Znakomity debiut literacki. Głęboka, poetycka powieść, będąca dla Syrii tym, czym dla Afganistanu był „Chłopiec z latawcem”.
Historia dwóch dziewcząt – Nour, współczesnej syryjskiej uciekinierki, i Rawiji, średniowiecznej uczennicy legendarnego kartografa. Obie podążają tym samym szlakiem przez Środkowy Wschód i Afrykę Północną, stawiając czoło temu, co nieznane…
Tuż po śmierci ojca, matka Nour postanawia opuścić Nowy Jork i wrócić do Syrii, aby być bliżej swojej rodziny. Jednak kraj, który znała, jest w trakcie zmian. Protesty i bombardowania zagrażają spokojnemu życiu w Homs. W dniu kiedy pocisk burzy ich dom i niemal pozbawia życia, Nour i jej rodzina muszą zdecydować: zostać i ryzykować czy uciekać w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca.
Osiemset lat wcześniej szesnastoletnia Rawija wie, że musi pomóc owdowiałej matce. Opuszcza dom w poszukiwaniu szczęścia. Udając chłopca imieniem Rami, zostaje uczennicą sławnego uczonego al-Idrisiego, który na zamówienie króla Sycylii ma wykonać mapę świata. Razem z nim dziewczyna wyrusza w epicką podróż…
Autor zręcznie równoważy przykrą, często przerażającą prawdę o losie uchodźców z liryczną, niemal baśniową opowieścią… Mądra historia.
„Library Journal”
Zeyn Joukhadar – pisarz syryjsko-amerykański. Urodził się w Nowym Jorku. Jego ojciec jest muzułmaninem a matka chrześcijanką. Joukhadar należy do Radius of Arab American Writers i amerykańskiej Mensy. Jego opowiadania ukazały się m.in. w: „The Kenyon Review”, „The Saturday Evening Post”, „PANK Magazine” i „Mizna”. Za swoją twórczość został nominowany do Pushcart Prize i Best of the Net.
Mapa soli i gwiazd
Przekład: Magdalena Słysz
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 19 czerwca 2019
CZĘŚĆ I
Syria
O ukochana, złamano Ci serce i konasz. Kobiety płaczą na ulicach. Ryż i soczewica są rozsypane. Płótno zdeptane. Wadi spływa łzami. W jakim języku powiedziałaś mi, że wszystko, co kochamy, jest tylko snem? Nie śnię już po arabsku – w ogóle przestałam śnić. Kiedy zamykam oczy, widzę Twoje, ukochana – dwa jasne kamienie w rzece. Twoje ramiona – wiekowy popękany marmur. Gwiazdy – Twój koc, wzgórza – kamienie, po których przechodzi się na drugą stronę strumienia. Kiedyś, gdyśmy jeszcze śnili, tak szybko się ruszaliśmy. Zbierz morze w swym pępku i zmyj moje łzy. Moje i Twoje, ukochana, mieszają się ze sobą. Nie chcę spać, nie teraz, lecz muszę. Dlaczego lękamy się śmierci, gdy powinniśmy bać się upadku? Wokół nas wszystko się wali – znika Twa szepcząca zieleń, łuk błyskawicy w Twych nadgarstkach. Wykupione planety odlatują w dal. Czy to tam urodziła się moja matka, w zakolu Twojego kręgosłupa? Krwawię; moje ciało to ząbkujące skrzydła. Do rana, kiedy ucieknę – i nigdy już nie wrócę, o ukochana – więc jeszcze do rana potrzymaj mnie w swych jasnych ramionach. Tchnij w moje usta swym mglistym oddechem, Twe serce to nasiono granatu. O ukochana, jesteś ze mną do końca, póki morze się nie rozstąpi, póki nasza strzaskana pamięć nie uczyni z nas całości.
Ziemia i figa
*
Wyspa Manhattan ma w sobie dziury i to w nich śpi teraz Baba1. Kiedy powiedziałam mu dobranoc, biały tobołek, jakim się stał, spadł tak ciężko; dół, który dla niego wykopali, był taki głęboki. Ja też miałam w sobie dziurę, tam przepadł mój głos. Wniknął w ziemię razem z Babą, wniknął daleko w białą kość ziemi, i już po nim. Wypowiadane przeze mnie słowa zapadają w nią jak ziarna, samogłoski i ta czerwona przestrzeń na opowieści są zgniatane pod językiem.
Mama chyba też straciła słowa, bo zamiast mówić, wszystko w mieszkaniu skrapia łzami. Tamtej zimy wszędzie znajdowałam sól – pod spiralami palników elektrycznych, wśród swoich sznurówek i kopert z rachunkami, na skórkach granatów w misie na owoce, tej ze złotym brzeżkiem. Wciąż dzwonił ktoś z Syrii i mama, rozplątując kabel telefonu, ciągle zdrapywała z niego sól.
Przed śmiercią Baby mało kto do nas stamtąd dzwonił, przychodziły tylko e-maile. Mama jednak mówiła, że w nieszczęściu trzeba usłyszeć czyjś głos, nie wystarczy czytać, co ktoś napisał.
Można było odnieść wrażenie, że jedyny głos, jaki mamie pozostał, znał tylko arabski. Połykała słowa, nawet gdy z duszonym mięsem i białymi goździkami przychodziły sąsiadki. Jak to się dzieje, że ludzie cierpią tylko w jednym języku?
To właśnie tamtej zimy po raz pierwszy usłyszałam miodowozłoty głos Abu Sajida. Huda i ja czasami siedziałyśmy pod drzwiami kuchni i podsłuchiwałyśmy, jej popielatobrązowe loki przytykały do framugi, zgniecione jak pasma wełny nawinięte na szpulę. Huda nie widziała barwy jego głosu tak dobrze jak ja, ale obie wiedzieliśmy, że dzwoni właśnie Abu Sajid, bo mama odzyskiwała głos, jakby każde słowo, wypowiadane przez nią po angielsku, było tylko cieniem samego siebie. Huda domyśliła się tego wcześniej niż ja – że Abu Sajid i Baba byli jak dwa węzły na jednym sznurze, którego koniec mama bała się wypuścić z rąk.
Mówiła Abu Sajidowi to, o czym moje siostry szeptały od tygodni – o nieopłaconych rachunkach za prąd, niesprzedających się mapach, ostatnim moście, który Baba zdążył wybudować, zanim zachorował. Abu Sajid mówił, że zna ludzi na uniwersytecie w Himsie, że pomoże jej w sprzedaży map. Pytał, czy jest lepsze miejsce, żeby wychowywać trzy córki, niż ziemia, na której mieszkają ich dziadkowie.
