Ekscytująca opowieść o kradzieży jednego z najsłynniejszych obrazów i jego domniemanym fałszerstwie. Obowiązkowa pozycja dla fanów Dana Browna, Steva Berry i Arturo Perez-Reverte. „Ostatnia Mona Lisa” to także znakomity bilet do Florencji, Paryża i Nicei…


W 1911 roku najbardziej znany renesansowy obraz, Mona Lisa Leonarda da Vinci, został skradziony z Luwru przez Włocha, Vincenzo Peruggię. Minęły dwa lata, zanim dzieło wróciło do Paryża.

Co się z nim wtedy działo? Dlaczego zostało wywiezione do Florencji? Kto miał do niego dostęp?

Schwytanie złodzieja i zwrot obrazu do muzeum nie rozwiały powstałych wtedy wątpliwości – pojawiło się pytanie, czy do Luwru na pewno wrócił oryginał. Może to, co oglądamy dziś w stolicy Francji, to wysokiej klasy, wybitne w swojej dziedzinie, ale jednak fałszerstwo?

Na kanwie prawdziwej historii Jonathan Santlofer snuje niezwykłą opowieść o potomku Peruggii, badaczu sztuki, który w niespodziewany sposób zostaje wplątany w intrygę mającą związek z dziedzictwem jego znanego przodka. To, co zaczyna się jako czysto naukowe badanie, przeistacza się w fascynującą, ale wysoce ryzykowną podróż do półświatka wyspecjalizowanych fałszerzy, a także pilnie strzeżonych tajemnic historii sztuki, których odkrycie może kosztować nawet życie.

Jonathan Santlofer
Ostatnia Mona Lisa
Przekład: Paweł Wieczorek
Wydawnictwo LeTra
Premiera: 30 listopada 2022
 
 

21 sierp­nia 1911 roku
Pa­ryż

Noc spę­dził sku­lony w ciem­no­ści, głowę roz­ry­wały mu pie­kielne wi­zje, sceny jak z ob­ra­zów Bo­scha, szka­radne po­twory, wi­jący się w pło­mie­niach lu­dzie. Wbi­jał wzrok w ciem­ność, za­ła­many my­ślą, że resztę ży­cia spę­dzi w czerni.
„Tra­cimy to, co nie dość ce­nimy”… Tylko ta myśl krąży mu po gło­wie, gdy za­kłada ro­bo­czy ki­tel, sta­ran­nie go za­pina, aby nie wy­sta­wał ani ka­wa­łek gar­ni­turu, i otwiera drzwi szafy.
Świa­tła w mu­zeum są zga­szone, zna jed­nak drogę na pa­mięć. Do­sko­nale pa­mięta długi ko­ry­tarz i każdy za­ła­mek muru, a po­czu­cie winy kie­ruje nim jak au­to­ma­tem. Z tru­dem od­dy­cha, jakby z po­wie­trza znik­nął tlen, a gdy mija Nike z Sa­mo­traki, czuje na so­bie jej dra­pieżny cień, od któ­rego do­staje dresz­czy.
Choć rzeźba nie ma głowy, wy­daje mu się, że wi­dzi twarz bo­gini – upiorną, z pięk­nymi, spę­ka­nymi war­gami – i po­sza­rzałe mar­mu­rowe ciało. Skądś do­la­tuje płacz dziecka. Na­ra­sta, aż prze­cho­dzi w cią­głe wy­cie. Męż­czy­zna za­krywa uszy i wy­pusz­cza z tru­dem po­wie­trze – skręca raz w prawo, raz w lewo, jakby szu­kał w ciem­no­ści utra­co­nej uko­cha­nej i dziecka, szep­cze ich imiona, pod­czas gdy ściany za­ci­skają się wo­kół niego, po­miesz­cze­nie się po­chyla, a pustka w jego trze­wiach ro­śnie, aż nic nie po­zo­staje, je­dy­nie pu­sta sko­rupa. Do­ciera do niego, że pustka, którą tak długo czuł, była prze­po­wied­nią, pro­gnozą na resztę ży­cia, że tak na­prawdę ćwi­czył, jak to jest być tru­pem.
Kroki?
Nie, za wcze­śnie, poza tym jest po­nie­dzia­łek i mu­zeum jest za­mknięte dla zwie­dza­ją­cych.
Męż­czy­zna za­trzy­muje się, za­gląda w głąb mrocz­nego ko­ry­ta­rza. Nic nie wi­dzi. Mu­siał to być wy­twór jego ima­gi­na­cji, igraszka umy­słu, który stra­cił pew­ność, co jest praw­dziwe, a co nie. Przy­słu­chuje się, osła­nia­jąc ucho dło­nią w rę­ka­wiczce, poza jego cięż­kim od­de­chem i ło­mo­tem serca jest jed­nak ci­cho.
Jesz­cze kilka kro­ków i prze­cho­dzi pod łu­kiem do ga­le­rii Cour Vi­sconti, ogrom­nej sali o su­fi­cie wy­star­cza­jąco wy­so­kim, aby po­mie­ścić ma­lo­wi­dła ro­bione na mu­rach. W mroku płótna są je­dy­nie ciem­nymi pro­sto­ką­tami, dla niego po­zo­stają jed­nak czy­telne: pej­zaż Co­rota, sławna scena ba­ta­li­styczna De­la­croix, Kon­se­kra­cja ce­sa­rza Na­po­le­ona I Ja­cques’a-Lo­uisa Da­vida – z dyk­ta­to­rem ubra­nym z obu­rza­ją­cym wy­ra­fi­no­wa­niem, w pe­le­ry­nie z gro­no­sta­jów, z wień­cem lau­ro­wym na gło­wie i uśmiesz­kiem triumfu na ustach.
W chwili, gdy przy­wo­łał w wy­obraźni ob­raz Na­po­le­ona, jego roz­go­rącz­ko­wany umysł sfor­mu­ło­wał wy­ja­śnie­nie, które ogłosi póź­niej, ta­kie, które ze­chcą wy­dru­ko­wać ga­zety: „Ukra­dłem ob­raz, aby zwró­cić go do pra­wo­wi­tego domu”.
Zo­sta­nie pa­triotą, bo­ha­te­rem, nie bę­dzie już imi­gran­tem i czło­wie­kiem bez domu.
Nieco uspo­ko­jony idzie ko­lej­nym, węż­szym ko­ry­ta­rzem, w sku­pie­niu i z po­czu­ciem celu. Po­każe wszyst­kim, że coś zna­czy.
W nieco mniej­szym Sa­lo­nie Carré ma­ja­czą kon­tury ko­lej­nych ob­ra­zów: Ty­cjana, Cor­reg­gia i… mi­go­czą­cej mię­dzy nimi na­grody, damy wśród skał, wam­pira, który ni­gdy nie śpi, naj­sław­niej­szej ko­biety świata: Mona Lisy.
Gdy od­kręca sta­lowe śruby mo­cu­jące drew­nianą płytę, wali mu serce, koń­cówki ner­wów drgają, przez głowę pę­dzą dzie­siątki my­śli. Po­ru­sza się jak na­wie­dzony, ślepy na od­bi­ja­jący się w szkle roz­ma­zany ob­raz wła­snej twa­rzy, szkle, które ty­dzień wcze­śniej oso­bi­ście za­kła­dał.
Wszystko trwa nie wię­cej niż pięć mi­nut.
Gdy ru­sza szyb­kim kro­kiem, przy­ci­ska ob­raz do piersi, cień w mroku prze­my­ka­jący przez ko­lejne przej­ścia mię­dzy sa­lami, ko­ry­tarz, schody, na któ­rych się za­trzy­muje, aby po­zbyć się cięż­kiej ramy i szkła. Po chwili idzie da­lej wą­skim ko­ry­ta­rzem ob­sta­wio­nym pod ścia­nami mar­mu­ro­wymi rzeź­bami, szyb­ciej, zdy­szany i spo­cony mija ostat­nie przej­ście mię­dzy sa­lami i staje przed bocz­nymi drzwiami – Porte des Arts. Wszystko zo­stało do­kład­nie za­pla­no­wane, każdy ele­ment pa­suje do sie­bie jak ma­rze­nie. Do­póki nie oka­zuje się, że gałka w drzwiach nie daje się prze­krę­cić.
Tar­mosi i ob­raca, cią­gnie i szar­pie, ale gałka na­wet nie drgnie, a je­dyne, co się po­ru­sza, to wi­ru­jące my­śli w jego gło­wie.
Głę­boki wdech, po­tem jesz­cze je­den i wresz­cie go olśniewa: śru­bo­kręt! Tym sa­mym na­rzę­dziem, któ­rym kilka mi­nut wcze­śniej od­krę­cał śruby, od­kręca oku­cia, aż gałka wpada mu w dłoń. Chowa ją do kie­szeni ki­tla, który zdej­muje, zwija w cia­sny wa­łek i wci­ska so­bie za pa­sek na ple­cach.
Wsuwa ob­raz pod ko­szulę i gdy za­pina gu­ziki kurtki, czuje, jak stare płótno dra­pie skórę, a serce wali o ta­jem­ni­czą czte­ry­stu­let­nią pięk­ność, która już nie­raz uda­wała się w nie­znane w rę­kach po­ry­wa­czy, oglą­dała ze ściany sy­pialni Na­po­le­ona nie­zli­czone schadzki i mu­siała zno­sić roz­dzia­wione gęby i wy­ba­łu­szone gały mi­lio­nów lu­dzi, tak że te­raz zmę­czona i znu­żona świa­tem tę­skni za od­po­czyn­kiem, choć jej hi­sto­rii da­leko jesz­cze do końca.

