Wojenna historia ucieczki przed prześladowaniami łączy się w powieści „Las w ciszy” z historią żyjącego współcześnie mężczyzny, którego los też nie oszczędzał. Mónica Subietas porusza w niej również kwestię pozornej neutralności Szwajcarii podczas II Wojny Światowej i jej moralne konsekwencje, aktualne wiele dekad później.


Niespodziewany telefon z banku zaskoczył restauratora Gottfrieda Messmera. Jak się okazało jego ojciec Hermann utworzył przed laty skrytkę w szwajcarskim banku i coś w niej zdeponował. Gottfried miał się o niej dowiedzieć dokładnie w chwili uzyskania pełnoletności, ale zrządzeniem losu tak się nie stało. Wiadomość o sekretnym schowku dotarła do niego znacznie później i nie wprawiła go w dobry nastrój. Udał się jednak do banku, aby wyjaśnić zaistniałą sytuację, nieświadomy, że jego decyzja rozbudzi uśpione przez dekady demony z okresu II Wojny Światowej.

Mónica Subietas w ten intrygujący sposób wciąga czytelników w fabułę powieści „Las w ciszy”. To historia opowiadająca o niejednoznacznej roli Szwajcarii i jej obywateli w dziejach II Wojny Światowej. O pozornej neutralności i jej moralnych konsekwencjach dla jednostek, nie mogących pogodzić się z tym, że kraj oficjalnie nie dopuszcza do udzielenia pomocy ludziom prześladowanym przez hitlerowców w innych częściach Europy.

Taką osobą jest Jakob Sandler, inny bohater tej powieści, zmuszony do porzucenia swego majątku na terenie Austrii i podjęcia morderczej pieszej wędrówki w stronę wolności, z nadzieją na połączenie się z żoną i córką, które według jego wiedzy zdołały wcześniej umknąć nazistom. Jakob próbuje zabrać ze sobą tylko to, co jest w stanie ukryć w swoim ubraniu, co może przydać mu się do opłacenia ludzi, których wsparcia będzie potrzebował po drodze, ale i to, co ma dla niego wielką sentymentalną wartość związaną ze szczęśliwymi chwilami w jego życiu. U kresu swojej drogi, przeświadczony, iż jest już o krok od bezpiecznej przystani, spotka Hermanna Messmera, człowieka, którego synowi przyjdzie domknąć tę skomplikowaną wojenną historię.

W powieści „Las w ciszy” mającej w sobie artystyczne wątki, Mónica Subietas skupia się na odcieniach szarości. Tu nie ma jednoznacznych, kryształowo czystych bohaterów, nic nie jest czarne ani białe. Jej bohaterowie to ludzie, którzy robili co mogli, w takich okolicznościach, jakie zesłał na nich los. Czasami podejmowali błędne decyzje, czasami nie okazywali się wystarczająco odpowiedzialni ani sprawni, by pomyślnie doprowadzić do końca zadania, jakich się podjęli.

Niektórych rzekoma przebiegłość doprowadziła do zguby, inni przyjmowali cios za ciosem, wyrabiając w sobie niewzruszoną postawę. Efektem takiego doboru postaci jest opowieść roztaczająca atmosferę realizmu. Nie dzieje się w niej nic, co nie mogłoby się przytrafić mnie, Tobie, naszym rodzicom czy dziadkom. A zatem nie spodziewajcie się szalonej akcji czy spektakularnych rozstrzygnięć – przed Wami wyważona, dająca do myślenia powieść o zwykłych ludziach, który radzili sobie, jak mogli, nie spodziewając się tego, jak długo trwać będą konsekwencje ich czynów. Nikodem Maraszkiewicz

Mónica Subietas, Las w ciszy, Przekład: Katarzyna Lebiedzińska, Wydawnictwo LeTra, Premiera: 30 listopada 2022
 
 

Mónica Subietas
Las w ciszy
Przekład: Katarzyna Lebiedzińska
Wydawnictwo LeTra
Premiera: 30 listopada 2022
 
 

