“Serce wiedźmy”, debiutancka powieść Genevieve Gornichec, czerpiąc z mitologii nordyckiej opowiada o walce kobiety w obronie swojej rodziny przed gniewem Odyna. To mit opowiedziany na nowo, proza zaskakująca i zachwycająca, opowieść o trudnych kobiecych wyborach i ich sile zdolnej przeciwstawić się okrucieństwu bogów.


W dawnych czasach do Asgardu, jednej z Dziewięciu Krain zamieszkałych przez bogów, z krańca świata przywędrowała wiedźma. Za odmowę przekazania Odynowi swojej wiedzy spotkała ją okrutna kara. Trzykrotnie spalona i trzykrotnie odrodzona z popiołów, pozbawiona serca i swoich mocy zdołała uciec i znaleźć schronienie w Żelaznym Lesie na krańcu świata. Tam spotkała i obdarzyła uczuciem mężczyznę, który zwrócił jej utracone w Asgardzie serce. Loki obdarzył ją także trójką niezwykłych dzieci i sprowadził na rodzinę gniew bogów.

Angerboda, bo takie imię przybrała wiedźma, jest nawiedzana przez wizje wielkiej walki pomiędzy bogami a olbrzymami, w wyniku której świat i Asgard, siedzibę bogów, strawi ogień, wszystkie gwiazdy zgasną, a Ziemię zaleje wielkie morze, i tego, jaką rolę w upadku bogów odegrają jej dzieci. Wiedźma musi zmierzyć się z niebezpieczeństwami zagrażającymi rodzinie i spróbować odmienić ich tragiczną przyszłość przepowiedzianą w proroczych wizjach. Czy jej się uda, czy jest wystarczająco silna, by wystąpić przeciwko Odynowi?

Snując opowieść o losach Angerbody i Lokiego Gornichec zwraca przede wszystkim uwagę na wymagania stawiane kobietom, tym zwykłym i tym obdarzonym szczególnymi mocami, zarówno w mitach, jak i w naszym świecie. Pokazuje do czego zdolne są matki, by chronić swoje dzieci i na ile są skłonne do kompromisów w relacjach rodzinnych. Loki odmalowany piórem Genevieve Gornichec jest równie lekceważący, co sprytny, ale Angerboda kocha Lokiego takiego, jakim jest, pomimo jego zmiennej natury, nie jest też ślepa na jego wady jako partnera i ojca ich trojga niezwykłych dzieci.

W “Sercu wiedźmy” autorka odwraca role obecne w starych nordyckich mitach – tutaj kobiety zajmują centralne miejsce. Wyczyny Lokiego, Odyna, Thora i innych mężczyzn służą w powieści jako tło, które zapewne zadowoli entuzjastów mitologii nordyckiej, ale ich obecność nie przyćmi historii Angerbody. Genevieve Gornichec pokazuje złożoność matczynej miłości, w pięknym stylu maluje obraz kobiety skazanej na smutek, ale zdeterminowanej, by jak najlepiej wykorzystać szczęście, które otrzymuje. Oto inne spojrzenie na świat nordyckich bogów, przez pryzmat kobiecych losów i emocji. Robert Wiśniewski

Genevieve Gornichec, Serce wiedźmy, Przekład: Robert J. Szmidt, Wydawnictwo Kobiece, Premiera: 18 maja 2022
 
 

Genevieve Gornichec
Serce wiedźmy
Przekład: Robert J. Szmidt
Wydawnictwo Kobiece
Premiera: 18 maja 2022
 
 

Dawno temu, gdy bogowie byli jeszcze młodzi, a Asgard dopiero zbudowano, z krańca świata przywędrowała wiedźma, która – choć znała wiele starożytnych zaklęć – najbardziej umiłowała seidr, odłam magii pozwalającej na podróże astralne i poznawanie przyszłości. Z tego właśnie powodu wzbudziła zainteresowanie Odyna, najważniejszego z Asów. Gdy Wszechojciec dowiedział się o jej zdolnościach, zaproponował, że w zamian za nauczenie go seidru wyjawi wszystko, co sam wie o runach.
Z początku nie była pewna, czy powinna to zrobić. Nasłuchała się o nim wystarczająco, by poczuć obawy. Wiedziała jednak, że nie jest skory do dzielenia się sekretami, zatem jego propozycja musiała oznaczać, że seidr jest dla niego ważny. Odrzuciła więc uprzedzenia względem jednookiego ponurego boga i przyjęła jego ofertę.
Podczas wspólnego praktykowania seidru wiedźma zapuściła się głębiej niż kiedykolwiek i dotarła do miejsca mroczniejszego od samego zarania dziejów. Przeraziło ją ono tak bardzo, że natychmiast się cofnęła, czym zniesmaczyła Odyna, ponieważ jego prawdziwym celem było zdobycie wiedzy ukrytej w tym właśnie miejscu, a wszystko wskazywało, że tylko ona może tam dotrzeć.
Wiedźma uczyła swej magii także największych rywali Asów, czyli Wanów, bliźniaczą rasę bogów, których sadyby minęła, zmierzając do Asgardu. Byli oni znani z zamiłowania do złota, którym opłacili wiedźmę szczodrze, mimo że wcale jej na tym nie zależało.
Gdy Odyn odkrył, że kobieta podróżuje pomiędzy Asgardem i Wanaheimem, potraktował to jako świetną sposobność. Zwrócił Asów przeciw niej, przezywając ją Gullweig, co znaczy Złotolubna. Przebita wieloma włóczniami i po trzykroć spalona, tyleż samo razy się odradzała, ponieważ była starsza od nich, trudna do zabicia i o wiele potężniejsza, niż mogło się zdawać. Za każdym razem gdy płonęła, Odyn zmuszał ją do udania się w mroczne miejsce, aby poznała wiedzę, której tak usilnie pragnął, ale ona zawsze odmawiała. Wanowie wpadli w furię, gdy odkryli, jak Asgardczycy ją traktują, i tak doszło do pierwszej wojny w dziejach świata.
Po trzecim odrodzeniu Gullweig zbiegła, pozostawiając na miejscu kaźni przebite włócznią serce, które wciąż dopalało się na stosie.