Kiedy mama pokazała nam bilety samolotowe do Syrii, „o” w moim imieniu, Nour, stało się plamką soli. Starsze siostry, Huda i Zahra, zarzucały ją pytaniami o protesty w Darze, o to wszystko, co widziałyśmy w telewizji. Ale ona mówiła im, żeby nie były głupie, że Dara leży tak daleko na południe od Himsu jak Baltimore od Manhattanu. A wiedziała, co mówi, bo żyje ze sporządzania map. Była pewna, że sytuacja się unormuje, że zapowiadane przez rząd reformy pozwolą Syrii odzyskać nadzieję i znowu zabłysnąć. I chociaż ja też nie chciałam wyjeżdżać, cieszyłam się, że poznam Abu Sajida, że znowu zobaczę uśmiech na twarzy mamy.
Widziałam Abu Sajida jedynie na polaroidach z lat siedemdziesiątych, sprzed wyjazdu Baby z Syrii. Abu Sajid nosił wtedy wąsy i pomarańczową koszulę, śmiał się z kimś poza kadrem, zawsze z Babą tuż za plecami. Baba nigdy nie nazywał go bratem, ale wiedziałam, że jest nim dla niego, bo widać go było wszędzie: jak wieczorami w ramadan je iftar, gra w karty z Sitto, uśmiecha się zza kawiarnianego stolika. Rodzice Baby wzięli go do siebie. I uznali za swojego.
Kiedy przyszła wiosna, na kasztanowcach pod naszym oknem pojawiły się białe kwiaty jak duże kryształy soli kamiennej. Opuściliśmy mieszkanie na Manhattanie i inkrustowane łzami granaty. Koła samolotu uniosły się w powietrze jak ptasie łapki i mrużąc oczy, zobaczyłam wąski pas miasta, w którym mieszkałam przez całe dwanaście lat, z zielonym zagłębieniem Central Parku. Wypatrywałam Baby. Ale Nowy Jork tak się oddalił, że nie widziałam już dziur.
Mama powiedziała kiedyś, że miasto to mapa wszystkich ludzi, którzy w nim mieszkali i zmarli, a Baba mówił, że każda mapa to tak naprawdę historia. Taki był. Ludzie płacili mu za projektowanie mostów, ale za opowieści nie brał nic. Gdy mama malowała mapy i róże wiatrów, wskazywał na marginesach niewidzialne potwory morskie.
Przed tym, jak zniknął w ziemi, nigdy nie darował sobie historii na dobranoc. Niektóre były krótkie, jak ta o figowcu rosnącym u niego w Syrii na podwórku, kiedy był małym chłopcem, a niektóre tak długie, zawiłe i niewiarygodne, że musiałam czekać na kolejne wieczory, aby dowiedzieć się więcej. Moja ulubiona, o uczennicy kartografa, ciągnęła się przez całe dwa miesiące. Mama słuchała pod drzwiami i podawała Babie szklankę wody, kiedy chrypł. A kiedy w końcu stracił głos, sama opowiedziałam zakończenie. Potem ta historia stała się nasza.
Według mamy wszystkie te opowieści mówiły o tym, jak Baba rozumiał świat. Musiał rozwiązywać jego supły, twierdziła. Teraz, trzydzieści tysięcy stóp nad Babą, próbuję rozwiązać supeł, który on sam zostawił we mnie. Pewnego dnia powiedział, że kiedyś to ja jemu opowiem naszą historię. Ale moje słowa są jak dzika kraina, a nie mam jej mapy.
Przytykam twarz do szyby samolotu. Na wyspie pod nami dziury Manhattanu przypominają koronkę. Szukam wzrokiem tej, w której śpi Baba, i usiłuję sobie przypomnieć, jak zaczyna się tamta historia. Moje słowa przebijają się przez szybę i spadają na ziemię.
Sierpień w Himsie jest upalny i bezdeszczowy. Od czasu kiedy przeniosłyśmy się do Syrii, minęły trzy miesiące i mama już nie zostawia śladów łez na granatach. Nie zostawia ich nigdzie.
Jak każdego dnia szukam soli tam, dokąd wpadł mój głos – w ziemi. Wychodzę pod figowiec w ogrodzie, aż uginający się od owoców, tak jak figowiec Baby na podwórku z mojej wyobraźni. Przytykam nos do korzeni drzewa i wciągam jego zapach. Leżę brzuchem na ziemi, moje żebra przenika ciepło kamieni, dłoń mam aż po knykcie w czerwonawej glebie. Chciałabym, żeby figowiec z powrotem przekazał historię Babie na drugą stronę oceanu. Nachylam się ku dołkowi, muskając korzenie górną wargą. Czuję purpurowy smak powietrza i ziemi.
Na ziemię spływa żółty ptak, szuka robaków. Ale morze, jeśli w ogóle kiedykolwiek tu było, wyschło już dawno temu. Czy Baba wciąż leży tam, gdzie go zostawiliśmy, brązowy, sztywny i suchy jak podpałka? Czy gdybym wróciła, miałabym jeszcze w sobie tamte wielkie łzy, które powinnam była wtedy wylać, czy morze we mnie wyschło na zawsze?
Ścieram z kory figowca zapach wody. Opowiem Babie naszą historię i może znajdę drogę z powrotem do miejsca, w którym jest teraz mój głos, i nie będziemy z Babą sami. Proszę drzewo, żeby wciągnęło moją historię do korzeni i wysłało ją na dół, tam, gdzie panują ciemności, gdzie śpi Baba.
– Postaraj się, żeby do niego dotarła – mówię. – Nasza ulubiona, o Rawiji i al-Idrisim. Ta, którą Baba opowiadał mi co wieczór. Ta, w której sporządzili mapę świata.
Jednak ziemia i figowiec nie znają tej historii tak dobrze jak ja, więc opowiadam ją jeszcze raz. Zaczynam tak, jak zawsze zaczynał Baba:
– Każdy zna opowieść o Rawiji – szepczę. – Tylko o tym nie wie.
A potem słowa wracają, jakby nigdy nie odeszły, jakbym to ja zawsze opowiadała tę historię.
W domu Huda i mama stukają drewnianymi misami i brzękają porcelaną. Zapomniałam o zaplanowanej na wieczór specjalnej kolacji dla Abu Sajida. Chyba nie zdążę skończyć opowieści, bo zaraz mama czerwonym głosem o ostrych krawędziach zawoła mnie do pomocy.
Przyciskam nos do ziemi i obiecuję figowcowi, że pozna jej zakończenie.
– Gdziekolwiek będę – zapowiadam – przekażę opowieść ziemi i wodzie. Dotrze do Baby i do ciebie też.
Wyobrażam sobie, jak wibracje wywołane przez mój głos pokonują tysiące mil, przekopują się przez skorupę planety, wnikają między płyty tektoniczne, o których uczyliśmy się zeszłej zimy na geografii, przedzierają się przez ciemność, gdzie wszystko inne śpi, gdzie świat jest we wszystkich kolorach naraz, gdzie nikt nie umiera.
