Zapewne niewiele osób wie, kim był Fritz Dörries. Powieść “Człowiek, który kochał Syberię” to hołd złożony temu niemieckiemu podróżnikowi i przyrodnikowi, jednemu z pierwszych badaczy dzikiej przyrody Syberii.
Wszystko zaczęło się od motyla i dziecięcych marzeń. W 1877 roku Fritz Dörries, dwudziestopięcioletni ogrodnik i entomolog z zamiłowania, wyruszył w podróż życia. Jego celem była wschodnia Syberia, siedlisko pewnego gatunku motyla, którego okaz zobaczył kilkuletni Fritz. Jak się okazało, jego wyprawa nieco się przeciągnęła – Dörries spędził na syberyjskich pustkowiach dwadzieścia dwa lata, prowadząc obserwacje i badania przyrodnicze, pieczołowicie opisując nieznane wcześniej gatunki zwierząt, w tym ukochane motyle. Dał się poznać jako bystry obserwator, dociekliwy badacz, traper i myśliwy. W czasie pobytu w syberyjskiej głuszy zgromadził tysiące okazów fauny i flory, a także pamiątki i przedmioty związane z kulturą ludów zamieszkujących Syberię.
Trudno przecenić wkład Dörriesa w poznanie Syberii, jego raporty stały się punktem wyjścia dla innych badaczy i wzbudziły zainteresowanie szerszej publiczności tym niezbadanym wcześniej obszarem Azji. Jego pamiętniki spisane w latach czterdziestych XX wieku i wspomnienia rodziny stały się punktem wyjścia dla Roya Jacobsena, który od lat interesuje się Syberią. W duecie z żoną Anneliese Pitz Jacobsen napisał powieść, będącą hołdem dla zapomnianego przez historię pioniera syberyjskich odkryć.
“Człowiek, który kochał Syberię” to powieść oparta na pamiętnikach Dörriesa użytych przez Jacobsena jako podstawa do stworzenia wciągającej i fascynującej opowieści o wielkiej wyprawie. Nie brak tu szczegółowych opisów niebezpieczeństw czyhających na odkrywców niezbadanych dotąd terenów, żmudnej pracy badacza, zbieracza okazów i kolekcjonera artefaktów, trudów zwykłego życia na pustkowiu, w śniegu i mrozie, zdobywania pożywienia i potyczek z tubylcami. Jacobsen w pełni oddaje także zachwyt Dörriesa Syberią, jej przyrodą, dziką i nieskażoną oraz bogactwem życia toczącego się na tym na pozór pustym i jałowym terenie.
Podczas lektury tekstu daje się odczuć zauroczenie – i to zarówno Dörriesa, jak i Jacobsena – tajgą i tundrą, surową zimą i wiosną budzącą do życia przyrodę, krótkim, intensywnym latem i kolorową jesienią. Powieść pisarskiego duetu udanie przybliża współczesnemu odbiorcy piękno nieskażonej przyrody, surowość życia Syberii i trudy czekające na dziewiętnastowiecznych podróżników, badaczy i odkrywców, ich fascynacje i nieodparty pęd do zapełniania białych plam na mapie.■Nikodem Maraszkiewicz
Człowiek, który kochał Syberię
Przekład: Iwona Zimnicka
Seria „Seria Dzieł Pisarzy Skandynawskich”
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 12 października 2022
Przedmowa
Rodzice dali mi wiele imion, lecz nazywali mnie jedynie Fritz, a sam też nigdy nie podpisywałem się inaczej niż Fritz Dörries. Jako że urodziłem się w znanej rodzinie entomologów, należało się chyba spodziewać, że wykształci się we mnie ogromna miłość do przyrody. Wschodniosyberyjskie pustkowia oczarowały mnie już jako czterolatka, gdy zobaczyłem motyla o magicznej nazwie Parnassius nomion, którego rysunek pokazał mi ojciec. Motyla narysował entomolog Gotthelf Fischer von Waldheim, bliski przyjaciel Humboldta, będący dla ojca wzorem. Ale tego pięknego stworzenia nie było w żadnych kolekcjach, istniało jedynie na tym rysunku, a także na Syberii.
