni raz przebywałam na Kaukazie Północnym w sierpniu 2006 roku, pisząc o wydarzeniach rozgrywających się na terenach Czeczenii, Inguszetii i Dagestanu. Przeprowadziłam tam wywiad z pewnym wysoko postawionym urzędnikiem, ponieważ chciałam się dowiedzieć, czy mocno reklamowana przez dyrektora FSB, czyli rosyjskiej Federalnej Służby Bezpieczeństwa, amnestia dla bojowników ruchu oporu okazała się sukcesem, czy porażką.
Miałam zanotowany adres w Groznym, jak się okazało, adres stojącego gdzieś na przedmieściach prywatnego domu otoczonego pozrywaną siatką, i bez wahania weszłam do środka, aby porozmawiać z tym człowiekiem. Ustaliliśmy w Moskwie, że chcę przyjechać, by przeprowadzić z nim wywiad. Dzień później odwiedził mnie posłaniec od niego, który stwierdził enigmatycznie: „Poproszono mnie, abym powiedział pani, że wszystko jest w porządku”. To znaczyło, że ów urzędnik spotka się ze mną, a dokładniej mówiąc, opuści o umówionej porze dom, niosąc na ramieniu płócienną torbę, jakby zamierzał kupić bochenek chleba wypiekanego w tamtych okolicach.
Posiadane przez niego informacje okazały się nieocenione choćby dlatego, że podważały obowiązującą podówczas oficjalną wersję przebiegu i skutków amnestii. Wyjaśniono mi to w pomieszczeniu o wąskich, szczelnie zasłoniętych okienkach, mającym co najwyżej dwa metry kwadratowe powierzchni. Przed wojną mieściła się tu zwykła komórka, ale po zbombardowaniu domu właściciele przerobili ją na kuchnię, sypialnię i łazienkę w jednym. Pozwolili mi skorzystać z tego miejsca, choć nie bez oporów, ale byli to dawni przyjaciele, których niefortunne losy opisałam kilka lat wcześniej, po tym jak uprowadzono im syna.
Dlaczego urzędnik i ja musieliśmy stosować tak daleko idące środki ostrożności? Czyżbyśmy oszaleli albo zapragnęli wprowadzić odrobinę ryzyka do nudnego skądinąd życia? Nic bardziej mylnego. Otwarte bratanie się zbierającego informację dziennikarza wiązanego z opozycją, takiego jak ja czy którykolwiek z moich kolegów z „Nowej gaziety”, i lokalnego „swojaka” wysokiego szczebla mogłoby naprawdę drogo kosztować obie strony.
Ten sam urzędnik przyprowadzał później do dawnej komórki bojowników ruchu oporu, którzy chcieli zdać broń, ale nie zamierzali brać udziału w oficjalnym cyrku. Dzięki nim uzyskałam wiele użytecznych informacji. Dowiedziałam się między innymi, dlaczego ci bojownicy nie chcą się poddać nowemu reżimowi: uważali na przykład, że rząd jest zainteresowany wyłącznie kreowaniem własnego wizerunku i nie mogą mu ufać.
– Nikt nie chce się poddawać!
Znawcy tematu mogą mieć problem z uwierzeniem w tę wersję zdarzeń. Rosyjska telewizja pokazuje od wielu tygodni podejrzanie wyglądających osobników, którzy deklarują otwarcie, że są gotowi zaakceptować warunki amnestii i że „ufają Ramzanowi”. Ramzan Kadyrow jest czeczeńskim pupilem prezydenta Putina, człowiekiem, którego wyznaczono na premiera, lekceważąc bezrefleksyjnie to, że jest on kompletnym idiotą, niedouczonym, pozbawionym mózgu i nieprzejawiającym żadnych talentów z wyjątkiem zdolności do urządzania zadym i brutalnych grabieży.
Do tych koszmarnych programów telewizyjnych sprowadza się watahy dziennikarzy klaunów (ja nie jestem tam oczywiście zapraszana). Zapisują wszystko skrzętnie w notatnikach, robią zdjęcia, po czym piszą artykuły, którymi całkowicie wypaczają obraz rzeczywistych efektów amnestii, przedstawiają je bowiem w sposób niezmiernie cieszący wyłącznie tych, co stali i stoją za jej ogłoszeniem.
Nie sposób tego zaakceptować, ale z czasem uczysz się z tym żyć. W taki właśnie sposób musiałam pracować podczas drugiej wojny na Kaukazie Północnym. Z początku ukrywałam się przed wojskami federalnymi, zawsze jednak byłam w stanie nawiązać potajemny kontakt z wybranymi osobami, oczywiście przez zaufanych pośredników, aby nikt nie mógł donieść przełożonym na moich informatorów. Gdy Putinowski plan czeczenizacji odniósł skutek (skłoniono „dobrych”, czyli lojalnych Czeczenów, by zabijali „złych”, którzy sprzeciwiali się rosyjskim planom), zaczęłam stosować te same środki bezpieczeństwa w kontaktach ze „swoimi” czeczeńskimi oficjelami. Sytuacja wyglądała identycznie, gdziekolwiek rozmawialiśmy, czy to w Moskwie, czy w Kabardo-Bałkarii, czy w Inguszetii. Wirus rozprzestrzenił się bardzo szeroko.