1

Gru­dzień 2019 roku
Flo­ren­cja

Carlo Bian­chi przy­ci­snął chu­s­teczkę do ka­pią­cego nosa. Jego an­ty­kwa­riat przy Via Strac­cia­tella, nie­da­leko Ponte Vec­chio, był mały i cia­sny, książki cia­sno wy­peł­niały półki, zaj­mo­wały nie­mal całe biurko, pię­trzyły się wszę­dzie na pod­ło­dze ni­czym mi­nia­tu­rowe wio­ski Ma­jów, a wszystko było po­kryte ku­rzem, śmier­działo ple­śnią i wil­go­cią.
Bian­chi szu­kał książki o ro­ko­ko­wych za­ło­że­niach ogro­do­wych, która mu­siała gdzieś tu być… Zna­lazł ją na sa­mym dole jed­nej z nie­bo­tycz­nych stert. Le­żał wła­śnie na pod­ło­dze, sta­ra­jąc się, aby broda ze­brała jak naj­mniej kła­ków ku­rzu, i po­wo­lutku wy­cią­gał książkę, gdy uj­rzał grube po­de­szwy spor­to­wych bu­tów.
Prze­krę­cił głowę, aby do­strzec przy­by­sza.
– Po­sso aiu­tarla?
Męż­czy­zna pa­trzył mu z góry pro­sto w oczy.
– Mówi pan po an­giel­sku?
– Mó­wię – od­parł Bian­chi, wstał i za­czął otrze­py­wać spodnie i ma­ry­narkę z ku­rzu. – Zaj­mu­jąc się całe ży­cie książ­kami, czło­wiek uczy się nie­jed­nego ję­zyka.
– Szu­kam pa­mięt­nika, dzien­nika, który ku­pił pan nie­dawno od fran­cu­skiego an­ty­kwa­riu­sza o na­zwi­sku Pel­le­tier.
– Pel­le­tier? Niech się za­sta­no­wię… Po­wi­nie­nem mieć gdzieś li­stę ostat­nich za­ku­pów. – Bian­chi za­czął przed­sta­wie­nie, jakby na­prawdę prze­szu­ki­wał le­żącą na biurku stertę ra­chun­ków. Znał na pa­mięć spis wszyst­kich ksią­żek, ja­kie sprze­dał i ku­pił, włącz­nie z tymi, któ­rymi han­dlo­wał z Pel­le­tie­rem, nie miał jed­nak zwy­czaju ujaw­niać da­nych klien­tów.
– Ten dzien­nik na­pi­sano po­nad sto lat temu – stwier­dził przy­bysz. Pel­le­tier przy­się­gał mu za­wzię­cie, że sprze­dał rę­ko­pis Bian­chiemu, a lu­dzie rzadko kła­mią, gdy wła­śnie stra­cili pa­lec i za chwilę mogą stra­cić drugi. – Na pewno pa­mię­tałby pan za­kup ta­kiej książki. – Męż­czy­zna po­ło­żył dłoń na dłoni Bian­chiego i przy­ci­snął ją do kon­tu­aru.
– Sì, sì, oczy­wi­ście, że pa­mię­tam – szybko po­wie­dział Bian­chi. – Była na­pi­sana ręcz­nie i do tego po wło­sku!
Męż­czy­zna po­lu­zo­wał chwyt i Bian­chi wy­cią­gnął dłoń. Za­czął się co­fać, co zmu­siło go do zgię­cia się wpół.
– Bar­dzo mi… przy­kro, ale… ten dzien­nik… już go sprze­da­łem.
– Komu?
– Star­cowi, który zbiera tego typu rze­czy, ni­komu waż­nemu.
– Na­zwi­sko?
– Nie pa…
Męż­czy­zna zła­pał Bian­chiego za poły ma­ry­narki i uniósł go nad pod­łogę.
– Na­zwi­sko! Na­tych­miast!
Ma­cha­jąc ra­mio­nami, ze sto­pami dyn­da­ją­cymi kilka cen­ty­me­trów nad pod­łogą, Bian­chi wy­dy­szał na­zwi­sko:
– Ggg… Gug­gliermo!
Przy­bysz pu­ścił go i Bian­chi opadł nie­pew­nie, prze­wra­ca­jąc stertę ksią­żek.
– Gdzie znajdę tego Gug­gliermo?
– Jest… on jest… – Bian­chi pró­bo­wał zła­pać od­dech – pro­fes­sore na uni­wer­sy­te­cie… we Flo­ren­cji, choć… chyba mi się wy­daje, że jest… już na eme­ry­tu­rze. – An­ty­kwa­riusz rzu­cił okiem w kie­runku okna, aby spraw­dzić, czy ktoś prze­cho­dzi, aby za­wo­łać o po­moc, ale przy­bysz prze­su­nął się i za­sło­nił wi­dok.
– Ad­res.
– Je­stem pe­wien, że… je­śli za­pyta pan na uni­wer­sy­te­cie…
Męż­czy­zna wbił w niego wzrok i Bian­chi za­czął szybko prze­rzu­cać drżą­cymi pal­cami kar­teczki w wi­zy­tow­niku. Gdy zna­lazł od­po­wied­nią, za­czął czy­tać, ale męż­czy­zna wy­rwał mu ją z dłoni.
– Nie czy­ta­łeś dzien­nika?
– Ja? Ależ skąd… – Bian­chi ener­gicz­nie po­krę­cił głową.
– Ale wiesz, że jest na­pi­sany ręcz­nie i to po wło­sku?
– Pel­le­tier… mu­siał mi po­wie­dzieć… albo… może rzu­ci­łem okiem na jedną kartkę, ale… to wszystko.
– Ro­zu­miem. – Męż­czy­zna wy­szcze­rzył za­żół­cone od ty­to­niu zęby. Wsu­nął kar­teczkę z wi­zy­tow­nika do kie­szeni. – I nie po­wiesz ni­komu o mo­jej wi­zy­cie. Ani temu Gug­gliermo, ani ni­komu in­nemu, tak?
– Nie, si­gnore. Na pewno. Na­wet Pel­le­tie­rowi. Nie pi­snę słowa.
– Oczy­wi­ście.
Bian­chi pró­bo­wał jesz­cze zła­pać od­dech i od­zy­skać rów­no­wagę, gdy przy­bysz ude­rzył go pię­ścią w pierś. An­ty­kwa­riusz za­to­czył się do tyłu, za­ma­chał ra­mio­nami i za­nim upadł, prze­wró­cił ko­lejną stertę ksią­żek.
Męż­czy­zna pod­niósł go, za­ci­ska­jąc przed­ra­miona na jego szyi. Bian­chi pró­bo­wał coś po­wie­dzieć, z jego gar­dła wy­do­było się jed­nak tylko kilka skrzek­nięć, gdy świat roz­ma­zy­wał mu się przed oczami.
– Oczy­wi­ście. Ani słowa – po­wie­dział przy­bysz, gdy po­czuł, że krtań an­ty­kwa­riu­sza pęka.