Właśnie tam je znalazł.
Jakiś czas później wytropił ją w najgłębszej i najmroczniejszej kniei u najdalszych krańców Jotunheimu, krainy olbrzymów i zarazem najzagorzalszych wrogów Asów. Las ten zwano Żelaznym, drzewa rosły tam tak gęsto, że nie dało się przejść między powykręcanymi szarymi pniami, a ich korony pięły się tak wysoko, że promienie słońca nigdy nie docierały do ziemi.
Nie musiał się jednak zapuszczać w te ostępy, ponieważ znalazł wiedźmę przy rzece oddzielającej Żelazny Las od reszty Jotunheimu. Zauważył ją na brzegu, skąd spoglądała na ścianę drzew i majaczące w oddali szczyty gór. Siedziała na prostym, utkanym z wełny kocu okryta narzuconą na ramiona grubą opończą, a jej głowa niknęła pod kapturem. Słońce stało w zenicie, lecz ona trzymała się cienia. Dłonie złożyła na udach, opierała się plecami o pień.
Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, przestępując z nogi na nogę i drapiąc się po nosie. Wsłuchiwał się w ledwie słyszalny bulgot płynącej wody i świergoty ptaków. W końcu podszedł do niej z rękoma splecionymi z tyłu. Widział tylko dolną część jej twarzy, ale i z tej perspektywy skóra wydawała się wyjątkowo gładka i różowa, jakby świeżo zagojona. Gdy zbliżył się jeszcze bardziej, zrozumiał, że tak samo jest z jej dłońmi. Zdawać się mogło, że przysiadła, by odpocząć, zatem wzdragał się jej przeszkodzić.
Z drugiej jednak strony uważał, że nie ma niczego nudniejszego niż spokój.
– Długo tam jeszcze będziesz sterczał? – skrzeknęła.
Głos miała chropawy, jakby nie zwilżała gardła od eonów. Domyślił się, że to pewnie skutek trzykrotnego wdychania dymu ze stosu, na którym ją palono.
– Trudno cię znaleźć, kobieto – odparł.
Szczerze mówiąc, nie był pewien, jak się zachować. Przybył tutaj, by zwrócić jej to, co zostawiła w halli Odyna, i po coś jeszcze, choć nie wiedział dokładnie, co to ma być.
Coś przyciągnęło go tego dnia do Żelaznego Lasu z jej sercem schowanym w sakwie przerzuconej przez ramię. Podskórnie czuł, że powody przybycia w to miejsce okażą się ważkie, niezwykłe i interesujące, i dobrze, gdyż wszystkim innym szybko się nudził.
Stał więc tam, licząc w duchu, że wiedźma go nie zawiedzie i dostarczy mu choć odrobinę rozrywki.

Nie odpowiedziała od razu, zamiast tego przyglądała się bacznie dziwnemu mężczyźnie, który się do niej zbliżał. Słońce wisiało za jego plecami, nie mogła więc przyjrzeć się dobrze jego twarzy, zauważyła jedynie soczystą zieleń podróżnej opończy, brąz spodni, tej samej barwy skórzane buty i szopę podświetlonych włosów.
– Podziwiam to, co robisz – rzucił konwersacyjnym tonem. – Mówię o sianiu chaosu, gdziekolwiek postanie twoja noga. O sprawianiu, że bogowie walczą pomiędzy sobą o twoje talenty. To robi wrażenie, przyznaję.
Minęła dłuższa chwila, zanim usłyszał odpowiedź.
– Nie tego chciałam.
– A czego? – Nie odezwała się, dodał więc: – Chętnie popatrzę, a nawet ci pomogę, jeśli zamierzasz zrobić to raz jeszcze, ale wiesz, tak z dala, by mieć pewność, że nie zostanę przyłapany. Za nic jednak nie zmusisz mnie do złożenia obietnicy, że nie wyłgam się ze wszystkiego, jeśli coś pójdzie nie tak. Masz szczęście, ponieważ zwykle nie stawiam spraw tak jasno. Potraktuj to jako akt przyjaźni.
– Przyjaźni? – To słowo było jej obce.
– Tak. Postanowiłem, w tym właśnie momencie, że zostaniemy przyjaciółmi. – Przekrzywił głowę. – Czyżbym był twoim pierwszym przyjacielem? Niesamowita sprawa, dla ciebie oczywiście.
Zignorowała pytanie.
– Strasznie jednostronna ta twoja decyzja.
– Z tego, co zauważyłem, rzadko otacza cię krąg wielbicieli. – Przyjrzał się jej uważniej. – Wyglądasz mi na nieszkodliwą wiedźmę z odludzia. Od bardzo dawna nie słyszałem, by ktoś mówił jak ty. Dziwi mnie, że Asowie zrozumieli ten akcent. Kim jesteś? Skąd przybyłaś?
– Nie wiem – przyznała po dłuższej chwili, przekrzywiając głowę, by móc na niego patrzeć, lecz nie na tyle, by on widział ją. – Mogłabym zapytać o to samo ciebie, ale ty także nie znasz odpowiedzi.
– Doprawdy? – Przykucnął, nie spuszczając z niej wzroku.
Dostrzegła w końcu jego bladą cerę, twarz o wąskim podbródku, lekko zadarty nos nadający szelmowskiego wyglądu i sięgające ramion niezbyt jasne włosy, miejscami pofalowane, miejscami mocniej kręcone. Oczy miał zieleńsze od trawy, a uśmiech krzywy.
Wiedźma potaknęła raz w odpowiedzi.
Jego uśmiech zbladł nieco.
– Skąd ta pewność?
– Coś tam wiem, jak zapewne słyszałeś – odparła.
– Słyszałem, że przez to, co wiesz, zostałaś zadźgana, a potem spalona, i to kilkukrotnie. Może lepiej dla ciebie będzie, jeśli od tej chwili zaczniesz udawać głupią.
– A gdzie w tym zabawa? – odburknęła, na poły tylko żartując, a jej dłoń podążyła bezwiednie do blizny znajdującej się pomiędzy piersiami, do miejsca, skąd wycięto jej serce.