Zaczynam od początku.
Każdy zna opowieść o Rawiji. Tylko o tym nie wie.
Była sobie kiedyś córka ubogiej wdowy imieniem Rawija, której rodzina powoli umierała z głodu. Mieszkała w osadzie Benzú, leżącej nad morzem w Ceucie – autonomicznym mieście we współczesnej Hiszpanii na afrykańskim półwyspie, wcinającym się w Zatokę Gibraltarską.
Rawija marzyła, by zobaczyć świat, ale ją i matkę ledwie było stać na kuskus, mimo pieniędzy, które brat Rawiji, Salim, przywoził do domu z zamorskich podróży. Rawija usiłowała zadowolić się haftowaniem i spokojnym życiem z matką, ale nie mogła usiedzieć na miejscu. Uwielbiała jeździć po wzgórzach, przez gaj oliwny, na swoim ukochanym koniu, Bauzie, i marzyć o przygodach. Chciała wyjechać i poszukać szczęścia, by oszczędzić matce jedzenia kaszy jęczmiennej na mleku w ich lichym domku pod kamienną sylwetką Dżabal Musy i wypatrywania na horyzoncie statku, który przywiezie jej syna.
Kiedy wreszcie w wieku szesnastu lat postanowiła opuścić dom, jedyne, co zabrała ze sobą, to proca. Ojciec zrobił ją dla niej, kiedy była małą dziewczynką i rzucała kamykami w ważki, i za nic by jej nie zostawiła. Spakowała więc procę do skórzanej sakwy i osiodłała Bauzę pod figowcem rosnącym przy domu.
Rawija wolała nie mówić matce, co zamierza, by ta nie próbowała jej zatrzymać.
– Jadę tylko na targ w Fezie – powiedziała – żeby sprzedać swoje hafty.
Matka Rawiji jednak ściągnęła brwi i kazała jej obiecać, że będzie ostrożna. Tamtego dnia od cieśniny wiał silny wiatr, unosząc szal kobiety i brzeg jej spódnicy.
Wcześniej Rawija zawiązała na twarzy i szyi czerwoną chustę, by zasłonić świeżo obcięte włosy. Odparła:
– Nie zostanę dłużej, niż będzie potrzeba. – Nie chciała, aby matka wiedziała, że myśli o czymś, co słyszała wiele razy – że raz do roku przyjeżdża na targ w Fezie pewien słynny kartograf.
Zawiał wiatr, łopocząc jej chustą. Rawija uświadomiła sobie z bólem, że nie wie, jak długo będzie z dala od domu.
Biorąc jej smutek za zdenerwowanie, matka się uśmiechnęła. Wyjęła z kieszeni misbahę z drewnianych paciorków i włożyła ją córce w dłonie.
– Kiedy byłam młodą dziewczyną, dostałam ten sznur modlitewny od swojej matki – wyjaśniła. – Jak Bóg da, przyniesie ci pocieszenie, gdy będziesz poza domem.
Rawija mocno uściskała matkę i powiedziała, że ją kocha, starając się zapamiętać jej zapach. Potem usadowiła się w siodle, a Bauza odsłonił zęby i zarżał.
Matka Rawiji z uśmiechem spojrzała w stronę morza. Była kiedyś w Fezie i nie zapomniała tej podróży. Powiedziała do córki:
– Każde miejsce, do którego jedziesz, staje się częścią ciebie.
– Ale żadne bardziej niż dom. – Rawija niczego do tej pory nie mówiła tak poważnie. A potem dziewczyna z Benzú popędziła konia, który ruszył drogą w głąb lądu, mijając wysokie szczyty gór i żyzne równiny zamieszkanego przez Berberów górskiego Rifu w kierunku gór Atlas i rojnych targowisk Fezu na południu.
Droga wiodła wokół wapiennych wzgórz, zielonych pól jęczmienia i migdałowców. Przez dziesięć dni Rawija i Bauza podróżowali krętą drogą ubitą kopytami koni i stopami podróżników. Rawija przepowiedziała sobie swój plan: odnaleźć sławnego kartografa, Abu Abd Allaha Muhammada al-Idrisiego. Zamierzała zostać jego uczennicą, udając kupieckiego syna, i zdobyć majątek. Posłuży się fałszywym imieniem – Rami, co znaczy „ten, który wypuszcza strzałę”. Porządne, silne imię – powiedziała sobie.
Rawija i Bauza przebyli zielone wzgórza, oddzielające zaokrąglony występ Rifu od gór Atlas. Wspinali się po stromych stokach porośniętych cedrami i dębami korkowymi, gdzie po gałęziach drzew skakały małpy. Schodzili łukami w doliny pełne żółtych dzikich kwiatów.
Atlas był bastionem Almohadów, berberyjskiej dynastii dążącej do podbicia całego Maghrebu, północnej części Afryki aż do zachodniego Egiptu. Tu, na ich ziemiach, Rawiję niepokoił każdy odgłos, nawet węszenie dzika czy niosący się echem stukot kopyt Bauzy na wapiennych skałach. Nocami słyszała odległe dźwięki instrumentów i śpiewy, i nie mogła zasnąć. Przypominały jej się historie, które słyszała w dzieciństwie – opowieści o ptaku tak wielkim, że porywał z ziemi słonie, legendy o śmiertelnie niebezpiecznych dolinach pełnych ogromnych węży o szmaragdowych łuskach.
W końcu Rawija i Bauza dotarli do otoczonego murem miasta w dolinie. Na trawiastą równinę porośniętą eukaliptusami wylewały się karawany kupców z Sahary i Marrakeszu. Miasto to dzieliła na pół zielona wstęga rzeki Fez. Pofałdowane podbródki Atlasu Wysokiego rzucały długie cienie.
Za bramą miasta Bauza stąpał między domami z wapienia pomalowanymi na odcienie różu i szafranu, mijał minarety o zielonych koronach i złocone łuki okien. Rawiję olśniewały jadeitowe dachy i dżakarandy – drzewa obsypane kwieciem w kolorze fioletowych błyskawic. W medinie, za wielkimi koszami pełnymi przypraw i nasion, siedzieli po turecku kupcy. Uwagę Rawiji przykuwały gobeliny barw: oszronione indygo dojrzałych fig, rdzawa czerwień papryk. Wiszące latarnie z kutego metalu i barwionego szkła rzucały drobiny światła, niczym płatkami zaścielając cieniste zaułki. Ulicami, pachnącymi barwioną skórą i przyprawami, przebiegały dzieci.