2
Dwa mie­siące póź­niej

Mejl przy­szedł nie­całe dwa ty­go­dnie temu, nie by­łem jed­nak w sta­nie my­śleć o ni­czym in­nym i za­mie­rza­łem rzu­cić do­tych­cza­sowe ży­cie z po­wodu „być może”, mrzonki, ka­prysu.
Aby stłu­mić nie­po­kój, sta­ną­łem na chwilę, po­roz­cią­ga­łem po­gięte od po­dróży ciało, po czym ru­szy­łem da­lej, cią­gnąc wa­lizkę na kół­kach ko­lej­nymi dłu­gimi ko­ry­ta­rzami. Po ośmio­go­dzin­nym lo­cie z No­wego Jorku, zbyt na­krę­cony, aby choć chwilę się prze­spać, by­łem rów­no­cze­śnie wy­cień­czony i na­pom­po­wany ad­re­na­liną.
Lot­ni­sko Le­onarda da Vinci nie­wiele się różni od więk­szo­ści lot­nisk: jest bez­oso­bowe, za­tło­czone i oświe­tlone świa­tłem, od któ­rego bolą oczy. To, że nosi imię Le­onarda, brzmiało jak prze­po­wied­nia, choć ra­czej nie na­zwano go tak ze względu na mnie. Po­pa­trzy­łem na ze­ga­rek: szó­sta rano. Po­szu­ka­łem lot­ni­sko­wego po­ciągu i – dumny z sie­bie jak paw, że udało mi się go zna­leźć – opa­dłem na sie­dze­nie i za­mkną­łem oczy, pró­bu­jąc uci­szyć dzie­siątki my­śli ha­ła­su­ją­cych mi w gło­wie ni­czym gzy.
Trzy­dzie­ści dwie mi­nuty póź­niej by­łem na Roma Ter­mini, wiel­kiej, za­tło­czo­nej sta­cji ko­le­jo­wej, w pul­su­ją­cym gnieź­dzie po­dróż­nych, na­zna­czo­nym jed­nak pew­nym ro­man­ty­zmem, któ­rego na­dają dy­szące tuż za ka­sami po­ciągi par­ska­jące bia­łym dy­mem w zi­mowe niebo.
Prze­py­cha­łem się przez tłum – Scu­sami… scu­sami… – wdzięczny ro­dzi­com, że od­kąd za­czą­łem racz­ko­wać, mó­wili do mnie w oj­czy­stym ję­zyku. Mi­ja­łem po­ciąg za po­cią­giem, ści­ska­jąc w dłoni bi­let, z każdą mi­ja­jącą mi­nutą co­raz bar­dziej ner­wowo wbi­ja­jąc wzrok w wielką ta­blicę w po­szu­ki­wa­niu słowa FI­RENZE. Po­nie­waż wy­świe­tlała ona je­dy­nie sta­cję do­ce­lową mo­jego po­ciągu: We­ne­cję, miej­sce, które z naj­więk­szą przy­jem­no­ścią bym zwie­dził (oczy­wi­ście nie te­raz, gdy mia­łem do wy­ko­na­nia za­da­nie), nie­wiele za­bra­kło, aby mi uciekł.
Po­ciąg był czy­sty i wy­glą­dał na nowy, sie­dze­nia miał wy­godne. Po­ło­ży­łem wa­lizkę na gór­nej półce, zdją­łem ple­cak i usia­dłem. W po­wie­trzu ma­ja­czyły mi przed oczami ob­razy za­pi­sa­nych kar­tek i choć kilka razy po­ki­wa­łem głową w ich kie­runku, nie udało mi się wy­raź­nie do­strzec ani jed­nej li­tery.
Wy­pi­łem colę, aby nie przy­snąć, i za­czą­łem wy­glą­dać przez okno. Te­ren tuż obok toru był pła­ski jak stół, ale im da­lej, tym bar­dziej fa­lo­wał, wzno­sząc się ku śre­dnio­wiecz­nym mia­stom przy­cup­nię­tym na szczy­tach co­raz więk­szych wzgórz. Wy­glą­dało to nieco nie­re­al­nie, jak­bym znaj­do­wał się w fil­mie, nie zaś w dro­dze ku – taką mia­łem przy­naj­mniej na­dzieję – roz­wi­kła­niu stu­let­niej ta­jem­nicy i za­koń­cze­niu dwu­dzie­sto­let­nich po­szu­ki­wań naj­sła­wet­niej­szego prze­stępcy w mo­jej ro­dzi­nie.
Pół­to­rej go­dziny póź­niej wy­sze­dłem przed tęt­niący ży­ciem flo­rencki dwo­rzec Santa Ma­ria No­vella i zna­la­złem się w cen­trum mia­sta. Cią­gną­łem wa­lizkę po wy­ło­żo­nych kostką uli­cach, mętne słońce to wy­cho­dziło zza ni­skich chmur, to się za nimi cho­wało, po­wie­trze było rześ­kie i zimne. Od­twa­rza­łem w gło­wie wy­da­rze­nia mi­nio­nych dwóch ty­go­dni: wpły­nię­cie mejla, za­kup bi­letu bez okre­ślo­nej daty po­wrotu, wy­cieczkę do wło­skiego kon­su­latu, gdzie uga­da­łem młodą urzęd­niczkę, aby dała mi do­ku­ment z per­messo i pi­smo za­świad­cza­jące, że je­stem pro­fe­so­rem wy­działu sztuki, co za­pew­niało mi do­stęp do wło­skich in­sty­tu­cji kul­tury, na­stęp­nie te­le­fon do ku­zyna w Santa Fe – rzeź­bia­rza, ma­rzą­cego całe ży­cie o prze­bi­ciu się na no­wo­jor­skiej sce­nie ar­ty­stycz­nej – który nie­omal pękł ze szczę­ścia, że może pod­na­jąć mój loft przy Bo­wery. Ty­dzień póź­niej wszyst­kie moje ob­razy stały po­owi­jane w fo­lię bą­bel­kową, stu­denci zo­stali od­dani w ręce mo­jego asy­stenta i ty­dzień przed se­sją zi­mową by­łem na urlo­pie – od­ważny ruch ze strony ad­iunkta ro­bią­cego so­bie na­dzieję na stały etat.