Przedstawienie cyrkowe ma jednak to do siebie, że szybko się kończy, a reżim korzystający z usług dziennikarzy klaunów może trwać mniej więcej tyle, ile rozkładający się grzyb. Czystki w wiadomościach zaowocowały powstaniem rażącego kłamstwa głoszonego przez urzędników pragnących promować „właściwy obraz Rosji rządzonej przez prezydenta Putina”. Nawet dzisiaj doprowadza to do kolejnych tragedii, z którymi władza nie umie sobie poradzić, tak poważnych, że mogłyby spowodować zatopienie lotniskowca z pozoru niezniszczalnego. Kondopoga, niewielka miejscowość w Karelii przy granicy z Finlandią, była sceną napędzanych wódką antykaukaskich zamieszek, w wyniku których zginęło kilka osób. Nacjonalistyczne marsze oraz ataki na tle rasowym dokonywane przez „patriotów” są bezpośrednim skutkiem patologicznych kłamstw reżimu oraz braku jakiegokolwiek dialogu pomiędzy władzami a narodem rosyjskim. Państwo zamyka oczy nawet na fakt, że większość jego obywateli żyje w skrajnej biedzie i że średnia stopa życiowa poza Moskwą jest w rzeczywistości o wiele niższa, niż się podaje. Korupcja wewnątrz Piramidy Władzy prezydenta Putina jest obecnie większa niż kiedykolwiek wcześniej, a młode pokolenie z powodu biedy wchodzi w życie dorosłe znacznie gorzej wyedukowane i co za tym idzie, bardziej agresywne.
Nienawidzę obecnej ideologii, dzielącej ludzi na tych, którzy są „po naszej”, „nie po naszej” albo po „złej” stronie. Jeśli ktoś z dziennikarzy albo dziennikarek jest uznawany za swojaka, otrzymuje nagrody i wyróżnienia, niewykluczone nawet, że zostanie zaproszony do grona deputowanych zasiadających w Dumie. Zwróćcie uwagę: zaproszony, nie wybrany. Nie mamy już wyborów parlamentarnych w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, z kampaniami, publikacjami programów i debatami. W Rosji to Kreml wzywa tych, którzy stoją twardo po jego stronie, którzy zawsze salutują w odpowiednim momencie i należą do partii Jedna Rosja, akceptując ją z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Dziennikarz nieuznawany za swojaka wypada dzisiaj poza nawias. Nie pragnęłam nigdy zostać pariasem, dlatego czuję się obecnie jak delfin wyrzucony na plażę. Nie jestem przecież bojowniczką polityczną.
Nie zamierzam także opisywać szczegółowo wątpliwych przyjemności, jakie spotykają mnie z powodu obrania takiej, a nie innej drogi: próby otrucia, aresztowań, pogróżek, które otrzymuję pocztą albo przez internet, nie wyłączając grożenia śmiercią. Staram się skupiać na pracy, która polega na przedstawianiu życia takim, jakim je widzę, do codziennych spotkań z gośćmi w naszej redakcji, do rozmów z ludźmi, którzy nie mają komu opowiedzieć o swoich problemach, ponieważ nie pasują one do oficjalnego przekazu Kremla. Jedynym miejscem, gdzie mogą one ujrzeć światło dzienne, jest „Nowaja gazieta”.
Czemu jestem więc winna? Ja po prostu przekazuję dalej to, czego byłam świadkiem, pisząc tylko prawdę.
[Tekst opublikowany w piśmie „Sojuz żurnalistow” 26 października 2006 roku].

1
CZY MOŻNA POŚWIĘCIĆ ŻYCIE DLA DZIENNIKARSTWA?

SAGA O WYSŁANIU ANNY DO SZATOJ

14 lutego 2002 roku

[11 stycznia 2002 roku podczas operacji, którą dowództwo armii nazwało próbą ujęcia emira Chattaba, jednego z przywódców czeczeńskiej partyzantki, żołnierze Głównego Zarządu Wywiadowczego (GRU) zamordowali, a następnie spalili i pogrzebali ciała sześciorga cywilów. Anna otrzymała zadanie zbadania tej sprawy].

Wyciągam kasetę z mojej ostatniej misji w Czeczenii, w tym samym czasie podczytując gazety i wiadomości agencyjne.
No proszę. Odnoszę wrażenie, że moi koledzy rywalizują w zawodach, który przedstawi najbardziej niepotwierdzone pogłoski. Jeśli wierzyć naszej szacownej agencji Interfax, 9 lutego zostałam zatrzymana przez dowództwo rejonu szatojskiego podczas tak zwanej operacji specjalnej, ponieważ nie posiadałam stosownych dokumentów. Można odnieść wrażenie, że nikogo nie obchodzi, iż ani przed 9 lutego, ani tym bardziej później nie prowadzono tam żadnej operacji specjalnej.