Rawija skierowała Bazuę ku centrum mediny, gdzie miała nadzieję znaleźć kartografa. Na kopytach konia osiadł uliczny kurz. W upale nieco ochłody dawał cień rzeźbionych kamieni i chłodne mozaiki z płytek. Nawoływania handlarzy i sprzedawców przypraw wręcz ogłuszały Rawiję. Powietrze było aż gęste od woni potu i oliwy, piżmowych zapachów koni, wielbłądów i ludzi, aromatu granatów, słodyczy daktyli.
Rawija rozglądała się wśród kupców i podróżnych, przerywając targi o przyprawy, perfumy i sól pytaniami o mężczyznę, podróżującego z owiniętymi w skórę zwojami i pergaminowymi szkicami miejsc, które odwiedził, mężczyznę przybyłego zza Morza Śródziemnego. Nikt nie wiedział, gdzie go znaleźć.
Już miała się poddać, kiedy usłyszała:
– Znam człowieka, którego szukasz.
Odwróciła się i zobaczyła zgarbionego mężczyznę. Siedział na małym podwórku poza mediną, przed wielbłądem przywiązanym do drzewa oliwnego, w białym turbanie, zawiniętym ściśle na głowie, skórzanych butach i pokrytej kurzem opończy. Skinął na nią, by się zbliżyła.
– Znasz kartografa? – Rawija wkroczyła na podwórko.
– Czego od niego chcesz? – Mężczyzna miał krótką ciemną brodę, a jego oczy, gdy jej się przyglądał, połyskiwały jak obsydian.
Rawija powiedziała to, co wcześniej sobie ułożyła:
– Jestem kupieckim synem. Chcę mu zaofiarować swoje usługi. Chciałbym nauczyć się od niego fachu i zarabiać na życie.
Mężczyzna uśmiechnął się przebiegle, tak że wyglądał prawie jak kot.
– Powiem ci, gdzie go znaleźć, jeżeli rozwiążesz trzy zagadki. Zgoda?
Rawija skinęła głową.
– Pierwsza zagadka – ciągnął mężczyzna – jest taka:
„Co to za kobieta, co żyje wiecznie,
Nie wie, co to zmęczenie,
Ma oczy wszędzie
I tysiąc twarzy?”.
– Muszę się zastanowić. – Rawija poklepała Bauzę po szyi. Z głodu i gorąca kręciło jej się w głowie i na wzmiankę o kobiecie pomyślała o matce. Była ciekawa, co ona teraz robi – pewnie spogląda na morze, wypatrując Salima. Minęło wiele czasu, od kiedy Baba patrzył razem z nią, razem z nią spacerował po gaju oliwnym. Rawija przypomniała sobie: kiedy była mała, Baba powiedział jej, że morze to zmieniająca postać kobieta, która nigdy nie umiera…
– Morze! – wykrzyknęła. – Żyje wiecznie, wciąż się zmienia. Morze ma tysiąc twarzy.
Mężczyzna się zaśmiał.
– Bardzo dobrze. – I przedstawił drugą zagadkę:
„Co to za mapa, którą zabierasz ze sobą
Wszędzie, dokąd się udajesz –
Mapa, która cię prowadzi, pozwala ci przetrwać
W polu, w słońcu i w śniegu?”.
Rawija zmarszczyła brwi.
– Kto zawsze ma ze sobą mapę? Masz, panie, na myśli mapę w głowie? – Spojrzała na swoje ręce, na delikatne żyły biegnące wzdłuż nadgarstka i dłoni. I wtedy… – Krew! Krew to coś w rodzaju mapy, sieć dróg w całym ciele.
Mężczyzna przyjrzał się jej uważnie.
– Doskonale – odparł.
Rawija, zniecierpliwiona, przestąpiła z nogi na nogę.
– A trzecia zagadka?
Mężczyzna pochylił się do przodu.
„Jakie miejsce na mapie jest najważniejsze?”
– Co to ma być? – sprzeciwiła się Rawija. – To nieuczciwe!
Mężczyzna jednak tylko zacisnął usta, więc jęknęła i zaczęła myśleć.
– To, w którym właśnie jesteś – odpowiedziała.
Mężczyzna znowu uśmiechnął się swoim kocim uśmiechem.
– Skoro wiesz, gdzie jesteś, po co ci mapa?
Rawija pociągnęła rękaw swojej szaty.
– A więc dom. Miejsce, do którego zmierzasz.
– Ale skoro do niego zmierzasz, wiesz, gdzie jest. Czy to twoja ostatnia odpowiedź?
Rawija znowu ściągnęła brwi. Nigdy nie widziała mapy.
– To zagadka nie do rozwiązania – orzekła. – Człowiek nie potrzebuje mapy, chyba że nie wie, dokąd się udaje, chyba że nigdy nie był w jakimś miejscu… – To miało sens, więc się uśmiechnęła. – No właśnie. Najważniejsze miejsce na mapie to to, w którym dotąd nie byłeś.
Mężczyzna wstał.
– Jak się nazywasz, rozwiązywaczu zagadek?
– Mam na imię… Rami. – Rawija obejrzała się w stronę mediny. – Zaprowadzisz mnie do kartografa? Odpowiedziałem na twoje pytania.
Mężczyzna się zaśmiał.
– Abu Abd Allah Muhammad al-Idrisi, uczony i kartograf, to ja. To dla mnie zaszczyt, że mogę cię poznać.
Rawiji zabiło serce.
– Panie… – Skłoniła głowę, zarumieniona. – Jestem do twoich usług.
– A więc za dwa tygodnie popłyniesz ze mną na Sycylię – oznajmił al-Idrisi – do pałacu króla Rogera II w Palermo, gdzie czeka nas wielkie i zaszczytne zadanie.
Dopiero co zaczęłam opowiadać figowcowi historię Rawiji, kiedy kamieniami pod moim brzuchem wstrząsa niedaleki wybuch. Drgają mi wnętrzności. Z jakiejś innej części miasta dochodzi niski huk.
To już trzecia eksplozja w ciągu trzech dni. Od czasu przeprowadzki do Himsu taki huk słyszałam tylko parę razy i zawsze dochodził z oddali. To jak grzmot – budzi strach, jeśli za dużo się nad tym zastanawiasz, ale nie zagraża twojemu domowi. Jednak podobny odgłos nigdy nie dobiegał z tak bliska, z sąsiedniej dzielnicy.
Wibracje zanikają. Czekam na kolejną falę strachu, ale niepotrzebnie. Wyjmuję dłoń z ziemi, wciąż drgają mi kciuki.
– Nour! – Głos mamy jest ciepły, cedrowobrązowy, z brzegami przechodzącymi w czerwień. Jest zdenerwowana. – Chodź, pomóż mi.
Całuję korzenie figowca i zasypuję wgłębienie.
– Dokończę opowiadanie – szepczę do niego. – Przyrzekam.