Po prze­cię­ciu sze­ro­kiej ulicy przed dwor­cem i za­głę­bie­niu się w plą­ta­ninę węż­szych uli­czek kie­ro­wa­łem się wska­zów­kami z mapy w te­le­fo­nie, które jed­nak cią­gle się zmie­niały. Dwa razy mu­sia­łem zmie­nić kie­ru­nek, ale dzie­sięć mi­nut póź­niej do­tar­łem do wiel­kiego pro­sto­kąt­nego placu – Piazza di Ma­donna – zdo­mi­no­wa­nego przez ja­sno­brą­zową bryłę Ka­plicy Me­dy­ce­uszów z po­krytą da­chówką ko­pułą i bez trudu do­strze­głem na­pi­saną sty­li­zo­wa­nymi li­te­rami na­zwę ho­telu: PA­LAZZO SPLEN­DOUR.
Ho­te­lowe lobby było nie więk­sze od cia­snej kuchni na Man­hat­ta­nie, ściany wo­łały o od­ma­lo­wa­nie, pod­łogi po­kry­wały mar­mu­rowe, pełne głę­bo­kich pęk­nięć i cęt­ko­wane na biało płyty, a je­dy­nym ele­men­tem, który ro­ścił so­bie prawo do miana de­ko­ra­cji, była spło­wiała, czarno-biała fo­to­gra­fia Da­wida Mi­chała Anioła.
– Luke Per­rone – przed­sta­wi­łem się męż­czyź­nie za kon­tu­arem, dość mło­demu, z ra­mio­nami po­kry­tymi kiep­sko zro­bio­nymi ta­tu­ażami, przy­stoj­nemu w spo­sób, w jaki przy­stojni by­wają nar­ko­mani, który mię­dzy bar­kiem a uchem trzy­mał te­le­fon i kop­cił pa­pie­rosa.
– Pas­sa­porto – od­parł, nie uno­sząc wzroku. Gdy za­py­ta­łem naj­lep­szym wło­skim, na jaki było mnie stać, czy mogę zo­sta­wić wa­lizkę i wró­cić za ja­kiś czas, uniósł pa­lec, jak­bym prze­szka­dzał mu w roz­mo­wie, naj­wy­raź­niej oso­bi­stej, bo chyba nie zwra­cał się do go­ści ho­te­lo­wych per il mio amore. Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, zo­sta­wi­łem wa­lizkę i wy­sze­dłem.
Mapa Go­ogle twier­dziła, że San Lo­renzo jest od­da­lone o pięć mi­nut drogi, co wy­dało mi się do przy­ję­cia, do­póki się zo­rien­to­wa­łem, że czy­tam mapę do góry no­gami i od­da­lam od celu. Wra­ca­jąc, po­now­nie ob­sze­dłem ko­pu­la­stą ka­plicę na Piazza di Ma­donna i po­dą­ży­łem za li­nią na ma­pie. Pro­wa­dziła mnie ona wzdłuż pię­trzą­cych się wy­soko, ma­lo­wa­nych ochrą bu­dyn­ków i dłu­giego, po­szar­pa­nego muru ze scho­dami pro­wa­dzą­cymi ku śle­pym łu­kom, który koń­czył się na rogu ulicy. Piazza San Lo­renzo oka­zała się sporą, otwartą prze­strze­nią, pu­stą, je­śli nie li­czyć kilku tu­ry­stów i mni­chów w ciem­no­brą­zo­wych ha­bi­tach.
Spró­bo­wa­łem zro­zu­mieć to, co wi­dzę, uświa­da­mia­jąc so­bie jed­nak po chwili, że to, co wła­śnie mi­ną­łem, i to, gdzie stoję, to je­dy­nie czę­ści wiel­kiego kom­pleksu.
Na wprost mia­łem ba­zy­likę w ko­lo­rze pia­sku wy­glą­da­jącą, jakby nie do­koń­czono jej bu­dowy, tak że cały czas znaj­do­wała się w sta­nie su­ro­wym; wszyst­kie trzy łu­ko­wate wej­ścia z gru­bymi drew­nia­nymi drzwiami były za­mknięte na głu­cho. Po uważ­nym przyj­rze­niu się z le­wej strony ko­ścioła dało się do­strzec wą­skie łu­ko­wate przej­ście, za któ­rym bie­gła ciemna alejka pro­wa­dząca do sław­nego klasz­toru San Lo­renzo, który do­tych­czas wi­dzia­łem je­dy­nie na zdję­ciach.
Wy­star­czyło kilka kro­ków alejką, by po­czuć się jak we śnie: nie­spo­dzie­wa­nie otwie­rał się pro­sto­kątny ogród z sze­ścio­kąt­nymi ży­wo­pło­tami, za któ­rym stała pię­trowa log­gia, kla­syczna i har­mo­nijna, a wszystko to było dzie­łem mo­jego ulu­bio­nego ar­chi­tekta epoki re­ne­sansu: Bru­nel­le­schiego. Przez chwilę prze­szło mi wręcz przez myśl, że sam je­stem ar­ty­stą doj­rza­łego re­ne­sansu, nie zaś wal­czą­cym o prze­trwa­nie no­wo­jor­skim ma­la­rzem, który uczy hi­sto­rii sztuki, aby mieć z czego pła­cić ra­chunki.
Gdy wes­tchną­łem, mój od­dech w chło­dzie póź­nego po­ranka ściął się w kłąb mgły i ule­ciał nad ogro­dem szczel­nie po­kry­tym szro­nem. Trzech mni­chów w dłu­gich weł­nia­nych kur­tach owi­jało ro­śliny lnia­nymi płach­tami, a ja na ich wi­dok za­czą­łem jesz­cze bar­dziej dy­go­tać w cien­kiej skó­rza­nej kurtce. Nie są­dzi­łem, że we Flo­ren­cji bywa tak zimno. Szcze­rze mó­wiąc, po otrzy­ma­niu mejla o nie­wielu rze­czach my­śla­łem.
 