– I za to cię lubię!
Zaśmiał się w głos, po czym zaczął gmerać w sakwie. Po chwili wyjął z niej zawiniątko i podał kobiecie.
Przyjęła je zdziwiona, że owinięty przedmiot pulsuje rytmicznie w jej dłoniach.
– To twoje serce – wyjaśnił. – Zamierzałem je zjeść, ale z nieznanych mi przyczyn zdecydowałem, że sensowniej będzie ci je zwrócić.
– Zjeść je? – zapytała zdziwiona. – Dlaczego?
– Czy ja wiem?… – Wzruszył ramionami. – Żeby sprawdzić, co się wydarzy.
– Nie można zjeść serca wiedźmy i przy tym nie ucierpieć – oświadczyła, marszcząc surowo brwi, gdy odwijała szmatkę. – Widzę, że wygoiło się już odrobinkę po spaleniu, ale…
– …ale nadal jest w nim dziura – dokończył za nią. – Zostałaś przebita. Może zagoi się do reszty, gdy powróci na swoje miejsce. Włóż je teraz, nie będę patrzył.
– To może poczekać – stwierdziła, zakrywając serce ponownie i przenosząc wzrok na niego. – Dziękuję.
– Nie ma za co. – Usiadł właśnie, rozprostowując jedną nogę, po czym oparł łokieć na drugim kolanie. – Domyślam się, że nie chcesz być już Gullweig. Jak zatem teraz cię zwać?
– Nie wiem. – Zerkała w jego kierunku, gdy wyrywał źdźbło długiej trawy i wsadzał je sobie do ust, by smętnie z nich zwisało. Przy okazji zauważyła połacie piegów zdobiące jego policzki i nos. Nie uszło jej uwadze także to, że zachodzące słońce wydobyło z kędziorów na szczycie jego głowy agresywną, nieomal miedzianą barwę.
Nadal nie była pewna, jak go potraktować. Nie umiała też zdecydować, ile może mu powiedzieć.
– Nie znasz swojego prawdziwego imienia? – zapytał, unosząc znacząco brwi.
Zbyła tę kwestię wzruszeniem ramion.
– Sądziłam, że będę ciągle w drodze, co znaczy, że ludzie nadadzą mi przydomki stosowne do moich dokonań. – Zerknęła za rzekę, na szarą gęstwinę Żelaznego Lasu. – Ostatnio doszłam jednak do wniosku, że zatrzymam się tutaj na dłużej.
– Jak zatem nazwałabyś sama siebie, skoro zamierzasz tutaj pozostać?
Zastanawiała się dłuższą chwilę, po czym odpowiedziała:
– Angerboda.
Zmarszczył nos, a trawka w jego ustach zwisła smętnie.
– Co takiego? Zwiastunka smutku? Dziwne miano. Na co mi przyjaciółka, która wieszczy nieszczęścia?
– To ty uznałeś nas za przyjaciół – przypomniała. – Poza tym nie tobie będę zwiastować smutki.
– Wszystkie wiedźmy są takie tajemnicze jak ty?
– Nie przypominam sobie, abym spotkała kiedyś inną wiedźmę, choć przypuszczam, że niejedna z nas mieszkała w okolicznych lasach, tyle że dawno temu. – Spojrzała po raz kolejny w kierunku przeciwległego brzegu rzeki i z wyczuwalnym szacunkiem zniżyła głos. – Powiadają, że żyła tu kiedyś wiedźma, która powiła wilki chcące pożreć słońce i księżyc, a potem wychowała jeszcze wiele innych szczeniąt.
– Zgadza się. Też słyszałem opowieści o niej, gdy dorastałem. O starusze i jej wilczych dzieciach.
– Słyszałeś je w Asgardzie?
– Cóż, nie pochodzę z Asgardu, ale w naszych okolicach wszyscy znają tę historię.
– Jesteś olbrzymem – powiedziała.
Zgadywała, rzecz jasna, lecz nie zabrzmiało to jak pytanie. Jej zdaniem nazwa ta bywała myląca, ponieważ olbrzymy rzadko kiedy okazywały się wyższe od przeciętnego boga. A skoro gość nosił się na asgardzką modłę, trudno było orzec, czy ma do czynienia z bogiem, czy z olbrzymem. Mężczyzna podróżował samotnie, bez przebrania… Było w nim coś dzikiego, dostrzegała w jego spojrzeniu wspomnienie mrocznych kniei i letnich nocy. Kryło się w nich także coś niepohamowanego, nieokiełznanego.
Raczej nie powinien być bogiem…
Zbył jej przemyślenia zwykłym wzruszeniem ramion.
– W pewnym sensie. Straszne tutaj pustki ostatnimi czasy. Nie ma już wilków… ani ich wiedźmiej mamki…
– W rzeczy samej. – Spojrzała za rzekę, czując ukłucie w pustej piersi. – A jeśli to o mnie mowa? Może to ja byłam ich matką?
– Nie pamiętasz, przyznaj.
– Nie pamiętam. – Z rezygnacją pokręciła głową.
Zapadła cisza, w której poruszył się niezręcznie. Odniosła wrażenie, że nie cierpi, gdy rozmowa się urywa. Sprawiał wrażenie osoby, która upaja się brzmieniem własnego głosu.
– Cóż – stwierdził na koniec – pragnę cię powiadomić, że z ignorowania twoich dołujących przepowiedni uczynię życiową misję, a poza tym będę robił, co mi się żywnie podoba.
– Nie można ignorować przepowiedni.
– Można, jeśli naprawdę się postarasz.
– Obawiam się, że nie tak to działa.
– Hm. – Założył ręce za głowę, oparł się o drzewo i na koniec rzucił nawiedzonym tonem: – Może problem polega na tym, że nie jesteś aż tak bystra jak ja.
Zerknęła w jego kierunku, szczerze rozbawiona.
– Jak cię zatem zwą, panie spryciarzu?
– Powiem ci, jeśli pokażesz mi twarz.
– Zrobię to, jeśli obiecasz, że zapanujesz nad nerwami.
– Powiedziałem, że wyjawię ci swoje imię, ale nie obiecuję niczego więcej. Zapewniam cię też, że mam mocny żołądek, o czym może świadczyć fakt, że chciałem pożreć twoje serce.