Przetaczam się na pięty i otrzepuję ziemię z kolan. Plecy mam w słońcu, łopatki zesztywniały mi od gorąca. Tutaj upał jest inny, nie taki jak w Nowym Jorku, gdzie z powodu wilgotności musisz kłaść się na podłodze przed wentylatorem. Tu upał jest suchy, tak że pierzchną, a potem pękają ci usta.
– Nour!
Głos mamy staje się czerwony, tak czerwony, że aż bieleje. Wlokę się w stronę wejścia. Trącam płótna wystawione za drzwi do wyschnięcia; to oprawione mapy, dla których nie ma już miejsca w domu. Zagłębiam się w chłodny mrok, moje sandały człapią po kamieniach.
Ściany w środku wdychają woń sumaku, a wydychają oliwek. W rondlu skwierczy oliwa ze smalcem i w moich uszach wybuchają czarno-żółte bąbelki. Barwy głosów i zapachów zlewają się przede mną jak rzutowane na ekran: różowopurpurowy śmiech Hudy, osiągający szczyty i spadający w doliny, ceglastoczerwone dzwonienie kuchennego timera, zieleń drożdży do pieczenia.
Przed drzwiami frontowymi zrzucam sandały. Mama w kuchni mamrocze po arabsku i cmoka. Trochę z tego rozumiem, ale nie wszystko. Od przyjazdu tutaj słowa wydobywają się z niej bez przerwy – powiedzenia, wyrażenia, których nigdy dotąd nie słyszałam, brzmią tak, jakby wypowiadała je przez całe życie.
– Twoje siostry. Gdzie one się podziewają? – Trzyma ręce w misie z mielonym mięsem i przyprawami, które ugniata, a po kuchni rozchodzi się ostry zapach kolendry. Tego dnia zamieniła spodnie na spódnicę, granatową, szeleszczącą papierowo, gdy ociera się o jej łydki. Nie włożyła fartucha, ale na białej jedwabnej bluzce nie ma ani jednej plamy z tłuszczu. Chyba nigdy, w całym swoim życiu, nie widziałam na jej ubraniach najmniejszej plamki po oliwie ani smużki mąki.
– Skąd mam wiedzieć? – Zerkam na blat, żeby zobaczyć, co robi. Sfiha? Mam nadzieję, że tak. Uwielbiam jagnięcinę w przyprawach, z orzeszkami piniowymi, a do tego cienkie chrupkie krążki ciasta z oliwą.
– Mamo. – Huda wychodzi ze spiżarni. Na jej chuście w różyczki widać ślady mąki, niesie w rękach słoiki z przyprawami i wiązki ziół z ogrodu. Składa je wszystkie na blacie. – Skończył nam się kumin.
– Znowu! – Mama macha rękami, różowymi od soków z jagnięciny. – A ta leniwa Zahra to co? Pomoże mi przy pierożkach, czy nie?
– Na pewno zamknęła się na górze. – Nikt mnie jednak nie słucha. Od kiedy przeprowadziłyśmy się do Himsu, Zahra siedzi z nosem w telefonie albo tkwi w pokoju, który dzieli z Hudą. Od śmierci Baby stała się nieprzyjemna i mamy z nią kłopot. Skończyły się te drobne przyjemności, które jakoś pozwalały nam żyć, gdy Baba chorował – kupowanie cukierków w sklepiku prowadzonym przez Latynosów, odbijanie piłki od ścian budynków. Mama sporządza swoje mapy, Zahra bawi się telefonem, a ja tylko staram się przeczekać te długie upalne dni.
Zahra i Huda zawsze mówiły o Syrii jak o domu. Poznały ją na długo przed poznaniem Manhattanu, twierdziły, że jest dla nich bardziej realna niż Lexington Avenue czy Eight-Fifth Street. Dla mnie to jednak pierwszy pobyt poza Amriką – jak tutaj się mówi – i moja znajomość arabskiego okazała się marna. Wcale nie czuję się tu jak w domu.
– Odszukaj siostrę. – Głos mamy znowu ma czerwone brzegi, brzmi w nim ostrzeżenie. – Dzisiejszy wieczór jest szczególny. Chcemy, żeby wszystko było gotowe, gdy przyjdzie Abu Sajid, prawda?
Tym mnie zmiękcza, więc wymykam się na poszukiwanie Zahry. Nie ma jej w pokoju na górze. Różowe ściany pocą się od gorąca. Na dywaniku i skotłowanej kołdrze leżą jej ubrania i ozdoby. Stąpam ostrożnie między pogniecionymi dżinsami, T-shirtami i zabłąkanym stanikiem. Oglądam stojące na toaletce perfumy. Szklana buteleczka jest fioletowym klejnotem, przypomina przejrzystą śliwkę. Spryskuję perfumami wierzch dłoni. Pachną jak zgniły bez. Przytykam do nosa stanik siostry.
Schodzę na palcach do holu, przemykam przez kuchnię i idę do salonu. Moje stopy zanurzają się w beżowo-czerwonym perskim dywanie, niwecząc efekty starannego odkurzania go przez mamę. Z zestawu stereofonicznego dobywają się głośne dźwięki czegoś, co podobno jest muzyką: czerwone gitarowe tryle, czarne plamy werbli. Zahra leży wyciągnięta na niskiej kanapie, z nogami przerzuconymi przez oparcie w kwiatowy wzór, i stuka palcami po wyświetlaczu swojego smartfonu. Gdyby mama zobaczyła ją, trzymającą stopy na poduszkach, zaczęłaby krzyczeć.
– Lato dwa tysiące jedenastego – mówi przeciągle w upale. – W przyszłym roku miałam skończyć szkołę. Rocznik dwa tysiące dwanaście. Planowaliśmy wyjazd do Bostonu. To miał być najlepszy rok. – Obraca się twarzą ku poduszkom. – A ja wylądowałam tutaj. Jest sto pięćdziesiąt stopni. Nie ma klimy, a wieczorem ta głupia kolacja.
Nie widzi, że przewiercam ją wzrokiem. Jest zwyczajnie zazdrosna, że Huda skończyła szkołę średnią przed naszym wyjazdem z Nowego Jorku, a ona nie. Wygląda na to, że zupełnie jej nie obchodzi, co ze mną, że utrata koleżanek w wieku dwunastu lat to taki sam syf jak w wieku lat osiemnastu. Klepię ją ręką w plecy.
– Wcale nie ma stu pięćdziesięciu stopni, a ta twoja muzyka jest głupia. Mama potrzebuje cię w kuchni.
– Jak cholera. – Zahra zasłania ramieniem oczy. Jej czarne loki spływają z kanapy, uparte oczy są przymrużone. Złota bransoletka na nadgarstku nadaje jej wygląd dorosłej i wyniosłej jak jakaś bogata dama.
– Masz pomóc przy pierożkach. – Szarpię ją za rękę. – No, chodź. Jest za gorąco, żebym cię ciągnęła.