Sza­nowny Pa­nie Per­rone,
jedną z ostat­nich próśb pro­fe­sora An­to­nia Gug­glierma było, abym skon­tak­to­wał się z Pa­nem w spra­wie książki, która może być dzien­ni­kiem Pań­skiego pra­dziadka. Pro­fe­sor pla­no­wał pu­bli­ka­cję do­ty­czącą tego dzien­nika, która – jak twier­dził – by­łaby „re­we­la­cją”. Nie­stety, na­gła śmierć prze­szko­dziła mu w na­pi­sa­niu choćby ar­ty­kułu.
Dzien­nik, wraz z książ­kami i do­ku­men­tami pro­fe­sora, zo­stał po­da­ro­wany flo­renc­kiej Bi­blio­tece Lau­ren­cjań­skiej. Mia­łem za­szczyt ka­ta­lo­go­wa­nia jego prac i umie­ści­łem dzien­nik w pu­dle opi­sa­nym jako „Mi­strzo­wie doj­rza­łego re­ne­sansu”.
Aby obej­rzeć do­ku­menty po­zo­stałe po pro­fe­so­rze Gug­gliermo, bę­dzie Pan mu­siał uzy­skać kul­tu­ralną per­messa, co nie po­winno być wiel­kim pro­ble­mem.
Su­ge­ruję, aby skła­da­jąc wnio­sek o wgląd w do­ku­menty, nie wspo­mi­nał Pan o dzien­niku. Wo­lał­bym też, aby we wnio­sku nie wspo­mi­nał Pan mo­jego na­zwi­ska.
Z po­wa­ża­niem,
Lu­igi Qu­at­troc­chi
qu­at­troc­chi@ita­lia.uni­ver­sity.org