– W moim sercu nie ma wiele żółci, możesz mi wierzyć – zapewniła, po czym zsunęła kaptur, odsłaniając zapuchnięte, wciąż sine oczy i rżysko po spalonych kasztanowych włosach. Nie miały już tej barwy co za czasów, gdy nazywano ją Gullweig, ponieważ uznała, że skoro została Angerbodą, musi wyzbyć się dawnego wyglądu oraz zachowań i nigdy więcej do nich nie wracać.
Rozpoczynał się nowy rozdział jej życia. Od tej pory nie będzie afiszowała się z magią. Koniec z seidrem, koniec z przepowiedniami i pakowaniem się w kłopoty. Nacierpiała się już na kilka żywotów z okładem.
– Popatrz, a ja myślałem, że pod tym kapturem kryje się jakaś odrażająca bestia. – Rozcapierzył dłonie, jakby miał szpony. – Angerboda, samica trolla tak paskudna, że mężczyźni mdleją z przerażenia, gdy ujrzą jej lica.
– Jak cię zwą? – zapytała, przewróciwszy oczami. – Powiesz mi czy złamiesz obietnicę?
– Nie zamierzam się wycofywać. Jestem słowny, Angerbodo. Masz przed sobą brata krwi samego Odyna – oświadczył wyniośle, przykładając dłoń do piersi.
No proszę, pomyślała. Nie przypominała sobie, by Odyn podczas jej pobytu w Asgardzie mówił o bracie krwi, w dodatku olbrzymie. Z jej punktu widzenia od wspomnianych wydarzeń mogły upłynąć całe stulecia. Ledwie pamiętała tamte czasy, nie mówiąc już o tym, co było wcześniej. Może tajemniczy gość nie był obecny w halli, gdy ją palono? A może był tam i przyglądał się jej udręce z zainteresowaniem jak wszyscy pozostali?
– Nie wierzę także – kontynuował tymczasem – że mogłabyś zszargać moje dobre imię, sugerując, iż jestem krzywoprzysięzcą…
– Musiałabym je najpierw poznać, by móc je szargać, nieprawdaż?
– Mówiłem o zszarganiu mojego dobrego imienia.
– A ja mówię o twoim imieniu, tym prawdziwym, nie o jakichś wymysłach.
Wybałuszył oczy, po czym wymamrotał coś, co zabrzmiało jak „och”.
– Sama wymyślę ci imię, jeśli mi go nie wyjawisz – dodała.
– A to może być ciekawe. – Oplótł rękoma kolana jak zaciekawiony dzieciak. – Co też chodzi ci po głowie?
– Coś, co ci się nie spodoba, tego jestem pewna. Nadam ci najpaskudniejsze miano, jakie zdołam wymyślić, a moja magia sprawi, że wszyscy będą cię tak nazywali.
– Wiedźmia magia? Już się boję.
– Nie zmuszaj mnie, bym kazała ci je zjeść – ostrzegła Angerboda, unosząc znacząco zawiniątko z sercem.
– Hm, może od tego właśnie powinienem zacząć. – Usiadł prościej, spoglądając na nią na poły kpiąco, na poły drapieżnie. – Może dzięki temu zdobyłbym twoje moce. Dobra, oddawaj!
Schowała zawiniątko, gdy po nie sięgał, po czym oświadczyła najbardziej złowróżbnym tonem, na jaki było ją stać:
– A gdyby stało się wtedy coś znacznie gorszego?
– Skąd możesz o tym wiedzieć?
– Nie wiem, tak tylko gdybam.
– Cóż, nie winię cię, że chcesz je zatrzymać po tym wszystkim, co cię spotkało.
– Nie zamierzam się z nim chwilowo rozstawać, tego możesz być pewien. – Ułożyła serce na podołku. Ani tym bardziej później, dodała w myślach.
Minęło kilka chwil. Gdy spojrzała na niego ponownie, uśmiechał się kpiąco. Odpowiedziała podobnym grymasem, choć z ociąganiem, ponieważ nie mogła wiedzieć, jak wygląda obecnie jej twarz: czy jest groteskowa, nieciekawa, czy po prostu przerażająca.
On jednak uśmiechnął się tylko szerzej, nadal nie zdradzając myśli.
– Nazywam się Loki Laufeyjarson.
– Jako nazwiska używasz miana matki, nie ojca? – zdziwiła się, ponieważ wiedziała, że Laufey to kobiece imię.
– Tak. Szczerze powiedziawszy, nie wiem, jak doszło do tego, że nie trafiłaś na mnie podczas tak długiego pobytu w Asgardzie. Bogowie zawsze są tacy nadęci, a co za tym idzie, często gęsto zwyczajnie nudni. Nic więc dziwnego, że muszę dwoić się i troić, szukając rozrywek, głównie czyimś kosztem, ale mniejsza z tym. Ja po prostu jestem najbystrzejszy w tej okolicy.
– I najskromniejszy bez wątpienia – zauważyła Angerboda z pełną powagą.
Loki przyglądał jej się długo, jakby próbował odgadnąć, czy to był żart. Zauważywszy, że wiedźma zachowuje kamienną twarz, uśmiechnął się krzywo, ale też szeroko na znak, że to mu się podoba.
– Wiesz – rzucił – coś czuję, że zostaniemy najlepszymi przyjaciółmi.

Angerboda osiedliła się na wschodnim skraju Żelaznego Lasu, w miejscu, gdzie drzewa ustępowały stromym zboczom gór otaczających Jotunheim. U stóp jednego z takich masywów natknęła się na polanę, nad nią zauważyła osypisko prowadzące do pieczary na tyle wysokiej, że mogła w niej stanąć. Po zajrzeniu do wnętrza zrozumiała, że w skałach powyżej wykuto komin, pod którym znajdowały się szczątki dawno wygasłego paleniska.
Ten widok wydał się jej dziwnie znajomy, jakby to miejsce czekało na jej powrót.