– Jednak gorąco, widzisz, geniuszu? – Zahra wstaje z kanapy i na bosaka leniwie podchodzi do wieży, żeby ją wyłączyć.
– Znowu skończył nam się kumin. – Wchodzi Huda, wycierając dłonie w ścierkę. – Idziecie ze mną do sklepu?
– Co powiecie na lody? – Przyklejam się do Hudy. Zahra znowu pada na oparcie kanapy.
Huda wskazuje kciukiem w stronę kuchni.
– Jeśli nie chcesz pójść po kumin, tam czeka na ciebie misa jagnięciny – mówi do Zahry.
Zahra przewraca oczami i rusza za nami.
Mama woła nas, kiedy przechodzimy.
– Życzę sobie, żebyście się wieczorem dobrze sprawowały… wszystkie. – Opuszcza głowę, patrząc uważnie na Zahrę. Dodaje kolendry do jagnięciny i dzieli mięso na dwie części. – A tu… w mojej kieszeni… macie… – Daje znak Hudzie, podnosząc zatłuszczone ręce. – Więcej pieniędzy, w razie gdyby ceny poszły w górę.
Huda wzdycha i wyjmuje z kieszeni jej spódnicy kilka monet.
– To za dużo.
– Nie kłóć się ze mną. – Mama wraca do jagnięciny. – W ostatnim miesiącu wszystko podrożało. Chleb, tahini, same koszty życia. I słuchajcie… macie uważać, gdzie idziecie. Żadnych zgromadzeń, nie dajcie się wciągnąć w te głupoty. Idźcie do sklepu i wracajcie do domu prostą drogą.
– Mamo. – Huda zbiera resztki wyschniętego ciasta z blatu. – W nic nie będziemy się mieszać.
– To dobrze. – Mama zerka na Hudę. – Ale dziś piątek. Może być źle.
– Będziemy uważać. – Huda opiera się łokciem o blat i spogląda spod swoich grubych brwi, na których zebrały się kropelki potu. Przestępuje z nogi na nogę, tak że rąbek jej zwiewnej spódnicy faluje. – Naprawdę.
Przez ostatnie dwa miesiące mama stale nakazuje nam unikać jakichkolwiek tłumów. Wygląda na to, że wszędzie pojawiają się zgromadzenia – protestujący chłopcy, ludzie protestujący przeciwko protestom, starcia między jednymi a drugimi, jak głoszą pogłoski. W ciągu minionych dwóch tygodni manifestanci stali się tak głośni i zacięci, że w całej okolicy słychać ich śpiewy i nawoływania przez megafon. Od miesięcy mama powtarza, że aby zostać aresztowanym – albo gorzej – wystarczy znaleźć się o niewłaściwej porze w niewłaściwym miejscu. Ale tak samo jak w Nowym Jorku trzymanie się z dala od kłopotów nie gwarantuje, że kłopoty będą się trzymały z dala od ciebie.
Zamykam oczy i staram się myśleć o czymś innym. Wdycham wszystkie kuchenne zapachy tak głęboko, że czuję w piersi ich barwy.
– Złoto i żółty – mówię. – Ciasto z oliwą. Wiedziałam, że będzie sfiha.
– Moja Nour w swoim świecie kolorów. – Mama uśmiecha się do jagnięciny, na linii jej włosów lśni pot. – Kształty i kolory zapachów, dźwięków i liter. Chciałabym to zobaczyć.
Huda mocniej zaciska sznurówki.
– Podobno synestezja jest powiązana z pamięcią. Pamięcią fotograficzną, wiecie. Można cofnąć się do minionych wydarzeń i dokładnie je odtworzyć. Więc ze swoją synestezją jesteś jak jakiś superbohater, Nour.
Zahra sarka.
– Raczej jak dziwadło.
– Uważaj, co mówisz. – Mama obiera dłonie z mięsa. – Idźcie już, na miłość boską. Dochodzi piąta. – Strzepuje wodę z palców, a potem je wyciera. – Jeśli dziś znowu wysiądzie prąd, będziemy jeść mięso z ryżem na zimno.
Zahra rusza do drzwi.
– Dobra pamięć, co? To dlatego Nour musi setki razy opowiadać historię Baby o al-Idrisim?
– Zamknij się, Zahra. – Nie czekając na jej reakcję, wsuwam na nogi sandały i otwieram drzwi frontowe. Odgarniam sprzed twarzy zasłonę z gałęzi figowca. Na mapach mamy tańczą cienie. Zza naszej uliczki toczą się ku nam niebieskie kulki rozmów. Obok przejeżdża samochód, jego opony wydają szare syknięcie. Powiew wiatru szeleści biało liśćmi kasztanowca.
Szurając, ruszam w cień sąsiedniego domu i czekam, żeby Huda i Zahra zawiązały buty. Mam ochotę wtulić twarz w słonawą ziemię ogrodową, ale zamiast tego trącam palcem u nogi rogi maminych płócien.
– Po co ona wystawia je tu wszystkie?
Z domu wychodzi Huda. Spogląda na malowane mapy, ustawione pod ścianą do wyschnięcia jak kostki domina.
– W domu już nie ma dla nich miejsca – odpowiada. – Zresztą na dworze schną szybciej.
– Mapy już się nie sprzedają tak dobrze jak wtedy, gdy przyjechałyśmy – komentuje Zahra, ocierając pot z twarzy. – Zauważyłyście?
– Nic dobrze się nie sprzedaje – konkluduje Huda. Bierze mnie za rękę. – No już. Chodźcie.
– Jak to nic dobrze się nie sprzedaje? – pytam. Hidżab Hudy, w różyczki, przesłania słońce. – My wciąż kupujemy lody z pistacjami.
Huda się śmieje. Zawsze lubiłam jej śmiech, zupełnie inny niż Zahry, który brzmi nosowo, skrzekliwie. Huda śmieje się ładnie, różowopurpurowo, z lekkim zamachem na końcu. Odpowiada:
– Lody zawsze dobrze idą.
Kamienne płyty chodnika parują jak chleb wyjęty z pieca i palą mnie w stopy przez plastikowe sandały. Przeskakuję z jednej nogi na drugą, ale tak, żeby Zahra nie zauważyła.
Skręcamy w główną ulicę. Plac okrąża kilka samochodów i niebieskich autobusów, które zmieniają pasy. Jest ramadan, więc wszyscy jeżdżą jakby wolniej, wolniej chodzą. Wieczorem, po iftarze, siwowłosi mężczyźni o pełnych brzuchach będą spacerować ulicami starego miasta z założonymi na plecach rękami, a przy stolikach przed kawiarniami będą siedzieć znajomi pijący kawę z kardamonem i przekazujący sobie nargile. Teraz jednak na chodnikach prawie nikogo nie ma, nawet w naszej dzielnicy, głównie chrześcijańskiej. Mama zawsze mówi, że chrześcijanie i muzułmanie żyją obok siebie w tym mieście od wieków i będą pożyczali sobie wzajemnie mąkę czy igły do szycia jeszcze przez wiele lat.