Im bardziej zagłębiam się w te teksty, tym ich ton staje się bardziej kąśliwy. Wygląda na to, że zbiegłam z gmachu dowództwa i zniknęłam, kompromitując się do szczętu… Powinnam zostać ukarana za ten występek, i to tak, by zabolało mnie jak najmocniej. Rzecznik prasowy Połączonego Dowództwa Sił Zbrojnych w Czeczenii pomstuje, że moje zachowanie przynosi ujmę całemu dziennikarstwu.
Tak naprawdę 8 lutego, drugiego dnia mojej delegacji, pojechałam z Groznego do Szatoj. Rozpoczynając dochodzenie i nie próbując się ukrywać, skierowałam kroki do Sułtana Mahomadowa, szefa rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych, by poinformować go o celu mojej wizyty. Chodziło o zbadanie okoliczności jednego z najtragiczniejszych i najbardziej skandalicznych incydentów ostatnich czasów w Czeczenii. Zbrodnię, w trakcie której bezprawnie dokonano egzekucji, a następnie spalenia zwłok sześciorga cywilów, którzy 10 stycznia 2002 roku wracali z Szatoj do rodzinnej wioski Nochczi-Kiełoj. Ze jego biura udałam się do budynku Zarządu Rejonu, by zgodnie z wymogami poprosić o udzielenie mi stosownej akredytacji. Otrzymałam ją bez najmniejszego problemu.
Z gmachu Zarządu Rejonu udałam się do dowództwa rejonu, by spotkać się z komendantem, pułkownikiem Wiktorem Malczukowem. Dlaczego chciałam się z nim zobaczyć? Odpowiedź jest prosta: dlatego, że znałam go od dłuższego czasu i ceniłam za umiejętność porozumiewania się z mieszkańcami okolicznych wiosek, dzięki czemu udało się zażegnać wiele konfliktów pomiędzy armią a ludnością cywilną.
Usiedliśmy i wspólnie ustaliliśmy, w jaki sposób mogę wykonać powierzone mi w redakcji zadanie. Pułkownik powiadomił mnie także, że następnego ranka wylatuje na spotkanie do Chankały, co oznacza, że niestety nie będzie mógł udzielić mi pomocy w tak szerokim zakresie, jak bym chciała.
Koledzy po fachu donosili, że zostałam „aresztowana” i „uciekłam”. To kompletna bzdura, oczywiście w odniesieniu do 8 lutego, zanim do sprawy wmieszała się FSB. Następnego dnia stało się jasne, że w masakrze w pobliżu wsi Daj w rejonie szatojskim, dokonanej przez członków elitarnej dywizji sił specjalnych Głównego Zarządu Wywiadu Ministerstwa Obrony, maczali paluchy – jak zwykli mawiać okoliczni mieszkańcy – decydenci z kwatery głównej armii mieszczącej się w Chankale.
W dniu 9 lutego o godzinie 11.00 umówiłam się na wywiad z pułkownikiem Andriejem Wierszyninem, prokuratorem wojskowym rejonu szatojskiego, który kierował dochodzeniem w sprawie rzeczonej egzekucji, a którego biuro mieściło się w kwaterze głównej 291 Pułku opodal wioski Borzoj, kilka kilometrów od Szatoj. Człowiek ten bardzo skrupulatnie przejrzał moje dokumenty, po czym udzielił mi długiego wywiadu, w którym starał się być na tyle szczery i otwarty, na ile mógł sobie pozwolić tuż przed skierowaniem akt sprawy do sądu. Za to właśnie jestem mu winna szczere podziękowania. Doskonale poradził sobie z postawionym przed nim zadaniem. Rozstaliśmy się w przyjaznej atmosferze.
Zaskoczenie spotkało mnie chwilę później. Już w trakcie robienia wywiadu otrzymałam wiadomość, że FSB przesłuchuje funkcjonariuszy lokalnej milicji, z którymi uprzednio się kontaktowałam. Czego od nich chciano? Dlaczego ich wypytywano? Kto wydał takie pozwolenie? Chwilę później podeszli do mnie funkcjonariusze, których nie znałam, pozdrowili mnie grzecznie i poradzili, abym jak najszybciej opuściła siedzibę pułku, ostrzegając przy okazji, że służby szykują się do zatrzymania mnie, ponieważ FSB nie życzy sobie, i to kategorycznie, by jakikolwiek dziennikarz węszył wokół tej sprawy, a dowództwo wojskowe popiera ją w każdym calu.