W roku 1877 jako dwudziestopięciolatek przeszedłem pieszo Japonię, a następnie popłynąłem na wyspę Askold u wybrzeży Syberii Wschodniej. Później zbadałem tereny nad rzeką Sujfun[1] w głębi lądu, okolice wokół Ussuri i jej licznych dopływów oraz jeszcze potężniejszy Amur. Zwiedziłem rejony na południe i wschód od Bajkału, wzdłuż granicy z Mongolią, góry Chentej i Góry Jabłonowe, przejechałem przez półwysep Sidemi w stronę Korei, wzdłuż Suczanu i grzbietu Czandałaz.
Już od samych tych nazw kręci mi się w głowie.
Zachwycony wyznaczonym mi zadaniem i przyrodą, opierałem się wielu niebezpieczeństwom i dane mi było zgromadzić wielkie kolekcje nieznanych wówczas zwierząt i roślin, zbiory liczące tysiące narzędzi, sztuk broni i sprzętów domowych tubylczych ludów Azji Wschodniej, a także ssaków, ptaków, węży i gatunków niższych. I oczywiście motyli. Obiekty te kupowały i wystawiały muzea oraz instytuty, aby zapoznać mieszkańców Europy ze światem, o którym ledwie słyszeli.
U wciąż czynnego zawodowo dziewięćdziesięciolatka duch, rzecz jasna, nie jest równie dziarski, jak wówczas, gdy wyruszałem na wyprawę w młodości. Moje liczne podróże odcisnęły się jednak we mnie tak głęboko, że wciąż mam przed oczami duszy tamte przeżycia – wielkie i małe, groźne i niegroźne. Syberyjska ziemia przez ponad dwadzieścia lat żywiła mnie, ubierała i zapewniała mi dach nad głową. Zrosłem się z tą krainą tak mocno, że dziś kocham ją bardziej niż własną ojczyznę.
Nic nie daje większej satysfakcji aniżeli wędrówka wśród dziewiczej przyrody, przez tajgę i tundrę, gdzie zimy są ostrzejsze, wiosny bardziej upajające, lata bardziej promienne, a jesienie bardziej kolorowe niż w jakimkolwiek innym miejscu na Ziemi. Syberia to dla mnie kraina baśni.
Pod wieloma względami jest to również region tajemniczy, mający dramatyczną historię i niewykorzystane możliwości. Pomimo więc wszelkich konfliktów i tragedii, które przez stulecia nawiedzały tę ziemię, nigdy nie przestanę w nią wierzyć. Mam też nadzieję, że uśpione tam ogromne skarby – możliwości osadnictwa, zdrowi ludzie, żyzna gleba – sprawią, że nazwa Syberii będzie jednoznacznie kojarzyć się z określeniem „przyszłość”. Słowa te kieruję do moich ukochanych córek, aby towarzyszyły im w życiu.
1
Po uzyskaniu niezbędnych instrukcji z rozmaitych instytutów naukowych w Europie przygotowałem się do podróży w ciągu ośmiu gorączkowych dni. Jak już wspomniałem, miałem dwadzieścia pięć lat i doświadczenie zbieracza oraz ogrodnika. Odbyłem już służbę wojskową, a także rozległe prywatne studia, głównie w dziedzinie biologii, zapewne powinienem jednak stwierdzić, że byłem samoukiem, podobnie jak mój ojciec. A ten, kto sądzi, że wyposażenie zbieracza owadów na Syberii to przede wszystkim prochowiec, siatka na motyle i probówki z cyjankiem, jest w wielkim błędzie. Decydujące znaczenie miały również śrutówki, karabiny i wszelkiego rodzaju broń, a moje ubrania były w zasadzie identyczne z tymi, które nosili tubylcy – nic innego nie nadawało się do użytku.