1. Incydent
Luty 2010


Wystarczyło wyciągnąć zaledwie jeden gwóźdź, żeby Max Müller runął na ziemię i leżał teraz bezwładnie na podłodze studia z policzkiem rozpłaszczonym na ziemi oraz skrzepniętą strużką krwi przypominającą jedną z wielu plam świeżo rozbryzganej farby. Na górnej wardze mężczyzny można było dostrzec lekkie rozcięcie, a na drugim policzku – siniak po niedawnym uderzeniu.
Właśnie w takim stanie znalazł go Gottfried. Mężczyzna o mały włos nie nadepnął na gwoździarkę, podchodząc do nieruchomego ciała malarza. Rzucił szybkie spojrzenie na resztę pomieszczenia i zobaczył przewrócony stół: pędzle, narzędzia, farby i papiery leżały rozrzucone chaotycznie na ziemi. Odkrył również źródło intensywnego zapachu, ponieważ dostrzegł butelkę z rozpuszczalnikiem, która musiała przeturlać się kilka metrów dalej, tak że jej zawartość rozlała się równomiernie po pokrytej kolorowymi plamami podłodze. Obok ciała Maxa kucał Tony. Obejmował własne kolana, kołysząc się do przodu i tyłu, jakby co najmniej postradał zmysły. Gottfried pochylił się, żeby zniżyć się do jego poziomu, a kiedy w końcu zmuszony był krzyknąć, żeby tamten zwrócił na niego uwagę, Tony nie odwzajemnił jego spojrzenia.
– Do jasnej cholery, Tony! Co się tutaj stało? Mówiłem ci, żebyś nie wchodził tu przede mną!
Mężczyzna nie odpowiedział na jego krzyki i pytania. Oczy Tony’ego napłynęły krwią i spuchły mu powieki. Ze względu na jego ciemną karnację zaczerwienione oczy jeszcze bardziej przykuły uwagę Gottfrieda, który położył mu ręce na ramionach.
– Musimy coś wymyślić. Ani mi się myśli ostać się bez kucharza. Zadzwoniłeś już na policję?
Tony powoli pokręcił przecząco głową, ale Gottfried domyślił się, co miał na myśli. Przecież nie mógł zadzwonić na policję. Wszyscy byli świadkami tego, jak kilka godzin wcześniej wyzywali się z Maxem w barze Glück. Mimo wszystko Gottfried zdawał sobie również sprawę z tego, że tak naprawdę nie mieli innego wyjścia. Wstał na równe nogi, wyciągnął z kieszeni kurtki telefon i wybrał numer awaryjny 112.
– Drzwi są otwarte – wyszeptał siedzący wciąż na ziemi Tony.
Gottfried zakrył mikrofon.
– Co?
– Drzwi. Były otwarte, kiedy przyszedłem.
– To dobrze. Tak będzie lepiej.
Tony słuchał, jak jego szef wyjaśniał, dlaczego znaleźli się w najgorszym z możliwych miejsc i na domiar złego w najmniej odpowiednim momencie. Oraz jak odpowiadał na pytania dyżurującego na komisariacie policjanta, który starał się przytrzymać Gottfrieda przy słuchawce aż do przyjazdu radiowozu. Nie trwało to zresztą długo, bo już wkrótce po rozpoczęciu rozmowy dało się słyszeć syreny policyjne z oddalonego zaledwie kilka przecznic komisariatu Wiedikon. W Zurychu wszystko znajdowało się w zasięgu ręki. Tony’emu nie przychodziło nawet do głowy, jak wyjść z tej kiepskiej sytuacji. Tak naprawdę nie był w stanie myśleć zupełnie o niczym.
Gottfried odłożył słuchawkę dokładnie wtedy, gdy ucichł sygnał parkującej tuż przy studiu Maxa karetki. Wraz z nią na ulicy pojawiło się kilka wozów policyjnych. Dobiegające stamtąd światło przenikało przez luksfery do wnętrza studia, rozszczepiając się na niebieskie i pomarańczowe okręgi przypominające świetliki migoczące na powierzchni opartych o ścianę obrazów. Tuż obok bezwładnego ciała malarza drobne światełka rozchodziły się promieniście na tle jednego z jego płócien, zupełnie jakby w pomieszczeniu ukryto kulę dyskotekową. Gottfried podszedł do obrazu i odkrył, że źródłem tego intrygującego spektaklu były gęsto powbijane niewielkie gwoździe. Na jednym brzegu dzieła Maxa można było dostrzec tytuł, który artysta zapisał przy pomocy czarnej farby:
FURIA
Trzaskający drzwiami policjanci oraz trzeszczący pod ich butami żwir uświadomiły Gottfriedowi, że nie jest już bezpieczny. Chwycił Tony’ego za rękę i przeciągnął go aż do drzwi wejściowych do studia, gdzie, jak postanowił, zaczekają na funkcjonariuszy. Starał się zachować pozory, chociaż wiedział, że sytuacja nie przedstawia się dla nich zbyt korzystnie.
Zaraz po wejściu do studia dwóch policjantów rzuciło się na Gottfrieda i Tony’ego, zapędzając ich do dwóch różnych kątów i zaczęli zadawać pytania, podczas gdy pozostali funkcjonariusze rozproszyli się po miejscu zbrodni, żeby dokonać pierwszych oględzin, a sanitariusze zajęli się Maxem. Gottfried poczuł się, jakby był na planie filmowym, na którym miał odegrać główną rolę. Tymczasem stojący obok niego Tony zakrywał jedną dłonią poranione knykcie drugiej ręki, patrząc z ukosa na pielęgniarkę wyciągającą przy Maksie całą aparaturę, żeby zmierzyć mu puls. Zaledwie kilka sekund później kobieta wstała gwałtownie na równe nogi, jakby co najmniej porażono ją prądem, i wykrzyknęła:
– Chłopak żyje!