Złota bransoletka Zahry podryguje na jej nadgarstku, rzucając krążki światła. Siostra patrzy na szal Hudy.
– Nie jest ci gorąco?
Huda spogląda na nią z ukosa.
– Nie, jest mi dobrze – odpowiada. Powtarza to, odkąd zaczęła nosić chustę, to znaczy, od kiedy Baba zachorował w zeszłym roku. – A tobie to przeszkadza?
– Może też będę taką nosić, kiedy dorosnę. – Podnoszę rękę i muskam palcami bawełniany brzeżek. – To moja ulubiona, ze względu na różyczki.
Huda się śmieje.
– Jesteś za młoda, żeby o tym myśleć.
– Jeszcze nawet nie dostałaś okresu – dodaje Zahra.
– Krwawienie nie czyni cię dorosłą – odcinam się.
Zahra ogląda swoje paznokcie.
– Najwyraźniej nie masz pojęcia, co to znaczy dorosłość.
Skręcamy przy ceglanym budynku. Gorące powietrze drga migotliwie nad chodnikiem i czarnymi włosami Zahry. W głębi ulicy jakiś mężczyzna sprzedaje herbatę ze srebrnego dzbana na plecach, ale nie ma żadnych klientów. Przysiada więc na stopniach kamienicy i wyciera pot spod kapelusza.
Huda wyjaśnia:
– Noszę chustę, aby pamiętać, że należę do Boga.
Myślę o naszym regale z książkami w Nowym Jorku, o Koranie i Biblii stojących obok siebie, mamie i Babie dzielących się wiedzą. Mama w niektóre niedziele zabierała nas na mszę, a Baba w niektóre piątki na dżummuah.
Pytam:
– Ale skąd ci się to wzięło?
– Pewnego dnia zrozumiesz.
Zakładam ramiona na piersi.
– Kiedy będę starsza, tak?
– Niekoniecznie. – Huda bierze mnie za rękę. – Gdy przyjdzie pora.
Ściągam brwi i zastanawiam się, co to znaczy.
– Ile lat ma Abu Sajid? – zagaduję.
– Dlaczego pytasz?
– Czy dziś wieczorem to nie będzie jego urodzinowa kolacja?
Zahra się śmieje.
– Czy ty kiedykolwiek słuchasz, głupia?
– To nie jej wina – odpowiada Huda. – Nie powiedziałam jej. – Trzyma dłoń na udzie, palce ma wyprostowane. Najwyraźniej wolałaby czegoś nie zdradzać. – Dziś wypada rocznica, kiedy stracił syna. Mama nie chce, żeby był sam.
– To on miał syna? – Jakoś nigdy sobie nie wyobrażałam Abu Sajida z rodziną.
– Więc zamierzamy odwrócić jego uwagę jedzeniem – mówi drwiąco Zahra i kopie kamyk. Jest wyraźnie rozdrażniona. – Dlatego zasuwamy po ten kumin.
– Więc Abu Sajid jest taki jak my. – Spoglądam w dół, na swoje plastikowe sandały, wciąż ciepłe od płyt chodnikowych. – Brakuje mu najważniejszego składnika.
Huda zwalnia kroku.
– Nie przyszło mi to do głowy.
Słońce przypieka srebrne dachy samochodów.
– Więc powinniśmy zagrać z nim w kręconego – zauważam.
– Jakiego znowu kręconego? – pyta szyderczo Zahra. – À propos fantazjowania.
Huda zerka na oznaczenia uliczne i skręcamy, oddalając się od samochodowego zgiełku. Na tej ulicy jest chłodniej, żelazne bramy domów przedstawiają ptaki albo pęki kwiatów. Panie w starannie wyprasowanych sukienkach podlewają rośliny doniczkowe albo wachlują się na balkonach. Przechodzimy chodnikiem obramowanym szaro-białymi kamyczkami, biorę jeden z nich.
Huda znowu łapie mnie za rękę i ściska ją.
– Kręcony? Jak się w to gra?
Podskakuję przed nią z szerokim uśmiechem, cofam się i macham rękami.
– Zamykasz oczy i kręcisz się w kółko. Dzięki magii przechodzisz na kolejne poziomy. Kręcąc się, liczysz do dziesięciu, jeden obrót na każdy poziom. A kiedy otwierasz znowu oczy, wszystko wygląda tak samo, ale za sprawą czarów jest inne.
– Poziomy? – Huda obraca głowę w stronę, z której dobiegają głosy, czarno-pomarańczowe szczeknięcie gaźnika samochodowego.
– Poziomy istnienia – wyjaśniam, wyrzucając ręce na boki. – Są różne warstwy rzeczywistości. Pod tą jest następna, a pod nią następna. I przez cały czas dzieją się na nich rozmaite rzeczy, o których nawet nie wiemy, rzeczy, które wydarzą się za milion lat albo wydarzyły się bardzo, bardzo dawno temu. – Przestaję patrzeć pod nogi i potykam się o krawężnik.
– Nour znowu poniosło – odzywa się Zahra.
– Więc te inne rzeczywistości – podejmuje Huda – istnieją równolegle z naszą, jak strumienie wypływające z jednej rzeki? Jest więc i poziom, na którym Magellan opływa świat.
– I taki, gdzie Nour jest normalna – dorzuca Zahra.
– Może jest też taki, na którym wszystkie mamy skrzydła – zauważa Huda.
– I taki, na którym można usłyszeć głos Baby – potwierdzam.
Te słowa zatrzymują mnie, jakby moje stopy zapuściły korzenie aż na drugą stronę planety, i staję jak wryta przed żelazną bramą kamienicy. Kostki krępuje mi panika, myśl, że nigdy więcej nie usłyszę głosu Baby ani jego opowieści. Jak to się dzieje, że nieopowiedziana historia, chociaż to tylko ciąg słów, pozostawia tak wielką dziurę?
Słońce spływa po liściach krzywej topoli. Następny kwartał ulic jest obstawiony zamkniętymi straganami z mięsem zwierząt ubitych zgodnie z prawem halal i stoiskami z szawarmą. Ich właściciele poszli już do domów, żeby przerwać post. Żadna z nas się nie odzywa, nawet Zahra. Żadna nie wspomina, że mama i Baba mieszkali tu, na starym mieście, kiedy Huda i Zahra były małe. Ani jedna, ani druga z nich się nie chwali, że zna tu wszystkie sklepiki i restauracje. Nawet Zahra tym, że mówi po arabsku lepiej ode mnie.