W tym momencie rozpoczyna się moje „zniknięcie”; zmiany samochodów, zacieranie śladów, szukanie miejsca na nocleg, gdzie nikt nie powinien mnie znaleźć. Otrzymałam wiele sygnałów świadczących o tym, że tym razem to nie przelewki, dlatego niezwykle ważne było, abym zachowała tak daleko idącą ostrożność. Bardzo chciałam pozostać przy życiu i wrócić do domu, jednak miałam przeciw sobie watahy uzbrojonych po zęby mężczyzn darzących mnie czystą nienawiścią. Z tych właśnie powodów musiałam rozpłynąć się w czasie i przestrzeni – nie dlatego, by narobić wokół siebie jak najwięcej szumu, co zdają się sugerować w swoich tekstach moi „koledzy” po fachu i nadzorujący ich ideolodzy z Chankały.
Rankiem 10 lutego przemknęłam się pieszo do wsi Staryje Atagi, oczywiście w przebraniu, unikając punktów kontrolnych i przeszukań, które rozpoczynano właśnie w pobliskim Cziri-Jurcie. Poruszając się bardzo cicho, nieomalże pełznąc po ziemi, robiłam, co mogłam, by nie zwracać na siebie uwagi i nie dać się zabić. Ucieczka z Szatoj przed furią agentów FSB była jednak połową problemu. Kolejnym wyzwaniem okazało się wejście do wsi Staryje Atagi, która pozostawała w tym czasie pod kontrolą wahabitów. Na tamtejszych ulicach próżno było szukać żołnierzy federalnych albo przedstawicieli nowej czeczeńskiej władzy. Ci ostatni naprawdę bardzo się boją, że zostaną zabici. Zakradają się tam więc tylko dziennikarze i aktywiści organizacji działających na rzecz praw człowieka, którzy muszą zbierać informacje w największej tajemnicy, ponieważ ludzie tacy jak ja nie mają tutaj innego wyboru. W sytuacji panującej obecnie w Czeczenii lepiej mocno dmuchać na zimne.
Może wam się wydawać, że to zabawa w szpiegowanie pełna budzących dreszczyk pościgów i strzelanin. Nic bardziej błędnego. Nienawidzę takiego życia. Sytuacja wytworzona w Czeczenii przez służby specjalne, a wcześniej przez samą FSB i Ministerstwo Obrony, jest tak odrażająca, że odczuwam mdłości na samą myśl o niej. Dziennikarka pragnąca poznać fakty dotyczące konkretnych wydarzeń musi w tych okolicznościach liczyć się z możliwością utraty życia.
Co robiłam przez te dwa dni w Szatoj? To, co do mnie należało, na litość boską, jak zawsze. Możecie mi wierzyć, nie ma nic gorszego, gdy człowiek czuje się we własnym kraju jak cel na strzelnicy wystawiony pasożytom, które obsiadły ojczyznę i objadają ją na twój – czyli podatnika – koszt. A potem mają jeszcze czelność cię oczerniać.
Dziennikarze nie zdradzają zazwyczaj źródeł swoich informacji, uwaga czytelnika ma bowiem skupiać się na przedstawianych przez nich faktach. I to jest absolutnie właściwe podejście. Wybaczcie więc, że odchodzę dzisiaj nieco od wspominanego ideału, ale co zrobić, skoro stałam się celem całej lawiny kłamstw i domysłów.
Szczegółowy raport z mojego pobytu w Szatoj ukaże się w następnym numerze. Zawierać będzie ustalenia na temat brutalnego morderstwa sześciorga cywilów, do którego doszło w rejonie szatojskim, a ja nie wspomnę już więcej o tym, jak dotarłam do tych konkluzji. Tylko dzisiaj, zanim spuszczę kurtynę milczenia, pozwolę sobie na wyrażenie kilku przemyśleń dotyczących powyższej sprawy.
Po pierwsze, dziennikarze nie mają dzisiaj szansy na wykonywanie swojego zawodu na terenie Czeczenii. Mówię tutaj o zdobywaniu wiarygodnych informacji o bieżących wydarzeniach.
Po drugie, szerzenie przez dowództwo armii niesprawiedliwych i bezczelnych kłamstw przekazywanych potem bezrefleksyjnie przez wszystkie media jest czymś absolutnie normalnym w rzeczywistości, w której obecnie żyjemy. W coraz większym stopniu pozwalamy, by poddawano nas praniu mózgów. To świat, w którym armia rosyjska jest zachęcana do urządzania polowań na ludność cywilną, wliczając w to dziennikarzy, ale nie tyka przywódców organizacji terrorystycznych, takich jak choćby wspomniany już wcześniej emir Chattab.
I po trzecie wreszcie, wielu moich kolegów dziennikarzy tańczy, jak im zagrają przywódcy kraju oraz dowództwo naszej armii. Na zawołanie są gotowi zrobić wszystko, czego się od nich zażąda, choćby głosić w swoich mediach nieprawdę, pisać o skandalach, których nie było, a robią to wszystko, aby uniknąć bezpośredniej konfrontacji z faktami dotyczącymi bratobójczej wojny, jaką toczymy w Czeczenii. Takie oto są bezpośrednie powody wszystkich nieszczęść, jakie spadły na mnie podczas ostatniego wyjazdu, zakończonych 12 lutego.
