Rosyjska inwazja na Ukrainę zastała Oksanę Zabużko w Polsce, uniemożliwiając powrót do domu. “Najdłuższa podróż” jest esejem o potrzebie niezależności Ukrainy i próbą wyjaśnienia dlaczego Rosja uparcie dąży do jej wyniszczenia.


24 lutego 2022 ziemia zatrzęsła się od rosyjskich rakiet padających na Ukrainę. Świat powinien zmienić się nieodwracalnie, ale czy się zmienił? Czy zobaczył wreszcie w Rosji to, co od co najmniej stulecia widzą w niej Ukraińcy?

Część ukraińskich intelektualistów znalazła się w okopach, gdzie o europejskość swojego kraju walczą w dosłownym znaczeniu słowa. Pozostali wszystkim, którzy chcą słuchać, tłumaczą rzeczy dla Ukraińców oczywiste – że ta wojna nie zaczęła się ani w 2022, ani w 2014. Wśród nich jest Oksana Zabużko, która 23 lutego wpadła z krótką wizytą do Warszawy, i tak w dniu inwazji została „pisarką w podróży”. Od tamtego dnia powtarza: Rosja do takiego stopnia nie może pogodzić się z niepodległością Ukrainy, że chce ni mniej, ni więcej, tylko tego, żeby Ukraina nie istniała.

“Najdłuższa podróż” nie jest jednak książką czarną. W tym pasjonującym i błyskotliwym eseju Zabużko przypomina, że jedynym źródłem władzy w Ukrainie jest lud, a „Ukraina wybrała być”. Pokazała to w ostatnich latach wielokrotnie. Ta decyzja nie podlega władzy ani Poroszenki, ani Zełenskiego, ani tym bardziej brutalnych rządców Moskowii-Rosji. A jeśli „mała” Ukraina może odmówić gry na zasadach niszczącego planetę surowcowego imperium, to może jest nadzieja na większą, cywilizacyjną zmianę?

Oksana Zabużko (ur. 1960) – jedna z czołowych ukraińskich pisarek, autorka ponad dwudziestu książek (poezja, proza, eseistyka, filozofia), laureatka wielu nagród krajowych i zagranicznych. Wykładała na uniwersytetach w USA (Pensylwania, Harward, Pittsburgh). Jej książki i artykuły zostały przetłumaczone na języki: polski, angielski, francuski, niemiecki, czeski, węgierski, chorwacki, bułgarski, rosyjski, perski. W Polsce ukazały się powieści Badania terenowe nad ukraińskim seksem (2003) i Muzeum porzuconych sekretów (2012), zbiór opowiadań Siostro, siostro (2007) i wywiad rzeka Ukraiński palimpsest. Oksana Zabużko w rozmowie z Izą Chruślińską (2013). W 2013 r. za Muzeum porzuconych sekretów otrzymała Nagrodę Literacką „Angelus”. Mieszka w Kijowie.

Oksana Zabużko
Najdłuższa podróż
Przekład: Katarzyna Kotyńska
Wydawnictwo Agora
Premiera: 23 stycznia 2023
 
 

SPIS TREŚCI

Zamiast przedmowy: Kobieta z walizką
Historia pierwsza – trzydziestoletnia
Majdan 2014 albo przegrany blitzkrieg
Z historii nigdy niezakończonej zimnej wojny
„Cud nad Dnieprem”
Historia druga – trzystuletnia, w przeczuciu finału
Podziękowania
Przypisy