Ja jednak wyczuwam to wszystko, obcość tego miasta; w Nowym Jorku nikt nie wiesza koców na balkonie, w Central Parku rosną klony zamiast palm daktylowych, na ulicach stoją stragany z pizzą i wózki z preclami. Arabski w moich ustach brzmi dziwnie. Nie chodzę do szkoły z koleżankami, nie kupuję gumy do żucia u pana Harcourta w kiosku z prasą. To miasto co jakiś czas drży w posadach i gdzieś daleko zamienia się w ruiny, a ja zagryzam wargę tak mocno, że muszę przełknąć krew. Dom zniknął. Mam wrażenie, że bez Baby już nigdy go nie odnajdę.
Trampki Hudy rzucają czerwone popołudniowe cienie. Budynki o wysoko umieszczonych twarzach ziewają żółtym i białym kamieniem. Gdzieś ktoś wylewa przez okno kubek wody i srebrnobiałe krople spływają rynną.
Huda przykuca na chodniku przede mną, zbierając fałdy spódnicy między kolana.
– Nie płacz – mówi. Bawełnianą różyczką w rogu swojej chusty ociera łzy z mojej twarzy.
– Wcale nie płaczę, Huppy. – Uderzam się w twarz przedramieniem, nie trafiając w nos. Huda przygarnia mnie do siebie, a ja wtulam się w nią, przybierając kształt drewnianej misy. Jest gorąca, bijące od niej ciepło ma czerwono-złoty kolor jak jabłka z gatunku McIntosh. Wciskam twarz w fałdy miękkiego materiału, tam, gdzie jej chusta dotyka wycięcia bluzki.
Zahra śmieje się żwirowo.
– Co z tobą, trzecia? Nikt już nie mówi do niej Huppy.
Patrzę na nią chmurnie.
– Zamknij się.
Włącza się Huda:
– Może do mnie mówić tak, jak chce.
Resztę przecznicy, aż do sklepu z przyprawami, pokonujemy w milczeniu. Zahra unika mojego wzroku. Przecież powinnam już wiedzieć: od czasu pogrzebu nie mówi się o Babie. Baba jest duchem, o którym się nie wspomina. Czasami się zastanawiam, czy mama, Huda i Zahra wolą udawać, że nie zachorował, że rak nie przeżarł mu wątroby ani serca. To trochę jak gra w kręconego: czasami człowiek pragnie się znaleźć na jakimkolwiek innym, magicznym poziomie, tylko nie na swoim. Ja jednak nie chcę Baby zapomnieć. Nie chcę udawać, że nigdy go nie było.
Półki w sklepie z przyprawami są zastawione woreczkami, puszkami i słoikami, misami z czerwonym i żółtym proszkiem, o drobnych, ręcznie pisanych po arabsku nazwach. Zza lady uśmiecha się do nas mężczyzna, który rozkłada ręce. Staję na palcach i wyciągam dłoń w stronę koszyka z całymi goździkami, niepotłuczonym kardamonem, przypominającym małe drewniane paciorki.
Zahra chwyta Hudę za ramię, jej bransoletka się przesuwa.
– Może się pobawimy? – mówi po angielsku, żebym zrozumiała. Uśmiecha się lekko, ostrożnie, co czasami zwiastuje okrucieństwo. – Dlaczego Nour nie poprosi o kumin?
Huda szybko przenosi na nią wzrok.
– Przestań.
– Mogłaby ćwiczyć swój arabski – wyjaśnia Zahra. Uśmiecha się, zasłaniając dłonią usta.
Sprzedawca czeka, drapiąc się po kiełkującym zaroście. Wycieram lepkie ręce o szorty. Przed sklepem przechodzi sprzedawca herbaty.
– Szaj! – woła. – Szaj!
Myślę: herbata. Znam to słowo. Mrużę oczy, patrząc na sznur przy kilimie na tyłach sklepu, luźne nitki czerwonej wełny, drżące pod wentylatorem. Usiłuję sobie przypomnieć, jak się mówi „chciałabym”.
Sprzedawca zadaje mi pytanie, którego nie rozumiem. Jego głos to zielone strzały skierowane w dół, pomiędzy nimi są czarne kropki spółgłosek.
– No – mówi Huda – to nie jest takie…
– Ana… – Mój głos przecina upał i wszyscy milkną. Dopiero powiedziałam „ja”. Przełykam ślinę, wbijając paznokcie w dłonie i próbując bólem ukoić nerwy. Mój mózg musuje i zaczyna się gotować, eksploduje czerwono i różowo, i chociaż pamiętam, jak nazywa się kumin – al-kamun – nie mogę sobie przypomnieć, jak się mówi „chciałabym”. Musiałam używać tego zwrotu wiele razy, ale kiedy tak wszyscy na mnie patrzą, mam w głowie pustkę.
Mężczyzna pyta:
– Szu? I co dalej?
– Ana… al-kamun.
Śmieje się, słysząc to.
– Jesteś kumin? – Zahra z kolei pęka ze śmiechu.
– Ana uridu al-kamun – powtarzam głośniej. – Umiem to powiedzieć. Umiem!
– Pewnie, że tak – potwierdza Huda.
Zahra targuje się ze sprzedawcą. Przyciskam policzek do ramienia, żeby powstrzymać łzy. Na dłoni Hudy pobrzękują przeliczane przez nią monety. Idąc do drzwi, gwiżdże cicho. Nad moimi splątanymi loczkami szepcze do Zahry:
– Mama miała rację co do cen.
W drodze do domu Zahra nie chce zamilknąć.
– Jaka z ciebie Syryjka? Nawet nie mówisz po arabsku.
Domyślam się, co chce powiedzieć: że nie wiem, co to znaczy być Syryjką.
– Daj spokój – nakazuje jej Huda.
– No tak – ciągnie Zahra – zapomniałam. Ty nie jesteś Syryjką. Nie pamiętasz nawet naszego domu sprzed wyjazdu do Stanów. Jesteś Amerykanką. Mówisz tylko po angielsku.
– Zahra! – Huda wbija paznokcie w jej ramię.
Ta, wyrywając się, piszczy.
– Tylko żartowałam. Boże!
Nie brzmiało to jak żart. Zahra splata ramiona na piersi, złota bransoletka mruga na jej nadgarstku. Mam ochotę ją ściągnąć i rzucić na jezdnię, pod koła samochodów.
Wracamy pustymi ulicami starego Himsu, słońce jest czerwone i stoi już nisko, sklepikarze opuszczają metalowe żaluzje. Szukam wzrokiem odsłoniętych korzeni palmy daktylowej czy łaty czystej gołej ziemi.
Znowu mijamy łyse kostki krzywej topoli. Wyobrażam sobie, że przyciskam palce do szorstkiej kory, wnikając głosem w korzenie.