Anna Politkowska

NOTA OD WYDAWCY

„Nowaja gazieta” dziękuje generałowi Wiktorowi Kazancewowi, pełnomocnikowi prezydenta w Południowym Okręgu Federalnym, oraz wielu innym osobom, które odpowiedziały na prośbę o pomoc w poszukiwaniach naszej specjalnej wysłanniczki Anny Politkowskiej.
Dziękujemy Zarządowi Ochrony Osobistej przy Ministerstwie Spraw Wewnętrznych Federacji Rosyjskiej, a także sekretarzowi doradcy prezydenta Siergiejowi Jastrżembskiemu za pomoc w ustaleniu miejsca pobytu naszej specjalnej wysłanniczki po incydencie w rejonie szatojskim.

CZY DZIENNIKARSTWO WARTE JEST UTRATY ŻYCIA?

10 listopada 2003 roku

Czy dziennikarstwo warte jest utraty życia? Za każdym razem, gdy dochodzi do wydarzeń takich jak te z 3 listopada w Riazaniu – a w Rosji zamachy na dziennikarzy nie należą niestety do rzadkości – my, słudzy i niewolnicy informacji, zadajemy sobie to właśnie pytanie. Jeśli cena za mówienie prawdy jest tak wysoka, może powinniśmy dać sobie spokój i znaleźć spokojniejsze zajęcie wolne od „ponoszenia poważnych konsekwencji”? Czy społeczeństwo, w którego imieniu robimy to wszystko, przejęłoby się naszym zniknięciem? Rozważając powyższe kwestie, każdy z nas musi dokonać osobistego wyboru.
W dniu 3 listopada 2003 roku o godzinie 21.04 przed wejściem do budynku mieszkalnego przy ulicy Zubkowa 26 w Riazaniu doszło do próby zamachu na trzydziestoletniego Michaiła Komarowa, zastępcę redaktora naczelnego tamtejszego wydania „Nowej gaziety”. Gdy wracał do domu, został od tyłu uderzony w głowę tępym narzędziem. Artykuły Komarowa były szeroko znane w Riazaniu, nasz redakcyjny kolega specjalizował się w ostatnich latach w dziennikarstwie śledczym. Część jego najnowszych tekstów dotyczyła działalności lokalnych oligarchów.
Nocą wszystkie osiedla mieszkaniowe Riazania wyglądają niemal identycznie. Podobieństwa nadają im zapadające ciemności, w których można dokonać bez przeszkód zabójstwa dowolnej osoby i uciec niezauważenie z miejsca zbrodni, nie ponosząc żadnych konsekwencji.
W dniu 4 listopada, dzień po usiłowaniu zamachu, pora nie jest jeszcze zbyt późna, ale na podriazańskim osiedlu Daszkowo–Piesocznoje niewiele widać. Można odnieść wrażenie, że ta dzielnica w ogóle nie istnieje. Ulicę Zubkowa, tamtejszy odpowiednik nowojorskiego Broadwayu, można jedynie wyczuć, tak bardzo jest pogrążona w mrokach nieistnienia. Stojąc na niej, domyślasz się jedynie, że gdzieś w pobliżu mieszkają ludzie. Właśnie tutaj masz największe szanse na dokonanie pomyślnego ataku.
Podążamy po omacku za Walentiną Komarową, matką Michaiła, która nadal nie może się otrząsnąć z szoku po tym, co się wydarzyło. Ma dwóch synów. Młodszy, Dima, ma dopiero 20 lat, ale jest już obiecującym piłkarzem. Starszy, Michaił, „wdał się w babcię”, wyjaśnia Walentina po części z dumą, po części z obawą.
– Ona także waliła prawdę prosto z mostu. Przeżyła wojnę, ale nadal walczy, chociaż skończyła już osiemdziesiąt lat. Nie poddaje się, mimo że została bez grosza przy duszy. Misza jest taki jak ona. Ile razy go prosiłam: „Nie rób tego, synku. Zostaw ich, niech sobie żyją w spokoju, jak i my żyjemy”. W pracy wszyscy są zgodni: zobaczysz, mówią, to się kiedyś źle skończy.
Docieramy na miejsce, oto wejście do klatki schodowej numer 14.
Właśnie na tych stopniach czekało na Michaiła dwóch oprychów w czarnych wełnianych czapkach i skórzanych kurtkach tego samego koloru – w typowych strojach rosyjskich bandziorów. Sąsiedzi ich widzieli, ale jak jest tutaj w zwyczaju, natychmiast zapomnieli o sprawie. Wszystko jest jak należy, dopóki nie przyjdą po mnie i sam nie dostanę łomotu, tak rozumują tutaj ludzie. Oto schody, na które wczołgał się uciekający przed niedoszłymi mordercami ranny dziennikarz, zostawiając za sobą krwawy ślad. Dzisiaj, podobnie jak wczoraj, drzwi są zamknięte na głucho. Sień jest idealnym miejscem na dokonanie zabójstwa, pośród tych mrocznych kątów sam jesteś jedyną odsieczą, na jaką możesz liczyć, własną piramidą władzy, prokuratorem i milicją.