Na­tych­miast skon­tak­to­wa­łem się z Qu­at­troc­chim, który od­pi­sał, brzmiąc cał­kiem roz­sąd­nie i trzeźwo na umy­śle, i za­pew­nił mnie, że dzien­nik ist­nieje, acz­kol­wiek nie był w sta­nie za­gwa­ran­to­wać jego au­ten­tycz­no­ści.
Przez lata pi­sa­łem li­sty i mejle, aby zdo­być ja­kie­kol­wiek in­for­ma­cje o swoim pra­dziadku. Więk­szość po­zo­sta­wała bez od­po­wie­dzi. Je­żeli już ja­kaś się po­ja­wiała, za­wsze żą­dano pie­nię­dzy, ale ni­gdy nie pro­po­no­wano ni­czego kon­kret­nego. Tym ra­zem in­for­ma­cja była bez­płatna i naj­wy­raź­niej nie krył się za nią ża­den ukryty mo­tyw – przy­naj­mniej ni­czego ta­kiego nie do­strze­głem.
– Scusi, si­gnore – po­wie­dział je­den z mni­chów, młody, z ru­dawą brodą i za­ska­ku­jąco błę­kit­nymi oczami. – Czeka pan na otwar­cie bi­blio­teki?
– Tak! – wrza­sną­łem, jak­bym miał o coś do niego żal, na­tych­miast się jed­nak opa­no­wa­łem. – Zna pan an­giel­ski?
– Tro­chę.
Po­in­for­mo­wa­łem, że znam wło­ski i prze­szli­śmy na jego ję­zyk.
– Il bi­blio­te­ca­rio è spesso in ri­tardo – stwier­dził. Bi­blio­te­karz czę­sto się spóź­nia.
Spoj­rza­łem na ze­ga­rek. Była do­kład­nie dzie­siąta i bi­blio­teka po­winna być otwarta.
Za­py­tał, skąd je­stem.
– Z No­wego Jorku, ale moja ro­dzina po­cho­dzi z Ra­gusy – od­par­łem, choć ni­gdy nie by­łem w tym sy­cy­lij­skim mia­steczku i nie za­mie­rza­łem mó­wić, skąd na­prawdę po­cho­dzi moja ro­dzina. W za­sa­dzie o ni­czym nie za­mie­rza­łem mó­wić.
Mnich wy­cią­gnął dłoń.
– Brat Fran­ce­sco.
– Luke Per­rone – od­par­łem i spoj­rza­łem ku drzwiom pro­wa­dzą­cym do bi­blio­teki.
– Nie­długo otwo­rzą. Pa­zienza.
Cier­pli­wo­ści, o tak… Ni­gdy nie była ona moją mocną stroną, tym bar­dziej te­raz, gdy z po­wodu po­goni za zwy­kłym ma­ja­kiem po­rzu­ci­łem do­tych­cza­sowe ży­cie.
Brat Fran­ce­sco wró­cił do pary mni­chów, tro­chę po­szep­tali, po czym wszy­scy trzej za­częli mi się przy­glą­dać, mru­żąc oczy w chłod­nym zi­mo­wym po­wie­trzu. Prze­sze­dłem do cie­nia pod kruż­gan­kami, aby nie mo­gli mnie świ­dro­wać spoj­rze­niami, opar­łem się o ko­lumnę i przy­wo­ła­łem wi­dok swo­jego lo­ftu przy Bo­wery oraz cha­otycz­nej ko­lek­cji, którą za­czą­łem two­rzyć jako chło­piec w sy­pialni w Bay­onne w New Jer­sey. Wy­peł­niała ona te­raz cały róg mo­jego ma­lar­skiego ate­lier: kse­ro­ko­pie stu­let­nich ar­ty­ku­łów z ga­zet, plan mu­zeum z na­ry­so­waną czer­wo­nym fla­ma­strem drogą ucieczki pra­dziadka, me­ta­lowa szafka na akta wy­pchana ar­ty­ku­łami opi­su­ją­cymi ze szcze­gó­łami kra­dzież i za­wie­ra­ją­cymi liczne teo­rie z nią zwią­zane, szu­flada na li­sty i mejle, które za­czą­łem pi­sać jako na­sto­la­tek do każ­dego, kto mógł wie­dzieć co­kol­wiek o sa­mym prze­stęp­stwie albo o moim pra­dziadku – oraz od­po­wie­dzi, które przy­cho­dziły rzadko i jesz­cze rza­dziej co­kol­wiek wy­ja­śniały.
Kruż­gan­kiem po­wiał wi­cher tak lo­do­waty, że za­dy­go­ta­łem. Stuk­nię­cie pal­cem w ra­mię było tak nie­ocze­ki­wane, że od­sko­czy­łem.
Stał obok mnie młody mnich.
– Mi scusi, ma la bi­blio­teca è aperta.
Kiw­ną­łem głową i ru­szy­łem kruż­gan­kiem w kie­runku drzwi.