Odbudowała palenisko, poszerzając je znacznie dzięki kamieniom znalezionym w lesie. Sama pieczara miała rozmiary dorównujące największym hallom Jotunheimu: znalazło się w niej miejsce na meble i sporą spiżarnię w głębi, gdzie sklepienie było znacznie niżej. Za dnia grotę rozświetlały promienie słońca wpadające przez obszerne wejście, nocą totalne ciemności nowego domu pomagał rozjaśnić podtrzymywany cały czas ogień.
– Jaskinia? – zapytał zdziwiony Loki, gdy zaprosiła go tam po raz pierwszy. – Dlaczego nie wybudujesz sobie prawdziwej chaty?
– Dlatego, że się ukrywam. Chata za bardzo kłułaby w oczy, nie uważasz?
Loki zbył te uwagi milczeniem. Zauważyła, że nie skomentował faktu, iż musi się przed kimś ukrywać – w końcu był jednym z tych, przed którymi uciekała. Zdawała sobie sprawę, że powinna na niego uważać, i to już od chwili, gdy wspomniał o pokrewieństwie z Odynem, ale odnosiła też wrażenie, że nie jest tym, na kogo wygląda, i tylko dlatego nie brała nóg za pas i nie szukała sobie nowej groty, ilekroć opuszczał jej dom.
Spotkała się z nim od tamtej pory wielokrotnie, za każdym razem, gdy odwiedzał Żelazny Las. Jak wkrótce się okazało, był zmiennokształtnym, co pozwalało mu docierać z Asgardu w bardzo krótkim czasie, ponieważ przybierał ptasie formy. Nie zaglądał do niej wyłącznie na pogaduszki. Czasem zostawał na noc albo dwie, chrapiąc przy tym komicznie. Leżał zazwyczaj twarzą do ziemi, a za poduszkę służyła mu wetknięta pod głowę zwinięta ciasno opończa.
Ona z kolei rzadko sypiała.
Nie wiedziała, ile czasu upłynęło od ich pierwszego spotkania nad rzeką, ale włosy, dawniej kasztanowe, teraz przyprószone barwą popiołu, zdążyły już odrosnąć; były długie, proste i lśniące. Splatała je często w warkocz, który przerzucała przez ramię, albo upinała z tyłu w luźny kok u nasady karku. Jej wyjątkowo blada skóra wygoiła się dobrze po ostatnim spaleniu, dzięki czemu wiedźma wyglądała teraz o wiele młodziej, niż powinna, lecz ciemne wory pod oczami za nic nie chciały zniknąć. Umieściła też serce na właściwym miejscu, wyszedłszy poza własne ciało na tyle, by ból nie obezwładniał, ale nie zerwała więzi z nim całkowicie, ponieważ musiała zachować kontrolę nad rękami. Rozerwała palcami pozostawioną przez włócznię ranę, tę, która biegła pionowo między jej piersiami.
Nadal jednak odnosiła wrażenie, że pozostała niekompletna. Może chodziło o tę dziurę w sercu, która nadal w pełni się nie zagoiła?
Poza tym drobnym szczegółem wszystko układało się, jak należy. Miała blisko do strumienia będącego dopływem rzeki, nad którą spotkała po raz pierwszy Lokiego, dzięki czemu mogła bez większego problemu przynosić wodę do picia albo prać te kilka skromnych szat będących w jej posiadaniu. Zebrała też spore naręcze futer, na których i pod którymi spała, ale nadal brakowało jej żywności. Żelazny Las nigdy nie obfitował w zwierzynę łowną.
Pewnego dnia wybrała się w głuszę, by sprawdzić wnyki, ponieważ jednak wszystkie okazały się puste, postanowiła zasiąść nad strumieniem, aby nałowić ryb. Przesiedziała tam spory czas z pustką w głowie i na haczyku. Zaczynała właśnie drzemać, wygodnie oparta plecami o pień, gdy nagle obok jej głowy świsnęła strzała, której grot utknął w korze zaledwie trzy palce od ucha.
Zaskoczona Angerboda rozejrzała się uważnie, szukając tego, który ją wypuścił.
Spomiędzy drzew po drugiej stronie strumienia wychynął kolejny olbrzym: tym razem była to kobieta, szeroka w ramionach, odziana w prostą płócienną tunikę i takież spodnie. W ręku trzymała łuk, pusty kołczan dyndał u jej uda, a na plecach niosła spore zawiniątko. U pasa wisiało kilka upolowanych wcześniej zajęcy.
– To ty nie jesteś dzikiem? – zdziwiła się przybyszka.
W jej głosie dało się wyczuć nutę zawodu.
– Mało brakowało, żebyś mnie zabiła – poskarżyła się Angerboda, mrużąc gniewnie oczy.
– Co ty tu w ogóle robisz? Nie wiesz, że to miejsce jest martwe?
Choć nie wyglądała na starszą od przedwiecznej wiedźmy, zwracała się do niej z taką wyższością, jakby była mamką strofującą niegrzeczne dziecko.
Angerbodzie bardzo się to nie podobało, mierzyła ją więc ostrym spojrzeniem, zachowując milczenie.
– Wiesz co, wyciągnij strzałę z pnia i zjedz ze mną – zaproponowała kobieta po chwili. – Może tym zdołam ci wynagrodzić, że o mało przeze mnie nie zginęłaś.
– Gorsze rzeczy już mi robiono – poinformowała ją wiedźma, odkładając wędzisko na bok. Strumień był płytszy niż zazwyczaj o tej porze roku, wystarczyło więc przeskoczyć po kilku kamieniach, by dostać się suchą nogą na przeciwległy brzeg.
Gdy Angerboda zajęła się krzesaniem ognia, olbrzymka oskórowała sprawnie dwa zające, przedstawiając się przy okazji jako Skadi, córka Thjaziego, i dodając chełpliwym tonem, że jest znaną w całym Jotunheimie łowczynią i łuczniczką. Była całkiem ładna, oczywiście na swój sposób, miała gęste jasne włosy splecione w dwa grube warkocze, które ukrywała pod oblamowanym futrem kapturem, i silne, ale zręczne dłonie. Oczy zaś miały błękitną barwę kojarzącą się nieodparcie z dziewiczym lodowcem.