Część pierwsza
PRZESZŁOŚĆ


2. Hermann
Jesień 1942


Herman Messmer badał za pomocą laski podłoże lasu, przez który się przedzierał. Ziemię pokrywał sięgający aż do kolan płaszcz uschłych liści. Uniemożliwiało mu to zobaczenie drogi, którą powinien obrać. Spowity mrokiem szedł, oddychając duszącym odorem torfu. Ukryta w liściach gałąź wbiła mu się niefortunnie w łydkę i pod grubymi sztruksowymi spodniami czuł teraz palącą ranę, ale mimo wszystko starał się nie zwracać na nią uwagi i maszerował dalej. Nie przejmował się zadrapaniem. Martwił się tym, że był zmuszony opuścić swojego podopiecznego, próbując tym samym ratować mu życie. Teraz, schodząc zboczem góry, musiał spieszyć się, żeby dotrzeć przed zmrokiem do domu drwali. Miał świadomość, że temperatura spadnie tak szybko, jak zniknie światło dzienne. Chociaż znał tę trasę na pamięć, towarzyszący mu niepokój zniekształcał krajobraz i na każdym rozwidleniu nachodziły go nowe wątpliwości.
Nagle zatrzymał się, żeby poszukać punktu orientacyjnego, który utwierdziłby go w tym, że zmierza w prawidłowym kierunku, ale za drzewami widział jedynie coraz więcej drzew, a pod liśćmi – jeszcze więcej liści. Oddychając z trudem, przeklął dyrektywę państwową, która doprowadziła go do obecnej sytuacji. Wojna podzieliła cały świat, a Szwajcaria ukrywała się za fasadą neutralności, na której zaczynała kruszeć farba.
* * *