Z wynoszącą tysiąc marek zaliczką na spadek po ojcu oraz z tym, co zdołałem zaoszczędzić ze swojej pensji ogrodnika, trzeciego lutego 1877 roku podniecony i pełen oczekiwań wsiadłem na pokład niewielkiego parowca Alwine Said; ażeby zaoszczędzić na podróży, nająłem się jako pomocnik kucharza. Liczyłem, że opuszczę Hamburg już nazajutrz, chociaż pogoda tego wieczoru była, łagodnie mówiąc, straszna.
Rozlokowałem się we wskazanej mi kajucie, a ponieważ na pokładzie nie widziałem nikogo innego, zacząłem zaglądać do pozostałych kajut załogi, w których ku swemu wielkiemu zdumieniu znalazłem jedynie pijanego w sztok palacza chrapiącego na brudnej koi.
Wróciłem więc do siebie i położyłem się. Ledwie zdążyłem zasnąć, gdy poczułem gwałtowne szarpnięcie, po którym dziób statku uniósł się i zaraz opadł z hukiem. Wybiegłem na pokład i nie mogłem uwierzyć własnym oczom: port przeobraził się w pejzaż iście zimowy. Wyjący wiatr miotał śniegiem, gdy czepiając się relingu, sunąłem na rufę, gdzie odkryłem, że jakiś wychodzący w morze parowiec wpadł na nas i zniszczył cały pokład rufowy. Oba łańcuchy kotwiczne pękły jak sznurki.
Nareszcie usłyszałem głosy. Łódź wiosłowa wioząca starszego oficera wraz z resztą załogi przedarła się przez zadymkę, dobiła do burty i ludzie weszli na pokład. Kiedy statek ponownie przycumowano, mogliśmy wreszcie iść spać. Nazajutrz pojawił się również kapitan Schulz i kazał mi złożyć raport na temat wydarzeń ubiegłej nocy. Kilka dni później musiałem zeznawać jako świadek w sądzie morskim. Do odpowiedzialności za zderzenie pociągnięto angielski parowiec, lecz dopiero po zmarnowaniu całych dwóch tygodni w doku mogliśmy wreszcie opuścić Hamburg, był już wtedy dziewiętnasty lutego. Można powiedzieć, że nieźle się zaczęło.
Dwudziestego pierwszego bogowie pogody znów rzucili nam wyzwanie, tym razem na południu kanału La Manche. Chociaż płynęliśmy całą naprzód, sztorm i wysokie fale nie pozwalały nam ruszyć się z miejsca. Kapitan Schulz, rosły mężczyzna w kwiecie wieku, z wielce imponującą brodą w stylu kapitana Ahaba, musiał tkwić przywiązany do mostka przez ponad dwie doby. Fale nieustannie zalewały pokład, bezlitośnie zmywając do morza wszystko, co nie było umocowane. Zerwały świetlik, woda zaczęła wlewać się do salonu i do kajut, można było się tam kąpać. Na szczęście pompy działały jak należy i kiedy wpłynęliśmy na Biskaje, morze wreszcie się uspokoiło.
2
Minęliśmy latarnię morską na Przylądku Świętego Wincentego na południowym krańcu Portugalii. Po spokojnym, przyjemnym rejsie przez Morze Śródziemne dotarliśmy do Port Saidu, a dobę później zostawiliśmy za sobą również Kanał Sueski.
Na Morzu Czerwonym po minięciu latarni morskiej na Abu Kizan na wysokości Gór Szmaragdowych wzięliśmy kurs na Aden, gdzie zostawiliśmy część ładunku. W wielu z tych miejsc sporządzałem drobne szkice, zwłaszcza latarni morskich, do których miałem słabość od chłopięcych lat, zresztą na pokładzie niewiele było innych zajęć oprócz rysowania i czytania. Miałem ze sobą Życie zwierząt Alfreda E. Brehma w aż sześciu tomach, które czytałem już wcześniej, lecz teraz naprawdę mogłem się w nie zagłębić, gdy para gnała nas naprzód przez Ocean Indyjski, nieznośnie nudny dla niecierpliwego młodego człowieka. Praca w roli podkuchennego nie zajmowała wielu godzin, chociaż surowy kapitan Schulz lubił ostro traktować swoją załogę. Ale mnie to nie przeszkadzało, służyłem przecież wcześniej w armii pruskiej.