3
Kwa­tera Główna In­ter­polu
Lyon, Fran­cja

John Wa­shing­ton Smith po raz ko­lejny czy­tał mejle. Jak każdy w wy­dziale kra­dzieży dzieł sztuki In­ter­polu miał w za­kre­sie obo­wiąz­ków ob­ser­wa­cję „oczy­wi­stych” wia­do­mo­ści i stron in­ter­ne­to­wych: an­ty­kwa­riu­szy, ga­le­rii sztuki, lu­dzi po­dej­rza­nych o prze­myt i han­del kra­dzio­nymi dzie­łami, które na bie­żąco ak­tu­ali­zo­wały się na jed­nym z trzech sto­ją­cych przed nim mo­ni­to­rów. Pry­wat­nie miał jedno szcze­gólne za­in­te­re­so­wa­nie, które przez lata zmie­niło się nie­mal w ob­se­sję: kra­dzież naj­sław­niej­szego ob­razu Le­onarda w 1911 roku, choć tak na­prawdę in­te­re­so­wało go to, co wła­ści­wie działo się z ob­ra­zem, gdy na dwa lata znik­nął. Na do­da­tek był zwo­len­ni­kiem teo­rii, że wi­sząca obec­nie w Luw­rze Mona Lisa nie jest ory­gi­na­łem. Przez lata obi­jały mu się o uszy plotki, że zło­dziej, Vin­cenzo Pe­rug­gia, pro­wa­dził w wię­zie­niu pa­mięt­nik, ni­gdy jed­nak tego nie po­twier­dzono. Na­gle jed­nak pra­wnuk prze­stępcy, Luke Per­rone, ame­ry­kań­ski ma­larz i hi­sto­ryk sztuki – któ­rego ko­mu­ni­ka­cję Smith nad­zo­ro­wał od lat – za­czął wy­mie­niać się z pew­nym wło­skim pro­fe­so­rem mej­lami, w któ­rych wspo­mi­nano o ist­nie­niu ta­kiego pa­mięt­nika.
Smith zdjął oku­lary i ści­snął pal­cami grzbiet nosa, aby stłu­mić roz­wi­ja­jący się ból głowy. Zbyt wiele go­dzin wpa­try­wał się w pul­su­jące ekrany mo­ni­to­rów kom­pu­te­ro­wych, usta­wio­nych w sze­ro­kie „U” roz­cią­ga­jące się na dłu­gość ca­łego biurka – ogrom­nej bryły z bia­łego la­mi­natu, ba­lan­su­ją­cej na cien­kich me­ta­lo­wych nóż­kach – zmon­to­wane tak, aby przy­po­mi­nało twór z ko­smosu. Bez­prze­wo­dowa kla­wia­tura i myszka też były białe, w tym sa­mym od­cie­niu co kan­cia­ste szafki na akta zaj­mu­jące całą prze­ciw­le­głą ścianę po­miesz­cze­nia. Biały su­fit. Białe ściany. Ja­sno­szare ka­felki na pod­ło­dze miały su­peł­ko­waty wzór, aby da­wać złu­dze­nie dy­wanu. Gdy się po nich szło, ka­felki lekko sprę­ży­no­wały i Smith nie­raz się za­sta­na­wiał, czy miało to słu­żyć po­pra­wie kom­fortu cho­dze­nia pra­cow­ni­ków In­ter­polu, czy wy­tłu­mie­niu stu­kotu po­de­szw i ob­ca­sów, co i tak mia­łoby nie­wiel­kie zna­cze­nie, gdyż więk­szość pra­cow­ni­ków tego działu cho­dziła w obu­wiu spor­to­wym. Smith miał białe najki na gru­bej po­de­szwie, którą czy­ścił szczo­teczką do zę­bów i my­dłem.
Po­now­nie prze­czy­tał wia­do­mo­ści. Były obie­cu­jące, ale sta­rał się ha­mo­wać nerwy. Mógłby za­wia­do­mić lo­kalne wła­dze w obu kra­jach i na­kło­nić je do ob­ser­wo­wa­nia Per­rone oraz pro­fe­sora albo wy­dać In­ter­po­low­ską notę o po­dej­rze­niu do­ko­na­nia prze­stęp­stwa, tyle tylko że nie było wia­domo, ja­kim ko­lo­rem miałby ją za­ko­do­wać, nikt nie po­peł­nił bo­wiem – przy­naj­mniej na ra­zie – żad­nego prze­stęp­stwa ani nie było prze­sła­nek, że ta­kowe pla­nuje.
Smith po­pa­trzył na lewy mo­ni­tor uka­zu­jący dane do­ty­czące za­gi­nio­nych lub skra­dzio­nych dzieł sztuki z ca­łego świata z datą znik­nię­cia włącz­nie. Kra­dzież i fał­szer­stwa dzieł sztuki to po­ważne prze­stęp­stwa, a uczest­ni­czący w nich lu­dzie – ko­lek­cjo­ne­rzy, zło­dzieje i po­śred­nicy – są nie tylko po­zba­wieni skru­pu­łów, ale także czę­sto nie­bez­pieczni. Z da­nych sta­ty­stycz­nych In­ter­polu wy­nika, że kra­dzież dzieł sztuki zaj­muje na­prze­mien­nie trze­cie i czwarte miej­sce na li­ście prio­ry­te­tów agen­cji – tuż po han­dlu nar­ko­ty­kami, prze­my­cie broni i pra­niu pie­nię­dzy. Smith trak­to­wał swoją pracę po­waż­nie – jak zresztą wszystko, za co się za­bie­rał, w tym ka­li­ste­nikę i pod­no­sze­nie cię­ża­rów, dzięki któ­rym na­bu­do­wał so­bie na syl­wetce o wzro­ście nie­mal metr osiem­dzie­siąt nie­złą masę mię­śni. Czarny dzie­ciak z ko­mu­nal­nych miesz­kań w Ba­ruch Ho­uses na Man­hat­ta­nie szybko się na­uczył, że nie może so­bie po­zwo­lić na by­cie sła­bym ani uwa­ża­nym za sła­bego. Smith nie znał ojca, ale przy­jął jego na­zwi­sko jako dru­gie imię, aby, choć po­spo­lite, brzmiało ory­gi­nal­niej.
Spoj­rzał na ze­ga­rek. Lada chwila po­łu­dnie. Po po­dróży sa­mo­cho­dem z dwu­po­ko­jo­wego miesz­ka­nia na przed­mie­ściach Lyonu, sta­niu w miej­skich kor­kach, aby do­trzeć do sta­lowo-szkla­nego mo­no­litu mię­dzy­na­ro­do­wej kwa­tery głów­nej In­ter­polu – co ro­bił co­dzien­nie, a wła­ści­wie dwa razy dzien­nie – i czte­rech go­dzi­nach sie­dze­nia do bólu głowy do­łą­czył ból krę­go­słupa.
Po­trze­bo­wał prze­rwy, czasu na za­sta­no­wie­nie i pa­pie­rosa.