ZAMIAST PRZEDMOWY: KOBIETA Z WALIZKĄ

To był mój pierwszy od 2020 roku zagraniczny wyjazd na prezentację książki.
Pierwszy – po dwóch latach lockdownów, COVID-ów (udało mi się przechorować i deltę, i omikrona!), odwołanych targów książki, niekończących się, wyczerpujących rozmów z pikselami na ekranie zamiast żywych ludzi i nowego – tak bardzo niezwykłego w kraju, który w ciągu trzydziestu lat przeżył trzy Majdany! – lęku przed wszelkim tłumem. Aż trudno było uwierzyć, że to wszystko się wreszcie skończyło, że rynek książki wraca do normalnego rytmu. A już gotowa byłam pogodzić się z tym, że tak będzie zawsze.
Należało się cieszyć. Ale jakoś mi z tą radością nie wychodziło. Pakując rano 23 lutego walizkę (małą, raptem na trzy dni, i w dodatku dwa kroki, z Kijowa do Warszawy godzina lotu, jak na sąsiednią ulicę wyskoczyć: dwa publiczne wystąpienia – czyli dwie sukienki, dwie zmiany bielizny i kosmetyczka), przelewając swoje żele i toniki do malutkich podróżnych buteleczek i odłamując od ponadwymiarowych blistrów po kilka sztuk witamin i soczewek kontaktowych, żeby zmieścić do torebki, obmacywałam myślami swój stan ducha jak lekarz chore ciało – i musiałam przyznać, że nie czuję niczego, co choćby w przybliżeniu przypominało entuzjazm. Więcej nawet – o dziwo, poczułabym ulgę, gdyby w ostatniej chwili pojawiła się konieczność odwołania tego wyjazdu. (Tylko wobec wydawcy byłoby głupio – tak długo i starannie przygotowywali tę książkę; i dla nich też miała to być pierwsza wizyta zagranicznego autora po dwuletniej przerwie; i książka przecież trudna, tom esejów sam się nie zareklamuje… Tak, dosyć, wystarczy tych jałowych prokrastynacji, lepiej się zastanów, które buty zabrać!…).
Swój brak entuzjazmu przypisałam „traumie 2020 roku”. Tamtej wiosny pierwsza fala pandemii zatopiła mi inny przekład mojej książki – amerykański tom opowiadań, też długo i starannie przygotowywany do druku i nawet już zaanonsowany przez „New York Times’a” wśród „stu najbardziej oczekiwanych przekładów książkowych roku” (czego przechodnie na kijowskich ulicach gratulowali mi jeszcze długo: do tej pory ukraińskich autorów w takich spisach nie widywano!). Premiera tomu była zaplanowana na 27 kwietnia 2020, na ten dzień planowany był również mój przylot do Nowego Jorku, a po nim intensywne czterotygodniowe tournée po Stanach Zjednoczonych, od Wschodniego do Zachodniego Wybrzeża i z powrotem – przez uniwersytety, księgarnie i festiwale, nanizane po drodze na jeden sznurek jak indiańskie koraliki. Proces nanizywania został zakończony sukcesem (wydawnictwo wynajęło do tego osobną agencję), bilety lotnicze kupione, nawet afisze z moją zadumaną mordką tu i ówdzie wydrukowane, kiedy uderzyła pandemia – i przez jakiś miesiąc razem z wydawcami i agencją (ich było mi najbardziej szkoda!) bezradnie obserwowaliśmy, jak moje tournée umiera – jakby gasły nocą okna w domu, jedno po drugim (najpierw pozamykały się uniwersytety, potem pokasowały wydarzenia publiczne, księgarnie, za nimi popłynęły przeprosiny od lokalnych społeczności, a na samym końcu poddał się nowojorski World Voices Festival – też pewnie do ostatniej chwili nie mógł się pogodzić z tym, ile pracy idzie na marne…). Książka wyznaczonego dnia ukazała się w Stanach Zjednoczonych beze mnie, wszystkie działania promocyjne „przeszły na online” – i w kilka miesięcy na własnej skórze przekonałam się, że rynek książkowy, tak jak cała nasza pięć tysięcy lat temu zrodzona pod greckim słońcem kultura, jest dzieckiem „agory” – czyli choć na uszach stań, to jednak żywych ludzkich kontaktów żadne, nieważne jak wysokiej rozdzielczości, piksele nijak nie zastąpią.
Od tamtej pory przy każdej okazji opowiadałam, jak pandemia pozbawiła mnie najdłuższego w życiu książkowego tournée i czego mnie to nauczyło. Najwyraźniej (myślałam, pakując walizkę) w międzyczasie, niepostrzeżenie, zrobiłam z tej historii, jak mawia nasz prezydent, „mój własny patent” i teraz trochę nawet było mi żal się z nią rozstawać: żal, że nawet ona traci aktualność, przechodzi do przeszłości – a ja już nauczyłam się z nią żyć! Tak dobrze się nią wymachiwało w dyskusjach o wspieraniu księgarni, o nauczaniu online, o zmianach w kulturze czytania wynikających z przejścia do świata cyfrowego, tak brutalnie przyspieszonych przez pandemię, i przytaczałam ją jeszcze znajomym jako argument na rzecz stworzenia klubu książki z relacją na żywo („skoro tracimy możliwość rozmów w dużych salach, to trzeba przechodzić na format uczty w czasie zarazy!”) – i stworzyliśmy w końcu ten klub, i przez cały 2021 rok co miesiąc spotykaliśmy się „dekameronić” w restauracji w centrum Kijowa, nawet w szczytach epidemii, i były to wspaniałe wieczory i niezapomniane rozmowy, do których online dołączały setki ludzi z całego kraju, od Użhorodu po okupowany przez Rosję Ługańsk, i to jak ciekawych ludzi! – mimo lockdownu udało nam się ocalić żywe odczuwanie wspólnoty kulturowej, ostatnie spotkanie klubu odbyło się 16 lutego, w dniu, na który amerykański wywiad zapowiedział nam putinowską inwazję, i czuliśmy się trochę podchmieleni własną odwagą i aplauzem publiczności, jakbyśmy zwyciężyli już nie tylko COVID, ale i Putina, i tchórzostwo Zachodu, i w ogóle hurtem całe zło tego świata – słowem, to były dwa lata, nawet jeśli wykrzywionego, to życia, mojego i niepowtarzalnego, w którym nie tak w sumie źle poradziłam sobie z nowymi wyzwaniami, i wreszcie przewracamy tę kartę, koniec, kropka, zdejmujemy maseczki i wracamy do punktu „dwa lata temu”, tylko zamiast amerykańskiego tomu opowiadań mamy teraz na tapecie znacznie skromniejszy, bardziej niszowy polski zbiór esejów pod niezbyt zrozumiałym dla nie-Ukraińców tytułem Planeta Piołun (i jeszcze trzeba będzie na każdym spotkaniu i przy każdym wywiadzie tłumaczyć Polakom, że Gwiazda Piołun z Apokalipsy św. Jana, że „czarnobyl” to po ukraińsku „piołun” właśnie i że wkroczyliśmy w epokę globalnych katastrof, nie mając dla niej w kulturze adekwatnego języka, i dlatego nie umiemy sobie z nią poradzić i do ostatniej chwili nie wierzymy w powagę zagrożenia, póki planeta Melancholia, jak w filmie Larsa von Triera, nie spadnie nam na głowy – ileż razy już to mówiłam, i co mi po tym, chciałoby się zapytać, wieszczeniu, tym włóczeniu się po świecie w ślad za swoimi starymi tekstami, skoro i tak czyta je ledwie garstka ludzi, w dodatku niemających na nic wpływu, a ja mam w komputerze rozgrzebaną powieść, z której mogę mieć trochę radości, przynajmniej dopóki ją piszę, i żyć trzeba „do przodu”, a nie „do tyłu”…).
Tak właśnie starałam się uporać ze swoim dziwnym stanem zawieszenia – zracjonalizować go, osadzić w miejscu. Tak w ogóle to mam bogaty repertuar i kolekcję stanów stresowych – traumatycznych, posttraumatycznych i przedtraumatycznych (to wtedy, kiedy człowiek dygoce jak pies przed trzęsieniem ziemi, a dopiero po fakcie rozumie dlaczego!), szoku, przerażenia, paniki – do wyboru, do koloru, cały osobiście przeżyty podręcznik do psychologii, z którego udzielam ciała i krwi moim bohaterom – ale ten stan nie przypominał żadnego ze znanych mi wcześniej. Dziś opisałabym go jako stan żołnierskiego fatalizmu, jakiejś takiej świadomej instrumentalności – kiedy człowiek czuje, że gra rolę w przedstawieniu nie przez siebie napisanym i zwyczajnie musi odegrać ją jak najlepiej, nie pytając o sens i cel.
(Ale to dzisiaj jestem już taka mądra, bo żyję w tym stanie trzeci miesiąc. A 23 lutego był dla mnie nowy, nieznany i próbowałam jeszcze wcisnąć go w ramy zdrowego rozsądku, jak wszystkie swoje trzydniowe potrzeby – do walizki podręcznej).
Było jeszcze kilka momentów, które nie wiedzieć czemu zapadły w pamięć. Jak choćby nagły rozbłysk wahania, kiedy już byłam gotowa do wyjścia, przy spojrzeniu na laptop na biurku: może jednak go zabrać… (Daj spokój – uciął zdrowy rozsądek – też wymyśliłaś, czternaście wywiadów i dwie prezentacje w trzy dni, nie licząc wszystkich warszawskich przyjaciół, z którymi trzeba zdążyć chociaż parę słów zamienić – kiedy niby zdążysz komputer otworzyć, w hotelu przed snem?, zdjęcie wrzucić na Facebooka? Smartfon wystarczy, po co to ze sobą ciągnąć, przeżyjesz do soboty…).
I jeszcze – ukłucie jakiegoś zimnego, zewnętrznego zdziwienia, kiedy schodziłam po schodach, chowając do torebki klucze od mieszkania: proszę, a jednak jadę, nie odwołali…
I – ostatnia rozmowa przez telefon z Rostykiem, przed boardingiem na lotnisku w Boryspolu, widok na pas startowy za oknem i własny głos rozbrzmiewający jakby z boku: „To nic, w sobotę przecież wracam…”.
…Tamtej nocy (dobrze po północy, kiedy osiadł zamęt pierwszych wywiadów-spotkań-rozmów, w które zanurkowałam od razu po wylądowaniu na warszawskim Lotnisku Chopina), już zapakowana do hotelowego łóżka, z budzikiem nastawionym na ósmą (mój maraton wywiadów zaczynał się o 9.30, można było pospać!), zanim odłożyłam telefon, chociaż padałam na nos, napisałam na Facebooku, żeby nie zapomnieć:

 
Nigdy nie widziałam tylu zebranych w jednym miejscu rosyjskojęzycznych ludzi z różnymi „nie naszymi”, to znaczy nieukraińskimi akcentami – Białorusinów, Ormian i innych, których nie rozpoznałam – co dzisiaj w Boryspolu.
I takich przestraszonych.
Ci ludzie są wyraźnie zdenerwowani. Krążą, pchają się, szukają sposobu, żeby się wcisnąć bez kolejki (jakby nie wierzyli, że samolot na nich poczeka!). Na dźwięk języka ukraińskiego zastygają: widać, że nie rozumieją i że się boją.
– Mamo, a jak wojna się skończy, to wrócimy? – pyta po rosyjsku chłopczyk w kolejce zaraz za mną.
– Jaka znowu wojna, co ty wygadujesz! – ucisza go przestraszony kobiecy głos, w którym pobrzmiewa nutka złości („Ja ci tu dam!”).
Najwyraźniej właśnie uciekają przez Kijów – wszelkimi możliwymi objazdami, z rodzinami i dobytkiem – uczestnicy putinowskiej „operacji pokojowej”: potencjalne mięso armatnie z tych krajów satelickich Federacji Rosyjskiej, do których Ukraina nie pozwoliła się zaliczyć.
Innego wytłumaczenia tej nagłej inwazji „russkiego mira” nie znalazłam.