Tak się składa, że oktiabr’ski komisariat milicji znajduje się tuż za rogiem. Zna go cały świat, ponieważ właśnie w jego pobliżu, również w kompletnych ciemnościach, które są przyjacielem nie tylko zabójców, ale i agentów FSB, jesienią 1999 roku, tuż przed wznowieniem wojny czeczeńskiej, złapano na gorącym uczynku członków riazańskiego zarządu Federalnej Służby Bezpieczeństwa, którzy podkładali ładunki wybuchowe pod blok mieszkalny. Twierdzono wówczas, że były to ćwiczenia, podczas których agenci znosili do piwnicy worki „cukru” – jak się okazało, heksogenu**.
– Słyszał pan, że wczoraj ktoś dokonał tutaj, w waszej dzielnicy, zamachu na dziennikarza Michaiła Komarowa? – pytam zerkającego na nas trwożliwie zza drzwi młodego milicjanta.
– Tak. Mówili o tym w telewizji.
– Podobne zamachy są tu chyba na porządku dziennym, skoro podchodzicie do nich tak spokojnie?
– Nie. To był pierwszy raz – odpowiada z całkowitym spokojem Witalij Wiazkow, oficer dyżurny komisariatu.
Wczesny ranek 5 listopada. W środy milicja rejonu oktiabr’skiego ma cotygodniowe apele. Część funkcjonariuszy nie zamierza w nich jednak uczestniczyć, palą papierosy przy wejściu, rozmawiając o próbie zabójstwa Komarowa.
– Nie powinien się wychylać – mamrocze kobieta, zaciągnąwszy się dymem.
Pozostali zgadzają się z jej opinią.
Pojawiają się ich przełożeni: pełniący obowiązki szefa rejonowej komendy milicji Aleksandr Najdionow i jego zastępca Jewgienij Popkow.
– Bez komentarza – odpowiadają zwięźle.
– Możecie chociaż powiedzieć, że prowadzicie dochodzenie w tej sprawie? Dzisiaj mamy już piąty listopada.
Mało brakuje, by strzelający oczami na wszystkie strony pułkownik Najdionow nie uciekł przede mną.
W czym problem? Czy to nie jest prosta sprawa? Skoro doszło do napadu, ktoś powinien prowadzić takie dochodzenie. A może chodzi o to, że sam Komarow zeznał, iż jego zdaniem głównym podejrzanym jest riazański oligarcha Siergiej Kuzniecow, jeden z dziesięciu najbogatszych obywateli miasta, właściciel wielkiego centrum handlowego i wielu innych pomniejszych biznesów, o którego szemranych interesach Komarow wielokrotnie pisał?
Te podejrzenia zostają potwierdzone, gdy w lokalnym szpitalu neurologicznym u ofiary napadu pojawia się po raz pierwszy śledczy Michaił Zotow, któremu towarzyszy pułkownik Najdionow. Człowiek ten wydaje się najbardziej zainteresowany kwestią, dlaczego Komarow poświęcił tak wiele tekstów interesom Kuzniecowa. Czy nie chodziło o to, sugeruje, że najpierw przyjmowałeś łapówki, godząc się pisać same dobre rzeczy o oligarsze, ale gdy odmówił w końcu płacenia, zacząłeś go krytykować? Tak właśnie mówi Kuzniecow.
Jak powiadają, każdy sądzi według siebie. Dasz nam to, czego chcemy, a będziemy po twojej stronie. Nie dasz, a staniemy się wrogami – takie jest obrzydliwe credo tutejszej milicji.
Dochodzi południe, ale miejscowi stróże prawa ani myślą zająć się robotą i z pewnością nie stoją po stronie Komarowa. Jeździmy więc po Riazaniu, próbując rozwikłać tę sprawę na własną rękę: z gabinetu prokuratora rejonu oktiabr’skiego do gmachu riazańskiej prokuratury okręgowej, stamtąd udajemy się do siedziby komendy rejonowej milicji na placu Jesienina i koniec końców wpraszamy się siłą do gabinetu oburzonego pułkownika Najdionowa, gdzie spotykamy pewnego miłego Gruzina, który mówi następujące słowa:
– Jestem Gruzinem, co znaczy, że jeszcze się taki nie urodził, który zdoła mnie przekupić.
To pułkownik milicji i zarazem szef okręgowego wydziału kryminalnego Dżansug Mżawanadze, który informuje nas z wielką pompą, że dochodzenie w sprawie Komarowa zostało otwarte 5 listopada o godzinie 11.30.