Winda z cy­lin­dryczną ka­biną zwio­zła go na ośmio­kątne po­dwó­rze po­środku bu­dynku. Było tu nie­wiele osób, a chłodna, mi­ni­ma­li­styczna prze­strzeń spra­wiała, że lu­dzie wy­glą­dali nie­re­al­nie, jak an­dro­idy. Smith był cie­kaw, czy też wy­gląda jak ro­bot, choć wąt­pliwe, że ro­boty palą marl­boro li­ght. Za­cią­gał się głę­boko, roz­wa­ża­jąc za i prze­ciw ro­dzą­cego mu się w gło­wie planu, w pełni świa­dom, że jest on cał­ko­wi­cie nie­zgodny z po­li­tyką In­ter­polu.
Kan­cia­sta, za­mknięta prze­strzeń po­dwó­rza przy­po­mniała mu ściany Ba­ruch Ho­uses – jedno i dru­gie było po­dobne do wię­zie­nia, choć na tu­tej­szych ścia­nach nie było graf­fiti, a w cie­niach nie cza­ili się han­dla­rze zioła, mety i hery. Cóż za iro­nia, za­mie­nić jedno wię­zie­nie na dru­gie, choć kie­dyś są­dził, że by­cie tu­taj nie tylko jest spo­so­bem wy­do­sta­nia się na wol­ność, ale także drogą ku suk­ce­sowi i sła­wie. Czy szansa na to już mi­nęła? Znowu za­cią­gnął się pa­pie­ro­sem i w gło­wie wy­kry­sta­li­zo­wała mu się myśl, jakby na­pi­sał ją pa­pie­ro­sowy dym: „Je­żeli kie­dy­kol­wiek masz od­nieść suk­ces, wy­ro­bić so­bie na­zwi­sko, mu­sisz pod­jąć wy­zwa­nie”. Smith ro­zej­rzał się po lu­dziach na po­dwó­rzu, cie­kaw, czy wi­dać po nim, o czym my­śli. Zro­bił w ży­ciu kilka rze­czy, z któ­rych nie był dumny, do kilku ni­komu się ni­gdy nie przy­znał, ale… coś ta­kiego?
Du­mał nad tym, koń­cząc pa­pie­rosa, du­mał, gdy je­chał windą, i du­mał nad stawką, gdy szedł przez bez­dź­więczne pię­tro ana­li­ty­ków. Mi­jał na­ukow­ców sie­dzą­cych w otwar­tych bok­sach i w po­miesz­cze­niach przy­po­mi­na­ją­cych izo­latki w psy­chia­tryku: z trzema ścia­nami ta­pi­ce­ro­wa­nymi sza­rym ma­te­ria­łem, któ­rego po­wierzch­nia była po­kryta ma­łymi dzio­bami, aby tłu­mić od­głos roz­mów, z któ­rych ko­rzy­stano, gdy dwóch ba­da­czy chciało po­roz­ma­wiać ze sobą na osob­no­ści. Zwol­nił przy oszklo­nej sali kon­fe­ren­cyj­nej, w któ­rej trwało spo­tka­nie ana­li­ty­ków – na które go nie za­pro­szono. Za­ci­snął dło­nie w pię­ści i przy­spie­szył kroku, czu­jąc, jak na­pi­nają mu się mię­śnie karku. Wszedł do swo­jego boksu i opadł na er­go­no­miczny fo­tel za biur­kiem.
Skoń­czył czter­dzie­ści sie­dem lat i w dal­szym ciągu był je­dy­nie ana­li­ty­kiem wy­wiadu kry­mi­nal­nego, jed­nym z wielu w wy­dziale kra­dzieży dzieł sztuki. Rok po roku był świad­kiem awansu mniej od­da­nych ana­li­ty­ków na dra­bi­nie służ­bo­wej, co po­zwa­lało im wziąć udział w Zgro­ma­dze­niu Ogól­nym, naj­wyż­szym or­ga­nie In­ter­polu, pod­czas gdy jego po­mi­jano. Dwa­dzie­ścia lat ko­lek­cjo­no­wa­nia da­nych i pro­wa­dze­nia ba­dań, dwa­dzie­ścia lat od ukoń­cze­nia no­wo­jor­skiego John Jay Col­lege of Cri­mi­nal Ju­stice z ma­gi­ste­rium z da­no­lo­gii i kryp­to­gra­fii – i co z tego miał? Fo­tel przed kom­pu­te­rem przez dzie­sięć go­dzin dzien­nie.
Smith ciężko wes­tchnął, opadł ple­cami na opar­cie i wbił wzrok w bie­gnące wzdłuż su­fitu pła­skie świe­tlówki emi­tu­jące cie­płe ża­rowe świa­tło. Mu­siał cze­goś do­ko­nać, cze­goś wiel­kiego, wy­jąt­ko­wego, o czym by mó­wiono, co po­ka­za­łoby lu­dziom na gó­rze, że jest wy­jąt­kowy.
Po­chy­lił się do przodu i ko­lejny raz prze­czy­tał mejle, ja­kie wy­mie­nili Ame­ry­ka­nin i Włoch, po czym prze­słał je na swoje pry­watne konto i ko­mórkę, czego nikt ni­gdy nie za­kwe­stio­nuje – zwłasz­cza, że nikt ni­gdy ich nie zo­ba­czy. Prze­cią­gnął kur­so­rem po ko­lum­nie do­ku­men­tów i pli­ków, które zbie­rał przez lata, do­ty­czą­cych „tej” kra­dzieży dzieła sztuki i otwo­rzył plik o na­zwie PER­RONE. Środ­kowy mo­ni­tor wy­peł­nił się wszyst­kim, co udało mu się ze­brać w związku z ma­la­rzem. Była tu nie­mal dwu­dzie­sto­let­nia ko­re­spon­den­cja, jaką pro­wa­dził z róż­nymi ludźmi na te­mat pra­dziadka, dane do­ty­czące jego wy­staw i dzia­łal­no­ści dy­dak­tycz­nej, hi­sto­ria za­wie­szeń w szkole śred­niej (były cztery – jedno za pa­le­nie w to­a­le­cie, dwa za bójki kla­sowe, jedno za kon­takty z miej­sco­wym gan­giem), li­sta ko­biet, z któ­rymi Per­rone był zwią­zany dłu­żej niż pół roku – a sporo ich się ze­brało – z pod­ka­ta­lo­gami do­ty­czą­cymi każ­dej, dane karne, w tym pro­wa­dze­nie sa­mo­chodu pod wpły­wem w wieku szes­na­stu lat, areszt za wła­ma­nie, za­wie­szony, po­nie­waż Per­rone był wtedy nie­letni (praca w In­ter­polu dała Smi­thowi moż­li­wość zaj­rze­nia do akt po­li­cyj­nych w Bay­onne i zdo­by­cia ko­pii wy­roku), do­ku­menty do­ty­czące jego ro­dzi­ców i krew­nych.
Smith do­dał ostat­nie mejle do pliku. Wy­szu­kał nu­mer Ca­ra­bi­nieri Co­mando Pro­vin­ciale we Flo­ren­cji, aby za­wia­do­mić miej­scową po­li­cję – wszystko zgod­nie z pro­ce­durą In­ter­polu. Za­czął wy­stu­ki­wać nu­mer na kla­wia­tu­rze te­le­fonu, ale prze­rwał w po­ło­wie. Za­sta­no­wił się nad kon­se­kwen­cjami… ale tylko przez chwilę, po czym za­dzwo­nił na lot­ni­sko w Lyonie i za­re­zer­wo­wał bi­let do Flo­ren­cji.

 
Wesprzyj nas