Skadi potaknęła zdawkowo, gdy wiedźma zdradziła jej swoje imię, krzywiąc się tylko lekko, gdy dotarło do niej, co znaczy to słowo.
– Powiadasz, że mieszkasz w pobliżu? – zapytała Angerboda, gdy olbrzymka zaczęła gotować zajęcze mięso w wyjętym z sakwy niewielkim żelaznym kociołku.
Łuczniczka potrząsnęła głową.
– Mieszkam w górach, tych leżących dalej na północ, w głębi lądu. A ty skąd pochodzisz? Z trudem rozpoznaję twój dialekt.
– Jestem bardzo stara – wyznała wiedźma. – Starsza, niż wyglądam. Skoro mieszkasz w górach, jak powiadasz, to gdzie są twoje narty?
– Śniegi jeszcze u nas nie spadły, więc tym razem zostały w domu.
– Powiedz, co cię tu sprowadza. W tych lasach próżno szukać zdobyczy, a jak już coś trafisz, to zwykle drobnicę. Góry z pewnością byłyby lepszym terenem łowieckim dla kogoś takiego jak ty.
Skadi zamieszała strawę ostrzem noża, uśmiechając się zza ogniska.
– Przyszłam tutaj z powodu historii opowiadanej u nas, w Jotunheimie. Ludzie gadają, że wiedźma, która dała początek rasie wilków, nadal gdzieś tutaj żyje. Jest jedną z pradawnych leśnych olbrzymek, które zamieszkiwały Żelazny Las przed wielu, wielu laty. Zaglądam więc czasami w te okolice, gdy wyruszam na łowy, ale jeszcze nigdy na nikogo nie trafiłam. Dzisiaj rano dostrzegłam jednak smugę dymu unoszącego się nad wzgórzami i nie mogłam się oprzeć chęci sprawdzenia. Domyślam się, że to była twoja sprawka.
– A i owszem… – Angerboda zamilkła na moment, aby uważniej dobrać kolejne słowa. – Jestem wiedźmą, ale z pewnością nie tą, której szukasz.
– Wiedźmą? – powtórzyła Skadi. – Jakiego rodzaju? – Nie uzyskawszy odpowiedzi, pytała dalej: – Co potrafisz?
– Nic wielkiego. Chyba – zbyła ją Angerboda. – Nie mam nawet porządnych mebli w domu.
Szczerze powiedziawszy, nie potrzebowała niczego więcej prócz porządnego kociołka, w którym mogłaby gotować strawę. Choć parała się magią, nie miała bladego pojęcia o rzemiośle, którym mogłaby poprawić warunki bytowe w nowym życiu.
Skadi przyglądała się jej uważnie, milcząc – po części z podejrzliwości, po części z tym charakterystycznym spojrzeniem zdającym się mówić: „Czyś ty do reszty oszalała?”, takim samym, jakie miał Loki, gdy pierwszy raz odwiedził jej nową siedzibę. Angerboda odpowiedziała podobnym spojrzeniem, mocniej otulając się płaszczem w ramionach. Właśnie zaczynały zapadać ciemności.
– Ha… – wymamrotała w końcu łuczniczka, wracając do mieszania strawy z wyrazem twarzy sugerującym niedwuznacznie, że jej myśli nie błądzą bynajmniej wokół kociołka. – Musisz mieć jakieś zdolności, skoro nazywasz siebie wiedźmą. Niektóre z was, jak słyszałam, parają się na przykład seidrem, jak choćby Freja. Wiesz coś o tym?
– Znasz Freję? – zapytała ostrożnie Angerboda.
– Ze słyszenia. Człowiek wiele się dowiaduje, gdy dobija targów. Słyszałaś o wojnie? – zapytała Skadi, biorąc mylnie nieobecne spojrzenie towarzyszki za wyraz zmieszania. – O tej, którą Asowie toczyli z Wanami?
Wiedźma potaknęła. Loki opowiadał podczas wizyt, co się wydarzyło po jej ucieczce z Asgardu.
– Słyszałam – odparła – choć nie znam szczegółów. Szczerze mówiąc, obiło mi się o uszy, że nie było żadnej wojny, tylko jej wypowiedzenie i zawarty niemal natychmiast rozejm. Ale nie wiem, jak by to miało wyglądać…
– Wymienili się jeńcami – wyjaśniła Skadi. – Mówię o Njordzie z Wanaheimu, jego synu i córce, czyli Freyrze i Frei, których wydano w zamian za dwóch Asgardczyków. Jednym z nich był Mimir.
Angerboda uniosła brew z zaciekawienia – oto kolejne ze znanych jej imion.
– Mimir? Najbardziej zaufany doradca Odyna? Ci wanaheimscy jeńcy musieli być znacznymi personami, skoro Wszechojciec poszedł na taką wymianę.
– Co ty mówisz? – Łuczniczka się zaśmiała. – Asowie nigdy nie grali uczciwie. Odyn zdołał w końcu odzyskać Mimira, znaczy odesłano mu jego głowę…
Wiedźma się wzdrygnęła, słysząc te słowa.
– Mimo to dziwnie słyszeć o takiej wymianie… Powiedz lepiej, kim byli ci Wanowie.
– Njord to jakiś tam bożek morza, ale jego córka Freya to, jak mówią, najpiękniejsza kobieta świata. Powiadają, że właśnie ona nauczyła Odyna seidru.
– Naprawdę?
I dobrze, niech sobie w to wierzą, pomyślała Angerboda. Jeszcze trochę i nikt nie będzie pamiętał o spalonej po trzykroć wiedźmie, dzięki czemu będę miała święty spokój.
– Tak – kontynuowała łuczniczka – Freya od tamtej pory mieszka pomiędzy Asami. Słyszałam, że dorobiła się nawet własnej halli.
Angerboda poruszyła się niespokojnie, potem opatuliła mocniej płaszczem. Freya, przed wojną młoda dziewka, była pierwszą z Wanów, która poprosiła Gullweig o nauczenie jej seidru, a wiedźma zapamiętała ją tylko dlatego, że była wyjątkowo piękna i niesamowicie przekonująca. Przypominała sobie już jedynie dwie twarze z tamtych czasów: Frei i Odyna.