Po minięciu Cejlonu i Singapuru popłynęliśmy na północ wzdłuż wybrzeży Wietnamu i Chin, aż wreszcie zakotwiczyliśmy w Szanghaju, gdzie powitał nas smutny obraz.
W Państwie Środka nastały niespokojne czasy. Brytyjczycy, Niemcy i Francuzi zakładali faktorie handlowe w nadbrzeżnej dzielnicy miasta, zwanej Bund. Mieli concessions, jak się to nazywało, i żyli w niezgodzie z miejscowymi władzami, które z drugiej strony były wplątane w spory wewnętrzne. W tamtej chwili port okupowały setki kulisów, bezrobotnych biedaków skazanych na głód i nędzę. Kiedy przybiliśmy do brzegu, w wodzie między statkiem a nabrzeżem unosiły się ciała dwojga dzieci. Dowiedzieliśmy się, że zabiedzeni malcy, mdlejąc z głodu, wpadają wprost do rzeki i toną. Nikt nie kiwnął nawet palcem, by ich ratować; władze oddały jedynie do dyspozycji niewielki parowiec, który po wyłowieniu zwłok wypływał w morze i wrzucał ciała na głęboką wodę.
3
W Szanghaju opuściłem Alwine Said z całym swoim dobytkiem i przesiadłem się na parowiec japoński. Również ten rejs przebiegł bez problemów. Ląd widzieliśmy jednak tylko w okolicach wyspy Iwo Jima, dopiero kilka dni później zakotwiczyliśmy w Nagasaki na Kiusiu, położonej najdalej na południu spośród czterech głównych wysp Japonii. Nagasaki to piękne miasto w jeszcze piękniejszej zatoce, otoczone żyznymi zielonymi wzgórzami, zbudowane w głównej mierze przez Holendrów i Portugalczyków. Nastał już kwiecień, miałem więc przed sobą wiosnę.
Z Nagasaki wysłałem walizę statkiem do Jokohamy, sam zaś ulokowałem się w niemieckim gościńcu, gdzie zostałem kilka dni, żeby się rozeznać i zaopatrzyć w prowiant. Planowałem wyruszyć pieszo na północ, do Osaki, bo Muzeum Botaniczne w Hamburgu zleciło mi opisanie japońskiej flory, czego nie zrobił nigdy wcześniej żaden Europejczyk.
Jednakże w regionie wybuchł bunt wieśniaków, który cesarscy żołnierze z całych sił starali się stłumić. Klasyczny szogunat się rozpadł, przewagę zyskiwały zaś siły, które chciały otwarcia Japonii na resztę świata; kraj ten był niemalże zamknięty od 1603 roku.
Wokół Nagasaki toczyły się szczególnie gwałtowne walki, a że rozgrywały się głównie w dolinach, większość drogi musiałem odbyć przez góry i pasma wzgórz. Cudzoziemcy byli tu wyjątkowo źle widziani i gdyby mnie odkryto, bez wątpienia oskarżono by mnie o szpiegostwo i zastrzelono. Jedynie o wczesnych godzinach porannych i o zmierzchu mogłem przemykać w doliny i zbierać do zielnika te okazy, których nie było w górach.
W trakcie takich zejść miałem też okazję obserwować potyczki z bliska. Ale prawdę mówiąc, nigdzie nie mogłem poruszać się bezpiecznie, coraz częściej bowiem obie walczące strony przemieszczały się wyżej, aby tam się ze sobą ścierać: wieśniacy uzbrojeni w bambusowe kije, żołnierze z karabinami. Nie było zatem wątpliwości, kto z tego powstania wyjdzie zwycięsko. Całkiem bezpieczny czułem się tylko w najgęściejszych gajach bambusowych, gdzie co wieczór budowałem sobie prowizoryczny szałas z liści i gałęzi.