– Czy działania podjęto także w sprawie głównego podejrzanego, czyli Kuzniecowa? Czy artykuły Komarowa zostały dołączone do akt, podobnie jak oświadczenie złożone dwa tygodnie temu w FSB, mówiące o groźbach, które otrzymywał?
– Nie mogę udzielić żadnych informacji odnośnie do metod i środków, jakich użyjemy do wyjaśnienia tej sprawy.
Było to dla nas w pełni zrozumiałe, wróciliśmy więc do krążenia po Riazaniu, chcąc się upewnić, że milicja nie będzie próbowała zamieść sprawy pod dywan. Oligarcha Kuzniecow był tu dla wszystkich jak ojciec.
Rzeczony oligarcha nie wydaje się speszony oskarżeniami, to demokrata pełną gębą, jak można się spodziewać, skoro finansował w dużej części kampanię wyborczą obecnego mera Riazania.
– Jaki tam ze mnie oligarcha? – pyta skromnie Siergiej Kuzniecow. Wcześniej był sekretarzem rejonowego komitetu Komsomołu. Zachowuje się niezwykle kulturalnie, jest jowialny, ale i skromny. – Pożyczyłem wczoraj pięć tysięcy dolarów od teściowej. Wszystkie własne pieniądze, do ostatniej kopiejki, zainwestowałem w interesy. Nie posiadam własnego domu. Dawno już powinienem wyemigrować do Izraela. Mieszka tam moja matka, Galina Abramowa, a ja tu, widzicie, walczę o lepsze życie. Jestem budowniczym. Takim twórcą z natury. Z zaszczurzonej brudnej dzielnicy zrobiłem wspaniałe centrum handlowe na sześćset sklepów. Otworzyłem w Riazaniu salon piękności, w którym pracuje najlepszy chirurg plastyczny. To on zrobił lifting piersi mojej żonie i usunął mi znamiona. Wszyscy bez wyjątku są z niego zadowoleni, tylko Miszy Komarowowi wiecznie coś nie pasowało. Wypisywał bez ustanku, że operacje plastyczne są przeprowadzane bez odpowiedniej licencji. Chciał wyrównać ze mną prywatne rachunki. Miałem już dość tej jego pisaniny. Uznałem więc, że pora dać mu nauczkę.
– Dać mu nauczkę? Wie pan, że trzeciego listopada ktoś próbował go zabić? Zaraz po tym, jak został przesłuchany przez sąd w pańskiej sprawie?
– Pewnie mi nie uwierzycie, ale dowiedziałem się o tym wszystkim tuż przed naszym spotkaniem. – Oligarcha wzywa do siebie szefa ochrony, wielkiego mężczyznę w czarnej skórzanej kurtce. – Byłeś już w szpitalu? – pyta go.
Goryl przekazuje mu to, co usłyszał od lekarzy o stanie Komarowa.
– Czy to nie dziwne, że lekarze przekazali wszystkie te informacje, było nie było zastrzeżone dane medyczne, pańskiemu wikingowi?
Kuzniecow wydaje się zadowolony z efektu, który osiągnął, uśmiecha się też władczo.
– O jakich zastrzeżonych danych pani mówi? Byłem leczony na tym samym oddziale neurochirurgii, gdy ktoś rzucił we mnie granatem. Misza nie wyciągnął z tego żadnej nauki.
– Jakie ma pan prawo go pouczać, jakby był pan jego ojcem?
– W Riazaniu jestem ojcem dla każdego i jak mi się zdaje, osiągnąłem na tym polu spore sukcesy. Komarow będzie teraz ostrożniej dobierał tematy i ważył słowa. Osobiście uważam, że „Nowaja gazieta” jest wspaniała. I proszę się nie obawiać o Miszę, wcześniej nieraz obrywał po głowie, ponieważ nigdy nie wiedział, kiedy odpuścić.
Wychodzimy, nie osiągnąwszy niczego.
Tego samego popołudnia Wiktor Ogniow, zastępca prokuratora w Riazaniu, wygłasza zaskakujące oświadczenie: jego zdaniem dochodzenie w tej sprawie zostało wszczęte 4 listopada o godzinie 19.10, a nie nazajutrz o 11.30, jak zapewniał nas kilka godzin wcześniej pułkownik Mżawanadze.
– Milicja mówi coś wręcz przeciwnego. Komu mamy wierzyć?
– Oni po prostu nie wiedzą wszystkiego. – Niespeszony Ogniow przekłada papiery w przeglądanych aktach, w których ma dwa różne nakazy wszczęcia tego samego postępowania, co widzę gołym okiem. – Zainterweniowaliśmy operacyjnie, aby śledztwo było prowadzone bardziej efektywnie. Najpierw przydzieliliśmy do tej sprawy Skrinnikowa, młodszego śledczego, ale teraz na moją osobistą prośbę przejmie ją bardziej doświadczony dochodzeniowiec (Michaił Zotow, ten, który bronił Kuzniecowa przed Komarowem). Lada moment wyślemy też specjalny raport do biura prokuratora generalnego w Moskwie, ponieważ jak pani się zapewne zgodzi, nie jest to rutynowa sprawa. Robimy wszystko zgodnie z literą Kodeksu karnego.