– Umiesz robić to samo co Freya? – dopytywała tymczasem Skadi.
– Tak i nie – odparła po namyśle, licząc, że pokieruje dalszą rozmowę na inne tematy. – Ale mam kilka równie użytecznych zdolności.
Łuczniczka zamyśliła się głębiej, potem nalała strawy do drewnianej czarki, także wyjętej z sakwy, i podała ją Angerbodzie, a sama zaczęła wyjadać prosto z kociołka.
– Zastanawiam się, jak mogłabym ci pomóc – mówiła – ponieważ taki właśnie mam zamiar. Problem w tym, że jestem kupcem, a wiesz, to interes opierający się głównie na wymianie. Ja daję ci coś, a ty w zamian dajesz coś mnie. Powiedz zatem, co umiesz.
Wiedźma musiała to sobie przemyśleć. Czym mogłaby się odpłacić prócz nauki seidru? Niewiele pamiętała z dawnych czasów… poza magią, która była jej nieodłączną częścią, o tak, magię pamiętała równie dobrze jak zjedzone dzisiaj śniadanie.
– Umiem warzyć mikstury – powiedziała. – Problem jednak w tym, że nie ma tutaj odpowiednich składników. – Wskazała ręką na otaczające je gęstwiny. – W tej głuszy i tak nie miałabym dla nich wielu zastosowań.
Skadi wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
– Jedna z moich krewnych ma spory ogródek. Mogę od niej wytargować każde zioło, którego potrzebujesz. Przynosiłabym je w zamian za owe mikstury, które wymieniałabym następnie z ludźmi na to, co byłoby ci potrzebne… rzecz jasna, zachowując dla siebie odpowiedni procent.
– Oczywiście – zgodziła się Angerboda uradowana zapałem Skadi do tego pomysłu. – W końcu to ty odwalisz większość roboty. Możesz zachować sobie prawie wszystko, co utargujesz, ja mam naprawdę niewielkie potrzeby… – Zawiesiła głos na moment. – Zastanawia mnie tylko, gdzie ty chcesz to wymieniać. Było nie było, celowo zaszyłam się z dala od szlaków handlowych i każdych innych przy okazji.
– Słusznie prawisz – przyznała Skadi. – Wszystko będzie zależało od przydatności warzonych przez ciebie mikstur. Jeśli będą dobre, zdołam wytargować za nie więcej, zatem i dalsze podróże mogą mi się opłacić. Mów, co jeszcze możesz dla mnie zrobić.
– Maści uzdrawiające, talizmany na odczynianie chorób – wyliczała Angerboda, po czym nabrała strawy na łyżkę. Doskonałe było to żarcie, sama bowiem zadowalała się od dawna jedzeniem nadzianych na patyk tuszek z zajęcy, które piekła nad paleniskiem i bardzo często przypalała. – No i mikstury zaspokajające głód. One będą wyjątkowo przydatne podczas zimy.
– Za coś takiego z pewnością dostanę dobrą cenę – ucieszyła się łuczniczka. – O ile będą działały.
– Zaufaj mi – powiedziała wiedźma, uśmiechając się pod nosem. – Zadziałają, jak trzeba.

Miała rację, jak się wkrótce okazało: Skadi handlowała jej miksturami w całym Jotunheimie, a dostawała za nie tyle, że jaskinia Angerbody bardzo szybko zapełniła się potrzebnymi przedmiotami – nożami, łyżkami, płótnem, wełną – łuczniczka podarowała też wiedźmie kociołek i siekierę do rąbania drew i znosiła od czasu do czasu upolowaną zwierzynę, którą albo sama zabijała, albo od kogoś kupowała.
Umówiły się tak, że Skadi przynosiła skrzynki wypełnione pustymi glinianymi naczynkami, które spoczywały na kłębkach niewyczesanej wełny, aby nie porozbijały się podczas transportu. Angerboda napełniała je swoimi miksturami, szczelnie zamykała i wymieniała na kolejną skrzynkę dzbanuszków.
Część przedmiotów, które wiedźma otrzymywała od łuczniczki, zdawała się sugerować, że mikstury trafiają także daleko poza granice Jotunheimu. Skadi przyznała pewnego razu, że ma paru znajomych, którzy handlują nie tylko z nidavellirskimi gnomami czy mrocznymi elfami zamieszkującymi Svartalheim, ale docierają także do ludzi zamieszkujących Midgard. Właśnie z tej ostatniej krainy pochodziły kunsztownie tkane płótna, o jakich Angerboda nigdy wcześniej nie słyszała.
– To tutaj zwą jedwabiem – poinformowała ją Skadi, gdy przywiozła wyjątkowo lśniący cieniutki materiał. – Ludzie przemierzają ogromne morza na swoich smoczych łodziach, aby go zdobyć. Ta tkanina pochodzi z naprawdę daleka.
– Na niewiele mi się tutaj zda – zauważyła wiedźma, gładząc z podziwem śliską powierzchnię lśniącej pięknie tkaniny. Skończyło się na tym, że wymieniła ją ze Skadi na coś cenniejszego jej zdaniem, czyli na garniec najpyszniejszego miodu, jaki kiedykolwiek trafił do jej ust. Pochwyciła go i schowała zachłannie niczym smok największy skarb.
Łuczniczka nie tylko uczyła Angerbodę, jak polować na zwierzynę, ale także zwoziła saniami kłody i dłużyce, które zrzucała w pobliżu wejścia do jaskini. Gdy uzbierało się tego drewna sporo, uznała, że pora zająć się robieniem mebli.
– Nie mam pojęcia, jak się je wytwarza – pożaliła się wiedźma. ‒ Pewnie mogłabym je zrobić za pomocą magii, ale jedno jest pewne: nie byłyby za piękne.
– Pokażę ci. Mam potrzebne do tego narzędzia – oświadczyła Skadi, wyciągając kilka dziwacznych przedmiotów z sakwy. – Zaufaj mi, my, góralki, umiemy zrobić i naprawić wszystko.