Na początku sierpnia Rada Związkowa ogłosiła w kilku wartkich słowach zamknięcie granic dla Żydów: „Nie odrzucimy uchodźców politycznych, dlatego wszyscy obcokrajowcy, którzy podczas pierwszego przesłuchania będą w stanie udowodnić, że uciekają przed represjami politycznymi, zostaną przyjęci. Jeśli natomiast ktokolwiek będzie szukał schronienia ze względu na przynależność rasową, jak ma to miejsce w przypadku Żydów, ten nie zostanie uznany za uchodźcę politycznego”.
Mimo że obwieszczenie wzbudziło oburzenie społeczeństwa, weszło w życie już pod koniec tego samego miesiąca. Wypluta przez nadajnik radiowy wiadomość wypaliła w Hermannie znamię, tak samo jak żarzące się żelazo przepala końską skórę. Das Boot ist voll. Ta łódź jest już pełna. Głos Eduarda von Steigera, szefa Federalnego Departamentu Sprawiedliwości i Policji, wybrzmiał niezwykle przygnębiająco i donośnie w skromnym salonie państwa Messmer, na którego dekorację składały się podstawowe wyposażenie umożliwiające rodzinie ubogie egzystowanie: stół, kilka krzeseł, zgaszony piec ceramiczny i koszyk z robótkami Ady, żony Hermanna. I jeszcze złota ramka z czarno-białą fotografią z ich ślubu wisząca samotnie obok okna jakby na pamiątkę lepszych czasów.
Właśnie zasiadali do stołu, kiedy te wypowiedziane ze szwajcarską precyzją cztery słowa całkowicie odebrały im apetyt. Nie trzeba było wyjaśniać metafory – kiedy jesteś kapitanem skromnej szalupy ratunkowej, która i tak jest już przepełniona po brzegi, bo jej pojemność jest równie ograniczona, jak zgromadzone w niej zasoby, okrutnie jest patrzeć na tonący statek, na którym tysiące ofiar błagają o ocalenie. A nie można uratować ich wszystkich. Niemniej jednak za ludzki odruch można uznać niedawanie fałszywych nadziei. To był 30 sierpnia 1942 roku, kiedy ogromna czerwona pieczątka w kształcie litery „J” także w Szwajcarii stała się równoznaczna z wyrokiem śmierci.
Hermann nie mógł uwierzyć w to, że kraj, który podczas I wojny światowej przyjął jego emigrujących z Niemiec rodziców, teraz skazywał na prawie pewną śmierć tysiące osób szukających schronienia. Nie można było tego tłumaczyć brakiem pożywienia. Przecież w ramach planu Wahlen przekształcono parki, ogrody, place, patia, a nawet donice, w taki sposób, żeby uprawiać ziemniaki, rośliny strączkowe, zboże i warzywa. A za pomocą kartek na żywność rozdzielano między obywatelami pozostałe zapasy i produkty pierwszej potrzeby. Jedzono niewiele, ale za to jedli wszyscy.
Ada i Hermann nie tknęli swoich talerzy. Kobieta nalała sobie wody do szklanki, chociaż nie miała ochoty jej wypić.
– Zamykanie granic to jak zamykanie oczu, żeby niczego nie widzieć – powiedziała.
– Właśnie to robią wszyscy dookoła, Ado – odpowiedział jej mężczyzna. – Przypomnij sobie tylko, co wydarzyło się w Evian.
– Hermann, ale to przecież tylko ludzie. Nie mogą wymienić ich za zapasy żywności i węgiel, tak jak wymienia się inne produkty.
– Ale to nie chodzi tylko o to, kochanie. Co zatrzyma Niemcy przed włączeniem naszego państwa jako kolejnego podbitego terytorium? Mają już połowę Europy. Są nie do powstrzymania.
– Chcesz mi powiedzieć, że zgadzasz się z decyzją rządu, Hermann?
– Oczywiście, że nie! – odpowiedział szybko. – Jestem Niemcem. Zapomniałaś o tym? Jestem tutaj, bo już raz powiększyli swoje terytorium. Już raz chcieli zbudować wielkie imperium i im się to nie udało.
– Więc?
Hermann spojrzał na ich zdjęcie ślubne i przypomniał sobie, jak bardzo marzyli o założeniu rodziny. Pomyślał o dzieciach, których jeszcze nie mieli, a potem spojrzał na wyczekującą odpowiedzi żonę. Jego rodzice musieli uciekać. On nie miał zamiaru powtarzać ich losu.
– Skoro Szwajcaria zdecydowała zamknąć drzwi dla uchodźców, my otworzymy dla nich okna, Ado. A jeśli nie pozwolą im wejść w grupie, przyprowadzimy ich jednego po drugim.