– Dlaczego nadaliście tej sprawie status zwykłego „zakłócenia porządku”?
– Dlatego, że Komarow nie został zabity ani obrabowany. Nie próbowano odebrać mu życia.
– Skąd ta pewność? Zna pan zamiary napastników?
– Wiem to choćby stąd, że gdyby chcieli go zabić, to już by nie żył, a oni przecież nie wdali się z nim nawet w bójkę. Incydent skończył się na pomniejszych obrażeniach fizycznych, z których ofiara wydobrzeje w krótkim czasie.
– Na razie jeszcze nie wyzdrowiała!
– Zapomina pani, że nie mamy w Kodeksie karnym paragrafu dotyczącego pobicia dziennikarza. – Ogniow uśmiecha się sardonicznie.
Zmierzch zapada po raz kolejny. Misza leży na wąskim szpitalnym łóżku, charakterystycznym dla niedofinansowanej służby zdrowia w Rosji. Głowę ma obandażowaną, twarz wciąż bladą. Matka przyniosła wszystkie potrzebne lekarstwa, bandaże, a nawet strzykawki, ponieważ na oddziale neurochirurgicznym wiecznie tego wszystkiego brakuje. Na nocnej zmianie nie ma tu żadnych lekarzy ani sióstr, ale Walentina jest na szczęście dyplomowaną pielęgniarką.
Komarow wyjaśnia leżącym obok pacjentom, czym jest demokracja, jakie są powinności mediów, stwierdza, że nie można przymykać oka na korupcję, ona bowiem najbardziej niszczy życie nas wszystkich. Sąsiedzi słuchają go z ponurymi minami, dlatego że sami cierpią albo utracili już wiarę w zwycięstwo demokracji i podejmowanie wysiłków, o których wspomina Misza. Siedząca na skraju łóżka Walentina strofuje syna:
– Tak, rozumiem, co mówisz, i nie mam nic przeciw temu, byś nadal był dziennikarzem, ale musisz teraz zachowywać większą ostrożność.
– Nie możemy się poddać, mamo – odpowiada Michaił z zapałem człowieka, który nie zamierza iść na żadne kompromisy w walce ze złem. Znajduje się w stanie posttraumatycznej euforii, gotowy na najgorsze, niebojący się niczego. – Nie my ich będziemy się bali, ale niech oni czekają każdego tygodnia ze strachem na to, co napiszemy na ich temat!
– Co masz zamiar teraz robić, Misza? – pytam przed wyjściem.
– Nadal będę pisał artykuły – odpowiada hardo Komarow.
Czy warto oddać życie za dziennikarstwo? Jak każdy z nas ma o tym decydować?
W Rosji każdy udany atak na dziennikarza – przy założeniu, że nikt nigdy nie łapie sprawców – zmniejsza nieubłaganie liczbę ludzi, którzy chcą pracować w tym zawodzie, by walczyć o sprawiedliwość. Ryzyko jest ogromne i nie każdy podoła napięciu, jakie towarzyszy tego rodzaju pracy. A im mniej pozostaje tego rodzaju dziennikarzy, tym więcej jest niewymagających, którzy za nic mają zawodową rzetelność i nie pchają nosa tam, gdzie jest to niepożądane.
Niewymagające media karmią niewymagających odbiorców gotowych uwierzyć we wszystko, co im się mówi. Im więcej będzie więc tych pierwszych, tym bardziej monotematyczni staną się ci drudzy i tym mniej będą mieli sposobności zobaczenia, co jest nie tak z rzeczywistością, w której żyją.
Sytuacja uległa dużemu pogorszeniu w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Wygląda na to, że dotarliśmy do granicy i niebawem rządzący (oligarchowie, FSB, biurokraci) przestaną dyszeć nam w kark, ponieważ dostali to, czego chcieli: nie zostanie już nikt gotowy oddać życie za dotarcie do podstawowych prawd. A skoro nie będzie popytu, ustanie też podaż.
[Pomimo upływu trzech lat nadal nie zdołano ustalić tożsamości sprawców napadu na Michaiła Komarowa ani personaliów tych, którzy ich na niego nasłali].

* CzeKa to nazwa tajnej policji utworzonej w 1917 roku. Była ona poprzedniczką KGB i obecnej FSB.

** Wcześniej doszło do serii eksplozji w blokach mieszkalnych Moskwy, Bujnakska i Wołgodońska, których sprawcami, jak wszystko wskazuje, była FSB. Zginęło w nich wielu obywateli Rosji. Winę za te zamachy zrzucono oczywiście na Czeczenów, co było pretekstem do rozpoczęcia drugiej wojny czeczeńskiej. Nieudana wówczas próba zamachu w Riazaniu została później określona mianem „ćwiczeń”.

 
Wesprzyj nas