I tak wyciosała stół, dwie ławy oraz ramę łóżka, która trafiła potem pod jedną ze ścian jaskini, gdzie została wypełniona kocami i futrami, a na koniec nakryta dwoma płachtami lnu ‒ Angerboda najpierw uszyła z nich siennik, a potem szczelnie go wypełniła wyschniętą trawą. Niedługo później łuczniczka zmajstrowała stolik i półkę na dzbanuszki, ale najwspanialsze dzieło zostawiła sobie na koniec, a był nim ciężki stolec ustawiony obok paleniska. Wiedźma pokryła go później kunsztownymi wzorami i okryła siedzisko futrami, aby było wygodniejsze.
Skadi podarowała jej także kilka świec, aby mogła oświetlać jaskinię nocą, a w szczególności warsztat, który stał w takim miejscu, że mieszając przy nim mikstury, musiała siedzieć plecami do paleniska. Świece pojawiły się w odpowiednim momencie, ponieważ zbliżała się już zima, a co za tym idzie, dni były coraz krótsze. Angerboda spędzała wcześniej wiele czasu, siedząc skulona w głębi jaskini i popijając jedną z warzonych przez siebie mikstur na zaspokojenie głodu zagryzaną wątłymi roślinkami znajdowanymi na skraju Żelaznego Lasu. Ten akurat eliksir sprawiał się znakomicie, ale jego smak pozostawiał wiele do życzenia, głównie dlatego, że niemal zawsze brakowało jej najodpowiedniejszych składników do przyprawienia.
Z czasem jednak smak się poprawił, ponieważ Skadi dostarczyła potrzebne do tego zioła. Poza tym wiedźma nie musiała już wspierać się tym, co znajdzie, gdyż łuczniczka zaopatrzyła jej spiżarnię w płaty suszonego mięsiwa i przygoniła nawet parę kóz, aby jej partnerka w interesach miała dostęp do świeżego mleka. Zwierzęta były dobrze odkarmione, za co Angerboda była wdzięczna, ponieważ pomiędzy ścianą lasu i górami niewiele było zieleni, na której mogłyby się paść.
Może w przyszłym roku będzie lepiej, pocieszała się w myślach. Żelazny Las rozkwita przecież wiosną. To niby niewiele, ale zawsze coś… O ile wyobraźnia nie płata mi figli.

Loki zaglądał do niej, kiedy naszła go ochota. Nie przeszkadzało jej to, ponieważ lubiła jego towarzystwo i tylko czasami miewała go dosyć. Najbardziej ceniła sobie jednak ciszę i spokój, a jemu nie były one w smak. On z kolei coraz częściej narzekał, że stała się nudna po tym, jak zrzuciła skórę Gullweig.
Zdziwił się jednak mocno, gdy zobaczył bogato wyposażone wnętrze jej jaskini. Zaskoczenie malujące się na jego twarzy, gdy oglądał nowy wystrój, radowało serce wiedźmy.
– Przybyłeś w sam raz na wieczerzę – rzuciła rozbawiona, mieszając strawę bulgoczącą w kociołku.
– Masz nawet stół?! Widzę, że pniesz się w hierarchii świata! – wykrzykiwał co chwilę. – Skąd ty to wszystko wytrzasnęłaś?! Czy ja dobrze widzę, to drzwi?! Nie przypuszczałem, że możesz się ich dorobić.
Angerboda wzruszyła ramionami. Szczerze mówiąc, nie chciała, by wejście do jej jaskini rzucało się w oczy. Do tej pory kryło się za porośniętymi mchem głazami leżącymi u stóp urwiska, a jedynym znakiem, że ktoś tu mieszka, była smuga dymu sączącego się z otworu kominowego. Uznała jednak z czasem, że przydadzą jej się drzwi, więc Skadi zbiła kilka desek, by zagrodzić nimi wylot jaskini.
Wiedźma starała się przy tym nie myśleć, że przy okazji robienia pomiarów znalazły parę zardzewiałych, ale nadających się do użytku zawiasów, które ktoś dawno temu osadził w skale. Łuczniczka przejęła się odkryciem bardziej, lecz nie skomentowała tego faktu w żaden sposób, po prostu oczyściła je i naoliwiła przed założeniem nowych drzwi.
– Trochę pohandlowałam – wyjaśniła Lokiemu Angerboda. – Wymieniam mikstury za inne towary. To całkiem lukratywne zajęcie.
– Z kim je wymieniasz? – zapytał, unosząc brew w charakterystyczny sposób. – Tylko mi nie mów, że zyskałaś nowych przyjaciół. Zaimponowałaś mi, przyznaję.
– No myślę.
– Co poza tym słychać? – Loki dźgnął palcem zająca zawieszonego na kołku. – Nudzisz się, zaharowujesz?
– Wszystko po trosze.
– Widzę, że dorobiłaś się własnego ogródka – zauważył z krzywym uśmiechem.
– I owszem – odparła, ignorują protekcjonalny ton.
Wcześniej tego roku Skadi kupiła dla niej garść nasion, narzędzia ogrodnicze, a nawet proste słomkowe nakrycie głowy z szerokim rondem, ale resztą musiała zająć się sama. Dumna była z tego ogródka, wystarczająco obszernego, by mogła się wykarmić rosnącymi tam świeżymi warzywami i marynować na zimę, co trzeba.
– Cudnie tutaj jak w prawdziwym domostwie – podsumował zwięźle Loki. – Co tam pichcisz?
– Duszone mięso z zająca.
– Czy ty jadasz w ogóle cokolwiek poza zającami?
– Możesz już iść, jeśli moja kuchnia ci nie smakuje.
– I pomyśleć, że byłaś kiedyś potężną wiedźmą zajmującą się naprawdę interesującymi sprawami.
– Nadal nią jestem i dobrze ci radzę, nie zapominaj o tym – ostrzegła, nalewając strawę do dwóch czarek, jedną podała gościowi. Zasiedli potem naprzeciw siebie przy nowym stole. – Co tam słychać u twoich bogów?
Opowiedział o wszystkim, robiąc tylko krótkie przerwy na przełknięcie kolejnego kęsa. Angerboda słuchała, próbując nie zwracać uwagi na gorzki ton, jakim rozprawiał o sprawach Asgardu.

 
Wesprzyj nas