 
Opublikowałam to 24 lutego o 1.53. I zasnęłam kamiennym snem proletariusza po uczciwie przepracowanej, ciężkiej dniówce.
A o szóstej (szóstej!!!) telefon zadzwonił jak wściekły. Rostyk.
„Idiota! – jęknęłam w myślach, przemocą rozwierając powieki. – Po co on mnie budzi o tej porze, jakby nie wiedział, jaki długi dzień mnie czeka? jakie rozjazdy?…”.
Ale odebrałam – a co tam, i tak mnie już obudził…
I usłyszałam zamiast „dzień dobry”:
– Zaczęło się, mała. Bombardują nas.

* * *

Nie pamiętam, jaka była moja pierwsza myśl. To było tak samo jak osiem lat wcześniej, kiedy wcześnie rano zadzwonili ze szpitala z wiadomością o śmierci mamy, i odebrał Rostyk, usiadł na łóżku, coś mruknął, o coś spytał, a potem westchnął gdzieś w moją stronę: „Nie ma już mamy, mała. Odeszła mama” – dalej w mojej pamięci zieje kilkusekundowy blackout, jakby strzeliły bezpieczniki – a potem jestem już w łazience, patrzę w lustro, jakbym uczyła się na nowo rozpoznawać samą siebie.
Tutaj było tak samo – stało się coś, czego nawet nie to, że się nie spodziewaliśmy, ale całymi sobą, do dna świadomości, do dziecięcej magii włącznie, bezgłośnie, w duchu zaklinaliśmy, żeby się nie stało – i w następnej przytomnej chwili patrzyłam na siebie w lustrze hotelowej łazienki i myślałam: no pięknie, ale wpadłam, i jak ja teraz wrócę do domu?…
Taka irracjonalna, nieodparta, odruchowa i zwierzęca potrzeba: jak niebezpieczeństwo, to do domu! Do swojej nory, jaskini, schronu, do swoich – wcisnąć się między nich, stopić z ciepłem swego stada, zagrzebać głębiej, zakrywając głowę łapami…
Nawet kiedy na twoją norę lecą bomby.
Stąd właśnie bierze początek wszelka tożsamość: dla jednostki jest ona zawsze strefą bezpieczeństwa, nawet jeśli w danych warunkach żadnego bezpieczeństwa nie zapewnia. Nawet kiedy zostaje jej wypowiedziana wojna.
Nawet jeśli jest to wojna na wyniszczenie.

* * *

Znacznie później dotarło do mnie, że wyleciałam z Kijowa jednym z ostatnich nieodwołanych lotów. I że wszystkie te gromady spłoszonych „rosyjskojęzycznych obcokrajowców”, które tak zaskoczyły mnie w Boryspolu, składały się jednak zapewne z Rosjan, obywateli Federacji Rosyjskiej. I że oni naprawdę uciekali, wcale mi się nie zdawało – bo wiedzieli już to, czego my w Ukrainie jeszcześmy nie wiedzieli.
O 14.30 czasu kijowskiego, kiedy mój samolot, lot LO752, wzniósł się w powietrze, pierwsze oddziały rosyjskiej armii przekraczały już ukraińską granicę.

[…]

 
Wesprzyj nas