3. Gottfried
Lato 2009


Gottfried Messmer obrócił się w ogromnym łóżku Julii i otworzył ostrożnie oczy, ale nie obudził się do końca. Przez okno wkradały się pierwsze palące promienie słońca, w wyniku których poczuł ześlizgujące się w załamaniach szyi krople potu. Dochodził go również przytłumiony dzwonek jego telefonu komórkowego, ale nie był w stanie określić, czy dźwięk był prawdziwy, czy być może nadal śnił. Pomyślał, że Julia na pewno by odebrała, dlatego postanowił, że on tego nie zrobi. Niestety urządzenie nie dawało mu spokoju, więc wreszcie wstał, chociaż wcale nie miał na to ochoty.
Krótka notatka zostawiona na blacie w kuchni dała mu do zrozumienia, że jego ukochana nie wróci zbyt prędko. Stojąc w samych majtkach i przeczesując zmierzwione włosy, w końcu niechętnie odebrał telefon i przyłożył słuchawkę do ucha. Nienawidził ukrytych numerów.
– Messmer.
– Dzień dobry, panie Messmer. Czy rozmawiam z Gottfriedem Messmerem, synem Hermanna i Ady Messmer?
– Tak, a z kim…
– Czy jest pan właścicielem lokalu Glück w Zurychu?
– To coś więcej niż zwykły lokal, ale tak, jestem jego właścicielem. Z kim mam przyjemność rozmawiać?
– Czy pański ojciec zmarł 13 stycznia 1960 roku?
To nieoczekiwane przesłuchanie zaskoczyło Gottfrieda, którego wciąż niewybudzony mózg pracował ciągle niezwykle wolno. Nie był wcale w nastroju, żeby bawić się w zgadywanki, i nie obchodziło go w ogóle, że osobą, która zadawała mu pytania z prędkością strzelającego karabinu, była kobieta. Czuł się żałośnie, stojąc w samej bieliźnie.
– Czy powie mi pani, do cholery, kim pani jest i czego ode mnie chce?
Jego rozmówczyni nie udzieliła odpowiedzi.
– Proszę odpowiedzieć na pytanie, panie Messmer. Bardzo pana o to proszę. Wtedy będę mogła panu powiedzieć, kim jestem. Zadałam panu pytanie. To od pana zależy, czy na nie odpowie, czy nie.
Gottfried prawie odłożył słuchawkę, ale w tej samej chwili zrozumiał, że jeżeli to zrobi, nigdy nie dowie się, jaka przyczyna stoi za tym telefonem.
– Tak, dokładnie tak. Właśnie tak było. 13 stycznia. A teraz niech mi pani powie…
Kobieta nie dała mu dokończyć zdania.
– Wspaniale. Odważę się więc stwierdzić, że nasi biegli znaleźli właściwą osobę. Przepraszam pana bardzo za to przesłuchanie, panie Messmer. To konieczna procedura. Rozmawia pan z sekretarką Markusa Kielholza z oddziału zajmującego się spadkami w Zürcher Bank. Pan Kielholz chciałby umówić się z panem na spotkanie w jednym z naszych biur przy Paradeplatz. Chodzi o dotyczącą pana poufną sprawę.
– Przepraszam, ale z kim mam przyjemność? – zapytał Gottfried zdezorientowany nagłą zmianą tonu kobiety, która teraz była dla niego niezwykle uprzejma.
– Jestem sekretarką pana Kielholza z Zürcher Bank.
– Chodzi mi o pani imię. Jak się pani nazywa?
– Ach! Oczywiście. Proszę mi wybaczyć. Butkovic. Anna Butkovic.
– I dlaczego podaje mi pani do wiadomości, że pan Kielholz z Zürcher Bank chce się ze mną zobaczyć?
– Tak jak już wcześniej panu mówiłam, to kwestia poufna. Nie wiem, co jest powodem, dla którego panu Kielholzowi zależy na spotkaniu, ale nawet gdybym była w posiadaniu takiej informacji, nie mogłabym jej panu przekazać przez telefon. Pan Kielholz pragnie porozmawiać z panem osobiście.
– Rozumiem. I pewnie też mu się bardzo spieszy.
– Myślę, że to bardzo pilna sprawa, panie Messmer.
Gottfried podszedł do okna w kuchni. Po drugiej stronie szyby kot sąsiada schodził ostrożnie po specjalnie dobudowanych drewnianych schodkach do ogrodu. Dostrzegł również, że zakwitły już hortensje, a on wcześniej nawet tego nie zauważył. Nie wiedział, co zrobić z telefonem, który utkwił martwo między jego uchem a ramieniem, ale dokładnie w tej samej chwili, kiedy kot dotarł do ogrodu, Gottfried wrócił do rozmowy z Anną Butkovic, chociaż był bliski odłożenia słuchawki. Miał ochotę poczuć się tak samo wolny jak obserwowane przez niego zwierzę. Marzył o tym, żeby cieszyć się każdym dniem i korzystać z uroków nocy. Chciał mieć swój własny ogród z pięknymi hortensjami. Niestety z wiekiem coraz gorzej znosił to, co przynosił dzień po pełnej szaleństw nocy.
– Pani Butkovic, musi mnie pani zrozumieć, wczoraj późno się położyłem i dopiero co wstałem. Tak właściwie spałbym dalej, gdyby nie obudziłaby mnie pani swoim ponaglającym dzwonieniem, dlatego prosiłbym, żeby zadzwoniła pani za jakieś pół godziny, w porządku? Muszę się wykąpać i sprawdzić w kalendarzu, jakie mam plany na najbliższe dni. Podejrzewam, że pani szef może poczekać pół godziny, prawda?
– Oczywiście, panie Messmer. Niemniej jestem przekonana, że sprawa, z którą do pana dzwonię, na pewno pana zainteresuje. I proszę, żeby nie odkładał pan spotkania.
– Proszę się nie martwić. Na pewno tego nie zrobię.
* * *

Tak naprawdę Gottfried nie miał żadnych odnotowanych w swoim kalendarzu planów; wolał decydować sam o tym, co miał do zrobienia, niż dawać prawo decydowania innym. Podszedł do ekspresu i ucieszył się, że Julia pomyślała o nim, zostawiając włączone urządzenie, bo bardzo nie lubił czekać, aż się włączy. Wybrał czarną kapsułkę, umieścił ją w zagłębieniu i zamknął przykrywkę. „Żadna to kawa. To tylko jakaś parszywa imitacja, którą wkładają do kapsułki, żeby nie można było jej ani zobaczyć, ani powąchać przed wypiciem, a potem nie ma z tego żadnej frajdy”. Już nie raz tłumaczył to Julii, ale nie obchodziło jej w ogóle to, że nie smakowała mu kawa w jej domu, nawet jeśli ona sama też piła ją bardziej z przyzwyczajenia niż dla przyjemności i w dodatku zawsze z mlekiem sojowym i dwiema łyżeczkami cukru. Natomiast Gottfried wolał nie dosładzać, pił czarną kawę. „Pewnie dlatego Julia pije kawę w kapsułkach – pomyślał. – Pewnie w ogóle nie lubi pić kawy”.
Gottfried wolał włoskie kawiarki, ponieważ przypominały mu Glorię, jego pierwszą żonę. To ona nauczyła go odczytywać znaczenie z fusów na dnie filiżanki. Kawa w kapsułkach Julii prawie w ogóle nie zostawiała żadnego śladu w szklance, a bez tego nie był w stanie przewidzieć przyszłości. „Właśnie do tego prowadzi używanie kapsułek. Człowiek nie ma żadnej przyszłości”. Rozbawiła go jego własna przesadzona teoria. „Przez wyrzucanie tylu kapsułek w przyszłości doprowadzi się do zanieczyszczenia środowiska”.
Trzymając w ręce filiżankę, usiadł na wysokim taborecie przy małej, służącej za stół wyspie kuchennej i chwycił telefon, żeby wysłać wiadomość do Tony’ego. „Dzień dobry. Dzisiaj trzeba zająć się jagnięciną”. Kucharz odpisał natychmiast: „Tak, szefie. Dzisiaj podamy bruschetty z jagnięciną i warzywami”. Żartobliwy sposób, w jaki zwracał się do niego pracownik, wywołał uśmiech na twarzy Gottfrieda. Chociaż w kuchni kawiarni Glück rządził Tony, to jednak Gottfried decydował o zaopatrzeniu, co oczywiście nie zawsze podobało się kucharzowi.
Wypił pierwszy łyk kawy i zabrał się za czytanie wiadomości. „Tages Anzeiger” i „Neue Zürcher Zeitung” na swoich okładkach relacjonowały dokładnie to samo wydarzenie: „UBS ujawni tożsamość 4 550 klientów Stanom Zjednoczonym”. A więc dochowywana przez szwajcarskie banki tajemnica zapewniająca klientom dyskrecję i poufność lada moment zostanie wyjawiona. Gottfried rzucił okiem na nagłówki, nie zgłębiając żadnego z przedstawionych tematów. Nie lubił czytać newsów na komputerze. Nie wiedział też, gdzie zostawił okulary, a bez nich nie był w stanie przeczytać zapełniających internetowe szpalty malutkich liter.
Kiedy zmęczyło go nadwyrężanie wzroku, wstał, żeby poszukać ładowarki do iPoda, którą Julia co chwilę przekładała z jednego miejsca na drugie. Znalazł ją na półce. Leżały tam rozrzucone książki, zdjęcia i przypadkowe przedmioty. Przesunął palcem wskazującym po okrągłym przycisku menu, aby wyszukać literę „E” i już miał nacisnąć PLAY, kiedy po raz kolejny przeszkodził mu natarczywy dzwonek telefonu. Minęło dokładnie trzydzieści minut.
Gottfried odebrał telefon z tą samą niechęcią.
– Messmer.
– Dzień dobry, panie Messmer. Tu Anna Butkovic.
Nie chciał przedłużać ani rozmowy, ani rozwikłania tej zagadki, więc umówił się na spotkanie z Markusem Kielholzem jeszcze tego samego popołudnia. Ciepły głos Terry’ego Evansa wypełnił głębokim, bluesowym brzmieniem mieszkanie Julii, a Gottfried zadawał sobie jedno i to samo pytanie: jaka sprawa mogła stać za tym, że pracownikowi banku, którego nie jest nawet klientem, tak bardzo zależy na spotkaniu?

 
Wesprzyj nas